Stary siedział w swoim ulubionym, skórzanym fotelu i ze wszystkich sił starał się zachować spokój.
– Zdaje pan sobie sprawę – zwrócił się do siedzącego naprzeciw niego klienta – że usługi naszych agentów nie należą do tanich?
Elegancko ubrany, szczupły mężczyzna po raz kolejny wygładził nieistniejące zagniecenia na mankietach drogiego garnituru i odparł irytująco protekcjonalnym tonem, w którym pobrzmiewały wyraźne ślady brytyjskiego akcentu.
– Ależ naturalnie. Mam pełną świadomość, że doświadczeni i relatywnie uczciwi najemnicy – wypowiedział to słowo z pełnym pogardy naciskiem – to prawdziwa rzadkość w waszej branży i ze względu na to jestem gotowy ponieść niezbędne koszta.
Pocałuj mnie w rzyć – pomyślał Stary, marząc go wywaleniu tego pajaca na zbity ryj. – Świetnie. W takim razie, panie Johnston, proszę powiedzieć, czego dokładnie pan od nas oczekuje – rzekł zachowując iście pokerowy wyraz twarzy.
– Mam nadzieję, że pańscy ludzie pozyskają dla mnie pewne kluczowe dane, pozostające obecnie w posiadaniu niejakiego Fransa Kohla, dyrektora działu BiR w koncernie HealthTech.
Stary gwizdnął z zaskoczeniem. – HealthTech? Wysoko pan mierzy… No, ale skoro ma pan zabezpieczone odpowiednie środki, to grzechem byłoby oddać fuchę konkurencji, czyż nie? – mężczyzna wykrzywił się w sztucznym uśmiechu. – No dobrze, przejdźmy do konkretów. Jakiej natury mają być te dane? – zapytał.
– Są to schematy pewnego projektu o kryptonimie Diabelskie Cygaro – odpowiedział elegancik.
– Co takiego?
– Diabelskie Cygaro. To popularna wśród miejscowych nazwa pewnego rodzaju grzyba. – oświadczył klient tonem zarezerwowanym dla dzieci lub umysłowo chorych.
– Serio? Nazwali projekt po jakimś cholernym papierzaku? – mężczyzna wybuchnął gromkim, basowym śmiechem. – Komuś najwyraźniej kończy się wena. Boże drogi, gdzie się podziały dawne czasy… – Stary pokręcił głową z niedowierzaniem i odpalił papierosa.
– To celowy zabieg, nie świadczący bynajmniej o braku wyobraźni pracowników HealthTechu. Wręcz przeciwnie. Krzykliwe kryptonimy pokroju Ares, Zeus czy inny Dzień Sądu, nie dość że brzmią idiotycznie, to jeszcze zwracają zbyt wiele uwagi – wyjaśnił Johnston.
– Skoro tak pan mówi – mruknął Stary – A czym właściwie jest to całe Szatańskie Cygaro?
– Diabelskie – poprawił klient. Jest to projekt mający na celu utrwalenie osobliwych właściwości pewnego rzadkiego grzyba z gatunku Chorioactis geaster. Występuje on w zasadzie wyłącznie tutaj i na niektórych wyspach należących do terytorium Japonii. Ostatnie badania wykazały, że część jego DNA znacząco zwiększa żywotność różnego rodzaju mikrobów, w tym wirusów.
– A kogóż miałoby to obchodzić?
– Mnie chociażby. To część znacznie szerszego programu dążącego do wyhodowania wirusa, który po dostaniu się do krwioobiegu ofiary powoduje u niej gwałtowne namnażanie się tętniaków mózgu, a w dłuższej perspektywie zgon.
– Jakże to oryginalnie – skrzywił się Stary.
– Dokładnie w takim samym stopniu, co cały nasz gatunek. Potrzeba wyrządzenia komuś krzywdy tkwi w nas od zawsze – najpierw zaostrzone kije, potem miecze, topory i łuki. Po karabinach przyszedł po prostu czas na bardziej subtelne metody. Jak pan widzi zasada jest ta sama, tylko gadżety inne.
– Niby racja, ale od kiedy to HealthTech zajmuje się mordowaniem ludzi?
– Od momentu, w którym zaczęło się to opłacać, rzecz jasna. Wojskowi są w stanie wiele dać za tego typu zabawki. Proszę sobie tylko wyobrazić: w legalnie przeprowadzonych wyborach, dajmy na to gdzieś w Europie, wygrywa facet, któremu nie po drodze z Waszyngtonem. W normalnej sytuacji trzeba było się z nim męczyć, systematycznie podkładać mu kolejne świnie i liczyć na to, że wyłoży się przy próbie reelekcji. Dzięki wirusowi sytuacja staje się prostsza – agenci zakażają przyjemniaczka, czekają kilka dni, a potem POP! – gość jest martwy, a śladów brak. Czysta robota.
– Chyba rozumiem, w czym rzecz, ale jedno nie daje mi spokoju – oświadczył Stary. Mam, uwierzyć, że pańskie wrażliwe serduszko drży na samą myśl o takim barbarzyństwie i dlatego jest pan w stanie zapłacić nam grubą forsę za uczynienie świata lepszym miejscem?
– Może pan wierzyć w co pan zechce, ale zapewniam, że są jeszcze na tym świecie dobrzy ludzie – oświadczył dumnie Johnston.
– A może zwyczajnie chodzi o położenie łap na towarze i użycie go do własnych celów?
– Proszę wybaczyć, ale to nie pańska sprawa. Pana ludzie mają zdobyć wskazane dyski i nie pytać o szczegóły. Czy to jasne?
– Oczywiście – wycedził Stary – jasne jak słońce. Gdzie znajdują się dane? – dodał spokojniej.
– Wewnątrz pomniejszej placówki badawczej na rogu Piątej i Ósmej. W firmach podobnej klasy panuje restrykcyjna polityka ochrony danych wrażliwych, dlatego też wynoszenie dysków z zapisami kluczowych projektów poza budynek jest surowo zakazane. W dodatku są one chronione zaawansowanym oprogramowaniem uniemożliwiającymi ich odczytanie poza ściśle wyznaczonymi komputerami, ale to ostatnie to już nasz problem.
– Rozumiem. Co z systemami zabezpieczeń samego budynku?
– Nic wielkiego: kilku uzbrojonych ochroniarzy, kamery i czujniki ruchu – odpowiedział Johnson sięgając po stojącą przed nim szklankę z wodą.
– Faktycznie, dość skromnie jak na HealthTech – zdziwił się Stary.
– Jak to mówią, najciemniej jest pod latarnią. Pięciometrowe mury, komandosi i boty strażnicze budziłyby zbyt wielkie zainteresowanie, mam rację?
– Ostatecznie cała ta maskarada też na niewiele się zdała, skoro teraz rozmawiamy…
– Istotnie. Dzięki niech będą Kolektywowi za sprzedajnych pracowników.
Jeśli nawet deklaracja członkostwa w radykalnej sekcie wywarła na Starym jakiekolwiek wrażenie, to nie dał po sobie tego poznać.
– Jest jednak pewien haczyk – dodał po chwili klient.
– Oczywiście, że tak. Inaczej nie zwracalibyście się z tym do nas. W czym rzecz? – Stary zgasił niedopałek i wrzucił go stojącej obok popielniczki.
– Cóż… Profesora Kohla powinien spotkać… nieszczęśliwy wypadek. Co więcej, nie życzę sobie kłopotów z władzami. Rząd nie ma już takiej kontroli jak jeszcze kilkadziesiąt lat temu, ale jeśli zrobicie zbyt wiele zamieszania, to ukręcenie łba całej sprawie będzie mnie sporo kosztować, a to z kolei odbije się na waszych zarobkach.
– Skoro już przy tym jesteśmy… – zaczął Stary.
Elegancik bez słowa wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki absurdalnie drogie pióro, sięgnął po leżący na biurku notes, wyrwał zeń kartkę i coś na niej zapisał. – Sądzę, że taka kwota powinna pana zadowolić – powiedział i podał rozmówcy notatkę.
Mężczyzna spojrzał na kwotę, gwizdnął z cicha i natychmiast zapomniał o doznanych ze strony Johnstona upokorzeniach. Wstał, podał klientowi rękę i rzekł – W takim razie zgoda. Bierzemy tę robotę. Upewnię się, że zajmą się nią nasi najlepsi ludzie.
***
Holofon jak zwykle złapał Hienę w najmniej odpowiednim momencie. – Noż kurwa mać, nawet się odlać w spokoju nie można – zaklął pod nosem. Strzepał fiuta, zapiął spodnie i odebrał połączenie dotykając giętkiego ekraniku komunikatora zamontowanego na stylowej, skórzanej opasce zapiętej wokół nadgarstka. – Co jest, szefu – mruknął – szczam.
– No, brawo wreszcie zająłeś czym ręce – rozległ się głos dobiegający ze strony miniaturowej sylwetki Starego. – Robota jest. Dymaj do mnie na górę.
– Świetnie – rzucił Hiena tonem nie sugerującym bynajmniej przesadnej radości. – Co tym razem? Przeprowadzamy staruszki przez ulicę? Wybawiamy nadobną dziewicę w potrzebie?
– Gdyby to nadobna dziewica była w potrzebie, to sam bym ją obsłużył. Nie cwaniakuj, tylko rusz swój kościsty zad, bo nie ręczę za siebie – huknął.
– Pff! Dobra, bez nerwów, bo ci pikawa trzaśnie. Już idę! – powiedział Hiena z oburzeniem i zakończył połączenie. Wyminął niewielkiego, uwijającego się jak w ukropie robota sprzątającego i podszedł do umywalki. Morda, której odbicie zobaczył w lustrze, jak zwykle wprawiła go w stan lekkiego przygnębienia. Hiena nie miał w sobie bowiem nic z hollywoodzkiego herosa. Trzydziestokilkuletnie oblicze, o nieco zbyt szerokim nosie, zaczynały zdobić pierwsze zmarszczki. Długie, podgolone po bokach włosy, niegdyś kruczoczarne, powoli pokrywały się przedwczesną siwizną. Wąski podbródek porastał rzadki, kilkudniowy zarost. Na pierwszy plan wybijała się wyjątkowo paskudna rana po oparzeniu na lewym policzku. Jak na ironię mimo pełnionego zawodu Hiena nie zdobył jej w dramatycznych okolicznościach pokroju rozpaczliwej bitwy na dachu płonącego wieżowca. Najzwyczajniej w świecie, jeszcze jako kilkuletni gówniarz, wylał sobie na gębę kubek z gorącą kawą, który jego matka nieopatrznie zostawiła na brzegu kuchennego stołu. Ze względu na szalejący na początku XXI wieku kryzys finansowy, jego staruszkowie nie mogli sobie pozwolić na zafundowanie synalkowi przeszczepu skóry. Teraz, gdy Hiena dorobił się na tyle, że przywrócenie twarzy do w miarę przyzwoitego stanu nie stanowiłoby już większego problemu, zorientował się, że obrzydliwa blizna, zwłaszcza w połączeniu z odpowiednio podrasowaną historyjką, miną twardziela z gatunku „od trzech dni mam wyjątkowo bolesne zatwardzenie” oraz dobytą bronią, pozwala osiągnąć wyjątkowo korzystne efekty w trackie licznych „negocjacji”, typowych dla jego profesji. Poza tym, choć zabrzmi to dziwnie, zdążył się już do niej przywiązać. Stanowiła wszak jedyną, choć z pewnością dość osobliwą, pamiątkę tamtych – w gruncie rzeczy szczęśliwych – lat.
