- Opowiadanie: Fasoletti - Zemsta zza grobu

Zemsta zza grobu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zemsta zza grobu

Bardziej horror niż fantastyka, ale mam nadzieję że przypadnie wam do gustu. Zwłaszcza tym, lubiącym krwawe i brutalne sceny :P

 

 

Nad Wątlicami zapadł zmrok. Pomimo późnej pory, większość mieszkańców zamiast siedzieć w domach, podążała na pobliską polanę. Długi sznur majaczących w gęstej mgle postaci przypominał tabun potępionych dusz, podążających na sąd ostateczny. Dusze owe, gromadziły się po środku łąki i oczekiwały na mające tu mieć miejsce upiorne widowisko. Miano palić czarnoksiężnika. Dzień wcześniej, specjalnie wyselekcjonowani wieśniacy wkopali w ziemię trzymetrowy, gruby pal, oraz zebrali pokaźny stos suchych gałęzi, desek i słomy. Wszystko było gotowe do, jak to niektórzy mówili, uroczystości. Nocną ciszę zakłócały głośne rozmowy i przekrzykiwania. To bogobojni chłopi opowiadali straszliwe historie, których głównym bohaterem był mający tu niedługo umrzeć Piotr Łągwa.

– Powiadam wam, na własne oczy widziałem, jak czarny niczym węgiel czort wchodził do jego domu przez komin! – krzyczał ktoś – Zajrzałem przez okno, a tam piękna kobieta, tyle że rogi jej z pomiędzy włosów wystawały. On jął z nią nierząd czynić na podłodze, po czym szatańska niewiasta w dym się zmieniła i szparą okienną uszła!

– Prawda to! Toć ja sam spostrzegł jak żaby pod stawem łapał i poprzebijane kogucimi kośćmi do stodół sąsiadom podrzucał, by krowy mleko dawać przestały. A jakaś umorusana sadzą postać mu w tych czynach pomagała. – opowiadał inny wieśniak

– Oj tak! – zawtórowała mu młoda chłopka – też widziałam! Gdy szedł przez wieś to wszystkie psy ogon pod brzuch chowały i skulone do komórek czmychały. Ponoć ogień piekielny w jego oczach płonął, jasny niczym skra z ogniska!

– Będzie on miał teraz dość skier! – siwowłosy staruszek groził pięścią w powietrzu – i po śmierci płomienie diabelskie trawić go będą! Tfu, zaraza!

Nagle ktoś krzyknął by zgromadzeni zamilkli. Po polanie rozbrzmiał odbity echem odgłos końskich kopyt.

– Jaśnie pan Hrabia nadjeżdża – szeptali zgromadzeni między sobą.

Gdy z mgły wynurzył się wreszcie siedzący na pięknym arabie grubawy mężczyzna, rozgadane towarzystwo umilkło.Ludzie bojaźliwym wzrokiem spoglądali na swojego pana i opuszczali nisko głowy, w pełnym szacunku ukłonie. Hrabia Urlich von Trottke objechał polanę dookoła i smagnął nahajem kilku chłopów, którzy akurat podeszli na tyle blisko, by można ich było bez specjalnego wysiłku trafić. Nieszczęśnicy padli zaraz na kolana bijąc czołami o ziemię, ale Urlich stracił już zainteresowanie nimi. Towarzyszący mu sługa pomógł hrabiemu zsiąść z konia i oboje stanęli w pewnej odległości od tłumu, tam, gdzie widok na miejsce kaźni był najlepszy. Stłoczeni pod rozłożystymi drzewami wieśniacy z niecierpliwością czekali na skazanego. I oto nadszedł straszliwy pochód. Pierwszy z gęstej mgły wychynął lokalny inkwizytor, Antonio Borusco, niosąc przed sobą wielki, drewniany krzyż. Pod nosem nieustannie szeptał słowa jakiejś łacińskiej modlitwy. Tuż za nim, dwóch jego pomocników prowadziło, lub raczej wlokło Piotra Łągwę. Na widok skazanego zgromadzonym włosy stanęły dęba. Jeszcze nigdy nie widzieli tak zmasakrowanego człowieka. Głowa nieszczęśnika była jedną, wielką miazgą. Z pozbawionego powiek oczodołu, na skrawku nerwu zwisało bielejące na tle tej krwawej brei oko. Z palców u dłoni, w miejscach gdzie powinny znajdować się paznokcie, wystawały szare, pogruchotane kości. Stopy także były w strasznym stanie. Przypominały kawał mięsa, który został zmielony jakimś żelaznym świdrem. Oblepiała je zaschnięta krew i brunatne grudy ziemi. Na jego nagim ciele widniały bruzdy i nakłucia, z których posoka kapała na trawę. Upiorni wędrowcy dotarli wreszcie do celu. Ubrany w czarny płaszcz inkwizytor gestem dłoni nakazał swym sługom, by przywiązali Łągwę do słupa. Lecz nim to uczynili, z tłumu wyszedł sam hrabia Urlich. Zbliżył twarz do miejsca, gdzie skazany powinien mieć ucho i wyszeptał:

