- Opowiadanie: sesi19 - Apokalipsa według świętego Marka

Apokalipsa według świętego Marka

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Apokalipsa według świętego Marka

 

Nowy początek nastał dwudziestego pierwszego września, tuż po porannej mszy.

Ksiądz Marek Andrzejczyk stanął u bram cmentarza, by delektować się duszną, ciężką jak ziemia przykrywająca trumnę atmosferą. Ten codzienny rytuał, zastępujący poranną kawę, przynosił mu szczęście. Oczywiście nie z powodu tysięcy ciał, które leżały pod ziemią, ani pieniędzy na nich zarobionych, bo te były marne. Marek najzwyczajniej w świecie czuł tutaj obecność Boga. Stał u progu drzwi domu Pana, a niebiański blask padał na jego twarz przez dziurkę od klucza. Dlatego ksiądz traktował cmentarz jako stację dokującą, która pozwala doładować mu akumulatory. I przekazać energię dalej.

Miał nadzieję, że jeszcze dzisiaj spadnie deszcz. Modlił się o niego. Przez całe wakacje z nieba lał się bezlitosny żar, a wrzesień także nie okazał łaski. Były to idealne warunki do rozprzestrzenienia się najróżniejszych chorób. Zło zalegało nie tylko pod dyskotekami, ale także otwarcie wyłaziło na ulice miast -roznegliżowane nastolatki, alkoholicy żebrzących o złotówki, mistrzowie kierownicy rozbijających się o krowy i barierki. W skrócie mówiąc, byli to wszyscy lekceważący sobie kościół i niedzielne nabożeństwo. Tak, ziemia potrzebowała oczyszczenia.

W gruncie rzeczy, Marek uważał swoją posługę za niezbyt wymagającą pracę. Polegała na rytualnym odprawieniu sakramentów, o tych samych porach, z tymi samymi ludźmi. Robota na tokarce, nic więcej. Oczywiście, wkładał w to tyle emocji, ile tylko mógł, ale jakakolwiek ekspresja nie była tu mile widziana. Wszystko powinno odbywać się na samym dnie duszy. Mimo wszystko, lubił swoją pracę.

A w szczególności pogrzeby.

Ruszył w stronę kościoła. Tutejszą świątynię można było uznać za ładną tylko pod warunkiem, że ceni się tradycyjne podejście do architektury i głęboki konserwatyzm. Obdrapane ściany ozdobione zostały obrazami męki pańskiej. Ołtarz niemalże polowy – prosty krzyż, podłużna marmurowa płyta do koncelebracji. Sam budynek był niski, wymiarami przypominał sporą stodołę. Przynajmniej wewnątrz zarezerwowano dużo miejsca dla wiernych. Nie oznaczało to jednak wysokiej frekwencji. Ludzie, bo ciężko nazwać ich wiernymi, najczęściej schodzi się razem z umarłymi, na pogrzeby. Ksiądz Marek wytaczał wówczas katafalek. Robił to powoli, z należytym namaszczeniem, jaki zwykle okazuje się narzędziom liturgicznym.

Jedno spojrzenie na trumnę i wizyta na cmentarzu wystarczyło, by poczuł ekscytację i odrobinę adrenaliny w skostniałym zawodzie. Marek nie jednokrotnie wyobrażał sobie, jak Bóg chwali go na sądzie ostatecznym za szacunek dla zmarłych. To nawet lepsze niż obiecane życie wieczne.

Nie śmiał wyobrażać sobie rozmowy ze spersonifikowanym Bogiem, ale podświadomie miał nadzieję, że podobna scena będzie miała miejsce. Kiedy bowiem nadchodziła konieczność pokropienia trumny, czy ciała, jego głos nabierał mocy, przyjemne dreszcze biegły wzdłuż kręgosłupa, a twarz promienia. Dlatego najbardziej wyczekiwał Święta Zmarłych.

Nawiasem mówiąc, każdy ksiądz uwielbia pogrzeby. Prosty rachunek dowodzi, że to właśnie ta uroczystość jest najbardziej dochodową gałęzią działalności kościoła. Marek miał tu oczywiście na myśli umocnienie duszy, jakie bierze się z poczucia straty i łączenia się w wspólnotę. Wychodziło na to, że śmierć jest niezbędna w tym biznesie.

Przygotowywał się w zakrystii. Założył albę, wlał wino i wodę do ampułek, złożył kielich. Założył czytanie, odszukał ewangelię. Niedługo potem dobiegły go pierwsze stukoty lasek o posadzkę oraz powolne, ostrożne kroki. Zegarek wskazywał siódmą. Ksiądz trzykrotnie zadzwonił dzwonkiem i rozpoczął mszę. Usadowieni na ławkach starcy patrzyli na niego nieruchomo, bezmyślnie. Smutny widok, szczególnie dla niego. Marek uważał, że księża mają w sobie coś z gwiazd rocka. Tylko widząc młodych na widowni wiedzą, że są na szczycie.

Msza przebiegła normalnie, po bożemu można powiedzieć. Dopiero gdy wierni wyszli z kościoła, w jego drzwiach pojawił się zmarły.

Marek pomyślał, że to pijak zmierza chwiejnym krokiem w stronę ołtarza. Zataczał się, ledwo łapiąc równowagę. Jego prawa noga była nieco wysunięta, jakby opierał na niej cały ciężar. Ksiądz ręką przesłonił słońce, które znajdowało się tuż nad plecami nieznajomego. Człowiek ubrany był w uwalany ziemią garnitur. Ubłocone pantofle piszczały na posadzce, z dłoni zwisał różaniec. Ani chybi pijak, który poczuł boże błogosławieństwo.

Uznałby to, gdyby nie twarz: była zapadnięta, sczerniała i na wpół zgniła. Ze zwisającej bezwładnie szczęki wystawał długi jęzor. Dżdżownice kręciły się we włosach, jak jakiś upiorny wianek. Mimo to, ksiądz Marek od razu ją rozpoznał. Należała do Krzysztofa Późniewskiego. Mężczyzna chorował białaczkę. Marek odwiedził go nawet z ostatnim namaszczeniem. A także odprowadził na cmentarz i złożył do grobu.