Mężczyzna otrząsnął się z zamyślenia, podstawił dłonie pod automat czyszczący, a następnie wyszedł z łazienki. W centralnym punkcie lobby umieszczone było wielkie logo firmy najemniczej Stone Colt Boys – stylizowany, wyryty w kamieniu rewolwer Peacemaker. Zarówno ono, jak i sama nazwa były wynikiem połączenia trzech największych miłości Starego: tandety, gier słownych i starodawnej broni. Reszta holu również nie prezentowała się nazbyt okazale. Pokryte śnieżnobiałym tworzywem ściany, wygodne kanapy dla czekających na swą kolej klientów i liczne ekrany wyświetlające informacje z całego świata (a w godzinach wieczornych głównie pornosy, wrestling i zawody Monster Trucków) stanowiły podstawę wystroju. Ot, typowa samcza dziupla z połowy 2042 roku. Hiena minął Steve’a zajmującego administracyjną częścią działalności SCB, skinął głową przechodzącemu obok Ianowi i energicznie wbiegł po schodach na drugie piętro. Szybko przemierzył wąski korytarz i bezceremonialnie wkroczył do gabinetu prezesa.
Stary, a właściwie Earl Skibowsky, sześćdziesięcioletni Amerykanin polskiego pochodzenia, właśnie czyścił cybernetyczną dłoń, która zastępował mu kończynę utraconą niegdyś w jednej z niezliczonych wojen na Bliskim Wschodzie. Mężczyzna skończył nakładać żel na miejsce, gdzie metal stykał się ze skórą i spojrzał krytycznie na swoje dzieło.
Ostatnie kilkadziesiąt lat przyniosło prawdziwy przełom w protetyce. Cybernetyczne kończyny, na początku XXI wieku jeszcze nieziemsko drogie i stosunkowo prymitywne, trafiły wreszcie pod strzechy. Zastosowanie innowatorskiej mieszanki metali, miniaturowych silniczków i zaawansowanej elektroniki, pozwoliło uzyskać sprawność dorównującą tej, jaką oferuje ciało i kość. Nadal nie udało się jednak rozwiązać problemu skutecznej imitacji zmysłu dotyku. Dzięki zamontowanym w protezie czujnikom pacjent może co prawda regulować wywierany przez dłoń nacisk, co umożliwiało mu operowanie nawet najdelikatniejszymi przedmiotami, ale perspektywa poczucia faktury, temperatury czy wilgotności nadal pozostaje w sferze marzeń.
Stary skierował wzrok na „intruza”.
Hiena wyszczerzył się głupkowato, a następnie zgiął w parodii ukłonu i zamiótł podłogę wyimaginowanym kapeluszem. – Sire, melduję się na posterunku – wyrzęził z groteskowym, francuskim akcentem.
Earl spojrzał na młodszego mężczyznę i po raz kolejny postarał się wzbudzić w sobie gniew niezbędny do usadzenia krnąbrnego pracownika. Jak zawsze skapitulował i parsknął śmiechem. – Siadaj, pajacu, i słuchaj. Szykuję się okazja na niezłą forsę.
Hiena rozwalił się na fotelu, położył ciężkie buciory na eleganckim biurku prezesa i ponaglił go teatralnym gestem.
Gospodarz pokiwał głową z rezygnacją i zaczął mówić. – Dwa dni temu był u mnie pewien wkurwiający elegancik. Zażyczył sobie dysków z danymi jakiegoś projektu o nazwie Diabelskie Cygaro. Ma je mieć jakiś gość nazwiskiem Frans Kohl. Wyślę ci jego fotkę na maila. Aha – dodał po chwili – klient wspomniał, że jeśli nadarzy się okazja nie zaszkodzi odpalić profesorka.
– No i? To w czym problem? Wbijamy mu na kwadrat, dajemy po łbie, bierzemy co nasze i po wypłatę – wzruszył ramionami Hiena.
– Spokojnie, to nie takie proste. Dyski są w jego gabinecie. Problem w tym, że budynek jest chroniony. Dość słabo jak na HealthTech, ale jednak.
– HelathTech? – gwizdnął najemnik – nie za wysokie progi, jak na nasze nogi?
– A co, strach cię obleciał?
– W życiu! – zełgał Hiena – dziwi mnie tylko, że chcesz zadrzeć z kimś ich pokroju.
– Wyluzuj, to tylko pomniejsza filia, a nie HT Spire – uspokoił Stary – zresztą, jak wszystko pójdzie dobrze, to nawet nie zorientują się co ich trafiło.
– Skoro tak mówisz… – mruknął nieprzekonany Hiena. Zamilkł w nietypowym w jego przypadku zamyśleniu. – A zresztą, chuj z tym, przecież i tak nie zamierzałem żyć wiecznie. To jak wyglądają szczegóły? – zapytał z większym optymizmem.
Stary uruchomił gestem komputer, a następnie polecił mu wyświetlenie mapy Austin w stanie Teksas. Odnalazł róg Piątej i Ósmej, a następnie powiększył obraz. Przed oczami mężczyzn ukazał się trójwymiarowy hologram dokładnie odwzorowujący budynek HealthTechu.
Stary przystąpił do objaśniania planu.
