- Opowiadanie: Kamahl - Schron dla dusz

Schron dla dusz

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Schron dla dusz

– Schron dla dusz – przeczytał, wiszącą nad drzwiami nazwę lokalu. Nie miał ochoty tam wchodzić, zwłaszcza, że miejsce to nie wyglądało z zewnątrz zbyt atrakcyjnie. Zbity ze starych belek drewniany budynek trzymał się w całości chyba tylko z przyzwyczajenia. Trzeszczące okiennice furkotały na wietrze, niczym w starym westernie. Tylko drzwi tu nie pasowały. Były metalowe i pomalowane we wszystkie kolory, których nie chciała tęcza. Wcale nie znaczyło to, że był sprawne. Przechyliły się już mocno w wygiętej framudze i ogarniał go strach na samą myśl o ich otwarciu. Do tego ten dochodzący ze środka fetor. Coś jak wymieszanie tanich perfum, taniego alkoholu, dymu z niekoniecznie tanich papierosów i zgniłego męskiego potu, który wartości praktycznie nie miał.

Im dłużej tam stał, tym bardziej nie chciał tam wchodzić. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie miał innego wyjścia. Nie bardzo wiedział gdzie jest, ani co tu robi. Był zmęczony i głodny. Lejący się z nieba żar, zostawił na jego koszuli mokre plamy, niesiona w ręku marynarka ważyła tonę, a kupione za grube pieniądze buty prawie się rozleciały. Miały wytrzymać kilka lat, tymczasem ich kres nadszedł po kilku kilometrowej wędrówce prze pustynię. Niekończące się piaskowe wydmy, wycisnęły z niego wszystkie soki. Niemal czuł jak jego organizm w samobójczej reakcji zaczyna rozkładać białko, w nadziei na ratunek w ostatniej chwili. Ktoś kiedyś powiedział mu, że gdy są najbardziej potrzebne, to szanse jak jedna na milion zawsze się zdarzają. Wyśmiał go wtedy, ale dziś, w tej właśnie chwili, patrząc na ten żałosny budyneczek, słuchając jego trzeszczących drzwi i jak sucha gąbka chłonąc te zapachy, miał ochotę tego kogoś ucałować. Na pewno to zrobi, gdy tylko go spotka. O ile sobie przypomni kim ten ktoś był.

Nieważne. Jedyne co się teraz liczyło to drzwi. Te wielkie, wyglądające jak obrazek czterolatka drzwi, które zaraz wylecą z futryny, o ile chwilę wcześniej nie runie cała konstrukcja, w którą są wmontowane.

Patrzył na nie jak zahipnotyzowany. To był jego ratunek, jego drewniana manna z pustynnego nieba. Teraz tylko podejść i zacząć żuć klepki w progu. Alleluja!

Tylko za nic na świecie nie chciał tam wejść. Sam nie wiedział o co chodziło. Gdzieś, bardzo głęboko w samym środku swojej istoty czuł, że coś jest z tym miejscem nie w porządku. Stał gapiąc się jak wół we wrota, które na prawdę były malowane i nie mógł się pokusić, o ten jeden krok do przodu, który wrzuciłby go w wir toczących się wewnątrz wydarzeń. Choć wyglądał i czuł się, jak świeżo pogrzebany nieboszczyk, a tam czekało jego ocalenie, to wciąż stał bez ruchu.

Ocalenie? Sypiący się lokalik pośrodku bezkresnej pustyni. Kto i po co go postawił, dlaczego akurat tu? Niemożliwe żeby chodziło o zagubionych na pustyni wędrowców, bo co ile się taki zdarzał? Raz na miesiąc, na kilka miesięcy? Kto się w ogóle dziś gubi na pustyniach? I jakie jest prawdopodobieństwo, że gdyby taki ktoś się zdarzył to znalazł by to miejsce? Jeden do ilu milionów? A teraz znajdź drewnianą igłę w morzu piasku. Mała podpowiedź, igła ma kolorowe drzwi. Zakręćmy kołem i niech toczy się zabawa.

Cichy głosik w środku czaszki mówi stanowcze: NIE!.

Zaczyna go boleć szyja. Ta okropna, sina blizna jak jakiś piekielny wisiorek. Skąd ona się tam wzięła?

Wtedy otwierają się drzwi. Odchylają się powoli, jakby ktoś chciał cichcem wyjrzeć na zewnątrz. Towarzyszy temu pisk tak przeraźliwy, że stojącemu przed nimi mężczyźnie ze strachu puszczają zwieracze. Na szczęście już dawno nie było czego trzymać.

Uchyliły się mniej więcej do połowy i zatrzymały. Błogosławiona cisza potrwała może pół sekundy.

– Zapraszamy – usłyszał dochodzący z wewnątrz głos. Brzmiał bardzo miło, tak ciepło i służalczo. Łagodnie popieścił ego słuchającego, w moment rozwiewając wszystkie jego wątpliwości.

Wewnętrzny ruch oporu wydał z siebie żałosny pisk, kiedy mężczyzna, wciągając brzuch wcisnął się do środka.

Gdy tylko przekroczył próg drzwi zamknęły się za nim błyskawicznie. Słychać było tylko cichy stuk zatrzaskującego się zamka.

– Wcześniej się tak nie dało? – mruknął cicho.

– Pytania później. Proszę za mną – ten sam głos. Jego właściciel okazał się kelnerem. Około czterdziestoletnim, zaczynającym łysieć mężczyzną, o skrytej za okularami nijakiej twarzy. Ubrany był w biała koszulę, wyprasowane w kant czarne spodnie i wiązany z tyłu fartuszek. Całości dopełniały trzymana w lewej ręce ściereczka i okrągła taca w prawej. – Mogę podać coś na stojąco, ale proponuje jednak usiąść przy stoliku, będzie panu wygodniej. Pójdziemy. Proszę tędy.

Podążył za idealnym kelnerem poprzez morze ponakrywanych białymi obrusami stolików. Chociaż przy każdym z nich były dwa krzesła, to tylko przy kilku siedzieli samotni mężczyźni.

– Proszę siadać – na wskazanym stoliku stała tabliczka z jego nazwiskiem. – Pan Marek Łazowski jak mniemam. Proszę uprzejmie.

– Marek Łazowski…czy to…tak, racja to moje nazwisko – usiadł na odsuniętym dla niego krześle. – Ale skąd pan wie jak się nazywam?

– Jak już mówiłem pytania później. Niech pan chwilę poczeka, zaraz podejdzie kelner z kartą. Mówiłem już, że świetnie pan dziś wygląda.

Odszedł zamiatając fartuchem. Marek spojrzał na siebie i otworzył szeroko usta ze zdumienia. Był czysty i miał na sobie nowiuteńki garnitur z włoskiej firmy, której nazwy nawet nie potrafił przeczytać. Uszczypnął się dla pewności. Zabolało. Znaczy, że to nie sen. Kiedy to się stało? Jeszcze przed chwilą ledwo żył, a teraz czuł się dobrze, wręcz wyśmienicie. Był wypoczęty i najedzony, jakby dopiero co zjadł przepyszny obiad. Powąchał kołnierz od koszuli. Pachniał. I to mocno. Przestał się przejmować logiką tego zjawiska, skupiwszy się na jego cudownych skutkach.

Tylko jego wewnętrzny głosik, próbował coś krzyczeć, poddusił się jednak oparami taniej wody kolońskiej.

Kelner nie wracał. Marek wykorzystał dany mu czas, na zorientowanie się w sytuacji. Restauracja, pub, pijalnia czekolady, czy czymkolwiek ów "Schron dla dusz" był, wystrój miała tragiczny. A właściwie to w ogóle go nie miała. Oprócz stolików nie było tam żadnych mebli, nie mówiąc już o luksusach takich jak stojąca w rogu palma w wielkiej glinianej donicy czy jakikolwiek bar, bądź lada. Obite okropną boazerią zgniło brązowego koloru ściany, wyglądały jakby miały się za moment zawalić, grzebiąc pod sobą nielicznych gości. Za jedyne źródło światła służyła wisząca u sufitu samotna żarówka, kołysząca się w rytm dobiegającej nie wiadomo skąd muzyki. Był to spokojny jazzowy utwór, który swoją melodią wprowadzał do lokalu melancholijny klimat. Dokładnie naprzeciw drzwi wejściowych była zakończona zdobionym łukiem dziura w ścianie, w której zniknął przed chwilą kelner.

Z nudów zaczął czytać tabliczki na stolikach dookoła niego. Same polskie nazwiska. Był jakiś Nowak, jakaś Kowalska, był nawet Rojek, ale na nie miał na imię Artur. Marcin jakiś, a tego Marek nie znał. Nie lubił tych wszystkich rodzimych gwiazdeczek show biznesu. Sprawdził raz jeszcze dla pewności, Rabczewskiej też nie było w polu widzenia. Odetchnął z ulgą.