Ksiądz cofnął się kilka kroków. Zapominał o podeście ołtarza – potknął się i upadł, boleśnie obtłukując tyłek. Zerwał się, popędził przez ołtarz do zakrystii. Dopiero stojąc w jej drzwiach, obejrzał się na Krzysztofa.

Trup usiadł w pierwszej z brzegu ławce. Zdawał się ignorować obecność księdza. Mętnymi, na wpół przymkniętymi oczami wpatrywał się w tabernakulum. Jego nieznaczne ruchy przywodziły na myśl upośledzone umysłowo dziecko. Żuchwa poruszała się lekko. Może próbował ujawnić największe tajemnice życia i śmierci? Niestety, na wpół przeżarty język nie mógł ich wyartykułować.

Ksiądz spoglądał to na niego, to na boczne drzwi kościoła, za którymi świat zdawał się prostszy i bardziej rzeczywisty.

A także pozbawiony Boga, który zesłał na ten świat zmartwychwstałego.

Tutaj jest twoja posługa, upomniał się w myślach. Zamknął drzwi zakrystii, po czym wszedł na stojącą przy ołtarzu ławkę, jakby w obawie przed zwykłą myszą. Krzysztof nie zmienił swojej pozycji. Wręcz przeciwnie. Siedział spokojniej, jak w kościele przystało.

Ktoś musiał go widzieć, pomyślał Marek. Przyjdzie tu i sprawdzi, co się dzieje. Chyba, że wszyscy pouciekali do domów. To mała wioska, każdy znał Krzysztofa. I każdy wiedział, że od dawna gnije w ziemi. Jesteś zdany na siebie, bratku.

Zszedł z ławki, po czym wykonał kilka drobnych kroków. Krzysztof zdawał się tego nie zauważać lub umyślnie ignorować. Pochłonięty był kontemplacją tabernakulum, za którego drzwiczkami znajdowało się ciało Chrystusa.

– Krzysztofie? – powiedział ksiądz. Zbliżył się na odległość dziesięciu kroków, ale nie dał rady podejść bliżej. Nie z powodu strachu. Smród rozkładającego się ciała wyżymał żołądek księdza niczym mokrą szmatę. Duchowny resztką sił zatrzymał treść w trzewiach. Czy w biblii nie wspominano o zapachu wonnych kwiatów?, pomyślał. – Krzysztofie?

Lekko odwrócił głowę, jakby pokazując, że słyszy, ale jednocześnie dając do zrozumienia, ile go to obchodzi. Wbił wzrok w ołtarz.

Marek uznał, że powinien skropić go wodą święconą, ale wreszcie zreflektował, że na świcie nie ma świętszej rzeczy, niż siedzący tu Krzysztof Późniewski, zwykły rolnik z zapadłej dziury na Mazowszu, który, nawiasem mówiąc, za życia zbyt święty nie był. To żywa relikwia. Ksiądz wrócił na ołtarz, usiadł na ławce i czekał, co będzie dalej.

Postanowił zadzwonić do kurii, gdy do kościoła weszła kolejna osoba. Tym razem kobieta. Jej stan był jeszcze gorszy niż Krzysztofa. Postrzępione ubranie zwisało niczym na strachu na wróble – może dlatego, że ciało odpadało całymi płatami. Z otwartej szczęki wysypywała się ziemia. Marek pomyślał, że powinien jej pomóc, ale zaniechał tego pomysłu.

Zapach jest w tym przypadku złym słowem. Kojarzy się z czymś przyjemnym. Jeżeli piekło posiadało jakąś woń, była to woń rozkładającego się ciała Anieli Halczuk. Marek ledwo zdążył wybiec na zewnątrz zwymiotować wino mszalne, które było jego dzisiejszym śniadaniem. To nie wino, wyrzygałeś krew Chrystusa, zauważył. Nie miał pojęcia, jak to naprawić, ale miał wierzył, że Pan mu wybaczy.

Wrócił do kościoła. Aniela właśnie zajmowała miejsce obok Krzysztofa, po czym również wlepiła wzrok w tabernakulum. Marek wiedział, że nie ma wyboru. Póki Pan osobiście nie zejdzie na ziemię, jego zwierzchnikiem była kuria. Musiał wykonać telefon.

Zamknął drzwi świątyni. Nie bał się, że zmartwychwstali uciekną. To raczej zwykli ludzie stanowili tu problem. Cała wioska zdawała się, nomen omen, wymarła. O tej porze ludzie przeganiali krowy, ruszali traktorami w pole, dzieci natomiast szły do szkoły. Nie było nikogo. Lepiej zamknąć kościół – strach nigdy nie był dobrym powodem przyjaźni.

Wrócił na plebanię. Dopiero gdy usiadł przy stole, zauważył, że całe jego ciało się trzęsie. Łyknąłby jeszcze krwi Chrystusa. Lubił krew Chrystusa. Co jednak powie, gdy Pan zastanie go nietrzeźwym. Może: „Jestem pijany wiarą w Ciebie” jakoś by przeszło.

Przed wykonaniem telefonu, chciał uporządkować to w głowie. Apokalipsa była z dawna zapowiedziana, ale jej widmo nie spędzało mu snu z powiek. A jednak nadeszła… Czy jestem gotowy?, myślał. Na chodzące po ulicach gnijące trupy. Zmartwychwstali, wrzasnął na siebie. To dzieło Pana. Zmartwychwstali muszą znaleźć we mnie oparcie. Również czują strach.

Pewnie nie opłaca się wykonać telefonu – Najwyższy powinien niedługo tu być.

Marek włączył telewizor, po czym aż usiadł z wrażenia. To nie był film, szczególnie, że każda stacja prezentowała ten sam materiał. W prawym górnym rogu ekranu widniał czerwony prostokąt. Pewnie niedługo będzie trzeba tak ostemplować cały świat.

