- Opowiadanie: Rowlf the Dog - Splątane melodie - Prolog

Splątane melodie - Prolog

Jest to prolog powieści, którą zacząłem pisać. Całość ma się składać z kilku, przeplatających się historii. Będę wdzięczny za wszelkie komentarze, ponieważ chciałbym wiedzieć, czy przeznaczeniem powieści jest śmietnik.

Oceny

Splątane melodie - Prolog

Nie istnieje coś takiego jak opowieść. Taka porządna, z początkiem i zakończeniem. Jedyne, co istnieje, to nieskończony, poskręcany i poplątany ciąg wydarzeń, z których każde ma wpływ na wszystkie następne. Bohaterem tego ciągu jest każdy człowiek, każde zwierzę, każda roślina, każdy kamień i każda kropla wody. Gdyby w którymś momencie ktoś upolował zwierzę, przestawił kamień lub zmienił tor kropli wody, wszystkie historie potoczyłyby się zupełnie inaczej. Prawdziwa opowieść musiałaby zatem dotyczyć  każdego człowieka, każdego zwierzęcia, każdej rośliny, każdego kamienia i każdej kropli wody, jakie kiedykolwiek istniały i zaistnieją. A wtedy ta opowieść nie byłaby niczym innym jak tylko historią całego wszechświata.

Możemy spojrzeć w głąb tego ciągu, wyjąć z niego niektóre wydarzenia, mniej lub bardziej ze sobą związane, i powiedzieć: oto opowieść. Nie należy się jednak spodziewać, że opowieść ta stanowić będzie logiczną i zamkniętą całość. Że bohaterowie i ich życia ulegną nieodwracalnym zmianom. I przede wszystkim, że opowieść nie będzie miała swojej kontynuacji. Będzie miała, i to nieskończenie długą.

Wyjmijmy zatem pierwsze zdarzenie z ciągu. Oto zdarzyło się kiedyś, że w ciemnej otchłani kosmosu płynęła łódka. Zwyczajna, drewniana, z niewielką kabiną i małym żagielkiem. Siedział w niej chudy starzec o prostych, siwych włosach, sięgających mu niemal do pasa. Nucił pod nosem wesołą melodyjkę.

Zdawał drwić sobie z faktu, że łódki częściej spotyka się na jeziorach lub morzach niż w otwartej przestrzeni kosmosu oraz że w owej przestrzeni żadna melodyjka, nawet wyjątkowo wesoła, nie może być słyszana. Ale starzec mógłby równie dobrze jechać na wielkim, różowym słoniu albo na hulajnodze, gdyż łódka była jedynie iluzją. Co było zatem naprawdę w jej miejscu? Tego starzec nie wiedział i zupełnie się tym nie przejmował.

Miał wiele imion, a żadne z nich nie było bardziej lub mniej prawdziwe od innych. Najczęściej jednak nazywano go Wędrowcem. Dość mało oryginalnie, trzeba przyznać, ale za to bardzo sensownie, ponieważ starzec przez całe swoje życie podróżował. Podróżował, by zbierać opowieści, zmieniać je i tworzyć nowe. I bardzo lubił to zajęcie.

Wędrowiec przestał nucić i spojrzał w gwiazdy, mieniące się przed dziobem łódki. Jego wprawne oczy dostrzegły nieistniejące linie między świetlnymi punktami, tworzące niezliczone ilości obrazów. Oczywiście z każdym gwiazdozbiorem związana była opowieść. Wędrowiec pamiętał wszystkie te opowieści, a w niektórych sam brał udział.

– Witaj, jaskółko – powiedział, machając ręką na powitanie. – Dobrze cię widzieć w dobrym zdrowiu. O, jest i niedźwiedź. Nie udało ci się schudnąć, drogi przyjacielu. Łucji i Peryklesowi nie będę przeszkadzał, są zbyt zajęci sobą. I dobrze, bo w prawdziwym świecie nie zaznali wiele szczęścia. Dzień dobry, żwawy Tomie. Dokąd pędzisz tym razem?

Gwiazdy milczały, lecz zdawały się mrugać do starca porozumiewawczo. Jedna z nich, znajdująca się na przedłużeniu dziobu łódki, powiększała się coraz bardziej. Wkrótce okazało się, że wcale nie jest gwiazdą. Trudno wytłumaczyć jednak, czym była, bowiem przedstawiała sobą widok niesamowity i przeczący wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi. Widok, przy którym łódka w kosmosie wydaje się tak oczywista jak drzewo w lesie.

Była to ucięta w połowie ogromna kula z niezliczonymi otworami wlotowymi i przeszklonymi oknami. Wystawały z niej miliony pomostów, do których przybijały łódki, statki i okręty wszelkich kształtów i rozmiarów. Przez tysiące wrót wjeżdżały i wyjeżdżały najróżniejsze pojazdy: konne zaprzęgi, samochody, rowery i motocykle. Twór wykonany był z marmuru, którego śnieżnobiała barwa prześwitywała w niektórych miejscach spod równomiernej, szarej warstwy brudu. Zdawał się być niepomiernie stary, wręcz przedwieczny, i takie właśnie wrażenie miał sprawiać. Żadne źródła nie wspominały nic o tym, by ten kolos lśnił kiedykolwiek bielą. Brud pokrywał go od zawsze, tak by budowla wydawała się wiekowa od razu po powstaniu. A może rzeczywiście była przedwieczna? Nikt tego nie wiedział.

Architektura stanowiła mieszankę wszystkich znanych nam stylów i mnóstwa nieznanych. Niektóre wrota mieściły się między klasycznymi, greckimi kolumnami, inne otoczone były rzeźbami pozawijanych chińskich smoków. Gdzieniegdzie dostrzec można było kamienny herb z rycerzem na koniu lub królem na tronie, gdzie indziej zaś nieprzyzwoite, indyjskie płaskorzeźby. Najczęściej jednak marmur tworzył fantazyjne, przestrzenne konstrukcje, w których nie dało się dopatrzeć żadnych sensownych kształtów czy symboli. Ale z pewnością dla większości osób zamieszkujących całą ogromną przestrzeń, przez którą sunęła łódka Wędrowca, to nasze kolumny, herby i płaskorzeźby były zupełnie niezrozumiałe. A budowla powstała i dla nas, i dla nich.

Wśród tych wszystkich dziwów największe wrażenie na Wędrowcu robił otwarty teren rozciągający się na olbrzymim obszarze ściętej strony kuli. Gęste dżungle, rozległe łańcuchy górskie, liczne pojezierza, upalne pustynie, ciemnozielone bory, a wszystko to otoczone niebieskawą poświatą rzadkiej atmosfery. Wędrowiec wielokrotnie widział już ten widok, lecz nigdy nie mógł nadziwić się jego pięknu.

– Dom Opowieści – powiedział do siebie. – I Ogród Mędrców. Stęskniłem się za wami.  

Wędrowiec zbliżał się do półkulistego tworu, a w miarę tego zbliżania twór rósł, rósł, rósł, rósł… i można by zapisać tym jednym czasownikiem całą książkę. Po pewnym czasie Dom Opowieści zajmował połowę widocznej przez Wędrowca części świata. Znajdował się na wprost i rozciągał w górę, dół, w prawo i lewo, w nieskończoność. W końcu znalazł się tak blisko, że dało się go dotknąć. Wtedy Wędrowiec wyskoczył raźnie z łódki na niewielki, drewniany pomost i przycumował swą jednostkę obok tradycyjnego, indiańskiego kanoe.

– Dobrze jest znów być w domu – mruknął do siebie i ruszył ku tonącemu w mroku tunelowi wiodącemu w głąb budowli.

Wyjątkowo krótki tunel prowadził do rozległej, okrągłej hali oświetlonej jedynie nielicznymi, gazowymi latarniami. W ścianie otaczającej halę mieściły się równoodległe wnęki wypełnione bladoniebieską poświatą. Z wnęk od czasu do czasu wychodzili ludzie, inni zaś do wnęk wkraczali i znikali. Nad każdą z nich znajdowała się kamienna tabliczka z napisem, dokąd dany teleport prowadzi.

Wędrowiec skierował się ku wnęce podpisanej Dzielnica centralna. Bez chwili zastanowienia wmaszerował do jej środka, po czym kontynuował marsz szerokim korytarzem, mijając z obu stron bogato rzeźbione drzwi. Po chwili otworzył jedne z nich i znalazł się w skromnie urządzonym mieszkaniu. Nie zaszczycił spojrzeniem wąskiego łóżka, ciężkiego, mahoniowego biurka ani zapadniętego fotela, lecz wszedł po kręconych schodkach, otworzył klapę znajdującą się na górze, a następnie po króciutkiej drabince wdrapał się na wyższy poziom.

Znalazł się w drewnianej altanie. Zrobił jeszcze kilka kroków i usiadł na wilgotnej trawie przed altaną. Rozejrzał się dookoła, wyławiając z ciemności drzewa, klomby kwiatowe i suchą fontannę, a następnie uniósł wzrok ku rozgwieżdżonemu niebu. Wsłuchał się w odległe pohukiwanie sowy, pozwolił delikatnemu wietrzykowi gładzić swą pomarszczoną twarz, wciągnął w nozdrza chłodny i świeży zapach nocy.

– Dobrze, że minął już dzień – powiedział głośno. – Aż do rana nie będę miał żadnych gości, żądnych nowych opowieści. Ha, już prawie zapomniałem, jak przyjemne są takie samotne noce w Ogrodzie Mędrców.

Dom Opowieści rzeczywiście był domem. Domem dla ludzi takich jak Wędrowiec, podróżujących po całym Wszechświecie w poszukiwaniu opowieści. Biorących udział w opowieściach. Tworzących opowieści. Lecz przede wszystkim spisujących opowieści. A spisywali je właśnie tu, w swoim domu. Tutaj wracali po latach wędrówki, by zapisać swoje przeżycia i wszystkie zasłyszane opowieści. A gdy już zapisali, wyruszali na nowo. Potem wracali, pisali, ruszali i tak przez wieczność.

– Ciekawe, co świat ma mi do opowiedzenia – rzekł Wędrowiec i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza krótki, drewniany flet.

Wszechświat nie jest śmiertelnie cichy jak sądzi większość. Wszechświat cały czas śpiewa o obiektach, roślinach i istotach, które go zamieszkują. Ludzie obdarzeni specjalnymi umiejętnościami potrafią usłyszeć tę muzykę sfer. Zrozumieć opowieści, jakie przekazuje im wszechświat. Ludzie tacy jak Wędrowiec.

Starzec przyłożył flet do ust i zaczął grać. Była to bardzo dziwna muzyka, dla niewprawnego ucha zupełnie chaotyczna. Ale uszy Wędrowca były niezwykle wprawne. Wyłapywały wszystkie przeplatające się tematy, zarówno te długie i skomplikowane jak i krótkie, urywające się niemal od razu. Tematy powracające okresowo, przypominające wciąż o swojej obecności, i tematy jednorazowe, które już nigdy więcej nie zostaną zagrane. Starzec wsłuchiwał się też we fragmenty muzyki pozbawione jakiegokolwiek motywu – w powolne, monotonne, kilkutonowe dźwięki i w dźwięki szybkie, agresywne i dysonansowe. W budujące napięcie dźwięki o stopniowo narastającej głośności i w uspokajające dźwięki przypominające szelest wiatru czy szum wody.

W pewnym momencie zmarszczył brwi i zamknął oczy. Wsłuchał się uważnie, by zyskać pewność, że się nie przesłyszał. Nie przesłyszał się. Wędrowiec jeszcze nigdy się nie przesłyszał. Wracają stare tematy – pomyślał. – Niemal zapomniane. Ta opowieść nie ma jeszcze swojego końca. Pewnie nigdy nie będzie miała. Ale będzie miała swój ciąg dalszy. Już wkrótce. Dla nich działo się to tak niedawno, dzieje się nadal. Lecz dla mnie było to bardzo dawno. Kiedy to wszystko się zaczęło? Pewnie nigdy.

 

 ***

 

Leżę na niewygodnym łóżku z masą kabli przypiętych do głowy, elektrod poprzyczepianych na całym ciele i kroplówką sączącą przezroczysty płyn o długiej, naukowej nazwie prosto do mojego krwioobiegu. Czekam aż wszystkie te ustrojstwa zaczną działać, a ja przeniosę się umysłem do zupełnie innego świata. Dosłownie.

Sprawdzam, czy moje ciało leży idealnie po środku łóżka. Sprawdzam po raz drugi. I jeszcze raz sprawdzam. Następnie wracam myślami do poobiedniego mycia rąk. Czy na pewno zakręciłem kran? Chyba tak. Powoli upewniam się, że wszystkie elementy mojego codziennego życia leżą we właściwym miejscu – moje ubranie jest równo poskładane i położone na krześle, drzwi do mojego pokoju są zamknięte, a mój pęcherz jest opróżniony. Poprawiam wgniecenie na materacu. Usiłuję przekonać samego siebie, że cień, który przez chwilę widziałem, nie był jadowitym pająkiem. Wobec tego nie muszę zrywać się z łóżka, by powiedzieć innym o niebezpieczeństwie. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Katastrofa nie nadchodzi. Wszystko jest w porządku. Wszystko jest w porządku. Wszystko jest w porządku.

W końcu udaje mi się nieco uspokoić skołatane serce i nierówny oddech. Udaje mi się pomyśleć o tym, o czym chcę myśleć. O czym CHCĘ myśleć, a nie o czym myśleć muszę, by zachować względny spokój. Choć jestem młody, czuję się jak starzec. Jestem zmęczony i wiem, że nigdy nie uda mi się odpocząć. Całą energię wyżera pasażer na gapę mojego ciała – nerwica natręctw. Zupełnie jak starzec zaczynam wspominać swoje życie. Przeglądam w głowie wszystkie wydarzenia, które doprowadziły mnie w to miejsce.

Pierwsze wspomnienie – to, które dało początek wszystkim następnym. Mam siedem lat. Patrzę na mamę ze łzami w oczach i błagam ją:

– Pozwól mi pojechać do Bhavisyi. Proszę!

Mama spogląda na mnie ze smutkiem, ale ja nie widzę tego smutku. Myślę, że chce zrobić mi na złość, nie pozwalając mi spełnić moich marzeń.

– Synku – mówi. – Jeśli tam pojedziesz, nie zobaczysz mamy ani taty przez wiele lat.

– Ale ja chcę! – krzyczę. – Tylko ja z całej szkoły zdałem test. I pani była ze mnie dumna! I koledzy przestali się ze mnie śmiać. Muszę pojechać!

– Ale dlaczego? Czemu nie chcesz mieszkać ze mną i z tatą?

Matka usiłowała desperacko przekonać mnie, bym nie wyjeżdżał z domu, lecz wiedziała, że nie ma na to szans. Od urodzenia zalewany byłem filmami, reklamami, kreskówkami i piosenkami wychwalającymi pod niebiosa organizację Bhavisya. Opiekunki w przedszkolu i nauczyciele w szkole urabiali dzieci jak glinę, tak by wszystkie pragnęły z całego serca przystąpić do stowarzyszenia. Propaganda działała też na większość dorosłych, choćby na mojego ojca, który uważał, że Bhavisya stworzy nowszy, lepszy świat. Dlatego też, gdy udało mi się zdać test, byliśmy z ojcem wniebowzięci. Matka nie była, ale stanowiła mniejszość.

– Każdy chce być w Bhavisyi! – krzyczałem nadal. – A ja mogę! I chcę! Proszę cię, mamo, zgódź się! Zgódź się! Zgódź się!

Mama zgodziła się, a ja zostałem przetransportowany na wyspę Puerto Rojo, jedną z siedemnastu wysp organizacji. Nie pamiętam podróży, gdyż byłem wówczas w stanie narkozy. Położenie wysp oraz cała działalność Bhavisyi, objęte było ścisłą tajemnicą. Jedyne, co wiedziałem, to że stowarzyszenie Zmienia Oblicze Świata, cokolwiek nie miałoby to znaczyć.

Gdy dotarłem na miejsce, wytłumaczono mi, co kryje się pod tym dumnym hasłem. Wszystko zaczęło się wiele lat temu, gdy profesor Abraham Chapman dokonał zaskakującego i wiekopomnego odkrycia. Wykazał doświadczalnie istnienie nieznanego dotąd nauce oddziaływania, pola wytwarzanego przez wszystkie organizmy żywe. Cząstki przenoszące to pole nijak nie oddziałują ze zwykłą materią, wydaje się więc niemożliwym ich zaobserwowanie. Okazuje się jednak, że każdy człowiek, i jak później wykazano większość zwierząt, posiada w mózgu złożoną konstrukcję wychwytującą te cząstki, a następnie pobudzającą do działania odpowiednie neurony. Problem polega na tym, że jedynie u niewielkiego odsetka ludzi konstrukcja jest aktywna. Ci nieliczni wybrańcy bardziej lub mniej świadomie odczuwają pola znajdujących się w pobliżu istot. Chapman był takim wybrańcem. Udało mu się nie tylko zauważyć związek swoich umiejętności z aktywnością określonej części mózgu, lecz również wytworzyć sztuczną konstrukcję, wzorowaną na tej znajdującej się w jego głowie, zdolną reagować na niewidzialne cząstki.

Do czego służy to oddziaływanie? Jakie informacje przekazuje? – pytali naukowcy. Teoria Chapmana wstrząsnęła nimi, niektórych oburzyła, inni nigdy w nią nie uwierzyli mimo oczywistych wyników eksperymentów. A teoria głosiła, że pole jest odwzorowaniem myśli, uczuć i emocji istoty, będącej jego źródłem. Ci, u których fragment mózgu odpowiedzialny za odbiór oddziaływania jest aktywny, potrafią w pewnym stopniu czytać w myślach i współodczuwać z innymi ludźmi. Czy tylko ludźmi? – Chapman nie przestawał zaskakiwać. Stwierdził, że również zwierzęta, a nawet rośliny wytwarzają pole, tym silniejsze, im organizm jest bardziej złożony. Nie chodziło tu wyłącznie o złożoność konstrukcji ciała, lecz o inteligencję organizmu. Najsilniejsze pola wytwarzają ludzie, nieco słabsze – delfiny, szczury i inne inteligentne zwierzęta, jeszcze słabsze – ryby i owady, i zupełnie już znikome – rośliny.

Ale skoro to oddziaływanie jest odzwierciedleniem myśli, czy to oznacza, że owady i rośliny też myślą? Czy może ich pola przenoszą jedynie informacje o pierwotnych instynktach – jeść, kopulować, rosnąć, fotosyntetyzować? Rzeka pytań zalewała Chapmana, a on sam nie wiedział za wiele. Mimo usilnych starań jego urządzeniu rejestrującemu daleko było od ideału. Potrafiło jedynie przetwarzać najsilniejsze oddziaływania – od ludzi i najinteligentniejszych ze zwierząt. Kolejną trudność stanowiła interpretacja wyników. Ludzkie pola dawało się stosunkowo łatwo zrozumieć i przypisać odpowiednim częstotliwościom i mocom fal określone uczucia i obrazy. Jednak pola zwierzęce tak bardzo różniły się od ludzkich, stanowiły wytwór tak odmiennych umysłów, że praktycznie nie dało się jednoznacznie stwierdzić, co oznaczają.

Jednak niektóre eksperymenty wyraźnie wskazywały na to, że w umysłach przynajmniej tych najmądrzejszych stworzeń mieszczą się nie tylko instynkty, lecz również w pełni świadome myśli. W jednym z takich eksperymentów uczestniczyło kilka grup delfinów, znajdujących się w całkowicie odseparowanych basenach. Każdej grupie zapewniano inne wrażenia – jedna słuchała arii operowych, innej pokazywano występy akrobatyczne klownów. Przed tymi różnorakimi atrakcjami pola myślowe poszczególnych delfinów były do siebie bardzo podobne. Jednak, o dziwo, popisy ludzi wpłynęły na nie w niezwykle złożony sposób. Po wykonaniu eksperymentu pola różniły się znacznie kształtem między grupami, tak jakby poszczególne rodzaje rozrywek wywoływały inne myśli. Ponadto każdy z delfinów w grupie mógł się poszczycić własnym, unikatowym kształtem pola, chociaż podstawowe właściwości, takie jak częstotliwość i moc głównych składowych, pozostawały u wszystkich niezmienne. Zupełnie jakby każdy z nich miał własne przemyślenia na temat ludzkich występów. Jeden mógł być zachwycony, inny znudzony, a jeszcze inny może kpił sobie z ludzi, myśląc: Ale głupi ci ludzie. Strasznie się wygłupiają zamiast zająć się konstruktywnym podrzucaniem piłki na nosie.

Na podstawie tych eksperymentów część naukowców uznała, że oddziaływanie Chapmana jest miarą świadomości istot. Według nich jego odkrycie stanowiło pierwszy krok do poznania odpowiedzi na pytania, czym jest świadomość i czy jest ona zarezerwowana wyłącznie dla człowieka.

O odkryciu Chapmana wiedziało tylko grono najznamienitszych umysłów. Obawiano się, że możliwość odczytywania ludzkich myśli mogłaby zostać użyta w celu inwigilacji lub przeprowadzania ataków terrorystycznych. Wśród tego grona pojawił się jednak szalony pomysł innego wykorzystania pola.

– Co jest największą wadą człowieka? – zadawali sobie pytanie naukowcy. – Jaka nasza cecha sprawia, że mordujemy się z zimną krwią i prowadzimy wojny, mogące zagrozić całemu naszemu gatunkowi?

To właśnie kwestia naszej samoświadomości – odpowiadali jedni. – Żadne zwierzę nie ma tak rozwiniętego poczucia własnego ja jak człowiek. Zwierzęta instynktownie kierują się dobrem stada, grupy, a przez to całego gatunku. Można by powiedzieć, że postępują zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, podczas gdy człowiek myślący tylko o własnej korzyści ten rozsądek gdzieś utracił.

– Ale ten rozsądek można ludziom przywrócić – twierdzili niektórzy. – Wystarczy więcej empatii. Gdyby każdy rozumiał, co czuje i myśli inny człowiek, gdyby razem z nim odczuwał radość i ból, nie odważyłby się zrobić mu krzywdy. Bo wtedy sam by cierpiał. Dajmy wszystkim ludziom umiejętność rejestracji pól myślowych!

– Ale jak tego dokonać? – pytali wszyscy.

I wtedy właśnie powstała organizacja Bhavisya. Jej ostateczny cel był równie szalony jak jej twórcy – stworzyć z ludzkości nowy gatunek. Gatunek, w którym łączyłyby się ludzka indywidualność i inteligencja ze zdolnością do współpracy zarezerwowaną do tej pory wyłącznie rojom owadów. Każdy człowiek miał za pomocą pola Chapmana odczytywać myśli i emocje wszystkich innych ludzi na Ziemi, przez co te myśli i emocje stałyby się po części jego własnymi. Ludzkość stoi na granicy – twierdzili założyciele Bhavisyi. – Możemy albo wyniszczyć się nawzajem, zatracając zdobycze całej naszej cywilizacji, albo osiągnąć potęgę, o jakiej nawet nam się nie śni. Chociaż ewolucyjnie jesteśmy najlepiej przystosowanym gatunkiem do życia na tej planecie, to ewolucja nie jest w stanie obronić nas przed nami samymi. Musimy przejąć ewolucję we własne ręce. Bo jeśli nie osiągniemy jedności i wzajemnego zrozumienia wszystkich ludzi, niechybnie czeka nas zagłada.

Organizacja brała w opiekę małe dzieci, zabierając je od rodzin na wiele lat, i przeprowadzała na nich najróżniejsze eksperymenty. Starano się zarówno wyuczyć je naturalnej zdolności postrzegania pól myślowych, jak i wywoływano u nich to spostrzeganie sztucznie. To drugie realizowano na różne sposoby w miarę postępu technologii związanej z polem Chapmana. Na przykład umieszczano dzieci w specjalnych komorach, zwanych do dziś komorami empatii, w których to pola myślowe były wzmacniane i wiązkami przewodów doprowadzane do głów dzieci, gdzie pobudzały do aktywności odpowiednie obszary mózgu. Gdy nauka poszła do przodu, zaczęto wszczepiać w ich mózgi miniaturowe odbiorniki, pełniące tę samą rolę co komory empatii. I w mojej głowie siedzi gdzieś taki odbiornik.

Z czasem okazało się, że zadanie, jakiego podjęła się  Bhavisya, jest jeszcze trudniejsze niż się z początku spodziewano. Mózgi dzieci poddanych działaniu pól od wszystkich osób dookoła nie były w stanie przetworzyć natłoku informacji. Tysiące myśli, uczuć i emocji dobiegających zewsząd w jednej chwili sprawiały, że dzieci zwyczajnie wariowały. Szpital psychiatryczny organizacji szybko się zapełniał, podczas gdy poza obszarem siedemnastu wysp propaganda Bhavisyi trwała w najlepsze. Zrozpaczonych rodziców udawało się jakimiś sposobami, i nawet nie chcę wiedzieć jakimi, zmusić do milczenia, ale ten stan nie mógł trwać wiecznie. Ktoś w końcu musiał się zbuntować i wyjawić działalność stowarzyszenia.

Wtedy dokonano kolejnego technicznego przełomu. Nauczono się wyróżniać pola pochodzące od konkretnych osób i tylko te wybrane kierować do głów dzieci. Po dogłębnych psychologicznych analizach dobierano dzieci w pary i umożliwiano im odczuwanie tylko i wyłącznie wzajemnych pól. Dzięki temu dzieci przestały wariować, lecz dzień, w którym cała ludzkość zjednoczy się w jeden, wspólny organizm, wydawał się, i nadal wydaje, bardzo odległy.

Dlatego też coraz większą wagę przykłada się do drugiego projektu Bhavisyi. Projektu, którego częścią jestem ja leżący w tej chwili na łóżku. Projektu, który rozpoczął się kilkanaście lat po utworzeniu organizacji, gdy techniki wykrywania pól myślowych umożliwiły detekcję niezwykle słabych oddziaływań, pochodzących na przykład od roślin.

Wykryto wówczas dziwny, pojawiający się nieregularnie sygnał, niemający żadnego konkretnego źródła. Zjawiał się w różnych miejscach na Ziemi, przez jakiś czas stawał się coraz mocniejszy, osiągał apogeum, po czym słabł i niknął zupełnie. I czynił tak wielokrotnie przez lata, zanim udało się poznać jego naturę. Sygnał był bardzo złożony, znacznie bardziej od pól pochodzących od ludzi, czyli najbardziej skomplikowanych, jakie do tej pory znaliśmy. Wiedzieliśmy przy tym, że za każdym razem jest to ten sam sygnał, gdyż jego podstawowe właściwości nie ulegały zmianie.

Powoli odkrywano kolejne elementy układanki, lecz była to układanka, w którą mało komu chciało się wierzyć. W końcu uwierzono, czego dowodem jestem ja sam. Wspominając i rozmyślając, czekam aż impulsy elektryczne odetną mój umysł od bodźców dopływających z zewnątrz, a płyn z kroplówki osłabi reakcje obronne mojego organizmu. Wtedy ów tajemniczy sygnał doprowadzony prosto do mojego mózgu przejmie rolę zewnętrznego świata i sprawi, że zacznę widzieć, słyszeć, czuć i smakować wszystko to, co on mi przekaże. Wszystkimi zmysłami odczuję historię, którą chce mi opowiedzieć. Ale kim on jest? Od kogo pochodzi sygnał?

Od świata. Nie od Ziemi, nie od Słońca, ani w ogóle nie od naszego Wszechświata, lecz od wszechświata rozbieżnego z naszym, zbliżającego się do nas, przecinającego nasz Wszechświat w chwili apogeum sygnału i znów oddalającego się gdzieś w niedostępne nam wymiary.

Ten wszechświat ma świadomość i opowiada o wszystkim, co dzieje się w jego wnętrzu. Jest malutki i… podróżny. Mądrzy ludzie twierdzą, że gdyby nasz Wszechświat wyobrazić sobie jako poziomą płaszczyznę, to w pionie mogłoby istnieć nieskończenie wiele takich płaszczyzn – innych wszechświatów. Wszechświat podróżny jest kabiną przemieszczającą się w górę i w dół pionowej osi, mijającą wszechświaty tak jak winda mija kolejne piętra. Wszechświaty są trójwymiarowe, a tajemniczy podróżnik porusza się w czwartym wymiarze. Pewnie nie mają racji. Zwykle jej nie mają.

Jak to możliwe, by wszechświat miał świadomość i czy nasz własny Wszechświat też ją posiada? Nie wiemy. Ale chcemy wiedzieć. Dlatego słuchamy opowieści podróżnika i staramy się jak najwięcej zrozumieć. Jesteśmy jak wyspiarskie plemię, które od czasu do czasu podziwia przepływający obok wyspy statek. Na statku są ludzie i przedmioty z zupełnie nam nieznanego świata. A my, na podstawie obserwacji tego statku, staramy się dociec, jak ów świat wygląda.

Sygnał wszechświata-podróżnika jest nagrywany i wszyscy członkowie Bhavisyi mają obowiązek zapoznać się przynajmniej z jego częścią. Wydarzenia, które już za chwilę rozegrają się przed moimi oczyma, będą podziwiane jeszcze przez wiele osób. Każdemu z nas uda się dopatrzeć czegoś innego, a gdzieś pośród naszych spostrzeżeń znajdzie się być może klucz do rozwiązania tajemnic. Być może.

Widok sufitu z odłażącą farbą powoli się rozmywa. Dźwięk staje się przytłumiony, zapachy niewyraźne, ciało jakby odrętwiałe. Tysiące natręctw, które zawsze przeszkadzają mi się skupić, przestają mieć znaczenie. Uspokajam się. Tylko w ten sposób potrafię się uspokoić. Słuchając opowieści obcego wszechświata. Kocham to uczucie.

Już zaraz się w nim znajdę. Świat, w którym przyszło mi żyć, którego tak się boję, zanika. Trafiam do bezpiecznego, spokojnego miejsca. Miejsca, w którym już się nie boję. Do ponurych rozmyślań i wspomnień powrócę, gdy skończy się ten cudowny sen.  

Koniec

Komentarze

Jedno, co w tej chwili, znając jedynie prolog, mogę z czystym sumieniem napisać, to – ambitne w zamierzeniu.

Na jedno uważałbym na Twoim miejscu: nie wpadać w łopatologiczne moralizatorstwo. Jego ślady już istnieją; tu są, uważam, jeszcze usprawiedliwione, ale potem, w dużych dawkach, mogą, zależnie od tonacji i nasilenia, zniechęcać liczący się procent potencjalnych czytelników.

Jeśli o mnie chodzi, życzę powodzenia.

Czytałbym…

Choć odniosłem wrażenie, że ten tekst jest trochę jak pogoda w kwietniu. Tak na płaszczyźnie warsztatowej, jak i w kwestii samej treści. Diabelnie ciekawe koncepcje przeplatają się z banałami. Ogółem, zapowiada się bardzo złożona i obiecująca rzecz.

Również życzę powodzenia.

Zapowiada się naprawdę nieźle, choć jeszcze dużo pracy przed tobą. Powodzenia :-)

Nigdy nie mów nigdy!

Prawdziwa opowieść musiałaby zatem dotyczyć  każdego człowieka, każdego zwierzęcia, każdej rośliny, każdego kamienia i każdej kropli wody, jakie kiedykolwiek istniały i zaistnieją we wszechświecie. A wtedy ta opowieść nie byłaby niczym innym jak tylko historią całego wszechświata.

Możesz wywalić ten pierwszy wszechświat. (;

 

Zwyczajna, drewniana łódka, z niewielką kabiną i małym żagielkiem. W łódce siedział chudy starzec o prostych, siwych włosach, sięgających mu niemal do pasa. Nucił pod nosem wesołą melodyjkę.

Starzec zdawał drwić sobie z faktu, że łódki częściej spotyka się na jeziorach lub morzach niż w otwartej przestrzeni kosmosu oraz że w owej przestrzeni żadna melodyjka, nawet wyjątkowo wesoła, nie może być słyszana. Ale starzec mógłby równie dobrze jechać na wielkim, różowym słoniu albo na hulajnodze, gdyż łódka była jedynie iluzją. Co było zatem naprawdę w miejscu łódki? Tego starzec nie wiedział i zupełnie się tym nie przejmował.

Starzec miał wiele imion, a żadne z nich nie było bardziej lub mniej prawdziwe od innych.

Musisz się bardziej pilnować. :p

 

Wędrowiec od razu skojarzył mi się z Obieżyświatem – duuży plus za to. :3

 

Architektura stanowiła mieszankę wszystkich znanych nam stylów i mnóstwa nieznanych.

A to znowu kojarzy mi się z Miastem Dukaja – kolejny plus. <;

 

Dobrze jest znów być w domu – mruknął do siebie i ruszył ku tonącemu w mroku tunelowi wiodącemu w głąb budowli.

Skoro mruknął, a nie pomyślał, to raczej nie powinno być zapisane kursywą, nie?

 

Starzec zdawał drwić sobie z faktu, że łódki częściej spotyka się na jeziorach lub morzach niż w otwartej przestrzeni kosmosu oraz że w owej przestrzeni żadna melodyjka, nawet wyjątkowo wesoła, nie może być słyszana.

Wszechświat nie jest śmiertelnie cichy jak sądzi większość. Wszechświat cały czas śpiewa o obiektach, roślinach i istotach, które go zamieszkują. Ludzie obdarzeni specjalnymi umiejętnościami potrafią usłyszeć tę muzykę sfer.

Gryzie mi się to.

 

Była to bardzo dziwna muzyka, dla niewprawnego ucha zupełnie chaotyczna. Ale uszy Wędrowca były niezwykle wprawne.

Ale skoro to oddziaływanie jest odzwierciedleniem myśli, czy to oznacza, że owady i rośliny też myślą? Czy może ich pola przenoszą jedynie informacje o pierwotnych instynktach – jeść, kopulować, rosnąć?

Ten fragment też mi się nie podoba, no bo rośliny ani nie kopulują, ani nie jedzą. Rozdzieliłabym to.

 

Ludzkie pola dawało się stosunkowo łatwo zrozumieć i przypisać odpowiednim częstotliwościom i mocom fal określone uczucia i obrazy. Jednak pola zwierzęce tak bardzo różniły się od ludzkich, stanowiły wytwór tak odmiennych umysłów, że praktycznie nie dało się jednoznacznie stwierdzić, co oznaczają.

Dlaczego ludzkie i zwierzęce piszesz kursywą? Według mnie – niepotrzebnie.

 

Ale głupi ci ludzie. Strasznie się wygłupiają zamiast zająć się konstruktywnym podrzucaniem piłki na nosie.

< 3

 

Żadne zwierzę nie ma tak rozwiniętego poczucia własnego ja jak człowiek.

,,Ja” napisałabym kursywą.

 

Zjawiał się w różnych miejscach na Ziemi, przez jakiś czas stawał się coraz mocniejszy, osiągał apogeum, poczym słabł i niknął zupełnie.

Po czym, nie poczym. :p

 

Zaglądnęłam tu ze względu na tytuł. Nie zmieniaj go. Jeśli pozostawisz takim, jaki jest w tym momencie, na pewno przyciągnie uwagę wielu tak jak stało się ze mną. <:

Zapowiada się ciekawie, choć mnie wątek Wędrowca raczej zmęczył i zniechęcił. Wydaje mi się, że masz skłonności do zbytniego przeciągania w pewnych momentach, dodawania jeszcze jednego zdania, co nie jest złe, o ile zachowasz umiar. Sama na to cierpię. (;

Musisz uważać na powtórzenia, przy opisywaniu eksperymentu z delfinami też było ich sporo.

Pomysł ambitny i bardzo ciekawy – życzę powodzenia!

,,Człowiek traci grunt pod nogami, kiedy traci ochotę do śmiechu." ~ Ken Kesey

Dziękuję za komentarze i porady. Poprawiłem niektóre błędy i będę się starał ich nie popełniać w przyszłości (choć mimo wielokrotnego sprawdzania mogą pozostać niezauważone). Jeszcze raz dziękuję!

Fajnie mi się czytało, chociaż z mocnym wrażeniem, że już czytałam podobne rzeczy – początek bardzo kojarzy mi się z Pratchettem :-)

A poniższy fragment – czy raczej pokazany tok myślenia – skojarzył mi się z Lemem, a konkretnie z opowiadaniem “Altruizyna, czyli opowieść prawdziwa o tym, jak pustelnik Dobrycy kosmos uszczęśliwić zapragnął i co z tego wynikło“ :-)

– Ale ten rozsądek można ludziom przywrócić – twierdzili niektórzy. – Wystarczy więcej empatii. Gdyby każdy rozumiał, co czuje i myśli inny człowiek, gdyby razem z nim odczuwał radość i ból, nie odważyłby się zrobić mu krzywdy. Bo wtedy sam by cierpiał.

I zgodzę się z Blanche: tytuł przyciąga!

Ładnie napisane i intrygujące. Mam nadzieję, że fabuła dalszego ciągu dorówna pomysłowi i narodzi się coś ciekawego. Powodzenia.

 

uniósł wzrok w górę, ku rozgwieżdżonemu – wywal pleonazm

-Możemy – brakuje spacji

Tyle razy to czytałem, a nie zauważyłem unoszenia wzroku w górę. A tak mnie denerwuje, gdy słyszę, jak ktoś cofa się do tyłu :)

Dziękuję za komentarze!

Nowa Fantastyka