– Zachciało Ci się mojej córki chamie, więc teraz dostaniesz nauczkę, by tacy jak ty,prostacy, oduczyli się nachodzić młode szlachcianki. Ja wymyśliłem twoje rzekome konszachty z diabłem i napisałem list do inkwizytora i chcę, być wiedział o tym, nim pochłoną cię płomienie, suczy synu. Tfu! – splunął na podtrzymywane przez dwóch mężczyzn zmaltretowane ciało chłopa.

Zmasakrowane lico Piotra wykrzywił nieludzi grymas. Z dwóch dziur, które kiedyś były nosem wyciekł gęsty, czerwonawy śluz. Płakał. Ciałem wstrząsnęły drgawki. Pomocnicy inkwizytora podnieśli go w górę i przy pomocy drewnianej drabiny przywiązali do pala. Następnie każdy z gapiów mógł dołożyć do rosnącego stosu swoją gałąź, dając wyraz solidarności w walce z siłami nieczystymi. Gdy kupa drzewa była wystarczająca, Antonio Borusco uciszył zgromadzonych.

– Na mocy nadanej mi przez Boga Wszechmogącego, oraz jego ekscelencję Grzegorza IX, uznaję obecnego tu Piotra Łągwę winnym obcowania z siłami nieczystymi, parania się czarną magią, rzucania klątw na sąsiadów i uprawiania nierządu z diabłem. Niech zapłonie stos!

Po tych słowach podniósł w górę zapaloną pochodnię i rzucił ją między gałęzie. Buchnęły kłęby gęstego dymu. Początkowo płomyki nieśmiało tańczyły po co mniejszych gałązkach i powtykanych gdzieniegdzie kępach trawy, ale już po chwili pomarańczowe jęzory niczym węże oplotły stopy skazańca, który drgał jak w malignie. Z każda chwilą pełzły coraz wyżej i wyżej. Po polanie rozszedł się nieznośny swąd spalonego mięsa. Oblepiająca ciało nieszczęśnika, zaschnięta krew wrzała. Gdy ogień doszedł do głowy, Piotr rozdziawił pozbawione warg usta, z których kapała teraz zmieszana z krwią ślina. Prawie cała skóra ściekła z niego niczym gęsta maź i tylko jej resztki bulgotały jeszcze na zmasakrowanej twarzy. Lecz w końcu i one spłynęła po nagich, zwęglonych mięśniach. Wiszące z oczodołu oko syknęło niczym gotwy do ataku wąż i pękło. Spalony czerep opadł w końcu na pierś i Łągwa, wydając z siebie ostatni, charczący odgłos, wyzionął ducha. Wieśniacy stali w milczeniu. Nawet zwierzęta buszujące w trawie ucichły. Słychać było tylko niesiony echem, złowieszczy rechot hrabiego Urlicha von Trottke. Niebo zasnuły gęste, ciemne chmury. Zgromadzeni poczekali aż stos dogaśnie i odeszli. Nie widzieli już uczty, na której jedynymi gośćmi były krążące nad okolicą kruki.

 

Maria von Trottke nienawidziła swojego ojca. Tolerowała go jednak, o ile nie ingerował w jej życie. Teraz jednak miarka się przebrała. Nieszczęsna kobieta siedziała zamknięta w małym pokoiku i opłakiwała śmierć ukochanego, który, jak się domyślała, konał właśnie w straszliwych mękach, zżerany przez płomienie. Na samą myśl o jego cierpieniu łzy napływały jej do oczu i ściekały po rumianych policzkach. Chodziła nerwowo przy kamiennych ścianach, co chwilę bijąc w nie pięściami, a gdy opadała z sił, klękała na zielonym dywanie i łkała. W pomieszczeniu nie było okien, więc nie wiedziała nawet czy na dworze zapadł już mrok. Zresztą, gdyby mogła, powstrzymała by noc przed nadejściem. Wszak o zmierzchu mieli palić Piotra. Maria czuła się winna jego śmierci, ale choć ich związek był mezaliansem, to miała nadzieję że jakoś przetrwa. Wieczorami po kryjomu wymykała się do wsi, by we mgle tańczyć ze swym lubym pośród cieni, rzucanych przez oświetlone blaskiem księżyca drzewa. Ale ukochanego już nie było. Załamana dziewczyna nie dotknie więcej jego ciała, nie zmierzwi kasztanowych włosów i nie poczuje jego pocałunku na ustach. Płakała. W myślach przeklinała swego ojca, oraz sługi, które podpatrzyły zakochanych podczas nocnej kąpieli w pobliskim jeziorze. Życzyła im wszystkim śmierci, po stokroć gorszej od tej, jaka spotkała jej partnera. Z rozmyślań wyrwał ją szczęk łańcuchów. Hrabia Urlich z dzikim uśmiechem satysfakcji na twarzy wszedł do pomieszczenia.

– Ten cham już nie będzie cię niepokoił córeczko – powiedział z przekąsem

Marysia nie wytrzymała. Chwyciła ciężki, miedziany świecznik i skoczyła z nim do Urlicha, celując w jego tłustą, przypominającą pączka twarz. Słudzy ojca powstrzymali natychmiast oszalałe z wściekłości dziewczę.

– Posiedzisz tu aż ochłoniesz, suko! – warknął hrabia i zatrzasnął drzwi.

– Gdyby mama żyła, nigdy by do tego nie doszło – pomyślała Maria i zasnęła, zmęczona wydarzeniami dzisiejszego dnia.

 

Od tamtej pory nie odezwała się do ojca ani słowem. W sercu chowała straszliwą urazę i czekała na odpowiedni moment, by wywrzeć na rodzicielu zemstę. Całymi dniami siedziała w swoim pokoju i studiowała zakazane księgi, potajemnie przemycone do posiadłości. Gdyby ktokolwiek odkrył czym się zajmuje, najprawdopodobniej spłonęła by na stosie, jak jej ukochany. Nie przerażało jej to jednak. Po około pół roku, znalazła wreszcie to, czego szukała. Gdy spacerowała po zatłoczonym rynku, zaczepił ją dziwny mężczyzna. Miał na sobie długi, czarny płaszcz i szpiczasty kapelusz z ogromnym rondem zasłaniającym prawie całą twarz. Wystawały spod niego tylko krwisto czerwone, mięsiste usta.

– Witaj panienko – zagadnął miękkim głosem – chyba mam coś, czego od dawna poszukujesz.

– Nie wiem o czym mówisz – odparła dziewczyna, bojąc się, że może ten ktoś był wysłannikiem inkwizycji, próbującym ją skompromitować.

Jednak gdy zza poły płaszcza wyciągnął oprawioną w czarną skórę książkę, oczy dziewczyny zabłysnęły. Chciwie wyciągnęła dłonie by pochwycić wolumin, lecz mężczyzna schował go.

– Nie tutaj – rzekł i ruszył w kierunku leżącego nieopodal sadu.

Gdy stali pomiędzy gęstymi gałęziami, nieznajomy dał Marysi tomisko i odszedł. Zdziwiło ją że nie zażądał zapłaty, lecz gdy o nią spytała, uśmiechnął się tylko i odrzekł:

– W swoim czasie moja droga, wszystko w swoim czasie…

Nic z tego nie rozumiała, ale z sercem pełnym nadziei i księgą ukrytą w fałdach sukni, pobiegła do domu. Książka była stara i zniszczona. Zapisane czerwonym atramentem stronice były miękkie i przypominały skórę. Prawdopodobnie świńską. Myśli, iż może jednak ludzką, Marysia nie dopuszczała do siebie. Jeszcze tego samego dnia dokładnie przestudiowała otrzymaną od nieznajomego książkę. Znalazła potrzebny rytuał i na jej twarzy zagościł straszliwy, demoniczny uśmiech, nie pasujący zupełnie do tak młodej i drobnej osóbki. Teraz wystarczyło tylko poczekać na odpowiedni moment.

 

Idealnym momentem okazał się wieczór, w którym rok temu Piotr Łągwa spłonął na stosie. Marysia cały dzień, zamknięta w swojej komnacie, studiowała rytuał, który musiała wykonać by dopełnić zemsty na mordercach ukochanego. Wszystkie szczegóły miała wryte w pamięć, niczym napisy na granitowej płycie. Poczekała aż zapadnie zmierzch i wymknęła się z posiadłości tylko sobie znanym, tajnym wyjściem. Kiedyś korzystała z niego by niezauważenie dotrzeć do Wątlic. Gdy wyszła z podziemnego tunelu, jej twarz oświetlił jasny blask księżyca. Gwiazdy, niby małe świeczki błyskały na czarnej tafli nieba. Wiał lekki wietrzyk, niosący zapach dojrzałego zboża, oraz czegoś jeszcze. Czegoś złowrogiego, co czuła tylko pędząca na leśną polankę Marysia. Choć bywała tu wiele razy, widok nadpalonego, wystającego z ziemi fragmentu pala sprawiał, że po jej twarzy spływały łzy. Otarłszy je, podeszła do miejsca kaźni. Upewniła się że nikogo nie ma w pobliżu i przygotowaną wcześniej leszczynową gałązką jęła kreślić spory krąg, zaczynając od wschodu i idąc powoli, zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara. Zrobiła to tak, że upalony drąg znajdował się dokładnie w centrum okręgu. Gdy skończyła, pogrzebała chwilę w ziemi. Wyciągnęła z niej przysypane popiołem i pyłem fragmenty zwęglonych kości. Rozcięła sobie małym nożykiem dłoń i skropiła krwią poczerniałe gnaty. Następnie cztery z nich położyła tak, by oznaczały kierunki geograficzne. Pozostałe rozrzuciła wokół siebie. Łąkę zasnuła gęsta mgła i ochłodziło się znacznie. Dziwnie cuchnący opar zatrzymywał wszelkie światło i dziewczyna nie była w stanie dostrzec niczego, co znajdowało się dalej niż dwa metry od niej. Nie zwróciła jednak na to uwagi. Klęknęła na kolanach i bijąc pokłony na cztery strony świata, wymawiał słowa zaklęcia. Dostała gęsiej skórki, a jej ciałem wstrząsnął dreszcz, na dźwięk starożytnych, plugawych słów jakie wyrzucała z siebie w tej przerażającej chwili. Nie brzmiały one jak nic ludzkiego, raczej jak mowa jakichś tajemniczych demonów, które zniknęły w odmętach czasu i ludzkiej pamięci. W miarę jak recytowała tekst, temperatura spadała coraz niżej, a gdy skończyła i wstała, z jej ust buchały kłęby pary. Dygotała z zimna. Oczekiwanie było straszne. Miała nadzieję że rytuał odniesie skutek. Nagle zobaczyła go. Bezgłośnie wychynął z mgły. Na początku nie wiedziała czy był to pień drzewa majaczący w rzednącym oparze, czy sylwetka straszliwego monstra. To co ujrzała, sprawiło że głos zamarł jej w piersi. Padła na kolana i zasłoniła twarz dłońmi, by nie oglądać potwornego widoku. Przed nią stał jej ukochany. Bił od niego nieznośny fetor spalenizny, pomieszany ze smrodem rozkładających się zwłok. Jego ciało było prawie całkowicie zwęglone. Z oczodołów wypadały gromady czerwi. Spoglądał ciemnymi otworami na kulącą się przed nim Marysię, a jego pozbawione warg usta wykrzywił demoniczny uśmiech. Powolnym krokiem ruszył w stronę posiadłości hrabiego. Dziewczyna przełamując obrzydzenie i potworny strach, ruszyła w ślad za nim.

 

Urlich von Trottke leżał w swoim pozłacanym, przykrytym ogromnym baldachimem łożu i oglądał przez otwarte okno rozgwieżdżone niebo. Czuł dziwny niepokój ale nie przejmował się tym. Jutro na dzień dobry wychłosta jakiegoś wieśniaka i tym sposobem ukoi skołatane nerwy. Nagle na horyzoncie zobaczył coś dziwnego. Jakby biała ściana śniegu podążająca w kierunku jego domu.

– Nie, to niemożliwe – pomyślał

Uszczypnął się kilkakrotnie w rękę i spojrzał ponownie. Dziwne zjawisko nie zniknęło, a wręcz było coraz bliżej. Teraz von Trottke spostrzegł, iż jest to bardzo gęsta mgła, która zalewała powoli okolicę. Odetchnął z ulgą. Takie anomalie pogodowe zdarzały się w tych stronach dość często. Ułożył głowę na poduszce i usnął. Obudził go dziwny szelest. Otworzył oczy i rozejrzał się po pomieszczeniu. Mgła otwartym oknem wpełzła do środka i sprawiła, że sypialnia wyglądała jak zadymiona. Do tego ten chłód. Hrabia naciągnął kołdrę pod sam nos, ale i tak przenikliwe zimno docierało do jego tłustego ciała. Wstał więc i podszedł do okiennic, by je zatrzasnąć. W tym momencie do jego nosa dotarł straszliwy fetor, od którego zakręciło mu się w głowie. Zatkał dłonią usta, by nie zwymiotować i pędem ruszył do drzwi. Były zamknięte. Wyważył je. Mgła wypełniała cały korytarz. Wdepnął w coś lepkiego. Spojrzał w dół i womitował. Na wyłożonej płytkami posadzce leżał martwy, wywrócony wnętrznościami na wierzch człowiek. Jego flaki rozwleczone zostały po ścianach i podłodze. Urlich wrzasnął i biegiem ruszył do salonu. Tutaj także czekała na niego straszliwa niespodzianka. Na stole, w kałuży krwi, leżała pozbawiona oczu głowa samego Antoniego Borusco. Po wyrazie twarzy widać było, że przed śmiercią inkwizytor doznał niewyobrażalnej męki. Urlich zapłakał. W głębi serca miał nadzieję że śni. Padł na kolana. Zwymiotował ponownie, gdy ujrzał, że klęczy w ludzkich jelitach. Zdarł z siebie pokrwawione spodnie i wybiegł na podwórze. Pędząc w gęstej mgle, zachaczał nogami o walające się po placu sprzęty. Echo niosło jego krzyk po okolicy. Ale w żadnym z pobliskich domów nie zapłonęła świeca. Hrabia wiedział dlaczego. Uciekając, widział majaczące w ciemności sylwetki służących, których nagie i rozszarpane ciała wisiały na otaczającym posiadłość płocie. Całe podwórze było jedną, wielką rzeźnią. Urlich biegł, nie spoglądając za siebie. Odganiał rękoma fruwające wszędzie, nieznośnie brzęczące, ogromne muchy. Nagle coś uderzyło go w twarz. Padł na ziemię. Jakieś potworne ręce rozerwały mu oba ścięgna achillesa, tak, by nie mógł dalej uciekać. Zawył niczym zraniony wilk. Poczuł bijący od swego napastnika swąd spalonego mięsa. Podniósł wzrok i gdy zobaczył z kim ma do czynienia, jego serce niemalże wyskoczyło z piersi. Wpadł w panikę. Pomimo, iż postać pozbawiona była oczu, warg, uszu i nosa, a jej twarz przypominała czarną, spaloną bryłę, poznał Piotra Łągwę.

– Odejdź duchu piekielny!! – wrzasnął i niczym glista jął pełznąć w kierunku pól.

Piotr podszedł do niego i ostrymi niczym szpony orła palcami, wyrwał mu z pleców kawałek ciała. Ciepła krew trysnęła z rozdartych arterii, a hrabia znieruchomiał. Nagle włosy na głowie szlachcica zajęły się ogniem. Stopiona skóra spłynęła mu na twarz i zalała oczy, które po chwili zostały wydłubane zwęglonymi palcami. Piotr jednym, mocnym szarpnięciem usunął też z ust hrabiego język. Jęczący z bólu von Trottke dławił się własną posoką i rzygał nią wokół. Jego twarz wykrzywił nieludzki grymas, gdy Łągwa zrobił mu małe nacięcie na brzuchu i potwornymi łapami wyszarpywał z pod skóry zwały tłuszczu. Następnie jakąś demoniczną magią podgrzał je, aż jęły syczeć i obłożył nimi truchło jaśnie pana. Potem zawlekł ledwo zipiącego Urlicha pod płot i ogromnymi gwoźdźmi przytwierdził do desek. Na dole ułożył niewielki stos z suchych gałęzi. Hrabia nie czuł już prawie nic. Myślał że śni, gdy do jego uszu doszedł głos córki.

– Zabiłeś mojego ukochanego skurwysynu, więc teraz skończysz tak jak on i tak samo będziesz cierpiał.

Von Trottke przypuszczał, że przeszedł już wszystkie fazy bólu, że nie będzie czuł już nic, ale gdy niewielkie płomienie objęły jego stopy, zrozumiał, że był w błędzie. Jął dygotać. Swąd własnego, płonącego ciała doprowadzał go do obłędu. W panicznym zrywie uwolnił jedną z przygwożdżonych dłoni. Łamiące się kości strzeliły głucho. Zawisł teraz z twarzą skierowaną w dół. Pogłębił tym tylko swoje cierpienie, gdyż ogień podpiekający mu stopy, opalał teraz także jego zmasakrowaną gębę. Hrabia Urlich von Trottke konał w niewysłowionych mękach. Gdy w końcu wydał ostatnie tchnienie, dwie oglądające straszny spektakl postacie odeszły w kierunku lasu, zostawiając go, tak jak on niegdyś Piotra, krukom.

 

– Ukochany! – krzyknęła Maria gdy znaleźli się już nieopodal polanki, na której Piotr spłonął – dokonaliśmy zemsty! Możesz teraz spocząć w spokoju!

– Nie odebrałem jeszcze zapłaty! – rzekł nagle spalony trup, choć jego pozbawione warg usta nawet nie drgnęły.

Dziewczynę przeszył dreszcz przerażenia. W ustach jej oblubieńca brzmiał głos tajemniczego mężczyzny od którego otrzymała książkę. Krzyknęła i chciała uciekać, ale potwór był szybszy. Błyskawicznym ruchem wbił rękę pomiędzy jej piersi. Dziewczyna zobaczyła jak trzyma w zwęglonych dłoniach bijące jeszcze serce.

– Mój pan czeka na twą duszę – usłyszała i padła martwa na ziemię.

Koniec

Komentarze

Niezła makbra, nieco niemożliwa do przeprowadzenia ze względu na fizjonomię ludzką, ale skoro już fantazjować...

Łaa, przecież koncówka to działanie sił nieczystych, gdzie tu natura? :) A zmasakrowanie wcześniejsze bohatera historii jest jeszcze fizycznie możliwe. Poza tym, i twórcy, i fani gore nie przejmowali się nigdy realizmem jeśli chodzi o "mięsko"

Ogółem, bardzo oldschoolowa w swym zamyśle historia grozy (motyw zemsty i kary, siły piekielne), podlana współczesnym elementem wspomnianego gore. Ja takie lubie, a że jest sprawnie napisana i wystylizowana, to ode mnie piąteczka.

Jedna uwaga, złożone dialogi. Ty budujesz je tak:
Witaj panienko - zagadnął miękkim głosem - chyba mam coś, czego od dawna poszukujesz.
Natomias "polonistyczna", poprawna wersja wygląda tak:
Witaj panienko - zagadnął miękkim głosem. - Chyba mam coś, czego od dawna poszukujesz.
Dialog to wszak inne formatowanie tekstu zwartego, więc i tutaj zachowuje się zasady konstrukcji zdania. Czyli pierwszą część kończymy kropką, bo to zdanie 1, a drugą zaczynamy od dużej litery, bo to zdanie dwa. Przynajmniej tak mnie uczono.
Nie chcę wyjść na czepiającego się, ale myślę, że zawsze warto takie rzeczy wspomnieć.

No, no Fasoletti. Ten Twój styl, pomysł i cały tekst bardzo, ale to bardzo przypadł mi do gustu. To jest to, co lubię najbardziej, a w Twoim wykonaniu dało naprawdę oszałamiający efekt. Bruta, ale takie właśnie powinno być. Poza tym, czytając Twoje słowa, obraz w głowie powstaje szybciutko i długo nie chce z niej uciec.
Co prawda jakieś drobiazgi rzuciły mi się w oczy :
...inkwizytor gestem dłoni nakazał swym sługą... tu chyba powinno być sługom.
Z każda chwila pełzły - tu znów brakuje polskich 'języczków'.
Ale to drobiazgi, które zapewne wynikają z pośpiechu i wcale nie psują ogólnego odbioru Twojego tekstu. Ode mnie 5 i wiedz, że bardzo mi się podobało. Czekam na więcej.
Pozdrawiam serdecznie.

M. Bizzare dzięki za zwrócenie na to uwagi, wiem że to jest błąd i tak kropka powinna tam być, ale nie wiem czemu, nie pasuje mi ona w ogóle wzrokowo. Nie lubie jej po prostu. Dziwnie to dla mnie wygląda. Ale chyba jednak będę musiał się z nią przeprosić...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Co tu dużo mówić. Całkiem fajne i jednak bliżej do horroru niż do fantastyki. Gdy Ulrich von Trottke, po tym jak wyważył drzwi, to napisałeś że wymotował. Chyba chodziło o to że wymiotował. Ale sama treść jest ciekawa. Daję 5.

Nie podobał mi się styl narracji, monotonny, nudny, rozległymi fragmentami pozbawiony niemal zupełnie imiesłowów. Dołączywszy do tego masę zwykłych potknięć językowych, (potwornymi łapami wyszarpywał z pod skóry zwały tłuszczu...) oraz nie dodające uroku opowieści nadużywanie przymiotników, tych z najwyższej półki ("straszliwy" występuje tu chyba z piętnaście razy), mogę dać jedynie 3

Mroczna fantastyka. Nie będę się powtarzała za M.Bizzare i Redilem. Rzeczywiście, świetny efekt, czuć napięcie.
5.

N... tam jest napisane WOMITOWAŁ, czyli po prostu rzygał. To takie staromodne okreslenie. Terebka, cóż,nie każdemu mój styl pisania przypada do gustu. A nad potknięciami językowimi ciągle pracuję, z różnym skutkiem jak widać. Ale się staram.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

I o to chodzi, Fasoletti. Trening czyni mistrzem. Łatwiej dzięki niemu dostrzec i wyeliminować choćby takie kFiatki: Pędząc w gęstej mgle, zachaczał nogami o walające się po placu sprzęty...

Lubię. Ode mnie 5.

"na skrawku nerwu zwisało bielejące na tle tej krwawej brei oko." - Oj, nie zwisało... Nieważne, ile keczapu planujesz wylać, dbaj, żeby był to keczap najwyższej jakości.

Jak również po raz kolejny przypominam, że nie inkwizycja wydawała wyroki i wykonywała je, a władze świeckie, czyli powinien robić to właśnie hrabia. Oczywiście to ledwie drobna nieścisłość.

Błędy językowe/ortograficzne sobie odpuszczę, jeszcze nie piłam kawy.

Samo opowiadanie bardzo przyjemne. Prawie klasyka. Cztery :)

Przeczytałem. Nie poruszyło ani jednej struny mej duszy. Część błędów wskazali przedpiścy. Dziękuję.

Nowa Fantastyka