Przyszedł kelner. Ten sam, co wcześniej. Minął machającego ręką Marka i ruszył dalej. Przy jednym ze stolików nieopodal zakręcił fikuśny piruet i postawił na nim tabliczkę z nazwiskiem. Marek wyciągnął szyję jak pokraczna żyrafa i z trudem przeczytał drobne literki. "Józef Piłsudski" głosił napis.

"Jak to Piłsudski?" pomyślał zdziwiony. Ten "Piłsudski?" Przecież on nie żyje od ponad siedemdziesięciu lat. Chyba, że był to ktoś, o takim samym nazwisku. Zakładając, że żyją w Polsce jeszcze jacyś Piłsudscy, to dając dzieciakowi na imię Józef, wyrządzili mu ogromną krzywdę. Kelner tymczasem przeszedł do innego stolika i poprawiał przygotowane na nim szkło.

Drzwi znów otworzyły się, wydając z siebie ten sam potworny dźwięk. Marek aż pisnął cicho. Nikogo innego ten fakt jednak nie zainteresował. Przez powstałą szparę widać było stojącego na zewnątrz chłopaka. Na oko dwadzieścia lat, blond włosy do ramion, zielone sztruksy i białą bluzę z kapturem, która zdobiła ogromna, czerwona plama. Chłopak zrobił krok do przodu. Przez moment był nagi i Marek widział, ranę postrzałową w samym środku jego klatki piersiowej. Ułamek sekundy później miał już na sobie skrojony na miarę garnitur, zaczesane do tyłu włosy, eleganckie półbuty na stopach i choć z taką dziurą w piersi powinien już dawno nie żyć, to raźno szedł pomiędzy stolikami.

Marek nie zdążył się nawet zastanowić, nad tym co właśnie zobaczył, gdyż podszedł do niego kelner. Wyglądał identycznie jak tamten. "Bliźniacy" pomyślał od razu.

– Co panu podać?– głos też miał taki sam jak jego brat.

– Poproszę whiskey z lodem.

– Służę – odwrócił się szybko i odszedł.

Marek spojrzał na jego oddalające się w kierunku dziury w ścianie plecy. Zastanawiał się, o co w tym wszystkim chodzi, gdy zobaczył, że kelner wraca z jego drinkiem. Tylko, że było go dwóch. Zdziwiony spojrzał za siebie. Tamten z braci wciąż stał przy młodym chłopaku. A więc trojaczki. Ten ze szklanką podszedł do niego i postawił przed nim zamówionego drinka.

– Ilu was jest? I czemu tamten młody żyje? Przecież miał w mostku dziurę wielkości pięści?

-J est nas wystarczająco – uśmiechnął się szeroko. – Ale dziury tego pana są jego prywatną sprawą w, którą nie powinniśmy wnikać.

Nagle kelner usiadł na krześle naprzeciw Marka.

– Niech pan opowiada.

– Ja? Co mam opowiadać? – spytał Marek zdziwiony.

Kelner rozsiadł się wygodniej i odłożył na bok ściereczkę. – Swoją historię, ma pan jakąś na pewno, jak każdy kto tu trafia.

– Ale gdzie jest to całe TU? Co się dzieje? Czemu… – zamilkł w pół zdania. W jego mózgu odblokowało się uśpione połączenie i nagle wszystko stało się jasne. "Schron dla dusz", kelnerzy, drinki, cały ten wystrój, atmosfera, przecież to było takie oczywiste. Skarcił się w duchu, za swoją ociemniałość.

– Widzę, że już dotarło. Zacznijmy od początku. Ostatnie co pan pamięta?

Marek zastanowił się moment, popijając drinka.

– Pamiętam sznur – zaczął.

 

 

 

 

Ukręcona z grubego sznura pętla, co krok plątała mu się między nogami. Nie zmieniało to faktu, że był z niej dumny. Włożył w jej stworzenie całego swojego dogasającego ducha. O dziwo, w dobie szerokopasmowego internetu Google niebyły w stanie mu pomóc. Musiał zasięgnąć porady starych książek. W jednej z nich znalazł wspaniałą instrukcję ukręcania pętli. Była idealna, rozrysowana krok po kroku, jasna i przejrzysta. W połączeniu z jego ogromną motywacją, skutki były niemal natychmiastowe i przerosły jego najśmielsze oczekiwania. Pętla była cudowna. Równa co do centymetra, zakręcona jak muszla ślimaka, wyglądała jak dziewczyna z długim, plecionym warkoczem. Aż się chciało ją pogłaskać. To takie dziwne, że z tego całego żalu i smutku, który panował nad jego życiem mogło narodzić się coś tak pięknego.

Teraz trzeba znaleźć odpowiednią gałąź. Musi być mocna, żeby dobrze spełnić swoje zadanie, to przede wszystkim. Dobrze by było, gdyby znalazł taką, która rośnie pod idealnym katem dziewięćdziesięciu stopni. Jak już coś robić, to robić to dobrze. Jakby to wyglądało, gdyby ktoś znalazł zwłoki dyndające na krzywej gałęzi. No właśnie dyndające. Chybotały by się, zważając na wiszenie pod kątem, pewnie zaczęły by się obracać. Na coś takiego nie mógł sobie pozwolić. Nie on, który zawsze wszystko robił idealnie. Dlatego szukał dalej.

Szedł coraz głębiej w las, co i rusz potykając się, o pojawiające się w ostatniej chwili korzenie. Zniszczył już sobie buty a gałęzi wciąż nie znalazł. Im głębiej w las, tym więcej drzew. Ile w tym jednym zdaniu było prawdy, nie uświadamiał sobie tego przedtem a teraz, gdzie tylko nie spojrzał widział drzewa. Kłębiące się dookoła, splatające się gałęziami jak uwięzieni w uścisku kochankowie, z tą tylko różnicą, że były ich setki. Taka masowa leśna orgia.

Zadrżał. Słowo orgia nie kojarzyło mu się zbyt dobrze. Wszystko to była zasługa jego żony. Zdradzała go. I to od tego się wszystko zaczęło. Domyślił się sam. Po prostu wiedział. Jak się jest z kimś tyle lat, to zna się drugą osobę na wylot. Patrzył na nią i widział, że kłamała mówiąc mu, że kocha. Nie przejął się tym zbytnio, choć jego ego wyło z żalu, na spółkę z urażoną męską dumą. Skoro on jej nie wystarczał, to niech sobie sypia z innym, trudno. Jakoś będzie musiał to wytrzymać. Schował swoją męskość do kieszeni, ukradkiem złożoną w pół, jak szwajcarski scyzoryk. Dopóki ona nic mu nie mówiła, udawał, że nie wie. Co dzień szedł do pracy, zarabiając na ich wspólne życie. Dawał jej buziaka na do widzenia, odwracał się na pięcie i odchodził. Wsiadał do kupionego na raty samochodu, po czym odjeżdżał. Przestał mówić, że ją kocha. Niezbyt jej to przeszkadzało. Siedział potem za swoim biurkiem i w każdej wolnej chwili zastanawiał się czy ona właśnie w tym momencie nie dostaje orgazmu pod jakimś obcym facetem. Albo na nim, zresztą co to za różnica. Nie mógł przestać o tym myśleć. Gdy kończyła się jego zmiana, schodził powoli do podziemnego parkingu. Używał schodów, windy były dla emerytów i leniuchów. Poza tym zejście schodami trwało dłużej. Musiał być pewien, że ich razem nie zastanie. Musiałby wtedy zareagować. Jakoś. Tylko jak. Pobić go? A jeśli był większy i silniejszy? Pobić ją? W końcu to była kobieta, a mamusia zawsze powtarzała, że nie wolno bić kobiet, nawet tych najgorszych. Chyba, że się samemu było kobietą. Ale on był mężczyzną, taki prawdziwym, z krwi i kości. I właśnie teraz tak bardzo go to bolało. Wolał udawać, że nic nie widzi. Po co było komplikować sobie życie? Wracał do niej, zakładał na twarz maskę i udawał, że to wszystko przez zmęczenie. Tym razem to ona całowała go na powitanie. Potem rozmawiali, jedli obiad i odgrywali dla siebie masę pojedynczych scenek, które składały się na obraz szczęśliwego małżeństwa w średnim wieku. Nadchodził wieczór i kładli się do łóżka. Kiedyś zabawiali się codziennie. Teraz już nie. Raz on był zmęczony, raz ją bolała głowa. Inteligentni ludzie zawsze znajdą dobrą wymówkę. Zasypiali. Znaczy ona zasypiała, a on leżał jeszcze długo i obserwowała ją w nocnych ciemnościach. Patrzył na jej unoszące się przy oddychaniu piersi, gładził po płowych włosach, chłonąc jej esencję. Tak naprawdę tylko teraz była jego. W ciągu tych kilku bezsennych godzin, czuł się jak prawdziwy mąż wiernej żony.

Zastanawiał się czemu to robiła. Czy była nieszczęśliwa, czy to była jego wina, gdyż nie potrafił dać jej tego czego chciała? A może była po prostu wstrętną suką, która nie potrafiła dochować wierności.