***
Hiena siedział w przygotowanym na potrzeby akcji „czystym” aucie. W opinii najemnika nudny, kilkuletni Volkswagen nie mógł równać się z jego ukochanym Mustangiem GT z 2008, ale miał tę jedną zaletę, że nie wyróżniał się z tłumu. Mustang! To dopiero konkretna fura! – rozmarzył się Hiena. Auto z duszą! Nie to co te nowomodne, importowane gówno. Kolesie ze Związku Socjalistycznych Państewek Europejskich (lub też Unii Europejskiej, jak brzmiała oficjalna nazwa tego politycznego dziwoląga) niczego nie potrafili zrobić porządnie. Co to za samochód, którego silnik nie mruczy podczas jazdy? Po diabła komu ta cała elektronika?
Hiena westchnął z rezygnacją i włączył zapłon. Ustawił komputer pokładowy na adres mieszkania Bolca i potwierdził wytyczne. Od tej pory jego rola jako kierowcy w zasadzie się skończyła. Pojazd samodzielnie ruszył z miejsca, włączył się do ruchu i zajął odpowiedni pas. Pędząc w wyznaczonym kierunku automatycznie dostosowywał odległość do innych aut. Mimo to musiał pozostawać relatywnie czujny – zamontowana w standardowym modelu sztuczna inteligencja nie potrafiła reagować w sytuacjach kryzysowych, takich jak na przykład pieszy wbiegający na jezdnię w niedozwolonym miejscu.
Mijając kolejne przecznice mężczyzna pogrążył się rozmyślaniach. Mieli zaatakować HealthTech, jedną z najpotężniejszych korporacji na świecie. Obłęd! Jeśli coś się spieprzy, a dotychczasowe doświadczenie podpowiadało mu, że spieprzy się na pewno, to będą w poważnych tarapatach. Nie ma co liczyć na ewentualną ochronę ze strony policji – w 2042 roku, dzięki postępującemu procesowi globalizacji i szalejącemu kapitalizmowi, klasycznie rozumiane państwa narodowe drastycznie straciły na znaczeniu. Władze nie miały żadnych szans na skuteczną kontrolę transnarodowego przepływu kapitału, a w rezultacie również ściągania lwiej części podatków. Podczas gdy korporacje bogaciły się ponad wszelkie wyobrażenie, rządy musiały wprowadzić cięcia. W przypadku Stanów Zjednoczonych w pierwszej kolejności pod topór poszła rzecz jasna armia. Będące niegdyś symbolem potęgi siły zbrojne skurczyły się do żałosnych rozmiarów. Jako że życie nie lubi próżni, jej miejsce natychmiast zajęły prywatne spółki wojskowe, które w szybkim czasie zgromadziły wielkie wpływy i wespół z innymi kluczowymi dla życia firmami (wywodzącymi się między innymi z sektora medycznego, wysokiej technologii oraz niektórych dziedzin rozgrywki), w zasadzie podzieliły między siebie państwo. Prezydenta, kongresmanów i tym podobne relikty przeszłości łaskawie tolerowano, o ile nie przeszkadzali zbytnio w interesach.
***
Samochód zaparkował pod starą, zaniedbaną kamienicą, w której mieszkał Bolec – firmowy specjalista od komputerów i lider cenionej – głównie przez bywalców okolicznych mordowni – kapeli punkowej o wdzięcznej nazwie Sztywne Łącza.
W momencie, gdy najemnik opuścił klimatyzowane wnętrze auta, panujący na zewnątrz upał uderzył go ze zdwojoną siłą. Bezlitosne teksańskie lato potrafiło powalić nawet największych twardzieli. Hiena pociągnął solidny łyk wody, wyrzucił opróżnioną butelkę do pobliskiego pojemnika (a co, kultura musi być!) i udał się w stronę klatki schodowej.
Panujący wewnątrz kamienicy smród gnijących śmieci i zestarzałego moczu przyprawiał o mdłości. Pokryte wulgarnymi bazgrołami ściany opadały z tynku i groziły zawaleniem (na razie jeszcze bezgłośnie, ale Hiena podejrzewał, że zidiocieli informatycy już nad tym pracują). Stare, drewniane schody skrzypiały nieprzyjemnie, gdy ostrożnie wdrapywał się na drugie piętro. Z każdym krokiem coraz wyraźniej słyszał tandetne riffy zarzynanej gitary elektrycznej. A więc gospodarz jest w domu. Stanął przed obdrapanymi drzwiami z numerem 12 i nacisnął dzwonek. Zgodnie z oczekiwaniami nie doczekał się reakcji, dlatego po prostu nacisnął klamkę i wszedł do środka.
Mieszkanie Bolca prezentowało się wcale nieźle, zważywszy na jego otoczenie. Podniszczone meble zdecydowanie pamiętały lepsze czasy, ale przynajmniej utrzymywano je w jako takim porządku. Najemnik pewnym korkiem skierował się w stronę salonu, a zarazem źródła ogłuszającego hałasu. Gdyby był tu po raz pierwszy, zapewne zdziwiłby się na widok ton najróżniejszego sprzętu elektronicznego. Komputery, gadżety, części robotów i inne drobiazgi, których przeznaczenia można się było tylko domyślać, zdawały się zajmować każdy centymetr wolnej przestrzeni.