Ujęcie pochodziło z helikoptera. Marek od razu poznał Gdańsk. Ulicą 3-go Maja jechała zwarta kolumna wojskowych ciężarówek, które przewoziły żołnierzy. Zmierzali w kierunku Cmentarza Garnizonowego. W kolejnym ujęciu wojskowi otoczyli teren nekropolii. Trzymane w pogotowiu karabiny maszynowe pozwalały domniemywać, że zmartwychwstali nie są tu mile widziani.

Tym razem kamera stała za plecami kordonu, naprzeciwko głównej bramy. Operator filmował cmentarz w panoramie, po czym nagle zogniskował obraz na konkretnej alejce. Krzyż na jednym ze świeżych grobów zachwiał się, a następnie przewrócił. Z ziemi, nie bez trudu, wyszła kobieta. Jej twarz rozpadała się na oczach telewidzów, najpierw nos, później usta i policzki. Mimo to maszerowała chwiejnym krokiem ku bramie cmentarza. Dopiero gdy wyszła poza teren nekropolii, jeden z wojskowych podniósł karabin.

Obraz w tym momencie stał się nieostry, jakby za mgłą. Do telewidzów dotarł tylko huk wystrzału i stukot upadającego ciała. Marek z krzykiem opadł na fotel i przycisnął dłonie do twarzy.

– Podobne środki prewencyjne stosowane są w całym kraju – powiedział siedzący w studiu prezenter. – Po raz kolejny przypominamy: proszę pozostać w domach. Jest to nie tylko prośba, ale prawo, do którego przestrzegania jest zobligowany każdy obywatel. Złamanie nakazu rządu będzie surowo karane. Dla wszystkich osób, które dopiero teraz włączyły telewizory, przypominamy. Bliski Wschód, gdzie rozpoczęła się cała epidemia, jest w całości opanowany przez zmarłych, którzy powstali z grobów. Są to agresywne, zagrażające światowemu bezpieczeństwu istoty. W każdym zakątku świata dochodzi do masowych przypadków zmartwychwstań. Sytuację stara się opanować wojsko, jednak nie posiada ono wystarczających środków od odgrodzenia nekropolii w całym kraju. Mamy tu do czynienia z największym ogólno światowym konfliktem od czasu drugiej wojny światowej. Jednakże po raz pierwszy przeciwnikiem nie są ludzie. Jak dotąd przyczyny pozostają nieznane.

– Nieznane? – zawołał Marek, waląc w wyłącznik. Pomyślał gorzko o rozłączeniu władzy państwowej i kościelnej, ale było już za późno na naprawienie tego błędu.

Siedział dłuższą chwilę, patrząc na krzyż. Pan spoglądał w dół spod przymkniętych powiek. Marek pomyślał, że jego prawdziwa męka zaczęła się dopiero teraz – przy obserwowaniu ludzkości, która niszczy jego największe dzieło.

Na własne oczy widział, że nie byli agresywni. Wręcz przeciwnie. To przykładni chrześcijanie. Co prawda nie dziwił się strachowi ludzi, ale nie tłumaczyło to ich agresywnego zachowania.

Podszedł do okna. Wioska w dalszym ciągu wydawała się uśpiona. Tylko w okolicach sklepu kręcił się bezpański pies. Niestety, Marek z tego miejsca nie widział cmentarza, ani drogi prowadzącej do kościoła. Plebania znajdowała się w swoistej wnęce, gęsto porośniętej drzewami, przez co miał ograniczony widok. Przynajmniej ludzie nie patrzyli mu w okna.

Kręcąc tarczą telefonu wybrał numer kurii. Usłyszał tylko szybki sygnał. Modlił się w duchu, wykonując kolejne dwadzieścia połączeń, jednak efekt był taki sam. W gruncie rzeczy, właśnie tego się spodziewał. Księża w okolicznych parafii z pewnością wpadli na ten sam pomysł. Linie w całym kraju także muszą być przeciążone.

Chciał założyć coś wygodniejszego, jednak sutanna była niezbędna. Zabrał tylko modlitewnik i klucze do kościoła, po czym wyszedł z plebani. Musiał działać. Miał nadzieję, że Pan niedługo podpowie mu, w jaki sposób.

Spodziewał się ujrzeć pod drzwiami kościoła spory tłumek zmartwychwstałych, jednak nie było tam nikogo. Czyżby nie byli w stanie wydostać się z grobów? Pan mógł dać im nowe ciała, uszyte na miarę chwały, jakiej dostąpili. Myśli te miały jednak w sobie coś heretyckiego i czym prędzej przegnał je z głowy, kilkakrotnie powtarzając „Boże, bądź miłości mnie grzesznemu”.

W drodze na cmentarz towarzyszył mu różaniec. Odmawiał go nie tylko by uzyskać oświecenie zesłane przez Pana, ale także pokrzepić serce. Nastały ciężkie czasy. Dla całego świata, ale także dla niego samego. Chętnie pomagał zmarłym w przejściu na drugą stronę. Ale teraz, gdy większość ludzi jest przeciwko niemu? Bał się. Po raz pierwszy od dawna czuł prawdziwy strach. Nie szedł na cmentarz dlatego, że chciał. Robił to, co musiał.

Najwyższy wystawia mnie na próbę. Jeśli nie podołam jej teraz, to kiedy? Weź nie w garść, przecież nikt cię nie ukamienuje.

Był niecałe sto metrów od muru cmentarza, u szczytu wzgórza, które kończyło ulicę, gdy usłyszał głosy.

Marek skręcił w pobliski las, po czym przypadł do ziemi i czołgając się, wdrapał na szczyt w wzgórza. Pięciu mężczyzn stało przy głównej bramie cmentarza. Arsenał, którzy trzymali w rękach, nie był bogaty. Dwóch miało łopaty, pozostała trójka odpowiednio siekierę, metalowy pręt i potężną strzelbę myśliwską. Człowiek ze strzelbą, miejscowy leśniczy Andrzej Potocki, wskoczył na mur cmentarza i maszerując dookoła, patrolował teren.