Trwało to prawie pół roku. Cała ta sytuacja powoli wpędzała go w psychozę. Zrobił się nerwowy, nie mógł się skupić, zapominał kluczy, gubił się w mieście, w którym żył od dnia narodzin. Nie potrafił już normalnie patrzeć na swoją żonę. Chyba i ona w pewnym momencie zorientowała się o co chodzi. Nagle zrobiła się bardzo miła, chodziła za nim jak oswojona suczka, gotowa zrobić wszystko na każde jego skinienie. Przejrzał ją na wylot, wiedział do czego zmierza i jaką drogą chce to osiągnąć. Wykorzystał to jak tylko mógł. Był dla niej niedobry, cały czas narzekał, mówił jej, że się starzeje i ma zmarszczki a ona przytakiwała i przepraszała. Kochali się po pięć razy dziennie. O wszystkich porach i we wszystkich miejscach w domu i nie tylko, o jakich kiedykolwiek marzył, ale bał się jej tego powiedzieć. Już nie patrzył na nią w nocy. Nie mógł, starał się, ale widział tylko wredną sukę, która go oszukiwała. Starzejącego się potwora, który pewnie gdy nikt nie widzi strzela ogniem z sutków i ma kwas zamiast krwi podczas okresu. Tylko w jakiej roli stawiało to jego? Podobnego potwora, uwięzionego w kajdanach własnych jąder, z mieczem zamiast penisa i orzeszkiem pomiędzy uszami.

Pewnego dnia miał dość. Obudził się rano i postanowił jej powiedzieć, że wie o wszystkim. Chciał podejść i zamiast "Cześć kochanie" walnąć do niej "Mam cię, ty głupia suko". Uknuł sobie plan. Jego żona była w łazience. Słyszał jak śpiewa, w trakcie porannego prysznicu. Od kiedy ona brała rano prysznic? Ubrał się i poczekał aż wyjdzie. Siedział na łóżku w garniturze i nerwowo poprawiał osuwającą się kołdrę. Zadrżał gdy woda przestała lecieć. Po kilku minutach wyszła, owinięta w ręcznik. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się szeroko.

– Cześć kochanie, czemu ty już ubrany?

Teraz. Wóz albo przewóz. Był zdecydowany. Wypuścił z sykiem powietrze i otworzył usta. – No bo muszę dziś wcześniej iść do pracy, w sumie to już wychodzę, chciałem się tylko z tobą pożegnać. No to pa! – Wybiegł z pokoju, zostawiając ją, z wyrazem głębokiego zdziwienia na twarzy. Dopiero siedząc w samochodzie dotarło do niego, że jest tchórzem. Marną namiastką mężczyzny, który boi się własnej żony. Jak mógł upaść tak nisko. Przygnieciony własną żałosnością wcisnął pedał gazu i powoli stoczył się z podjazdu. Spojrzał w lusterka, puścił kierunkowskaz i zgodnie z przepisami włączył się do ruchu.

Jadąc do pracy opracował nowy plan. Teraz na pewno się uda. Rozważył wszystkie dopuszczalne opcje, nawet te najmniej prawdopodobne i opracował sobie riposty oraz strategie obronne. Był gotów na kłótnię, przepraszanie, krzyki, rzucanie talerzami, próbę przekupstwa, nagłe pojawienie się, owego tajemniczego kochanka, obecność broni palnej, a nawet kosmitów. Teraz tylko odbębnić swoje w pracy, potem szybko do domu i przystępuje do działania. I choć był już tego pewien, wiedział, że zrobi to na tysiąc procent, to cichy głosik gdzieś pod czaszką lżył go cały czas i nazywał tchórzem "I tak tego nie zrobisz! Nie jesteś w stanie! Jesteś za cienki! Jestem niczym! Nie dasz sobie bez niej rady!". Nic nie dawało podkręcenie radia, ani nucenie uspokajającej muzyki.

Dojechał do miejsca swojej pracy. Ogromnego biurowca, która pochłaniał co dzień tysiące ludzi i przez okrągłe osiem godzin wysysał z nich soki życiowe, energie i radość życia. Cały dzień nie mógł się na niczym skupić, raz po raz wałkując w myślach możliwe przebiegi popołudniowej rozmowy, starając się zagłuszyć hulającego pod czaszką pasożyta.

Świat pękł jak cienka tafla lodu, podczas przerwy obiadowej. Odwiedził go szef działu kadr.

– Słuchaj Marek – zaczął od progu, nie mówiąc nawet głupiego "dzień dobry" – redukujemy twój etat. Jesteś zwolniony. Zgłoś się do mojej sekretarki, żeby dopełnić formalności.

Wyszedł, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.

Marek siedział dobrych kilka chwil bez ruchu, żując starą już gumę. Po dzisiejszym poranku sprawy dochodziły do niego bardzo powoli. Zwolniony? Jak to? Czemu? Dlaczego ja? Wszelkie możliwe formy sprzeciwu przewalały mu się przez głowę. Co teraz miał zrobić? Uderzył czołem w blat biurka. Pomogło. Nie miał zbyt wielkiego pola do popisu. Mógł tylko iść "dopełnić formalności". Poczuł się jak chusteczka higieniczna. Najpierw świeża i pachnąca, zaraz po wyciągnięciu z opakowania. Całym swym celulozowym ciałem służył jak tylko mógł tej krwiożerczej korporacji, nie raz obcierając skapującą spod niej flegmę, teraz zmięto go i wrzucono do kosza z napisem "Odpadki społeczne" Super. Wspaniała kontynuacja cudownego dnia.

Poszedł do sekretarki i z wyrazem bezgranicznego żalu na twarzy podpisał swój wyrok śmierci. Młoda, długonoga blondynka uśmiechnęła się do niego wymalowanymi ustami i słodkim głosikiem podziękowała za współpracę. Chętnie by ją zamordować. Miała taką cienką szyję, złamałaby się jak zapałka. Wiedział, że i tak tego nie zrobi, ale wizja duszącej się blondynki podziałała na niego kojąco. Ciekawe czy żona kierownika działu kadr wiedziała, że jej mąż każdego popołudnia, gdy biurowiec pustoszeje zrzuca wszystkie zabawki z biurka i kładzie na nim ponętny tyłek swojej sekretarki, by ją posuwać, dopóki starczy sił w jego prawie pięćdziesięcioletnim ciele. Trzeba to sprawdzić. Gdzieś powinien mieć jej numer.

Wyszedł żegnany słodkim "Powodzenia w szukaniu pracy" i trzasnął drzwiami. W drodze na parking szukał w portfelu wizytówki żony kierownika. Miała jakąś firmę, ale nie pamiętał czym się zajmowała. Patrzył na nazwiska, jak zobaczy to pewnie skojarzy. Udręka z tymi wizytówkami, zbiera ich człowiek jakby miał iść do skupu makulatury, a jak trzeba coś znaleźć to nigdy nie ma. Udało się dopiero po dłuższej chwili. "Helena Maćkowiak – catering i obsługa imprez" Obsługę to miał jej mąż i to porządną. Ciekawe, co naobiecywał tej biednej małolacie. Awans, karierę czy może opowiadał, że ją kocha, a ona naiwna wierzyła. Mogło też być tak, że dziewczyna traktowała to jako swoje obowiązki. Przecież dobra sekretarka musi być zawsze gotowa do pomocy szefowi, nawet jeśli chodzi o redukcję napięcia seksualnego za pomocą własnego ciała. Kto wie co ci młodzi mają dziś w głowach.

Z drugiej strony, małego kawałka papieru, w kolorze kości słoniowej Helena własnoręcznie napisała numer prywatnej komórki.

Dzwoni. Trzy sygnały i nic. Spróbował jeszcze raz.

– Tak – usłyszał zdyszany głos w słuchawce. Zbierał się w sobie, żeby zacząć mówić, ale przerwał mu dochodzący z drugiej strony męski bas, proszący Helenę, żeby wracała do łóżka.

Rozłączył się. Małżonka Helena jak widać obsługiwała nie tylko imprezy.

Pokonując ostatnią część schodów Marek zastanawiał się nad moralnością dzisiejszych ludzi. Co się z nimi stało, zdradzają się na potęgę. A co z wiernością małżeńską i tego typu sentymentalnymi bzdurami? Czy ktoś w ogóle o nich jeszcze pamięta? Do czego zmierza ludzkość. Kierownik działu kadr, za kilka godzin kolejny raz zaspokoi swoje nieposkromione żądze w ciele młodej sekretarki, w międzyczasie jego żona w małżeńskim łożu zabawia się z anonimowym mężczyzną. Mógł się założyć, że wieczorem zarówno sekretarka jak i kochanek Heleny wrócą do domów, do swoich parterów i jakby nigdy nic odbędą z nimi stosunek płciowy. Wszyscy jesteśmy tylko małymi trybikami w wielkim uprawiającym seks zegarku. Zdradzajmy się ile wlezie, albo zatrzyma się słońce.

Skoro prawie wszyscy mają kochanki to czemu on nie miał? Żona robiła go na lewo, więc miał święte prawo znaleźć sobie jakąś młodą chętną do pomocy koleżankę. Czemu więc tego nie zrobił? Odpowiedzi były dwie. Pozycja i pieniądze. Nie miał żadnej z tych cech. Jego żona też tego nie miała, jednak jakoś znalazła sobie nowego bohatera przygód miłosnych. I gdzie się podziało to całe równouprawnienie?

Był na samym dole. Instynktownie znalazł swoje miejsce parkingowe. Ono jedno, było mu wierne przez długie lata. Jakby się nad tym zastanowić to dłużej niż żona, przecież pracował tu jeszcze przed ślubem. Wierna przyjaciółka, która przez lata strzegła jego samochodu i nigdy go nie zawiodła. Wyciągnął rękę i wcisnął przycisk wyłączający alarm. Odpowiedziała mu śmiertelnie poważna cisza. Zmieszany podniósł wzrok.

Jego samochodu nigdzie nie było.

Marek poczuł jak świat kolejny raz tego dnia wali go od tyłu w czaszkę i śmieje się w głos. Upadł i tarzając się po zimnym betonie zaczął płakać.

Trwało to kilka chwil. Uspokoił się i usiadł na krawężniku. Nie wiedział co ma teraz zrobić? Najpierw wyrzucili go z pracy, a teraz jeszcze ktoś ukradł mu samochód. Po prostu pięknie. Świat nagle przybrał szarą barwę, oprószoną padającym z nieba popiołem. Podniósł zaczerwienione oczy do nieba, ale zobaczył jedynie betonowy sufit. Problemy z żoną nagle przestały się liczyć. Zresztą i tak jak się o wszystkim dowie, to sama od niego odejdzie. Mógł się założyć, że miała na tak okazję spakowaną mała walizeczkę z nalepką "Rzeczy do mamy". Czekała upchnięta gdzieś głęboko w szafie, gotowa w każdej chwili wyskoczyć, jak mały skórzany diabełek z pudełka, otrząsnąć się z resztek bielizny, którymi była otoczona, zadzwonić po taksówkę i uciec z prędkością dźwięku. No bo po co zadawać się z bankrutem, który dysponuje tylko trzema rzeczami. Byłyby to kolejno: obciążony hipoteką dom, raty kredytu za samochód i zmiażdżone poczucie własnej wartości. Potem jego ukochana żoneczka przykleiła by mu do czoła karteczkę z numerem telefonu do adwokata i urzędowym wzorem pisania testamentu, tak na wszelki wypadek, gdyby miał dość tego wszystkiego i siebie samego też.

Cudnie. Miał ochotę krzyczeć, ale nie było na kogo. Nie będzie przecież wydzierał się na ściany. Nie zwariował przecież.

Jeszcze nie.

Poszedł do budki stróża. Przedstawił się i poprosił o pokazanie mu taśm. Siedzące na fotelu, opasłe stworzenie w czapce z logiem agencji ochrony mało przypominało człowieka. Jak już to bardziej neandertalczyka niż dumnego przedstawiciela gatunku Homo Sapiens. Przez chwilę lustrował Marka tępym wzrokiem, po czym z trudem wstał i otworzył drzwi do drugiego pomieszczenia, nie wiadomo jakim cudem wciśniętego, w tą małą zbitą z plastyku konstrukcję. Znajdowała się tam cała maszyneria. Najnowsze zdobycze światowej techniki, czyli czarno biały telewizor z magnetowidem. Marka zamurowało. Skąd on wziął magnetowid? Z epoki kamienia łupanego? Nieważne, jeśli miał tam zobaczyć złodzieja, to mogła by to nawet być magiczna kula. Neandertalczyk, operując strzelającymi przyciskami znalazł obraz z odpowiedniej kamery i w przyśpieszonym tempie oglądali jak mijał dzień tym kilku widocznym miejscom parkingowym. Nie działo się tam dosłownie nic. Aż do godziny 11.37, kiedy to do jego kochanego autka podeszły dwie osoby. Postawny mężczyzna w czapce i zgrabna szatynka. Ona wyjęła z torebki kluczyki i otworzyła drzwi. Chwilę później nastąpił niemy start silnika i odjechali. Więcej nie musiał oglądać. Jakby mógłby nie poznać swojej wieloletniej życiowej partnerki. Podziękował strażnikowi i poszedł. Z szeroko otwartymi ustami wyglądał jakby miał złamana szczękę, która za nic nie chciała się normalnie domknąć.

Poszedł na przystanek autobusowy. Czekała go ponad godzinna podróż tym, jakże wspaniałym środkiem komunikacji miejskiej. To znaczyło, że miał dużo czasu na ponowne przemyślenie swojego powrotu do domu. Nawet się tym wszystkim nie przejął. Nie zastanawiał się nad przyszłością, bo i po co. Po tym co miał zamiar zrobić, nie będzie miał tutaj żadnej przyszłości. Wiedział, że żona nie tylko go zdradzała, ale też ukradła mu samochód. W swojej niezdrowej logice obarczył ja również winą za zwolnienie z pracy. Dałby głowę za to, że sypiała z jego szefem i razem uknuli ten spisek. W sumie szef tej pokręconej organizacji, dla której miał nieprzyjemność pracować, posturą odpowiadał mężczyźnie w czapce. Nie było mowy o pomyłce.

Plan opracował się sam. On tylko zebrał do kupy plączące się pod głową scenariusze i zastanowił się gdzie w pobliżu domu można kupić kij bejsbolowy. Niestety nie znał żadnego sklepu sportowego. I tak nie miał przy sobie pieniędzy. Miał za to kartę kredytową, ale środki z niej posłużą do innego, ważniejszego celu. Meksyk? Nie, wszyscy uciekają do Meksyku. To powinno być coś bardziej ekstrawaganckiego. Może Australia? Założy sobie hodowle owiec, a w wolnym czasie będzie żuł liście, z zaprzyjaźnionymi misiami koala. I to był dobry pomysł. Już się cieszył na myśl o długich, ciepłych wieczorach na eukaliptusowym haju.

Wysiadł. Od domu dzieliło go jakieś dwieście metrów spokojnego spaceru. Potrzebował chwili wytchnienia. Wziął głęboki wdech i wyciągnął przed siebie prawą nogę. Zawisł w pół kroku i raz jeszcze zastanowił się nad wszystkim. Stał tak przez kilka minut, z nogą swobodnie wisząca na wietrze. Chciałby być teraz drzewem. Rósłby sobie spokojnie i nie obchodziłoby go nic, oprócz deszczu raz na jakiś czas i wyciągania co rano liści wierzchem do słońca. Jakie życie byłoby wtedy przyjemne. Co prawda trochę nudne, ale całkowicie bezproblemowe. Obserwowałby biegające po gałęziach wiewiórki i w milczeniu znosił wycinanie mu w korze wyznań miłosnych. Świat byłby wtedy taki piękny. Nagle jego wizja zasnuła się mrokiem. Pewnego ciepłego ranka przychodzi jakiś burak i bez ostrzeżenia, atakuje go siekierą. Rąbanie trwa do momentu, kiedy jego drewniana osoba wali się na chodnik. Świadomość ucieka wraz ze stygnąca żywicą. Wiewiórki jeszcze przez chwilę obserwują śmierć przyjaciela, po czym zabierają swoje orzeszki i przechodzą na inne drzewo. Życie pcha je dalej. Jego już nie. Na każdego przychodzi kiedyś koniec.

Otrząsnął się. Koniec. Tak, dokładnie o to mu chodziło. Jak odchodzić to z klasą i hukiem. Czpaki z głów panowie, przedstawienie zaraz się rozpocznie. Na jego zmęczonej twarzy zagościł uśmiech. Nie było w nim jednak nic wesołego. Opuścił prawą stopę na chodnik i podjął z powrotem przerwany krok. Jeszcze dwieście metrów brukowanego chodnika i nadejdzie kres historii, rozpoczętej dzisiejszego ranka. Nie, wszytko zaczęło się długo wcześniej. W momencie kiedy opuścił ciepłą macicę swojej matki i świat pierwszy raz, uderzył go haustami zimnego powietrza. Jedno było pewne. Nie ma mowy o happy endzie.

Zatrzymał się na pustym podjeździe. To go akurat zdziwiło, spodziewał się zobaczyć na nim swój samochodzik. Cóż, pewnie był już gdzieś daleko, poszatkowany na małe, metalowe kawałki. Trudno. Kupi sobie nowy, albo będzie jeździł rowerem.

Otworzył drzwi. Starał się nie wydać najmniejszego dźwięku. Czuł się, co najmniej dziwnie, zakradając się do własnego domu jak podrzędny złodziej. Wiedział, że jego współmałżonka nie jest w tej chwili sama. Chciał ją zastać na gorącym uczynku. Ją i jego. Spojrzeć im obojgu w oczy i napawać się poczuciem winy bijącym z ich twarzy. Słuchać jak zaczną się tłumaczyć, przepraszać. On wtedy wybuchnie śmiechem. Wtedy, w momencie gdy ich zagubienie osiągnie apogeum i spróbują się odezwać Marek uderzy. Pogrzebacz będzie idealny. Mocny i ciężki. Potem ukręci sznur i zastanowi się, czy go użyć.

Cichuteńko wszedł na górę. Instynktownie ominął czwarty stopień, bo ten mały zdrajca gotów był zatrzeszczeć i zdradzić wrogom w sypialni jego pozycję. Ścisnął w dłoniach pogrzebacz. Skąd on się tam wziął? Mniejsza o to. Był na piętrze. Miał rację. Systematyczne jęki jednoznacznie wskazywały, że jego żona raczej nie przesuwa teraz mebli.

Stanął przed drzwiami i znieruchomiał. Głosik spod czaszki kulturalnie poprosił o zaprzestanie niepotrzebnego rozlewu krwi. Marek uśmiechnął się szyderczo. Kopniakiem wyważył drzwi i jak burza gradowa wparował do środka.

Kołdra okrywająca kochanków poleciała w powietrze i pękła,uderzona żelazem, rozsiewając dookoła pierze, którymi była wypchana. Przez powstała ptasią mgłę Marek nie widział, co działo się na łóżku. Usłyszał tylko pisk swojej lubej i bluzg, którego autorem musiał być mężczyzna. Na oślep rzucił się do przodu i zaczął bić pogrzebaczem. Trafił kogoś. Odpowiedział mu krzyk, nieomal tłukący szyby w oknach. Nie zważając na to, Marek bił dalej. Czuł, że ofiara próbuje się osłaniać. Trafiał w korpus i głowę, a trzask, który rozniósł się po pokoju, nie mógł być niczym innym, tylko pękającą kością przedramienia. Bił coraz wolniej, wciąż śmiejąc się szaleńczo. W końcu przestał. Pierze opadały jeszcze przez chwilę. Marek zobaczył swoja żonę. Siedziała skulona pod ścianą. Przerażona i zapłakana, dopiero teraz zorientowała się w sytuacji. Wodziła nieprzytomnymi oczami, to na Marka, to na ochłap, który chwile temu miał doprowadzić ją na szczyt doznań erotycznych. Nie odezwała się ani słowem. Zwinięta w pozycję embrionu czekała na rozwój wydarzeń. Marek przykucnął i otrzepał z puchu twarz skatowanego przed chwilą człowieka. Teraz to on zdębiał.

– Tata? – długą chwilę nie mógł dopuścić do siebie tego faktu. Kochanek owszem, ale jego TATA?! Jego prywatny biologiczny ojciec, sypiał z jego żoną. Tego nie mógł zrozumieć. Ciekawe co na to jego matka? Raczej nie byłaby zadowolona.

Spojrzał na siedzącą w kącie żonę z wyrazem niezrozumienia na twarzy.

– Czemu ze wszystkich penisów na świecie, musiałaś sypiać z moim ojcem? – spytał z wyrzutem w głosie.

– Nie tylko z ojcem – odpowiedziała po chwili. – Z oboma twoimi braćmi też. Zawsze posuwali mnie po świątecznej kolacji, czasami obaj na raz.

– Co? – nie mógł wykrztusić z siebie nic więcej.

– Sypiałam też z ogrodnikiem sąsiadów i listonoszem – obgryzała nerwowo paznokcie – i z różnymi poznanymi przypadkiem kolesiami. Radzę ci się zbadać, pewnie masz AIDS, po tym wszystkim co się tu wyprawiało.

– Ale jak to? – patrzył na nią tępo.

– Właśnie, zapomniałabym. Wiesz czemu twoja młodsza siostra nie ma chłopaka? Jest lesbijką, z nią tez spałam. Ta mała, ma naprawdę zwinny języczek.

– Z mamą też? – brzmiał jak jęki potrąconego przez samochód jeża.

– Żartujesz sobie chyba, twoja matka ma ponad sześćdziesiąt lat i jest okropnie brzydka. Nie to co ojczulek, miał swoje lata, ale był w te klocki lepszy niż ty dziesięć lat temu.

Marek jednym ciosem w twarz, pozbawił ją przytomności. Mniejsza o to, co mówiła mamusia. Niektóre sytuacje wymagają działania, a ta niewątpliwie do nich należała. Związał ją kawałkiem prześcieradła i położył tak, żeby po ocknięciu się była naprzeciwko penisa jego ojca, która jakimś cudem wciąż stał sztywno, niczym skierowana w niebo chorągiew.

Poszedł do salonu. Zapalił papierosa i usiadł w fotelu. Nie myślał, o tej całej sytuacji. Nie potrafił a może nie chciał. Nie mógł sobie uzmysłowić jak to tego wszystkiego doszło. Jego żona, którą kochał jak szczeniak przerobiła więcej mężczyzn, niż on obejrzał filmów pornograficznych za młodu. Po prostu cudownie. Dzień jak u Hitchcocka. Los kolejny raz udowadniał mu, jak mało wie o jego przewrotności . Żony czasami zdradzają. Bywa. Mężowie też. Statystycznie nawet chyba częściej mężczyźni skaczą w bok. Jakby się nad tym zastanowić to kto i jak zrobił te badania?

– Dzień dobry czy zdradza pan żonę? – pyta ankieter.

– Tak, dwa razy w tygodniu – pada odpowiedź.

– A czy żona zdradza pana?

– Tak, ona mnie też.

– Dziękuje za udział w badaniu.

– Cieszę się, że mogłem pomóc. Dowidzenia.

W dzisiejszych czasach wszystko było możliwe.

Włączył komputer. Zdezelowanego peceta, który chodził głośniej niż kosiarka. Ale działał i to się liczyło. Odczekał chwilę, aż przeskoczą wszystkie niepotrzebne komunikaty. Jakaś aktualizacja, nowa wersja, masz nieoryginalny system. Ktoś to w ogóle czytał? Włączył przeglądarkę. Google zapaliło się jak lampki na Boże Narodzenie. Tym razem w zwykły napis były wkomponowane nogi Wielkiego Ptaka. "Dziś czterdzieste urodziny Ulicy Sezamkowej". Jupijajej, właśnie zawaliło mu się całe życie, ale jest jeden powód do szczęścia. Jak się postara to może załapie się na tort. A jak ładnie poprosi to może dostanie nawet kawałek dla nieprzytomnej żony i zatłuczonego pogrzebaczem ojca. Życie znów zaczęło nabierać kolorów.

"Jak ukręcić pętle?" Odczekał 0,007 sekundy i dostał czterdzieści cztery tysiące wyników. Wszedł w pierwszy odnośnik. Zakład fryzjerski "Fashion girl" i instrukcja układania fryzur. Bynajmniej nie to mu chodziło. Sprawdził jeszcze kilka stron, ale nigdzie nie znalazł pożądanych informacji. Wyłączył komputer. Chamsko, odłączył mu prąd. Nie ma lekko. Niech i on odczuje dziś w swoich obwodach złą naturę tego świata.

Książki. Może w nich coś znajdzie. Dostał kiedyś od kolegi taką o średniowiecznych torturach. Jeśli dopisze mu szczęście…taa szczęście. Raczej nie mógł na nie dziś liczyć. Mimo wszystko nie zaszkodzi spróbować. Jeśli nic nie znajdzie to weźmie zwykły kabel od żelazka. Na czymś takim też można się powiesić.

Domowa biblioteczka nie była zbyt imponująca, więc szybko znalazł tę książkę. Otworzył ją i napawał się przez moment ilustracją, przedstawiającą paloną na stosie kobietę. Był to na pewno ciekawy pomysł, ale raczej niemożliwy do wykonania. Szkoda. Ciekawe jak wrzeszczałaby jego ukochana, podpiekana żywcem na wolnym ogniu. Eh, marzenia. Tak blisko, a jednak tak daleko.

"Rozdział trzeci – wieszanie"

"Od początki historii ludzkości wieszanie było częsta metodą karania zbrodniarzy." Głosiło pierwsze zdanie. Pasowało jak ulał, do jego obecnej sytuacji. Przekręcił jeszcze kilka kartek. "Dobrze ukręcona pętla gwarantuje, że ofiara nie urwie sznura i nie zepsuje przedstawienia." Ciepło, ciepło, coraz cieplej.

"Żeby skręcić dobrą pętle należy…" Alleluja. Houston, we've solved the problem. Tak się dobrze składało, że w garażu, który teraz z przyczyn technicznych stał pusty, znajdował się gruby zwój mocnego sznura. Wyciągnął nożyczki z szuflady i z uśmiechem czterolatka na twarzy, wybiegł z pokoju. Wrócił za moment i odłożył je z powrotem. Będzie potrzebował ostrza większego kalibru. Poszedł do kuchni i wziął leżący, na blacie stołu tasak. Przejechał palcem po ostrzu. Powinno wystarczyć.

Gwiżdżąc wesoło poszedł do garażu. Szybko znalazł sznur i uciął z niego dokładnie cztery metry. Wrócił z nim do salonu i rozpoczął skręcanie.

"Odmierz…Odetnij…Załóż…Zaciśnij…Gotowe"

Pięć minut roboty, a ile satysfakcji. Pętla była wspaniała. Po prostu idealna. Nawet długość pozostałego sznura dała się regulować. Z całą pewnością była to najlepsza rzecz jak wyszła spod jego ręki, w całym czterdziestoletnim życiu. Był z niej dumny. Utulił ją do piersi, jak nowo narodzonego syna i zapłakał.

Otrząsnął się po chwili. Krzyki dochodzące z góry znaczyły, że jego kochanie już się ocknęło. Idealne wyczucie czasu. To jej trzeba było przyznać. Przez całe życie nigdzie się nie spóźniła. Ale teraz, nigdzie jej się nie śpieszyło. Niech sobie tam poleży jeszcze kilka chwil. Niech popatrzy, powspomina. Tyle razy przecież ujeżdżała go, jak dzikie zwierze. Kto wie, może zabawi się nim jeszcze ostatni raz, w pośmiertnym hołdzie dla swojego kochanka.

Zaśmiał się. To nie były zdrowe myśli, ale kto by się tym przejmował. Koniec mędrkowania. Czas działać. Poszedł na górę.

Zastał ją płaczącą pod ścianą.

– Witaj kochanie. Dobrze spałaś? – zapytał uśmiechnięty. Podszedł do niej i pogładził ją po włosach. Wyciągnął zza pleców swoją pętle i przystawił jej pod nos. Obserwował, jak oczy rosną jej do wielkości spodków. Próbowała coś powiedzieć. Nie dał jej. Najpierw położył jej palec na ustach, potem zaczął całować. Najpierw powoli, namiętnie jak to robili kiedyś, jeszcze za młodu. Po chwili zrobił się brutalny. Wepchnął swój język najgłębiej jak mógł i dosięgnął by zapewne migdałków, gdyby nie zaczęła się krztusić. Daj jej chwilę na złapanie oddechu. Gdy tylko uspokoiła się, wcisnął jej do ust przepoconą skarpetkę, należącą zapewne do tragicznie zmarłego ojca. Choć wydawało się to niemożliwe, do jej oczu napłynęło jeszcze więcej łez.

– A teraz idziemy – powiedział, stawiając ją na nogi. Popatrzył na nią czule. Była naga, ale jej wrodzone piękno, któremu nie dał rady wiek, rozpłynęło się jakoś i nie było go nigdzie widać, choć obejrzał ją sobie dokładnie, centymetr po centymetrze, zaglądając wszędzie gdzie tylko mógł zajrzeć

– Mam dla ciebie niespodziankę – zarzucił jej sznur na szyję i pociągnął. – Masz ochotę na romantyczny spacer?

Próbowała się sprzeciwiać, jednak skarpetka w ustach, skutecznie tłumiła wszystkie dźwięki. Zrobiła krok do tyłu. Nie widziała, jak Marek uśmiecha się, ciągnąc ją za sobą. Sznur naprężył się i pozbawił ją oddechu. Myślała, że umrze, tu i teraz. Pętla zaciśnie się do końca i będzie po wszystkim.

– Nie tak szybko – Marek znów pogładził ją po głowie. Cofnęła się pod jego dotykiem, jak przerażone zwierze. – Musimy się jeszcze trochę zabawić. Chodź. Lepiej żebyś nadążała.

Zbiegł po schodach, ciągnąc ją za sobą. W połowie potknęła się i spadła na sam dół, boleśnie obijając sobie plecy. Nie dał jej odpocząć. Pociągnął do góry i znów zaczął iść. Nie miała innego wyjścia, jak przełknąć łzy i próbować nie upaść. Miała nadzieję, że uda się jej przemówić mu do rozsądku i może jej nie zabije.

Wyszli przed dom. Marek przeciągnął się i ziewnął. Świeże powietrze owiało mu twarz. Spojrzał przed siebie i westchnął. Ostatni raz widzi tą okolicę. Ten dom, podjazd, samochód. Właśnie, przecież nie miał samochodu.

– Cicho! – krzyknął na łkającą mu pod bokiem żonę. – Nasza romantyczna wycieczka napotkała małe problemy. Ale zaraz sobie z nimi poradzimy.

Rozciągnął usta w uśmiechu, patrząc na wtaczający się na podjazd samochód sąsiada. Jego srebrne kombi zawsze przypominało karawan. Do tej misji nada się idealnie. Pociągnął żonę za sobą i wyszedł na spotkanie zaprzyjaźnionej rodzinie Kowalskich.

– Co ty robisz Marek, na miłość boską?! – Paweł Kowalski, sąsiad i bliski znajomy krzyczał w trakcie wysiadania z samochodu.

– Cześć Paweł – rzucił Marek wesoło. – Słuchaj stary, mam prośbę, pożyczysz mi samochodu, bo wiesz mój dziś ukradli, a chcemy z moją ukochaną żoną pojechać sobie na romantyczną wycieczkę.

Paweł spoglądał raz na niego, raz na trzymaną na sznurku, niczym zwierze sąsiadkę. W jego okrągłych oczach czaił się strach.

– Marek, zlituj się, nie wiem o co chodzi ale na pewno…

– Zamilcz – Marek bez ostrzeżenia, zdzielił go pogrzebaczem w głowę. Paweł upadł na chodnik. Jego dzieci wysiadły z samochodu i podbiegły do nieprzytomnego ojca.

– Czemu pan to zrobił?! – spytała z płaczem jego najstarsza córka. Miała dwanaście lat.

– Życie. Kluczyki są w stacyjce?

– Tak – odpowiedziała spokojnie dziewczynka. – Jak tylko pan odjedzie zadzwonię na policję.

– A dzwoń sobie. Mogę ci nawet dać telefon – uśmiechnął się szeroko i rzucił do niej wyciągniętą z kieszeni komórkę. – Prezent od wujka Marka.

Odszedł nie patrząc na nich. Niech się od małego uczą, że życie to nie bajka. Nikt nie będzie ich głaskać po główce, a za buziaki na dobranoc trzeba płacić prostytutkom. Wsiedli do samochodu i pojechali.

Marek i jego ukochana żona, na ich ostatniej, romantycznej wycieczce. Pojadą gdzieś daleko, gdzie nie będą ich obserwować wścibskie oczy cywilizacji. Właśnie tam rozegra się ostatni akt tej historii.

Córka Pawła pewnie właśnie dzwoni na policję. Ciekawe, czy uwierzą dwunastoletniemu dziecku, które powie im, że sąsiad wyszedł z domu, ciągnąć żonę na smyczy, zdzielił tatę pogrzebaczem i ukradł samochód. Może ktoś po drugiej stronie słuchawki pomyśli sobie, że to jakiś głupi żart i każe jej się rozłączyć. Znając ludzi to pewnie jest tam zbiorowisko, na całe osiedle. Wszyscy stoją dookoła i bezradnie rozkładają ręce. Na pewno znajdzie się jakaś babcia, która będzie wzywała imienia-pana-boga-swego-nadaremno. Ktoś inny stwierdzi, że nie doszło by do tego, gdyby on tu był. Tyle tylko, że obserwował wszystko, schowany za firanką bojąc się zainterweniować. Przecież Marek miał szał w oczach, a ten pogrzebacz wyglądał na ciężki. W końcu ktoś dorosły zadzwoni. Jemu pewnie uwierzą. Pytanie ile to może potrwać. I tak go to nie interesowało. Policja, e tam. Zanim by go znaleźli, to zwłoki jego żony zdążyłyby się rozłożyć.

Jechali. Marek siedział uśmiechnięty za kierownicą i uważał, żeby nie przekroczyć dozwolonej prędkości. Do pełni szczęścia brakowało mu jeszcze mandatu. Spojrzał w lusterko. Na tylnym siedzeniu stały torby z zakupami. Gimnastykując się, jak cyrkowa małpa wyciągnął z jednej z nich karton mleka. Oderwał róg zębami i wypił jednym tchem. Jego żona tymczasem siedziała zwinięta na siedzeniu pasażera i chłonęła przez skarpetkę śmierdzące powietrze. Myślała. Teraz to ona układała scenariusze i plany. Też miała swój własny głos pod czaszką. Tylko, że ten jej nic nie mówił. Od dłuższego czasu płakał przerażony, bez żadnej nadziei na ratunek.

Marek skręcił gwałtownie kierownicą. Wjechali w boczną dróżkę i po chwili nie mijali już ulic tylko drzewa. Mnóstwo drzew. Jakby te zielone pasożyty postanowiły przejąc władzę nad światem i zaczęły rosnąć wszędzie gdzie tylko się dało. W pewnym momencie droga urwała się i rozbili się na jednym z grubych pni. Marek uderzył czołem w kierownicę, zostawiając na niej czerwony ślad. Otarł krew i otworzył drzwi. Wyszedł, ciągnąc za sobą żonę. Nic jej się nie stało. Gdyby jechali szybciej, pewnie oboje zginęliby na miejscu.

Teraz musiał tylko znaleźć dobre miejsce. Pociągnął swa lubą za sobą i weszli pomiędzy drzewa. Przez dłuższy czas szli czymś, co kiedyś było ścieżką, jednak zarosło już dawno i tylko rzadsza roślinność wskazywała na to, że kiedyś chodzili tędy ludzie.

Powoli robiło się ciemno.

Potknął się.

Wstał i otrzepał spodnie. Były podziurawione. To nic, jak dobrze pójdzie to niedługo nie będą mu już potrzebne. Tylko jego idealna gałąź wciąż nie chciała mu się pokazać. Jakby cały las na komendę pochował ładne gałęzie, w ostatecznej próbie ochrony tego żałosnego życia. Trudno, poszuka jeszcze trochę i na pewno coś znajdzie.

– Ruszaj się! – krzyknął, do wlokącej się za nim żony. Kobieta już dawno opadła z sił i trzymała się tylko dlatego, że każde pociągnięcie sznura na moment pozbawiało ją oddechu. Krtań miała już tak obitą, że nie próbowała nawet mówić. Obmyślała plan ucieczki. Mogłaby spróbować uderzyć go, wyrwać mu sznur i uciec. Gdyby tylko nie miała związanych rąk to pewnie by się udało. Co zrobiłaby sama w nieznanym lesie, naga i ledwo żywa? W dodatku z goniącym ją szalonym mężem, który pewnie ocknąłby się po chwili i zdenerwował jeszcze bardziej. Do tego ten pogrzebacz. Nie uderzył jej nim jeszcze, jednak wciąż była na nim krew jej kochanka, który tak się niefortunnie złożyło, był ojcem jej męża. Cóż, zdarza się. Różne przypadki chodzą po ludziach.

– Szybciej! – znów krzyczał. Powoli zaczynała go denerwować ta sytuacja. Chodzili po tym lesie już prawie godzinę, a odpowiedniej gałęzi jak nie było, tak nie ma. W dodatku z minuty na minutę robiło się coraz ciemniej. Zaczął już mleć pod nosem przekleństwa i tłuc się pogrzebaczem po kostkach, gdy ją zobaczył.

Byłą idealna. Szeroka i mocna, ustawiona do pnia pod dokładnym kątem dziewięćdziesięciu stopni. Usytuowana na wysokości prawie dwóch metrów, miała nawet pod sobą wystający kawałek korzenia, z którego można było spaść w akcie ostatecznej porażki. Padł pod nią na kolana i zaczął płakać. Łzy kilka długich minut płynęły jego policzkami. Żona w tym czasie próbowała się uratować, jednak Marek wciąż mocno ściskał drugi koniec sznura, który miała na szyi. Podniosła z ziemi ciężką gałąź i uderzyła nią klęczącego męża. Konar był jednak suchy w środku i pękł jak zapałka, nie czyniąc ofierze żadnej krzywdy.

– A faktycznie, prawie o tobie zapomniałem. Spójrz na nią. Czyż ona nie jest piękna. Ideał, po prostu ideał. W życiu nie widziałem nic piękniejszego. Nawet ty za młodu nie byłaś taka olśniewająca. Zauważ ten kąt, pod którym rośnie. Te wzory na korze, cudo.

Podszedł bliżej i wyciągnął do niej ręce. Dotknął jej i zaczął głaskać, jak to zwykł robić swojej żonie. Po chwili jego place zrobiły się niecierpliwe i zaczęły wędrować po jej chropowatej powierzchni w tę i z powrotem.

– Wystarczy – zakomenderował. – Czas przejść do rzeczy.

Przyklęknął przy swojej przerażonej żonie i zdjął jej sznur z szyi. Rozśmieszyło go, kiedy zobaczył w jej oczach nadzieję.

– Rusz się tylko a zatłukę cię jak psa – podszedł do gałęzi i zaczął wiązać. To było spełnienie jego marzeń. Miał teraz w rękach dwie najcudowniejsze rzeczy na planecie. Jedno było dziełem jego rąk, drugie stworzyła matka natura. Znów czuł się wielki. Filozoficzny Homo Creator, który cały świat upiększa swoimi sprawnymi palcami. Człowiek od zawsze starał się prześcignąć naturę, teraz jednak nie było to ważne. Nastąpiło zawieszenie broni. Dwóch największych wrogów w historii planety łączy się, w ich ostatnim wspólnym pokazie. Nie było widowni, fleszy ani braw. Nikt nie przekaże wieści o ich cudownej współpracy szerokiemu światu. Ludzkość dalej będzie żyła swoim mrówczym rytmem, pracując, odżywiając się, rozmnażając i śpiąc. Zwana mediami królowa, jak co dzień zbierze swoje żniwo, nie zwracając uwagi, na wspaniały twór jednego z jej podwładnych. Minie noc i narodzi się nowy dzień, niosąc nowe problemy, o starych świat zapomni, zasypując je cienką warstwą kurzu i popiołu.

– Gotowe – Marek otrzepał ręce w dziurawe spodnie. Spojrzał dumny na swe dzieło. Zawiązał idealnym supłem, idealną pętlę na idealnej gałęzi. Życie było takie cudowne! Zadowolony z siebie zaczął cicho podśpiewywać. Podszedł do wciśniętej pomiędzy ściółkę żony. Podniósł ją ostrożnie. Spojrzał głęboko w jej czarne oczy. Pamiętał jak utopił się w nich za młodu. Dopiero teraz udało mu się wypłynąć na powierzchnię, tylko czego to było warte? Uśmiechnął się wyciągając jej z ust skarpetkę. Położył jej palec na ustach. Zdjął z pleców marynarkę, która o dziwo bez większej szkody przetrwała dzisiejszy dzień i okrył nią jej nagie ciało. Po chwili przestała drżeć. Przyciągnął ja do siebie i przytulił. Tak jak to robił dwadzieścia lat temu. Pogłaskał ją po karku i pociągnął dłonią w dół, po linii kręgosłupa, aż do doszedł do pośladków. Pobawił się nimi chwilę, gładząc ich krągłość.

– Nie bój się – wyszeptał jej do ucha. – Nie zabiję cię. Przecież wiesz, że cię kocham. Zawsze kochałem i zawsze będę kochał. Nic tego nie zmieni. Jesteś sensem mojego życia a to co….co się stało, cóż. Zostałem mojego sensu pozbawiony. Nie mam ci tego za złe. Widocznie nie byłem dla ciebie wystarczająco dobry. Trudno, teraz już nic na to nie poradzimy. Nic nie wróci życia mojemu ojcu. Nic nie sprawi, że będzie tak ja kiedyś. Teraz…to wszystko…ta cała sytuacja….ja…dłużej nie mogę. Przepraszam.

Zobaczyła tylko błysk spadającego pogrzebacza w ostatnich promieniach wieczornego słońca, gdy jej krzyk wstrząsnął całym lasem. Uderzył w nogę, poniżej kolana. Siła ciosu roztrzaskała kość. Kobieta momentalnie straciła oparcie i runęła na miękką ściółkę. Marek niewzruszony przykucnął nad nią i rozwiązał jej ręce. Spojrzał na złamaną nogę i przez moment na jego twarzy wykwitł uśmiech, który przeraził ją bardziej, niż cały dzisiejszy dzień. Pocałował ją w dłoń, po czym zamknął ją w swojej. Ściskał tak długo, aż trzask kolejnych kosteczek upewnił go, że zmienił ją w krwawą miazgę, poznaczoną białymi plamkami. Wstał i znów bez cienia emocji na twarzy podniósł pogrzebacz. Próbowała się zasłaniać zdrową ręką, nie dał jej jednak szansy. Uderzył mocniej niż wcześniej, trafiając w druga nogę, która śladem pierwszej pękła, jak chorągiewka na zbyt silnym wietrze. Popatrzył na nią, jak leży na ziemi, ze złamanymi obiema nogami i jedną dłonią zmienioną w mielonkę. Odrzucił pogrzebacz poza zasięg jej jedynej ocalałej kończyny.

Nie patrząc na nią wrócił do swojej idealnej gałęzi. Wszedł na wystający kawałek korzenia. Włożył głowę w pętlę. Był z niej taki dumny. Wiedział, że jego ukochane dziecko dobrze odegra swoją rolę, może nie główną, ale na pewno znacząca w dzisiejszym przedstawieniu. Nie słuchał tego co gdzieś daleko krzyczała jego żona. Jej tu nie było. Jej ani nikogo innego. Cały świat nagle poszedł do łazienki, nieświadomy, że opuści scenę kulminacyjną. Zrobiło się cicho. Horyzont skurczył się do tego jednego punktu w czasie i przestrzeni, który wyznaczała zwisająca z drzewa pętla. Wzniósł się na palcach tak wysoko jak tylko mógł.

– Kocham cię – rzucił w przestrzeń, jako ostatnią rzecz w swoim życiu mając nadzieję, że słowa dotrą do tego kto miał je usłyszeć. Tylko kto to był?

Zebrał w stopach całą siłę, jaką dysponowało jego ciało.

Podskoczył.

Wisiał chwilę w powietrzu, po czym runął w dół.

Trzask jego pękającego kręgosłupa rozniósł się po falach zalegającej dookoła ciszy, na wiele metrów. Był jak znak, powołujący świat, na nowo do życia. Świat, który właśnie wrócił z łazienki i w ogóle nie przejął się tym co tu zaszło. Ziewnął znudzony i zmienił kanał.

Okaleczona kobieta dopiero po chwili zmusiła się do spojrzenia na wiszące zwłoki męża. Ona żyła, on nie. Tylko to się liczyło. Choć była poważnie ranna, to wszystko dla niej skończyło się dobrze. Nie mogła zrozumieć, czemu Marek tak się zachował. Później się będzie nad tym zastanawiać, kiedy będzie leżała w ciepłym szpitalnym łóżku, z gipsem na trzech kończynach i sączyć rosół przez rurkę. W kieszeni marynarki Marek zawsze nosił telefon. Zdrową ręką przeszukała jedną z nich. Pusto. Musi być w drugiej. Czuła go nawet, jak wciskał jej w bok antenkę. Zacisnęła zęby i wytrzymując ból przesunęła się tak, by mogła dosięgnąć. Po kilku minutach morderczej walki wsunęła do niej palce i wyciągnęła narzędzie swojego ratunku. Spojrzała na trzymaną w ręku szyszkę i wybuchnęła histerycznym śmiechem. Przypomniała sobie, że telefon Marka leży teraz na podjeździe sąsiadów. Rozpłakała się. Została sama, bez jakiejkolwiek nadziei na ratunek.

Nie minęło pięć minut jak usłyszała jakiś szelest za sobą. Dźwięk zbliżał się i można w nim było usłyszeć ludzkie kroki. Czy aby na pewno nie była to jej wyobraźnia? Nie, niemożliwe, to musiał być człowiek. Zaczęła wzywać pomocy. Kroki wyraźnie przyśpieszyły. Jej ratunek był już tuż, tuż. Znów wytrzymując ból, starała się przekręcić głowę tak, by widzieć swojego wybawiciela. Kroki ucichły. Kobieta usłyszała nad sobą ciężki oddech. Spojrzała w górę. Zobaczyła świecące na czerwono, ogromne ślepia, które na pewno nie należały do człowieka.

Zaczęła krzyczeć.

Kłapnęły szczęki i nad lasem znów zapanował cisza, przerywana jedynie trzaskami, uginającej się pod ciężarem wisielca gałęzi.

 

 

 

– To by było na tyle – stwierdził Marek kończąc drinka. Który to już był? Liczyło się to, że nie szumiało mu w głowie.

– Rozumiem – kelner potakiwał ruchami głowy. Z jego twarzy bił pełen spokój, niezakłócony żadnym grymasem.

– Co teraz? – spytał Marek po chwili zniecierpliwienia. – Opowiedziałem historię. Wszyscy już wszystko wiedzą. On też wie?

– Oczywiście, że wie. On zawsze wszystko wie. Wiedział, jeszcze zanim się urodziłeś.

– Więc po co jest cała ta szopka?

– Pan naprawdę powoli kojarzy fakty. Trudno. Jedyne co mogę teraz zrobić to podać panu następnego drinka. Co pan sobie życzy?

– Niech będzie cola, mam dość procentów na dziś.

Kelner uśmiechnął się dziwnie. Marek nie wiedział, o co mu chodziło. Myślał, że to będzie koniec, że coś się wyjaśni. Tymczasem pojawiła się kolejna zagadka. Kelner swoim zwyczajem nie powiedział mu nic konkretnego i oddalił się, by za moment wrócić, niosąc na srebrnej tacy szklankę wypełnioną czarnym, gazowanym płynem.

Kolejny raz otworzyły się drzwi. Tym razem do środka wszedł mały chłopiec w piżamie. Po upływie sekundy był ubrany w eleganckie czarne spodnie i białą koszulę w wykrochmalonym kołnierzem. Pod szyją miał ogromną czarną muszkę Całości dopełniały nałożone na nogi trampki, które sprawiały, że chłopiec wyglądał, jak żywcem wyjęty ze szkolnej akademii.

Marek wrócił do sączenia swojej coli. Nie miał ochoty tu siedzieć, tak samo jak wcześniej nie chciał tu wchodzić. Jednak był w środku i miał dziwne wrażenie, że gdyby teraz spróbował wyjść na zewnątrz, nie skończyłoby się to zbyt dobrze. Chociaż już nie żył to bał się, że i na to znajdą się sposoby.

Dopił colę. Zawołał kelnera i poprosił o następnego drinka. Miał to być legendarny Sex on the beach. Skoro już tu siedział to czemu miałby nie spróbować. Wątpił, żeby ktoś kiedyś wystawił mu za to rachunek. Zresztą jak trup może pić drinki? A czy to ważne?

Rozsiadł się wygodniej na krześle. Kelner przyniósł mu zamówienie i zniknął. Marek objął wargami wystającą słomkę. Pociągnął. Drink smakował okropnie, ale warty go było wypić za samą nazwę.

Co teraz?

– Kelner, znajdzie się może dla mnie talia kart, ułożyłbym sobie pasjansa.

– Oczywiście, zaraz przyniosę.

Chwilę później, Marek tasował trzymane w dłoniach karty.

Wieczność uśmiechnęła się do niego zza rogu, ale nie zauważył jej do momentu, kiedy usiadła naprzeciw, przysuwając mu do twarzy swój bezkształtny pysk.

– Zagramy? – spytała, mieniąc się na granicy widzialności.

– Czemu nie – odpowiedział Marek. – I tak nie mam nic lepszego do roboty.

Zaczął rozdawać.

Koniec

Komentarze

Kamahl, lubię Twoje teksty. Po prostu. Ten klimat, ten rodzaj wyobraźni. Ode mnie 6. Niech Cię inni krytyką podreczą.

Podręczyłabym, ale nie mam siły... Mann.
I w ogóle błędy zaraz na początku zniechęciły mnie do czytania.
Ale oceniać nie będę, bo "nie mój klimat" nie oznacza, że mam coś minusować.

Jakie błędy? Niech no tylko łajzy złapię, no tak 24 h na edycję już minęło...
Jak już mówiłem, wszelkimi błędami kiedyś zajmą się profesjonalni edytorzy:P
Wogóle niezgodab o 5.21 komentarz, nieźle, miłych snów życzę, rozumiem, że nie każdmu się to bedzie podobać, życie, za błędy, chylę czoła...
czekam na więcej:)

Profesjonalni edytorzy --- mniemam, iż obejmujesz jednym mianem korektorów, redaktorów i faktycznych edytorów --- kiedyś się zbuntują --- i co wtedy uczynisz?
Fantastyki tyle, żeby wystarczyło na podciągnięcie pod nią. Odniosłem wrażenie autentyczności postaci i zdarzeń --- poza skokiem z korzenia. Zmień opis (podnieś korzeń), bo tyle to jeszcze za mało na rozerwanie kręgów i rdzenia.

Hiszpańska inkwizycja nigdy nie śpi, mój drogi Kamahlu ;)

Niezgodo.b ty komentujesz o 5.30, ja o 6 wstaję do pracy:P
Adamie, mój mistrzu (jak powiedziałem tak czynię) z czasem dojdę do takego profesjonalizmu, że nie będą mi potrzebni, póki co nie zdążą się zbuntować.
Co do autentyczności, to o to mi chodziło, każdemu przecież może odawlić palma:)

Kamahl: dojdę do takego profesjonalizmu --- jak najszybciej, jak naj...
W Twoich tekstach zawsze coś znajduję. Bywa, że Twój taki jakiś pesymizm nieco mnie --- nie, nie denerwuje, nie drażni, nic negatywnego --- tak jakby z lekka odpycha, dystansuje, lecz uznaję rzeczony pesymizm za uzasadniony. Wydaje mi się przy tym, że im bliżej jesteś rzeczywistości, realiów, tym lepiej Ci wychodzi.
Pisz, pisz!

Tak, masz rację, dla mnie był to szok, jakiś czas temu, kiedy okazało się, że lepiej mi wychodzą teksty, gdzie fantastyki jest mniej, a więcej...hm...czynnika ludzkiego? Emocji? Niezrównowarzenia psychicznego?
Jak skończą się wakacje, skończy się praca, wrócę na studia i będę miał czas pisać wreszcie, to zacznę od kupienie tego słownika, o którym kiedyś pisałeś. Potem bedzie coraz lepiej. Mam nadzieję:P
Pesynizm powiadasz, nie to tylko moje podejście do życia:)

Zajebistość. Dałem 6. Brawo, brawo.

Mi też bardzo odpowiada Twój rodzaj wyobraźni. Już tu kiedyś pisałam baaaaardzo długi komentarz, ale mnie wylogowało, więc tylko zgodzę się z przedmówcą, że brawo ;)

Dziękuję:)

Nowa Fantastyka