Na stojącym pod oknem łóżku siedział właściciel całego tego szmelcu. Niespełna dwudziestoletni dzieciak prezentował sobą ciekawy widok. Jaskrawoczerwone, cudacznie ułożone włosy upodabniały go do bohatera japońskiej kreskówki albo bardzo wkurwionego dudka po wizycie w malinowym chruśniaku. Na jego twarzy mieniło się kilkanaście różnych kolczyków. Jeden z nich, szczególnie długi i masywny, połyskiwał groteskowo z przegrody nosa. To właśnie on stał się przyczyną, dla której mały Johnny Clarkson zaczął być nazywany Bolcem. Sam zainteresowany utrzymywał, że pseudonim nadały mu liczne panienki zachwycone rozmiarami jego przyrodzenia, ale wszelkie podobne aluzje regularnie skazywały go na falę okrutnych żartów i drwiącego rechotu.
Chuderlawe ciało dzieciaka okrywały dziurawe dżinsy i niemiłosiernie powyciągany bezrękawnik. Cudowne dziecko laptopa i nitownicy trzymało na kolanach gitarę, na której od czasu do czasu wybrzękiwało kolejne nuty najnowszego hitu Sztywnych Łącz.
– Siema, Bolec – rzucił Hiena.
Punk wzdrygnął się zaskoczony, wyciągnął z ust kopcącego peta i spojrzał na gościa karcącym wzrokiem. – Chcesz, dziadek, żebym zawału przez ciebie dostał?
Hiena nie po raz pierwszy zdziwił się, że trzydziestokilkulatek może być przez kogoś uznany za starca. – Nie jęcz, tylko bierz dupę w troki i do roboty – zakomenderował.
– Wyluzuj, co panikujesz? Jesteś gorszy niż moja matka. Wy, ramole, zawsze latacie jak poparzeni. Co, boisz się, że czas ci się kończy i zaraz odwalisz kichę? Zwolnij! Ciesz się życiem! Wyskocz na jakąś bibę, przeleć panienkę…
– Bolec, nie pierdol – warknął Hiena.
– Oho! Księżniczka Poparzona Morda ma zły humorek? Co, ziarnko grochu w dupę uwierało? Czy królewicz nie wytarmosił tej nocy? – zakpił. Sprzęt jest już gotowy – wskazał palcem na leżącą w kącie niewielką torbę podróżną – Stary mówił mi już, co mam robić, więc wyluzuj poślady i ze mnie zejdź. Swoją drogą, słyszałeś mój najnowszy kawałek? Całkiem niezły, nie?
***
Srebrny Volkswagen zatrzymał się w wąskiej uliczce nieopodal rogu Piątej i Ósmej. Mimo późnej pory Austin nie szykowało się jeszcze do snu. Światła wszędobylskich lamp, neonów i dronów reklamowych rozświetlały okolicę nie gorzej niż samo słońce. Grupki wiecznie zmęczonych korporacyjnych zombie ociężale człapały w kierunku domów lub hoteli, by zaznać odrobinę snu przed kolejnym dniem w piekle. Kontrapunkt do nich stanowiły hałaśliwe bandy nachlanych gówniarzy i słodkie do porzygania szczebioty miłosnych parek, szukających zapewne mniej lub bardziej ustronnego miejsca na małe co nieco.
Hiena zgasił silnik, wysiadł z auta i wyciągnął z bagażnika niewielkich rozmiarów torbę podróżną. – No, Bolec, gotowy? – zapytał swego towarzysza.
Lider Sztywnych Łącz mruknął coś niezrozumiale gapiąc się na przechodzącą obok dziewczynę. Hiena otworzył usta, by gruntownie opieprzyć młodziaka, ale gdy jego oczy spoczęły na „sprawczyni” opóźnienia zmienił zdanie. Smukła, skąpo odziana murzynka z pewnością zasługiwała na to, by poświęcić jej kilka chwil.
– Jesteś pewien, że wszystko spakowałeś? – zapytał Hiena, gdy tylko panienka zniknęła za rogiem.
– Nie truj dupy. Nie wierzysz, to sprawdź – obruszył się Bolec.
Starszy z mężczyzn demonstracyjnie rozsunął torbę i przejrzał jej zawartość. Połyskujący oksydowaną stalą Colt M1911 był na swoim miejscu, podobnie jak tłumik i kilka zapasowych magazynków. Hiena zdawał sobie sprawę, że pukawka stanowczo odstawała od współczesnych standardów, ale w przeciwieństwie do nowoczesnych pistoletów była pozbawiona chipa identyfikującego, co stanowczo ułatwiało jej użycie przy brudnej robocie.
Tuż obok broni spoczywała nowoczesna, wykonana przez znajomego speca maska balistyczna. Z wyglądu przypominała nieco swe odpowiedniki z początku XXI wieku, ale oprócz podstawowych funkcji takich jak skrywanie twarzy właściciela przed obiektywami kamer i chronienie jej od małokalibrowych pocisków, oferowała również szereg dodatkowych funkcji. Do najprzydatniejszych spośród nich Hiena zaliczał możliwość uruchomienia nokto– i termowizji oraz systemu informowania o lokalizacji sojuszników i wrogów. No i w dodatku dzięki namalowanej czaszeczce wyglądało się w niej po prostu zajebiście. Czego chcieć więcej?
– I co, zadowolony? – spytał nadal wkurzony Bolec.
– Taaa – mruknął najemnik – ujdzie. A ta reszta szmelcu – wskazał na hi-end’owy holopanel i parę czegoś, co wyglądało jak nieduże metalowe piłeczki – jest twoja?
– A niby czyja? Oczywiście, że moja. To co, możemy już wreszcie odwalić to zlecenie? Jutro mam koncert, a przydałaby się jeszcze jedna próba.
***
Niewielki metalowy pająk pospiesznie przemierzał mroczną, zakurzoną przestrzeń szybu wentylacyjnego. Ledwie słyszalny szmer silniczków zakłócał panującą wewnątrz ciszę i skutecznie płoszył wszelkiego rodzaju robactwo.
– I co, jesteś wreszcie? – marudził skryty w wąskiej uliczce Hiena. – Zaraz ktoś nas tu przydybie.
– Nigdy nie będę, jak się wreszcie nie zamkniesz, dziadek! Stul gębę i daj mi pracować! – warknął pochylony nad ekranem holopanelu Bolec. Dokładnie w tym samym momencie zamontowana na robocie kamerka wychwyciła odrobinę światła – najlepszy dowód na to, że maszyna zbliża się do końca trasy. Kilka chwil później pająk stanął nad kratką wentylacyjną, a następnie „przyjrzał się” znajdującemu się poniżej pomieszczeniu.
– Bingo! Nie uwierzysz, koleś śpi, jak zarżnięty. Boże błogosław ochroniarzy! – powiedział informatyk i wskazał na wyświetlacz. Starszy, chudy jak tyka mężczyzna pochrapywał w fotelu, kompletnie ignorując swoje obowiązki. Jak na ironię według danych dostarczonych przez Johnstona, położona w pobliżu głównego wejścia stróżówka stanowiła tu pierwszą, a zarazem najważniejszą linię obrony. W wypadku, gdyby strażnik zauważył coś niepokojącego, miał za zadanie uruchomić system bezpieczeństwa i tym samym odciąć budynek, uniemożliwiając intruzom dostanie się do środka.
– Sorry, koleżko, nie zamierzam ryzykować, że się obudzisz i wszystko spieprzysz – szepnął Bolec i nacisnął kilka przycisków. W odpowiedzi stalowy pajęczak wysunął miniaturowe działko pneumatyczne i wycelował w odsłoniętą szyję ochroniarza. Sekundę później centymetrowa igiełka przecięła powietrze i sięgnęła celu. Chudzielec zerwał się zaskoczony, ale niemal natychmiast ponownie osunął się w fotelu pokonany przez silną neurotoksynę.
– I widzisz? Przestałeś jęczeć i od razu sukces! – ucieszył się młody sięgając do kieszeni po kominiarkę.
– Taa… super. Tylko czemu tak długo? No chodź już wreszcie, nie mamy całego wieczora. Poparzony najemnik przeładował broń, włożył maskę i ruszył w kierunku majaczącego nieopodal wejścia do budynku HealthTech-u.
***
Siedemdziesięcioletni staruszek siedział samotnie przed ekranem komputera i pieczołowicie zapisywał coś przy pomocy przestarzałej, mechanicznej klawiatury. Panujący wokół mrok zakłócały jedynie blask monitora i donośny, miarowy stukot klawiszy. Pogrążony w pracy mężczyzna nie zauważył nawet, gdy drzwi do pokoju otworzyły się przy akompaniamencie delikatnego skrzypnięcia. Do pomieszczenia wszedł młody, niezbyt przystojny chłopak i chrząknął nieznacznie chcąc zwrócić na siebie uwagę opiekuna. Zaskoczony staruszek podskoczył w fotelu, jak gdyby przed chwilą rozległ się co najmniej wystrzał armatni.
– Przepraszam profesorze – bąknął asystent – nie chciałem pana przestraszyć.
– W porządku Clint – powiedział – co cię sprowadza?
– Hmm… No… Wie pan, jest już trochę późno, zastanawiałem się, czy nie powinien pan odrobinę odpocząć…
Zdziwiony staruszek spojrzał na zegarek – Cholera, faktycznie już późno – obwieścił pogodnym tonem. – Słuchaj, mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia, ale jeśli chcesz, to możesz już iść do domu. I tak trzymam cię tu stanowczo zbyt długo. Ludzie w twoim wieku powinni spędzać więcej czasu ze znajomymi, najlepiej na świeżym powietrzu, a nie godzinami przesiadywać w zatęchłym laboratorium z takimi starymi pierdzielami jak ja.
Clint nieudolnie próbował zaprzeczać bełkocząc coś o rzekomej przyjemności, jaką sprawia mu praca z tak utytułowanym naukowcem jak profesor Kohl.
– Dobrze już, dobrze – przerwał – nie słódź mi tutaj, bo mnie jeszcze na wieczór zemdli, tylko uciekaj zanim się rozmyślę.
– Jest pan pewny?
– Tak, tak, idź już – zniecierpliwił się.
Gdy tylko natrętny młodziak wreszcie sobie poszedł Kohl odetchnął z ulgą. Lubił studentów, ale Clint coraz bardziej drażnił go swoim lizusostwem. Chłopak nie ma za grosz godności. Chyba najwyższy czas delikatnie się go pozbyć. Może podrzuci go Annie z drugiego piętra? Suka ostatnio drwiła z jego pracy, niech się teraz meczy.
Staruszek przetarł dłońmi zmęczoną twarz. Doszedł do wniosku, że najwyższy czas wrócić wreszcie do roboty. Ziewnął i powoli przeciągnął się w fotelu. Głośny trzask zastałych stawów boleśnie przypominał mu o upływającym czasie i coraz gorszym stanie zdrowia. W dodatku ten cholerny kręgosłup znowu zaczynał swoje harce… Zrezygnowany sięgnął do szuflady po słoiczek z tabletkami przeciwbólowymi. Niezgrabnie wysypał jedną z nich na dłoń, włożył do ust i szybko popił kawą ze stojącego nieopodal kubka. Zimny, zwietrzały płyn nie smakował najlepiej, ale Kohl nie przykładał do tego większej uwagi. Miał wszak ważniejsze zadania.
***
– Nadal nie wierzę, że nie spotkaliśmy nikogo innego – Bolec zepchnął bezwładnego strażnika ze szpanerskiego fotela i zajął jego miejsce.
– No, faktycznie coś za łatwo idzie. O tej godzinie większość personelu zapewne już dawno pierdzi w domowe kanapy, ale ciekawe gdzie są pozostali ciecie. Założę, się, że trafię na nich głębiej. Coś przecież MUSI się spieprzyć.
– Uwielbiam ten twój optymizm. Spokojnie, jeśli coś się będzie działo, to na pewno to zauważę – wskazał na ścianę pokrytą szeregiem przestarzałych ekranów.
– Właśnie, co z monitoringiem? – zaniepokoił się Hiena.
– Wyluzuj, kiedy tu skończę po zapisach nie zostanie nawet ślad.
– Skoro taki z ciebie czarodziej, to dlaczego nie buchnąłeś tych cholernych plików zdalnie? Nie musielibyśmy tu w ogóle przyłazić.
Samozwańczy gwiazdor punku przewrócił oczami i westchnął niczym ojciec wymęczony pytaniami nazbyt upierdliwego bachora. – Tłumaczyłem ci już, że to miejsce jest odcięte od sieci zewnętrznej. To standard w podobnych przypadkach. Wrażliwe informacje to nie zdjęcia czyjegoś pieprzonego kota, żeby wrzucać je w chmurę bez jakichkolwiek zabezpieczeń!
– Dobra już, dobra! Jezu, mówiłem ci przecież, że znam się na kompach tylko na tyle, na ile wymaga tego odpalenie przeglądarki lub jakiegoś fajnego shootera. Nie spinaj się tak, tylko uważaj na mnie. Idę zarobić dla nas parę groszy.
***
Profesor Kohl z irytacją bębnił palcami po blacie biurka. Od kilku minut bezskutecznie próbował ponownie skupić się na zadaniu. Że też Clint musiał mu zawrócić głowę akurat wtedy, gdy nadeszła wena! Cholerny gówniarz zrujnował cały wieczór! Teraz będzie trzeba odłożyć tę notatkę na jutro. Niech to szlag. Elizabeth znowu będzie marudzić, że tak rzadko bywa w domu. Jakby dla podkreślenie beznadziejności sytuacji, idealną ciszę gabinetu ponownie zakłóciło natarczywe pukanie do drzwi. O tej godzinie mógł to być w zasadzie wyłącznie pryszczaty sprawca całego nieszczęścia. Pewnie znowu czegoś zapomniał.
– Clint, na miłość boską, mówiłem ci przecież, żebyś przestał mi przeszkadzać i poszedł wreszcie do domu! – wrzasnął, dojrzawszy w wejściu niesfornego asystenta. Nabrał powietrza, by kontynuować tyradę, ale zorientował się, że dzieciak zdecydowanie nie zachowuje się normalnie. Był wyraźnie spięty, a jego twarz wykrzywiał grymas… strachu? Zanim staruszek zdołał sobie odpowiedzieć na to pytanie, Clint upadł z impetem na ziemię, popchnięty przez stojącego za nim mężczyznę. Szczupły, przeciętnej budowy intruz był odziany w sprane dżinsy i obszerną bluzę z kapturem, a jego twarz zasłaniała dziwaczna maska. W prawej dłoni trzymał pistolet z tłumikiem. Lufa broni kierował na leżącego młodzieńca.
– No, no – powiedział intruz – profesor Kohl, jak mniemam? – w jego głosie pobrzmiewały wyraźne ślady teksańskiego akcentu.
– Co…? Tak… – wydukał zszokowany staruszek. – Zaraz, kim pan w ogóle jest?! Dlaczego pan mierzy do mojego asystenta?! Proszę natychmiast opuścić broń, bo wezwę ochronę! – krzyknął oburzony.
Mężczyzna lekceważąco wzruszył ramionami – najwyraźniej ani myślał zastosować się do polecenia. – Proszę się nie krępować. Jest tylko jeden problem. Pańscy chłopcy są… chwilowo niedysponowani – powiedział.
– Chce pan powiedzieć, że sam pan ich wszystkich pokonał? – Kohl nieco spuścił z tonu.
– A kto powiedział, że sam? – zapytał z drwiną w głosie. – I kto powiedział, że ich pokonałem? – pomyślał. Prawda byłą taka, że dzięki podpowiedziom obserwującego monitoring Bolca, najemnik po prostu przekradł się obok strażników. Nie żeby musiał się specjalnie wysilać – większość z nich siedziała w kanciapie oglądając odmóżdżające filmy i ględząc o przysłowiowej dupie Maryny. Jeśli nawet w głowie któregoś z nich zrodził się pomysł wyjścia na patrol, to nie dał tego po sobie poznać. Znaczy, dzień jak co dzień.
– Dobra, koniec tego pieprzenia – w głos Hieny wdarła się nuta groźby. – Daj mi dyski z badaniami nad Diabelskim Cygarem, a nikomu nic się nie stanie. Może.
– Co? W żadnym wypadku! To dzieło mojego życia! Krok na drodze do prawdziwego przełomu! Jeśli myślisz, że… – stłumiony świst wystrzału przerwał natchnioną tyradę staruszka. Leżący na ziemi Clint wrzasnął z bólu chwytając się za przestrzeloną nogę. Jasnoczerwona krew obficie plamiła wypolerowaną na błysk podłogę i leżący na niej dywanik.
– Stół pysk!- krzyknął do jęczącego asystenta Hiena. – Zamknij mordę, mówię! – A ty dawaj te dyski, dziadu, i nie leć ze mną w chuja, bo tym razem strzelę mu w łeb!
Przerażony profesor pośpiesznie podszedł do komputera i trzęsącymi się rękami wyjął zeń przenośny dysk twardy. Powodowany szokiem, niepotrzebnie wcisnął go do oznaczonego logiem HelathTechu etui i dopiero potem podał napastnikowi.
– Dobrze, teraz kopie – ryknął zamaskowany.
– Nie ma żadnych…
Hiena demonstracyjnie skierował pistolet na głowę Clinta, który w międzyczasie zdążył zemdleć z upływu krwi.
– Nie! Nie trzeba! Już daję! – zaskamlał naukowiec podchodząc do szafki i wyjmując zeń kolejne nośniki.
Najemnik przyjrzał się zdobyczy i połączył się z siedzącym w stróżówce Bolcem. – Sądzisz, że to to? – zapytał.
– Cholera wie, ale teraz tego nie sprawdzimy. Nie ma na to czasu. Zresztą, dziadek prawie nasrał w portki, nie sądzę, by myślał na tyle trzeźwo by wyciskać ci ciemnotę – odpowiedział punk.
– No, i nie można było tak od razu? – Hiena ponownie zwrócił się do Kohla. – Oszczędziło by nam to wielu problemów, a pańskiemu koledze wydatków z ubezpieczenia.
– Jesteś z siebie zadowolony, bandyto? – zasyczał staruszek. – Właśnie skrzywdziłeś setki tysięcy ludzi!
– Ciekawe słowa, jak na kogoś, kto zajmuje się produkcją zabójczego wirusa…
– Czego? – wyraz szczerego zdziwienia na twarzy Kohla wprawił najemnika w nieprzyjemną konsternację. – Myślisz, że zajmujemy się tu mordowaniem ludzi?! – oburzył dziadek. – Ten projekt ma na celu zbadanie pewnego grzyba i pozyskanie z niego genu…
– Tak, tak, który utrwali żywotność jakiejś mikroskopijnej cholery wyżerającej ludziom mózgi – coś tam słyszałem – przerwał Hiena.
– Bzdura! Dzięki niemu będziemy mogli utrwalić efekt prac doktora Stonewalla! Bakteria, którą niedawno zmodyfikował, potrafi regenerować zniszczone mózgowie! Powoduje regres splątek neurofibrylarnych, blaszek amyloidowych… Wiesz co to znaczy?! Rozwiązaliśmy problem choroby Alzheimera! Koniec! – krzyczał. – Po tylu latach wreszcie odnieśliśmy sukces, a ty chcesz to wszystko zniszczyć?! Błagam cię, jeśli masz choć trochę serca oddaj mi dyski i wyjdź.
– Wzruszające to, jak jasna cholera – zadrwił Hiena. Problem w tym, że Johnston mówił co innego – chlapnął i natychmiast sklął się za w myślach. Zdecydowanie za dużo gadał.
– Johnston? Wayne Johnston? Taki wysoki blondyn? Anglik? – zapytał Kohl.
– Nie wiem, może. Opis w każdym razie się zgadza – odpowiedział najemnik. Skoro i tak już zdradził nazwisko pracodawcy, to mógł przynajmniej dowiedzieć się o co chodzi staruchowi.
– Ten pieprzony zdrajca! – wściekł się Kohl. Poczerwieniał na twarzy i trzasnął ręką w stół przypadkowo strącając z niego swój ulubiony kubek. Naczynie upadło na ziemię roztrzaskując się w drobny mak. Profesor nawet tego nie zauważył. Krążył po pokoju śledzony przez lufę colta. – Ten gnój pracował kiedyś dla nas. Miał talent, przyznaje, ale zawsze był leniem i do tego stanowczo za dużo gadał. Nic dziwnego, że TexMed dowiedział się o naszych badaniach. Kiedy zaoferowali mu fortunę w zamian za dane, uciekł jak szczur i zabrał ze sobą jeden z dysków. Zapomniał tylko, że jeśli spróbuje go odczytać poza budynkiem firmy, program zabezpieczający nieodwracalnie zniszczy wszystkie pliki. Wiedział, że bez dysków nie jest w stanie niczego zaoferować swoim nowym przełożonym, dlatego zapewne wynajął was! Nie rozumiesz?! Posłużył się wami! Chce sprzedać te dane i ma głęboko w dupie, co stanie się z pacjentami!
Więc o to chodziło – pomyślał Hiena. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Johnston łże jak pies. W tej branży to norma. Tylko prawdziwy idiota uwierzyłby, że jakiś nadziany facet ot tak wchodzi sobie z ulicy i oferuje im fortunę w zamian za naprawienie świata. Tajny, rządowy wirus. Pff. Czy on naprawdę sądził, że w Stone Colt Boys nie oglądają starych filmów? Idiota. Rzecz w tym, że ta wiedza w zasadzie niczego nie zmienia.
– To dokładnie tak samo, jak ja – powiedział Hiena i dwukrotnie wypalił w pierś zaskoczonego rozmówcy. Nieśpiesznie podszedł do umierającego profesora i dla pewności strzelił mu w głowę. Następnie to samo zrobił z nieprzytomnym Clintem. Żadnych świadków. Gdy pochylał się nad zwłokami, by udokumentować wykonanie zlecenia, zastanawiał się, czy faktycznie zaprzepaścił szansę na wyleczenie Alzheimera? Znał tę straszną chorobę, widział, jak jego ojciec – wesoły, spokojny mężczyzna – powoli zamienia się w bezmyślną kukłę. Do dziś pamiętał ból, jaki dzielił wówczas z matką. Ale przecież kolesie z TexMedu nie pozwolą tym danym gnić i wykorzystają je do samodzielnego stworzenia leku. Zechcą jako pierwsi opanować rynek. A może nie? Czas pokaże.