Znał tych mężczyzn. Mijał ich często na ulicy, widywał w sklepie, a leśniczy raz przegnał go za niszczenie ściółki. Ich noga jednak nigdy nie postała w kościele. To właśnie ci mężczyźni, i szatan w nich wcielony, zjawili się, by zniszczyć Boże dzieło, być może zabić własną babkę, czy bliskiego znajomego. Marek pomyślał, że byłaby to dla nich najlepsza kara.

Główną alejką, od strony kaplicy ku głównej bramie zmierzała kobieta. Nie trzymała się zbyt dobrze, ale usilnie parła naprzód. Prawdopodobnie doszłaby do samego kościoła, gdyby leśniczy nie zamknął jej przed nosem bramy. Kobieta wyciągnęła ręce przez żelazne pręty, jednak lufa strzelby była dłuższa. Potocki przyłożył ją do zgniłego czoła, po czym bez namysłu nacisnął spust. Marek w porę zamknął oczy. Nie widział ferii kolorowych odłamków kości, które zatańczyły w powietrzu jak dmuchawiec na wietrze.

– Boże – powiedział Marek, po czym ruszył w stronę cmentarza. Szedł powoli, przyciskając rękę do ust. Odwrócił głowę i tylko dzięki temu dostrzegł sporawy stosik ciał, które zostały ułożone za śmietnikiem. Trząsł się jeszcze bardziej niż w chwili, gdy po raz pierwszy zobaczył zmartwychwstałego. Jeżeli szatan kiedykolwiek miał ludzką postać, to w postaci myśliwego – spacerującego nonszalancko po murze nekropolii.

Ksiądz wreszcie przemógł się, by spojrzeć w stronę mężczyzn. Wysoki blondyn, odłożywszy siekierę na bok, przeciągał kobietę ku reszcie ciał, niczym kredką, malując beton roztrzaskaną czaszką. Mężczyźni zdążyli pokolorować w ten sposób już duży kawałek placu.

– Boże, zaraz się urwie. Trzeba załatwić jakieś nosze.

– Nie wzywaj imienia Pana Boga twego nadaremne, cholerny bluźniercze.

Blondyn aż podskoczył, po czym instynktownie chwycił za siekierę. Kiedy jednak zobaczył, że to ksiądz, uśmiechnął się przyjaźnie, przepraszająco.

– Przepraszam, proszę księdza. Ciężko się nie zdenerwować. Cała ta sytuacja…

– Cała to sytuacja, co?

– To okropne, no nie? Upiorne. Ale kiedy jesteśmy tu w pięciu, no teraz sześciu, jest jakoś prościej. Jakbyśmy załatwiali szczury. Wielkie, ale tylko szczury.

Pozostali mężczyźni podeszli do nich, tylko myśliwy pozostał na murze, zerkając na księdza z ukosa.

– Mały, najpierw ciało. Ploteczki później – powiedział, odwracając się plecami. Słońce zaczynało prażyć.

– Przyszedł ksiądz nam pomóc? – zapytał Sławek Duczek, miejscowy rolnik. Miał najwięcej krów w okolicy i najmniej czasu, by pokłonić się Panu. – Mamy jeszcze jeden szpadel. Niby siekiera ostrzejsza, ale za krótkie ma stylisko.

– W telewizji kazali zostać w domach. Wojsko miało się wszystkim zająć.

– Wojsko robi dokładnie do samo co my, proszę księdza. – W rozmowę wciął się leśniczy. – Wykańcza ich. Nie trzeba skończyć seminarium, żeby wiedzieć, że wojsko to za mało. W całej Polsce jest tyle małych cmentarzy, cmentarzyków. Ile trzeba ludzi, żeby to zabezpieczyć?

– Jest policja, straż. Narażacie się tylko niepotrzebnie.

– Już widzę jak posterunkowy ruszy swój tłusty zad.

– Ale jasno mówili, że próbując coś zrobić, sami zagrażacie bezpieczeństwu. Że trzeba siedzieć w domach.

– To strach, proszę księdza. A ze strachem trzeba walczyć. Mamy czekać, aż wlezą nam do domów? Młodego już prawie dostały, nieostrożny był, a te cholery prosto do gardeł skaczą. Na całym świecie się tak dzieje. Wystarczy włączyć telewizor.

Złość, niczym fala, zalewała resztki chrześcijańskiego miłosierdzia. Chciał ich widzieć martwymi. Martwymi na tyle, aby Pan nie zdołał ich podnieść do życia. Głupcy i grzesznicy. Nic nie rozumieją. A nawet jeśli zrozumieliby popełnioną zbrodnię, karą za grzech jest ogień piekielny.

Pięciu na jednego. Nie miał szans. Chyba, że Pan mu pomoże. On i jego ukochane dzieci.

Przyjął łopatę. Mężczyźni zdawali się na tyle przekonani o słuszności swego postępowania, że nie myśleli zapytać o wymiar duchowy. Albo ich to nie obchodził, pomyślał z goryczą Marek. To tylko strach, oczywiście. Hiob, boski nieszczęśnik, także się bał. Ale czy pluł Bogu w twarz? Ech, ludzie…

– Może pomóc patrolować – zapytał leśniczego.

– Nie ma tu dużo roboty… Ale to księdza teren, proszę bardzo.

Pomógł mu wdrapać się na mur. Tysiące krzyży stało na łagodnym zboczu, niczym młode sadzonki drzew, rosnących pod czujnym okiem Boga. Błyszczące na pomnikach słońce przypominało migoczące morze. Był to spokojny, malowniczy widok, który przepełnił duszę Marka błogością, jakiej inni ludzie doświadczają w kontakcie z naturą. Każdy odnajduje Boga w innym miejscu. Ktoś jednak włączył radio w samochodzie, co popsuła całą atmosferę.

– Te pomniki to był jednak dobry pomysł – powiedział leśniczy. – Zawsze się dziwiłem, po co wydają tyle pieniędzy. A tu jak znalazł… Trupy wyłażą tylko ze świeżych grobów. Chyba nie mają siły podnieść płyt. Widziałem, jak któraś podniosła się odrobinę, ale nic z tym nie robiliśmy. Myśli ksiądz, że jakoś się to rozejdzie?

– Zapewne.

– Sam nie wiem. Niby są powolni, co oni mogą nam zrobić… ale to dzieje się na całym świecie. A zmarłych jest pewnie trochę więcej niż żywych. To może nie być taki proste. Mamy cmentarze, kostnice, domy pogrzebowe. Z każdej strony otaczają nas zmarli. W przyszłym świecie pewnie kremacja wejdzie w modę.

– Przyszłym świecie?

– Już nie będzie tak samo. – Ksiądz z uznaniem przytaknął głową. – Może nie jest to spektakularny koniec, ale koniec. Wszystko rozegra na wiejskich cmentarzach jak ten. Wojsko może i opanuje duże nekropolie, ale kto zajmie się tymi mniejszymi? Wątpię, żeby ludzie ruszyli z siekierą na własną babkę czy inną ciotkę. Prędzej dadzą się pożreć żywcem. Tylko zwierzęta przetrwają. Nie wiem, jak ksiądz sobie tu poradzi.

– Pan będzie prowadził mnie za rękę.

Leśniczy uśmiechnął się lekko, lecz nic nie powiedział. Wkrótce obydwaj odwrócili się w stronę bramy cmentarza. Młody biegł do nich z dziwnie pustym wyrazem na twarzy.

– W radio powiedzieli, że wojsko już nie broni cmentarzy. Trupy rozłażą się po całych miastach. Włażą ludziom do domów. Jak szczury…

– Cholera! Zostawili bez żadnej obrony?

– Mają zrzucać bomby, podpalać… Tylko policja najpierw ewakuuje okolicę. Podobno we wszystkich dużych miastach tak robią. Radzą zorganizować się w grupy i pilnować grobów.

– Więc róbmy swoje. – Leśniczy kiwnął głową.

Ksiądz i Andrzej szli w milczeniu na południowy mur. Marek czuł się zdezorientowany. Na Sądzie spodziewał się ujrzeć wijących w męczarniach grzeszników, a nie diabła, z którym będzie dyskutował na temat społeczno-militarne. Z drugiej strony Pan nigdy nie wspomniał, że kuszenie przybierze konwencjonalny charakter.

– Ilu zabiliście? – zapytał Marek.

– Zabiliście. – Spojrzał na księdza przelotnie, zaledwie na moment odwracając wzrok od pomników. – Nie nazwałbym tego zabójstwem. To bardziej jak… sam nie wiem, dezynsekcja? Każdą plagę czy chorobę trzeba zatrzymać póki się rozniesie. Ale ksiądz pewnie myśli inaczej. Musi myśleć, taki zawód. Tyle, że to oni nas zaatakowali. Najpierw obserwowaliśmy, ale gdy Krzysiek stanął na drodze tamtej kobiecie, od razu rzuciła mu się do gardła. Strzeliłem w ostatnim momencie. Ale to nie była ta sama kobieta, którą widywałem na ulicy. W jej oczach nie było ani krztyny życia. Więc nie mogę powiedzieć, że ją zabiłem; to nie była nawet obrona. Wyleczyłem ją i pozostałą szóstkę. Rozumie to ksiądz?

Nie odpowiedział. Krzyk rozległ się gdzieś za wzgórzem, w obrębie pierwszych zabudowań. Wystarczył jakikolwiek dźwięk, aby go zagłuszyć. Jednak cały świat zatrzymał się na ten jeden moment: ptaki, wiatr i ludzie milczeli, jakby zaklęci przez wielką potęgę. Tak działa Bóg, zauważył Marek. Jednak strażnicy cmentarza popatrzyli po sobie, szukając potwierdzenia własnych obaw – nie mogli zauważyć uśmiechu, który rozjaśnił twarz księdza.

– Idźcie – zawołał leśniczy. – Szybko! Trzymajcie broń, może się przydać. Oby nie…

Nie minęła minuta, gdy czerwona toyoty yaris wdrapała się na wzgórze. Leśniczy, ponownie wszedł na mur, na jego przeciwległą krawędź, z dala od Marka. Zamiast potężnej, automatycznej strzelby dzierżył w dłoni zaostrzoną sztychówkę. Na jej brzegach widniały jeszcze strzępy ciała zmartwychwstałego. Marek widział to nawet z tak dużej odległości.

– Czego ksiądz tu chce? Na pewno nie pomóc. Potępić może? Klątwę nałożyć?

– Szukam odkupienia. Świat go potrzebuje, panie leśniczy. Ludzie go potrzebują. A Bóg wymaga.

– Bóg to zawistny skurczybyk.

Usłyszeli strzały. Najpierw jeden, po pewnym czasie drugi. I tyle. Nastąpiła wczesno jesienna cisza, w której wiatr ma tak wiele do powiedzenia. Ale i on milczał.

Pierwszy zauważył to ksiądz. Zeskoczył z muru i pognał wąską alejką tak szybko, jak pozwalała mu na to sutanna. Krzyż ruszał się coraz mocniej. Marek pamiętał, że przed dwoma miesiącami pochował tu młodego, trzydziestoletniego mężczyznę. Za życia był krzepki i silny.

Rozrzucił stos kwiatów, z szacunkiem przestawił krzyż, a następnie rękami zaczął rozgarniać ziemię – lekki piasek, który świetnie nadawał się do piaskownicy. Nie musiał kopać długo; wkrótce dostrzegł rękę zmartwychwstałego, jego głowę i tułów. Leśniczy był w połowie drogi, gdy Mateusz Kalwański, trzydziestoletni topielec, ponownie stanął na nogi.

Marek trzymał go za rękę, zwracając ku nadbiegającemu Andrzejowi. Ten stanął jak wryty. To podnosił, to opuszczał łopatę, robił jeden krok naprzód, jeden do tyłu.

– J…j… jak? – wyjąkał.

– Boże dzieci zawsze rozpoznają swoją rodzinę. Znajdą się choćby i dnie piekła, w otoczeniu diabła i grzechu.

– I znaleźliście się, świrze. Zawsze byłeś popierdolony. Myślisz, że ludzie nie widzieli, jak śmiejesz się na pogrzebach? Jak zwiedzasz sobie cmentarz, niczym cholerne wesołe miasteczko. Niby dlaczego większość jeździ co niedziela do Purdyn? Ale teraz przekroczyłeś wszelkie granice.

Zmartwychwstały niemal wyrwał się Markowi. Ruszył na leśniczego z wyciągniętą dłonią i otwartą szczękę. Duchowny jednak w porę szarpnął go tyłu.

– Myślę, że Pan właśnie ocenił twoje słowa. Ale nie jest jeszcze za późno. Bóg jest łaskawy, przebaczy, jeśli zmienisz zdanie. Jeśli uznasz nowy porządek i Boże zwierzchnictwo nad światem. Staniesz po stronie diabła, czy Boga?

Nie odpowiedział. Zaatakował łopatą, mierząc w głowę Marka. Ksiądz w porę zrobił unik, poczuł tylko na twarzy pęd powietrza. Puścił zmartwychwstałego, który od razu rzucił się na Andrzeja. Mężczyzna zbierał się do ponownego uderzenia, gdy rozmokłe, gnijące ciało przewróciło go na ziemię. Szybko okazało się, że topielec miał zdrowe zęby. Zatopił je w szyi leśniczego, wyrywając tchawicę. Leśniczy nawet nie zdążył pisnąć, momentalnie zalał się krwią. Zmartwychwstały nie przestawał gryźć, wyrywając coraz większe kęsy ciała.

Ksiądz przyglądał się temu z błogim uśmiechem na ustach.

– Ogień piekielny to światło Pana, od którego ślepną grzesznicy – powiedział, gdy oczy leśniczego powoli gasły.

Wkrótce boski pomazaniec pozbawił leśniczego szansy na zmartwychwstanie ciała.

Marek usiadł na ławeczce przy jednym z grobów. Nekropolia nie była duża, trochę ponad tysiąc kwater. Głównie pomniki, kilkadziesiąt pieczar. Masa pracy dla jednego człowieka.

Miał nadzieję, że wystarczy samo ściągnięcie płyt. Z resztą powinni dać sobie radę sami – ziemia była tutaj miałka, bardzo lekka. Wystarczyło przebić się przez kilka zbutwiałych desek i rozkopać piach, by wydostać się na zewnątrz. Pan z pewnością obdarzył każde swoje dziecko niezbędną siłą.

Zazwyczaj robili to przynajmniej trzej ludzie – płyty są cholernie ciężkie i cholernie drogie. Chwila nieuwagi kosztowała pracownika naprawdę dużo pieniędzy. Teraz nie było jednak takiego problemu. Łomem, który przyniósł z kaplicy, rozpychał schodzące się płyty. W powstałą szczelinę wsadzał trzonek łopaty i napierając na sztych, spychał płyty na ziemię. Część pękała, większość została zaledwie uszczerbiona. Robił to, odmawiając różaniec.

Nie każde ciało będzie w stanie się podnieść, pomyślał, lecz szybko upomniał się. Kim jesteś, aby podważać wyroki Boga? Nie tobie oceniać, kto zasłużył na zmartwychwstanie. Nie próbował jednak wytłumaczyć sobie dlaczego z ziemi wychodzili tylko martwi nie dłużej niż dwa lata. Reszta pozostała w glebie, zimna, milcząca i pozbawiona bożej łaski.

W ciągu godziny pracy na powierzchnię wyszło dziesięć osób. Od razu zmierzali za bramę cmentarza w kierunku wioski. Odkąd mężczyźni zniknęli, panowała cisza. Czy jednak nie czają się między domami, ze strzelbą i siekierami? Każdy otoczony przez anioły diabeł musi srać ze strachu. Co zrobi w przypływie szaleństwa? Boże.

Marek przerwał pracę. Szybko dogonił zmartwychwstałego, który wysunął się na czoło, zaledwie rzut kamieniem od pierwszych domostw. Czerwona toyota stała dwieście metrów dalej, w połowie drogi między cmentarzem, a kościołem. Duchowny szedł powoli, ramie w ramie ze zmartwychwstałym. W jednym z domów poruszyła się firanka, lecz momentalnie zastygła, chowając za sobą bladą buzię.

Pochód umarłych, przyszło mu na myśl, lecz zaraz zastąpił to innym określenie. Boski orszak. Brzmiało znacznie lepiej.

Musiał zaapelować do ludzi, aby przestali się bać. Wyszli z domów, uprzednio wyznając grzechy i odmawiając pokutę. I wszystko będzie dobrze, sam jest najlepszym przykładem.

Nie wszystkim się jednak udało. Drzwi samochodu były otwarte na oścież, tak samo jak dom, z którego wkrótce wyszła kobieta. Miała pustkę w oczach. W wnętrza domu dochodził jeszcze jakiś łomot, jednak Marek nie zatrzymał się tam na dłużej. Sami znajdą drogę, chociaż za życia rzadko nią uczęszczali.

Pod świątynią stał mały tłumek. Większość była ugryziona w różne części ciała: gardło, rękę, nogę. Marek wyjął z kieszeni klucze i na oścież otworzył drzwi kościoła. Wypełniało go światło. Białe, czyste, pierwotne światło, od którego ślepną grzesznicy. Zmartwychwstali weszli w nie gęsiego, po czym zasiedli w ławkach. Czekali. Na co? A na co można czekać w kościele, kretynie?

Nie było tu jednak wszystkich. Pod ziemią czekała ogromna rzesza wiernych, która pragnie uczestniczyć w swoim ostatnim nabożeństwie. Był jednym, który mógł im to umożliwić.

Czym prędzej ruszył na cmentarz. Nie bał się, że ktoś po drodze zabije zmartwychwstałych. W wiosce zostali głównie starcy, kobiety i dzieci. Nastolatków nie można było nazwać mężczyznami, a ci prawdziwi zostali już ukarani. Mógł tylko dziękować biskupowi, że przekazał mu skazaną na wyginiecie parafię.

Nie nawykł do pracy, a ta okazała się katorżnicza. Gdy nadeszła noc, zrzucił połowę płyt. Palce zdarł do krwi, nie czuł jednak bólu ani zmęczenia. Pracował bezksiężycową nocą, w migoczącym świetle zniczy. Zmarli szli prosto do kościoła. Nie dziękowali mu, nie oglądali się za siebie. Ich cel był jasny i prosty.

Ostatnią płytę zrzucił już w porannym blasku słońca. Wisiało nisko, jakby pod przymusem świecąc na zakrytą gęstymi chmurami ziemię. Nadchodził deszcz, tak bardzo potrzebny spękanej glebie, która przypominała niezasklepioną ranę.

Wyszedł z cmentarza jako ostatni, w strugach lejącej się z nieba wody. Wypuścił z rąk łom i łopatę. Pan nie pozwoli mnie skrzywdzić. Nie po tym, co zaplanował.

Szybko dogonił zmartwychwstałych. Szli powoli, walcząc z ograniczeniami ciała, niczym Chrystus wspinający się na Golgotę. Każdy niesie swój krzyż. Nieważne jak blisko Boga się znajduje.

Z okien domów spoglądali ludzie. Nie płakali, nie zgrzytali zębami. Obserwowali pochód z niewyrażającym emocji twarzami, jakby ich mózgi przegrzały się pod wpływem emocji. Albo wiedzy, że wszystko już przegrali.

Ostatni zmartwychwstali weszli do kościoła, po czym zasiedli w ławkach. Zostało sporo wolnych miejsc, ale frekwencja i tak była największa od lat. Przynajmniej odkąd objął parafię. Ksiądz zamknął drzwi na klucz, aby nikt nie przeszkodził w nabożeństwie. Wierni czekali cierpliwie.

Z zakrystii zrzucił mokrą od deszczu kurtkę. Sutanna także okazała się przesiąknięta, na szczęście miał na miejscu zapasowy komplet. Zrzucił wszystko, oprócz majtek.

Odsunął lustro, za którym trzymał ubrania, a także szaty liturgiczne. Nie małego problemu przysporzył mu wybór ornatu. Trwał okres zwykły, jednak zamiast standardowej zieleni pozwolił sobie na biel. Nie miały już chyba nastąpić ważniejsze święta, w dodatku w tak mocno nawiązujące do zmartwychwstania Pańskiego. Zasunął lustro, w którym przyjrzał się swojej twarzy. Nie wyglądała najlepiej. Przybrała lekko szarawy odcień, oczy zmętniały, a policzki zapadły do środka. Mimo to czuł się dobrze. Jeszcze nie błogo, ale dobrze.

Stał między lustrami. Jedno połączone z szafą, drugie z zabytkowym kredensem. Patrząc w nie jednocześnie, dostrzegł swoje plecy.

Były sine, prawie czarne. Ksiądz długo nie mógł oderwać od tego wzroku. Plamy zaczynały się tuż poniżej barków i biegły aż do łydek. Jakby ktoś rozlał atrament. Naznaczył.

Przypominał sobie wczorajszy wieczór w postaci migawki, jak poszarpany sen, którego strzępy wyszarpuje się z gardła pamięci. Było już ciemno. Klęczał pod krzyżem, oparty łokciami o łóżko. Ostatnim wspomnieniem był nieziemski ból w klatce. I jaskrawe światło, które oświetliło mu drogę.

– Przyszedłeś wtedy do mnie – rzekł patrząc na krzyż, po czym padł na posadzkę z rozprostowanymi ramionami. Dziękował, modląc się z duszą przepełnioną szczęściem. – Naznaczyłeś mnie, Panie, wybrałeś na swego sługę. Nie zawiodę cię.

Wstał, z łzami cieknącymi po policzkach. Ubrał się, wykonując staranne, powolne ruchy, w których czaiło się dostojeństwo, ale jednocześnie radość. Właśnie tu, w małej, wymarłej parafii miał nastąpić nowy początek. Zadzwonił dzwonkiem, po czym rozpoczął mszę.

Chwiejnie powstali na jego znak. Słowa które do nich wypowiadał, byłe identyczne jak w trakcie Wielkanocy. Mówiły o odrodzeniu, kręgu życia i nadziei, której nie wolno tracić nawet po śmierci. W trakcie kazania w jasnych, prostych słowach powiedział o nowej ewangelizacji.

– Jesteście apostołami prawdziwego boga. Wybrał was, abyście nieśli dobrą nowinę. Choćby grzesznicy zatykali uszy, będziecie mówić o końcu życia i początku istnienia, które przynosicie do ich domów. Taka jest nasza misja, taka jest nasza powinność.

Nadszedł czas przeistoczenia. Wszyscy uklękli, on tymczasem podniósł w górę kolejno kielich i hostię. Patrząc w naczynie, nie zobaczył wina. Była to gęsta, ciemna ciecz o słodkim zapach, podobnym do róż. Zamiast hostii trzymał ociekające krwią serce.

Wbił w nie zęby, i upił łyk z kielicha. Modlił się długo, opierając głowę o ołtarz.

Kiedy nadszedł czas komunii, zmartwychwstali podchodzili do sakramentu gęsiego. Każdy skinął głową tuż przed księdzem. Marek przystawiał kielich do ich ust, po czym starannie wydzielał część serca. Przeżuwali powoli, po czym nie oglądając się na nic, wychodzili z kościoła.

– Idźcie, drogie dzieci. Zwalczcie zło tego świata, a Pan wynagrodzi wasze trudy – powiedział, gdy ostatni zmartwychwstały zniknął za drzwiami świątyni. – Niedługo wszyscy się spotkamy.

Poszedł za nimi ubrany w ornat, z czerwoną od krwi twarzą. Jego żołądek był nienasycony, a kroki nieco chwiejne. Wiedział jednak, że Pan pokieruje jego losem.

Jeszcze tego samego dnia został pierwszym męczennikiem odnowionego kościoła.

Koniec

Komentarze

Jej, nie wiem do końca, co myślę o tym tekście. Czytało się dość fajnie, przynajmniej do pewnego momentu, kiedy to doznałam wrażenia, że już za dużo i mam już dość tych zombiaków. Bo w sumie doceniam jakoś tam pomysł połączenia popkulturowych, przerobionych na tysiące sposobów zombie z religią, zmartwychwstaniem itepe. Ale nie zostało to specjalnie tu wykorzystane, może przez nadmierny pośpiech, nieprzemyślenie pewnych spraw, zwulgaryzowanie przekazu. Sama nie wiem. Mam po prostu wrażenie, że dało się wyciągnąć z tematu więcej i nie zostało to wykorzystane. I nie chodzi tu tylko o warsztat (o czym za chwilę) ale też zdominowanie refleksji efekciarską treścią.

 

Warsztatowo – czytałam na telefonie, więc nie notowałam usterek, ale wydaje mi się, że tekst powinien zostać przeczytany przed publikacją jeszcze ze dwa razy. Jest sporo literówek, brakujących ogonków, przekręconych słów, niewyczyszczonych śladów po korektach – przeczytaj sobie ten tekst jeszcze raz i na pewno część wychwycisz. Interpunkcja też czasem szwankuje – sprawdź na przykład, kiedy dajemy przecinek przed “czy”, a kiedy nie.

 

I jeszcze trochę zdziwiło mnie, że skoro epidemia zaczęła się na Bliskim Wschodzie, to dla Polaków jest takim zaskoczeniem – chyba musieli coś słyszeć, zanim dotarła do Europy.

Opowiadanie niespecjalnie przypadło mi do gustu. Zawiodłam się, bo, zgodnie z zapowiedzią, spodziewałam się horroru, a nie znalazłam go. Poza wyłażeniem zombie z grobów, działo się tu niewiele i było raczej nudno. :-(

 

Ksiądz Marek wy­ta­czał wów­czas ka­ta­fa­lek.Ksiądz Marek wy­ta­czał wów­czas ka­ta­fa­lk.

 

Jedno spoj­rze­nie na trum­nę i wi­zy­ta na cmen­ta­rzu wy­star­czy­ło… – Jedno spoj­rze­nie na trum­nę i wi­zy­ta na cmen­ta­rzu wy­star­czy­ły

 

Marek nie jed­no­krot­nie wy­obra­żał sobie, jak Bóg chwa­li go na są­dzie osta­tecz­nym za sza­cu­nek dla zmar­łych.  – Marek niejed­no­krot­nie wy­obra­żał sobie, jak Bóg chwa­li go na Są­dzie Osta­tecz­nym za sza­cu­nek dla zmar­łych.

 

jego głos na­bie­rał mocy, przy­jem­ne dresz­cze bie­gły wzdłuż krę­go­słu­pa, a twarz pro­mie­nia. – Pewnie miało być: …a twarz pro­mie­niała.

 

Czy w bi­blii nie wspo­mi­na­no o za­pa­chu won­nych kwia­tów?, po­my­ślał. – Co tu robi przecinek po pytajniku?

Ten błąd występuje jeszcze raz, w dalszym ciągu opowiadania.

 

ale wresz­cie zre­flek­to­wał, że na świ­cie nie ma święt­szej rze­czy… – Pewnie miało być: …ale wresz­cie zre­flek­to­wał się, że na świe­cie nie ma święt­szej rze­czy

 

Nie miał po­ję­cia, jak to na­pra­wić, ale miał wie­rzył, że Pan mu wy­ba­czy. – Raczej: …ale chciał wie­rzył, że Pan mu wy­ba­czy.

 

Ulicą 3-go Maja je­cha­ła zwar­ta ko­lum­na… – Ulicą 3 Maja je­cha­ła zwar­ta ko­lum­na

 

Mamy tu do czy­nie­nia z naj­więk­szym ogól­no świa­to­wym kon­flik­tem… – Mamy tu do czy­nie­nia z naj­więk­szym ogól­noświa­to­wym kon­flik­tem

 

W dro­dze na cmen­tarz to­wa­rzy­szył mu ró­ża­niec. – Szedł obok, przebierając paciorkami? ;-)

 

czoł­ga­jąc się, wdra­pał na szczyt wzgó­rza. – Literówka.

 

Ar­se­nał, któ­rzy trzy­ma­li w rę­kach, nie był bo­ga­ty. – Literówka.

 

Je­że­li sza­tan kie­dy­kol­wiek miał ludz­ką po­stać, to w po­sta­ci my­śli­we­go… – Powtórzenie.

Może: Je­że­li sza­tan kie­dy­kol­wiek miał ludz­ką po­stać, to w osobie my­śli­we­go

 

ni­czym kred­ką, ma­lu­jąc beton roz­trza­ska­ną czasz­ką. – Kredką rysujemy, nie malujemy.

 

Nie wzy­waj imie­nia Pana Boga twego nada­rem­ne, cho­ler­ny bluź­nier­cze. – …cho­ler­ny bluź­nier­co.

 

Na­stą­pi­ła wcze­sno je­sien­na cisza… – Na­stą­pi­ła wcze­snoje­sien­na cisza

 

Część pę­ka­ła, więk­szość zo­sta­ła za­le­d­wie uszczer­bio­na.Część pę­ka­ła, więk­szość zo­sta­ła za­le­d­wie wyszczer­bio­na.

 

Du­chow­ny szedł po­wo­li, ramieramie ze zmar­twych­wsta­łym.Du­chow­ny szedł po­wo­li, ramięramię ze zmar­twych­wsta­łym.

 

Nie ma­łe­go pro­ble­mu przy­spo­rzył mu wybór or­na­tu.Niema­łe­go pro­ble­mu przy­spo­rzył mu wybór or­na­tu.

 

w do­dat­ku w tak mocno na­wią­zu­ją­ce do zmar­twych­wsta­nia Pań­skie­go. – Literówka.

 

mi­gaw­ki, jak po­szar­pa­ny sen, któ­re­go strzę­py wy­szar­pu­je się z gar­dła pa­mię­ci. – Powtórzenie.

 

Je­ste­ście apo­sto­ła­mi praw­dzi­we­go boga.Je­ste­ście apo­sto­ła­mi praw­dzi­we­go Boga.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dobrze się czytało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka