- Opowiadanie: vonzachinsky - Spotkanie w starym domu

Spotkanie w starym domu

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Spotkanie w starym domu

Opuszczony dom przy ulicy Nadbrzeżnej czy jeszcze innej, chyba nawet nie wiem, jak się nazywa ta ulica, ale ten budynek od dawna mnie przyciągał, widmowe kształty za powybijanymi szybami tańczyły mi przed oczami wyobraźni, aż w końcu musiałem się tam wybrać i sprawdzić, co tak naprawdę znajduje się w tym wąskim, spiczastym budynku. Z przodu, od strony trawnika, na którym stoi zniszczona przez dziesięciolecia deszczów i wiatrów figura Maryi, dom wygląda na całkiem spory, szeroki. Zaraz pod wyblakłymi dachówkami sterczą ozdobne, rzeźbione deski, w każdym razie jesienią je widać, jak już opadną liście z orzecha, zasłaniającego górną część budynku. Trudno powiedzieć, co w nim takiego szczególnego, zapuszczony dom, jakich wiele w tej okolicy. Tuż obok stoi drugi, ceglany, ale nie robi już takiego wrażenia. Ten niezwykły dom wydaje się bardzo stary, obok niego stoi zresztą stara kamienica z wytartymi stopniami przy wejściu, teraz własność miasta. Ulica, przy której stoi ten dom, odbiega od Bernardyńskiej koło Burku i idzie w stronę Wątoku wąskim, brukowanym strumieniem. Spod resztek asfaltu na moście wystają zdaje się stare szyny tramwajowe, pordzewiałe i prawie już zapomniane. Po drodze mija się dziesiątki stoisk, na których piętrzą się kapusty, pomidory i inne warzywa, a po lewej stronie – kilka sklepów z tkaninami. Okurzone koronki wyglądają przez szyby, przecierane co jakiś czas trującym, zielonym specyfikiem. Bele materiałów na zasłony stoją znudzone, jak sztywni panowie w garniturach, obok materiałów na spódnice dla małomiasteczkowych elegantek, równie sztywnych jak oni.

Woda potoku pluszcze pod spodem, zachodzące słońce odbija się pod różnymi kątami. Kaczki wspinają się na brzeg, wyłożony kamieniami, a inne – przebierają dziobami w detrytusie na dnie, szukając czegoś do jedzenia. Co jakiś czas pod spodem przepływają też śmieci, wrzucone przez niefrasobliwych mieszkańców ulic położonych wyżej, a wszystko razem spływa do rzeki, wszystkie cieki wodne łączą się w jeden wielki strumień i wpadają do morza, niosąc nieczystości wszystkich miast, mijanych po drodze. Dobrze, że zdążyłem się wybrać do tego domu, zanim spadł śnieg. Niewiele bym zdziałał, już lodowaty podmuch nad Wątokiem chyba by mnie rozniósł na wszystkie strony świata, poza tym wtedy trudno by było się przedostać przez ogrodzenie, oblodzone i zimne. Widziałem kiedyś ten dziwny ogród w zimie, figurę trzymającą różaniec na piersi nakryła wtedy czapa śniegu, i nie było widać, jak bardzo zniekształcone ma rysy, wory pod oczami jak od dżumy i poczerniałe usta wygięte w podkowę.

To chyba połączenie wszystkich czynników sprawiło, że dom wydawał mi się taki niesamowity. Orzech, zasłaniający piętro, dziwny kształt budynku – szeroki od frontu, ale bardzo wąski, jakby patrzeć z boku, powybijane szyby, figura w ogrodzie. Omszałe słupki ogrodzenia. Stara kamienica, za nią – drewniany kościół, aż tutaj czuć zapach kadzidła, unosi się wszędzie i wnika w okolicę. Do tego – cmentarz całkiem blisko. Teraz wprawdzie jest ciepło, światło słońca nadaje starym kamieniom całkiem przyjemnej barwy, ale i tak można wyczuć śmiertelny oddech nagromadzonych pod ziemią trumien. Cmentarz założono chyba w XVIII wieku, od dawna już grzebią tam tylko krewnych nieboszczyków, którzy wcześniej mieli zarezerwowane miejsca – więc pewnie sporo tam tych trumien z ołowianymi okuciami, z których potem oczy trupów wystrzeliwują jak z procy przy ekshumacji.

Dość o trupach. Ryzyko było poważne, bo komisariat straży miejskiej znajdował się zaraz za tym ceglanym domem, który znacząco ustępował tajemniczością sąsiedniemu, który obrałem sobie za cel moich badań. Ale, kto by się spodziewał włamania w słoneczne popołudnie? Poza tym, jedynym potencjalnym świadkiem był bezdomny, śpiący na ławce na skwerze. Mimo letniej pory, miał na sobie kurtkę, w ledwo zaciśniętej ręce trzymał uszy od siatki, pewnie wcielał w życie maksymę omnia mea mecum porto. Zwykle na tym skwerze, poza jednym czy dwoma bezdomnymi pogrążonymi we śnie (z przerwami na konsumpcję lub dialogi) znajdują się też rodziny, najczęściej dziadkowie z wnukami. Akurat trafiłem na moment, w którym żadnych żywiołowych obserwatorów, ani mniej żywiołowych opiekunów, nie było w zasięgu wzroku, oparłem więc nogę na podrdzewiałej siatce i przerzuciłem ciało na drugą stronę ogrodzenia. Gładko poszło, spodziewałem się, że rozedrze mi spodnie na sterczących drutach na górze, ale nie było tak źle, tylko trochę rdzy.

Nikt nie zauważył mojego wtargnięcia, ale tak czy tak trzeba było zachować ostrożność. Na szczęście na widok publiczny była wystawiona tylko część trawnika z jakimiś bratkami i figurą, zaraz przy siatce ciągnął się żywopłot, za nim orzech, nic nie było widać zza tej gęstwiny. Schowałem się więc za krzakiem i rozejrzałem po terenie, podwórko zarośnięte trochę, dróżka z rozrzuconych w trawie płyt chodnikowych. Wysoka trawa, paprocie już trochę żółknące na słońcu. Teraz dopiero zauważyłem butwiejące w rogu przedpotopowe krzesło. Ktoś miał dobry gust, jak jeszcze tu mieszkał, i nie postawił sobie tych ohydnych mebli ogrodowych z plastiku. W sumie trudno powiedzieć, kiedy mógł tu ktoś mieszkać, ale może się zaraz dowiem… Skoro już wszedłem i nikt mnie nie zauważył, to sprawdzę dokładniej. Na trawniku płożył się rdest, a jaskry wyciągały do góry, widziałem ich żółte kwiaty, migoczące między ciemnozielonymi źdźbłami trawy. W cieniu rozłożyła się kępka jasnot, stały zmieszane, udając pokrzywy. Trochę białych, tych większych, i parę sztuk fioletowych, mniejszych.

Zajrzałem za róg, ale tam była tylko sterta prehistorycznego drewna, wiadro i konewka. Te ostatnie sprzęty przerdzewiałe ze szczętem. W trawie leżała rączka od grabi, ale samego elementu grabiącego nigdzie nie szło znaleźć. Słońce świeciło akurat od frontu domu, czyli od zachodu, robił się już wieczór, więc boczna strona z drewnem tonęła w gęstym cieniu, jeszcze gęstszym niż na trawniku pod orzechem. Źdźbła trawy splatały się tutaj w jednolitą, ciemnozieloną masę, z której co kawałek wystawały wyższe łodygi zakończone wiechciami nasion turzyc. Przebiłem się i przez tą warstwę roślinności, dostałem się na podwórko za domem, ale tam już naprawdę nic nie było – tylko gęsta plama roślin, kwiatów, łodyg, zamkniętych siatką. Mały wszechświat, którego drzewo życia stało na froncie, wskazując drzwi – prowadzące do tajemnicy, leżącej między słońcem, a strefą ciemności wyznaczoną przez kijek od grabi. Po przeciwnej stronie nic nie było, bo tam już kończyła się działka, postanowiłem więc wrócić na przednią stronę, nerwowo się rozglądając.

Bynajmniej nie uspokoiłem się na myśl o wejściu do środka. A może tam jednak ktoś mieszka? Pustostany zwykle mają nieoficjalnych lokatorów, śmierć od ran ciętych potłuczoną butelką nie będzie dobrze wyglądać w nekrologu w gazecie. „Zginął tragicznie”, napiszą, a całe miasto będzie plotkować, że na jakiejś łupieżczej wyprawie został zabity przez wspólnika niezadowolonego z podziału łupów, albo coś w tym rodzaju. Z drugiej strony, nie wejdę, i potem do końca życia sam sobie będę pisać na czole niewidzialnym atramentem: „bał się wejść przez drzwi do jakiejś starej rudery”.

Zwyciężyło to drugie uczucie, nie ma się co bać, lepiej wejść i sprawdzić. Obrzuciłem jeszcze zdecydowanym wzrokiem odpadającą farbę, żółtą na framugach okien, i brązowawą na drzwiach, pociągnąłem za klamkę… Teraz dopiero przyszło mi do głowy, że mogłoby być zamknięte. Ale po co ktoś miałby zamykać taki zardzewiały zamek, nawet gdyby był zamknięty, to do tej pory rozpadłby się w proch przy dotknięciu. W każdym razie, było otwarte, klamka o mało nie została mi w ręce, więc nawet jej za bardzo nie ruszałem, i przestąpiłem parę kroków. Parter w porządku, porozwalane jak to w starym domu, kwadratowa walizka, stół z dziurą, pajęczyny. W sumie, jak na opuszczony budynek, zadziwiająco dużo rzeczy na półkach, ustawionych wzdłuż ścian, tak przynajmniej zauważyłem, omiatając wzrokiem to i owo przez otwarte drzwi. W kuchni piec wyglądał nieźle, chociaż biały był chyba sto lat temu, teraz całość była ohydnie beżowa z plamami brązu jak musze odchody. Tłuszcz zastygł w drodze z górnej części drzwiczek od pieca jak strumienie lawy, zatrzymane w pół drogi do oceanu. Ale to jeszcze nie znaczy, że tu nikogo nie ma. Na lodówce plamy wolne od kurzu, świeża karteczka… Na ścianie całkiem ostry nóż.

Na nożu zawiesiłem wzrok trochę dłużej, zaniepokoił mnie ten widok, ale obok wisiała też ubijaczka do ziemniaków i rękawica kuchenna, zielono-biała, w kratkę. Na nową nie wyglądała. Może ten nóż jest po prostu mało używany? Mimo wszystko, zebrałem w sobie odwagę i postanowiłem sprawdzić wszystko dokładniej, może zobaczę jeszcze coś ciekawego, poza tym pewnie nigdy więcej już tu nie wejdę. Do kuchni zajrzałem prosto z przedpokoju, była akurat na przestrzał, drzwi zdjęte z zawiasów. A tu jeszcze pokój, łazienka i schody na górę. Taki domek jednoosobowy jakby. W pokoju też układ samotniczy, żadnych zabawek czy innych takich, jeden fotel, okrągły stolik. Tutaj przewidziano chyba możliwość podejmowania gości, bo przy stoliku stały dwa krzesła z zaokrąglonymi oparciami, takie jak w swoim czasie były w kawiarni na Krakowskiej, tylko brązowe. Tam były białe.

Paprotka na meblościance całkiem uschnięta. Na górnej półce książki, na dolnej – książki, na wierzchu szafy obok paprotki – książki. Chyba tu mieszkał jakiś inteligent. Na podłodze gazety, podniosłem pierwszą z brzegu. 1973. „Cosa nostra – mafia przemocy i bezprawia”, „Bluff Tel-Avivu”, zdjęcie jakiegoś aktora w dramatycznej pozie, w płaszczu, recytuje z wielkim napięciem. Z bliska widziałem plamki drukarskiego tuszu, tworzące postać tego Hamleta. Pod spodem znalazłem jeszcze książeczkę o socjalizmie, oczywiście z czerwoną okładką, na której znajdował się biały zarys kuli ziemskiej i kontynentów. Książki na półkach – też stare wydania. Trochę marynistycznych, z kotwicami i kliprami na okładkach, przygoda, dwutomowy zbiór opowiadań Poego. Przez okno zajrzało zachodzące słońce, podkreślające czarny kontur gałęzi orzecha, rzucających cień na ścianę i drżących lekko w słabym, ciepłym wietrze. Książki filozoficzne też tu były – „Uczta” Platona, Marks, Schopenhauer. Tych ostatnich w sumie było najwięcej, trochę opracowań, filozofia średniowieczna w dwóch tomach, dalej jeszcze przedwojenny Nietzsche. Było też trochę literatury starożytnej, Apulejusz, Homer, Hezjod, Horacy.

Na górnej półce stała też statuetka satyra z brązu, z rogiem obfitości wzniesionym w górę. W drugiej ręce nic nie trzymał, ale też unosił ją w tanecznej pozie, rzeźbiarz bardzo dokładnie przedstawił falujące futro kozich nóg i radosno-złośliwy uśmieszek fauna. Przesunąłem figurkę delikatnie, żeby nie spadła, ale i tak wzbiłem w górę kłąb pleśniowego kurzu. Wszędzie tu pachniało starymi ścianami, oddechem piwnicy, nieremontowaną podłogą – ale teraz dopiero do moich nozdrzy dotarła kwintesencja tego zapachu, narkotyczna, zabójcza wręcz mieszanka odoru pleśni, gumolitu i zbutwiałych desek. Wyjąłem zza figurki leżące tam wydanie Horacego z 1916, przeglądnąłem parę wierszy po łacinie w poszukiwaniu Odi profanum vulgus et arceo, nawet znalazłem ten fragment i zacząłem czytać po łacinie, ale słowa więzły mi w gardle. Za oknem zaczął się już wieczorny koncert świerszczy, wrona zakrakała gdzieś oddali, samotny dzwon wybił za piętnaście siódmą. Favete linguis… carmi… na non prius… audita Musarum sacerdos.

– Carmina, non prius audita Musarum sacerdos virginibus puerisque canto! – dobiegł mnie głos jakiegoś człowieka. Z przerażeniem zerwałem się z podłogi, na której ni stąd ni z owąd znalazło się całe moje ciało. Ręce miałem zdrętwiałe jak po długotrwałym śnie, serce teraz dopiero poderwało się do galopu, twarz zaklejona jakby pajęczyną, zaropiałe oczy. Przetarłem się rękawem i zapytałem nieskładnie:

– Kto tam?

– Ja. Czemu zawdzięczam tą wizytę?

– Myślałem, że nikt tu nie mieszka…

– Dobrze pan myślał, bo tak mają uważać wszyscy. Formalnie mnie tutaj nie ma, nie jestem zameldowany.

– Ale jest pan właścicielem, czy…?

– Jestem. Ale nikt nie ma wiedzieć, że tu jestem. A tu nagle pan przychodzi i znajduje moją kryjówkę, dobrze, że okazał się pan nieodporny na niezwykłą pleśniowość tego domu, i uśpiła pana chmura kurzu. Wtedy się zorientowałem, że ktoś jest na dole, bo akurat siedziałem na piętrze i miałem się zatopić w fotelu, wie pan, drugi od zestawu – wskazał na fotel, który przedtem lustrowałem badając pokój zaraz po wejściu… Zresztą, skoro już pan tu jest, to niech pan siada. – zmieszał się trochę mój rozmówca – Niech pan sobie nie myśli, że ja tutaj zastawiam pułapki i tylko czekam, żeby kogoś truć wyziewem z kurzu. Jakbym zauważył, że pan wszedł, to bym zszedł i się przedstawił, a tak to… niech pan czasem jeszcze na górę nie wchodzi, tam są nietoperze. Kiedyś był tu jeden taki, wlazł na strych, otworzył jakiś karton, i zemdlał. Nietoperz mu wyleciał na twarz, tak z zaskoczenia, zagnieździł się w tym kartonie, a ja potem miałem problem, żeby się pozbyć tego nieprzytomnego.

– Nietoperzy się nie boję.

– To dobrze, mamy z głowy.

Zacząłem wyjaśniać, że myślałem, że dom jest niezamieszkany, że to pustostan, chciałem tylko porobić zdjęcia (tu wyciągnąłem aparat) i nie zamierzałem niczego stąd zabierać. Gospodarz przyjął to wszystko ze zrozumieniem, zresztą sam starał się utrzymać wrażenie, że nikt tu nie mieszka.

– Zresztą, pan nie wygląda na włamywacza. Nos niezłamany, brak kryminalnego opadu kącików ust, karnacja normalna. Oczy nawet nieprzekrwione.

Miło słyszeć, że nie wyglądam kryminalnie, zwłaszcza od człowieka, któremu właśnie wlazłem do domu bez zaproszenia. Jeszcze nie doszedłem do siebie po zagrzybieniu, więc posadził mnie w fotelu, zagotował wody i dał mi mocną kawę.

– Nie wiem dlaczego, ale imbir pomaga na te grzyby. – powiedział, wsypując solidną dawkę przyprawy do metalowego kubka, w którym bulgotała czarna ciecz – Jak zacząłem tu mieszkać, to ciągle mi przeszkadzała wilgoć, potem zacząłem różne mieszanki, okazało się, że parę rzeczy pomaga.

Na belce nad kuchnią wisiało trochę ziół jak w chatce czarownicy, wrotycz, węgierskie papryczki, jeszcze jakieś inne, trudno było rozpoznać co to za rośliny w tym gąszczu poskręcanych łodyżek i wyschniętych liści, zbrązowiałych zupełnie. Kawa trochę ostygła, faktycznie odetkało mnie po paru łykach. Przez dziwną, zielonkawą szybę wpadało jeszcze światło słońca, teraz kuchnia wyglądała jak skrzyżowanie chatki czarownika z ciemnym akwarium.

– Może zaświecę światło. – zaświecił lampę, okrytą brązowawym abażurem. Teraz dopiero zaczęło wyglądać jak pod powierzchnią morza, ale z jakimś podwodnym wulkanem. – Nie lubię tak siedzieć po ciemku. Wszystkie te groby – pokazał ręką w stronę cmentarza – wtedy jakby podpełzają bliżej. Zresztą w ogóle, są takie dni, że sam widok płaszcza wiszącego na wieszaku prawie wyciska mi wodę z oczu. Wie pan, o czym mówię?

– Tak. – odpowiedziałem, chociaż nie do końca byłem pewny.

Opowiadał mi potem, jak spędza wieczory w starym domu. Czasem, jak było ciepło, zapalał ognisko w ogrodzie z tyłu, tak żeby nie było za bardzo widać. Zresztą, dużo ludzi wtedy smaży jakieś mięso i nie rzuca się za bardzo w oczy. Noc Walpurgi to była okazja na większy ogień, zlatywały się wtedy nietoperze i inne stwory o owłosionych skrzydłach, niektóre wielkie jak człowiek, z ogromnymi, świecącymi w ciemności oczami – stawały naokoło ognia i wsłuchiwały się w suchy trzask gałęzi, a potem zaczynały opowiadać o życiu w głębi podziemnych jaskiń.

Gęsta, mleczna woda ocieka ze stalaktytów, osiada na nich powoli, warstwami, aż w końcu z biegiem stuleci narastają nowe fantastyczne kształty. Wiele jest grot w górach, o których człowiek nawet nie wie – mój gospodarz podróżował tam czasem razem ze swoimi nietoperzymi towarzyszami, w górskich dolinach, daleko od siedlisk ludzkich, słychać tylko szmer płynącej wody w strumieniach, przeciskającej się między kamieniami obsiadłymi przez wątrobowce, i szum drzew poruszanych przez wiatr – powietrze jest czyste i zimne. Kiedy już zgaśnie ostatni promień słońca, tylko księżyc oświetla srebrnym światłem szczyty gór i najwyższe gałęzie drzew, a spośród nieznanych załomów skalnych wychodzą prastare jaszczury, chrzęszcząc grubymi łuskami na grzbiecie.

Nie byłem pewny czy mieszkaniec starego domu koloryzuje, czy naprawdę sądzi, że rozmawia z monstrami paraludzkimi w jakichś nieznanych częściach Tatr i Sudetów, ale jego opowieści brzmiały naprawdę autentycznie – przed oczami wyrastały mi lasy prehistorycznych drzew, namorzyny nad trzeciorzędowym morzem, zagłębialiśmy się coraz bardziej w przeszłość, aż rozmowa zeszła na inne planety i nieskończoną ilość światów, krążących wokół odległych gwiazd, za szerokim, ciemnym morzem – zimnej przestrzeni.

Koniec lata, wieczory robiły się coraz zimniejsze, aż mgła podeszła pod stare mury domu, a okno pokryło się warstwą rosy. Tylko przez górną część szyby widać było gałęzie drzewa, kołyszące się z wolna na pierwszym jesiennym wietrze, przez które przeświecało światło Saturna. Razem z zimnym, wilgotnym powiewem do domu wtargnął strach, przechodzący wolnym dreszczem po plecach, jak stado mrówek.

– Czasami obawiam się, że wpadnę do tej piwnicy, tam w dole… Zresztą, nie tyle chodzi o piwnicę, co o życie, w ogóle. A zresztą, pokażę panu tą piwnicę, to może pana zainteresować. – Ruszył się z krzesła i zaprowadził mnie do innego pomieszczenia. Była tam kwadratowa dziura w podłodze, z której wystawał czubek drabiny. – Naprawdę boję się tam wchodzić. Coś mnie ciągnie do tego otworu, ale wieje stamtąd zgnilizną i zimno… Ta drabina chyba już zbutwiała. Przydałoby się tam zejść, kiedyś zostawiłem tam trochę cennych rzeczy, pierścionki po zmarłych krewnych, jakąś srebrną broszkę… Ale zawsze to odkładam na inny dzień.

Pokiwałem tylko głową. W sumie mogłem sam tam zejść, ale też się obawiałem, że któryś ze szczebli drabiny rozsypie mi się pod stopą. W ciemności trudno było ocenić, jak głęboko leży podłoga piwnicy, ale rzeczywiście wyglądało to dość strasznie. Zbliżyłem do otworu lampę naftową, którą mój gospodarz zdjął ze ściany i zapalił – podłoga z ubitej gliny rozciągała się dobre sześć metrów pod spodem.

– Czemu tak głęboko? – zapytałem.

– Nie wiem. W ogóle, niech pan patrzy od strony podwórka, tam na ścianę. – Obszedłem kwadratowy otwór naokoło i popatrzyłem we wskazaną stronę. Korzenie orzecha, stojącego przed domem, rozbijały ścianę i wdzierały się do piwnicznego pomieszczenia, w którym – teraz zauważyłem – stały pokrzywione półki. W słoikach pełno było pajęczyn i kurzu, zresztą po podłodze co jakiś czas przebiegały jakieś wielonożne stworzenia. – Wie pan, tu są takie pająki czasem… Kiedyś jednego złapałem pod szklankę. Potem ciach, szpila i na kartonik. Uśmierciłem go szybko, ładny się zrobił eksponat.

Poszliśmy na górę, zobaczyć zasuszonego pająka, spoczywającego za szybką w gablocie. Rzeczywiście, spory był. Za oknem gałęzie zaczęły się ruszać coraz szybciej, jak trupie ręce, wyciągające się w stronę szyi żywego jeszcze człowieka. Vulnerant omnes, ultima necat, napisane było na starym zegarze z ciemnego drzewa, stojącym na komodzie w korytarzu. Pasowało to do słów mojego towarzysza, że z każdym dniem kopiemy sobie grób. Do tego barierka przy schodach telepała się niepokojąco w różne strony, a same schody skrzypiały niemiłosiernie.

Mimo wszystko udało nam się zejść bezpiecznie na dół. Późno już było, postanowiłem więc pożegnać się i wyjść tym razem przez bramkę, nie przez ogrodzenie. Umówiliśmy się, że wrócę za dwa dni gdzieś koło szóstej. Dziwny człowiek i dziwne miał oczy, wpatrzone gdzieś w nieskończoną przestrzeń pomiędzy gwiazdami, pobłyskującymi nad wieżą drewnianego kościoła…

Przyszedłem następnym razem o ustalonej porze, ale na próżno naciskałem dzwonek przy bramce. Przesadziłem więc ogrodzenie tak jak poprzednio, za żywopłotem, i wszedłem przez drzwi frontowe – otwarte było, ale nikt nie odpowiadał, mimo że głośno się przywitałem, a potem zacząłem wołać różne rzeczy w stylu „czy jest tam kto”. W końcu, wiedziony przeczuciem przyniesionym chyba przez wątły, osłabiony przez promienie słońca zimny podmuch nocnego strachu, wszedłem do pokoju, w którym ziało przerażające wejście do piwnicy, i spojrzałem w głąb tego ciemnego, zimnego szybu – trzeba było poświecić lampą, i wtedy dopiero zauważyłem, co się stało.

Mieszkaniec starego domu najwidoczniej zbyt długo przebywał w świecie starych ogrodów, rozsypujących się murów i trzeszczących schodów, z każdym dniem coraz silniej działał na niego magnetyzm tej jaskini – aż w końcu spróbował zejść po ukryte skarby, i jeden ze szczebli drabiny okazał się zupełnie zbutwiały. Widać było jeszcze resztki zjedzonego przez czas drewna, rozsypane na podłodze naokoło sztywnego ciała. Nigdy nie zapomnę przerażającego, poskręcanego kształtu korzeni orzecha – bo wyglądały zupełnie jak uschłe, trupie ręce, wyciągnięte w kierunku serca.

Koniec

Komentarze

Bardzo męcząca lektura. Głównie za sprawą mnóstwa bardzo szczegółowych opisów, niewiele wnoszących do opowiadania. Ponadto tekst pozbawiony akapitów czyta się fatalnie. Historia niczym nie zaskakuje. Ot, jeszcze jedna opowieść o starym domu, ani zbyt tajemnicza, ani szokująca, a horroru w niej, jak na lekarstwo.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka