- Opowiadanie: Szavik - Smak krwi

Smak krwi

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Smak krwi

Młode drzewa pękały jak zapałki, gdyż po prostu musiały ulec pięćdziesięciopięciotonowej masie rozpędzonego czołgu. Trzask towarzyszący temu przedzierał się z rzadka, po przez hałas silników. Kolumna „dzikich kotów” parła przed siebie na pełnych obrotach, płosząc nieliczne dziś zwierzęta zamieszkujące ten las.

Grzegorczyk będąc lekko wychylony przez właz Leoparda, obserwował niebo, które przebijało się przez pajęczynę zieleniących się gałęzi. Świt który nastanie za kilka minut będzie niezwykły na swój sposób. Złe przeczucie towarzyszyło mu już zeszłego wieczora, gdy nic nie zapowiadało tego wszystkiego. Zanim zniknął wewnątrz pojazdu posłał ostatnie wrogie spojrzenie wróżącym czarną przyszłość siłom natury. Wiedział że mają racje.

W środku panował ten specyficzny rodzaj spokoju, typowy dla doświadczonych wojaków mających po raz kolejny zatańczyć z kostuchą. Ich wzrok spoczął na „wiecznym pułkowniku” pogrążonym w mrokach własnego umysłu. Grzegorczyk okazał się na początku starć z plagą wybitnym dowódcą szwadronu. Swoje stanowisko opuszczał zawsze na krótko. Naczelne dowództwo zdawało dawać mu tylko minimum czasu na odpoczynek od pracy. To tak jak by bali się, że dłuższy okres bez spotkania z plaga pozbawi go umiejętności i wyczucia.

– Pułkowniku – kobiecy głos wydobył się z interkomu – Tym tempem będziemy u celu za dwadzieścia minut.

Miało się wrażenie, że słowa przeszły przez dowódcę nie pozostawiając śladu po sobie. Nie wróżyło to dobrze, nawet osobie z jego autorytetem. Może rzeczywiście zaczyna się to, czego obawiało się jego najbliższe otoczenie. Człowiek poddany taki przeciążeniom, jak on w końcu zacznie się wypalać.

– Do wszystkich załóg… – głęboki baryton rozniósł się wewnątrz wszystkich pojazdów. – …czarny alarm.

Dreszcz przeszedł do plecach każdego pancerniaka. Dotychczas Grzegorczyk tylko dwa razy powiedział te słowa. Za każdym razem, przypominając sytuację legnicką.

– Parzyści! Powiadomcie piechotę, jeśli wciąż macie ją na pancerzu.

 

***

 

Słońce wstawało powoli i dostojnie, jakby nie wstydząc się krwistej poświaty wokół siebie. Niechybny kolaborant zdawał się szydzić z przerażonych ludzi, ci jednak wydawali się zwracać większą uwagę na wciąż panującą na zachodzie gęstą chmurę, jaką utworzyły płonące w tej okolicy miasta.

To źle. Grzegorczyk biegł wzdłuż długiego półkola transporterów i czołgów dziesiątej brygady pancernej, który utworzyły wokół części zabudowań nieznanej mu z nazwy wioski. Każdy dźwięk z trudem przedzierał się przez podrażnione krzykiem gardło, lecz jego głos nie tracił nic na swojej intensywności. Wszyscy bez wyjątku musieli dostać konkretne instrukcje. Ostatnie czego im było trzeba, to niepotrzebne myśli. Złe myśli. Tym bardziej, iż od kilku godzin niemalże połowę stanu jednostki stanowili zmilitaryzowani cywile obu płci.

Okrzyk desperacji, jaki poniósł się po otwartej przestrzeni, był chyba najgorszą z rzeczy, nie licząc niespodziewanego szturmu tych… potworów. W momencie gdy jego wzrok znalazł nieszczęśnika starającego się wydostać poza kordon, palce zacisnęły się na chwilę wokół uchwytu jego broni osobistej. Zganił się za samą myśl, wykorzystania jej przeciw podwładnemu. W tym samym momencie spanikowany żołnierz wyrwał karabin starającemu się go uspokoić koledze. Grzegorczyk sięgnął po walającą się po ziemi zardzewiałą głownię motyki i celnie cisnął nią w głowę podwładnego. Towarzysz desperata, który przed momentem zszedł z linii strzału, szybko rozbroił nieprzytomnego i odciągnął go z ogólnego widoku, kierując się ku zabudowaniom.

Chwytem za ramię zatrzymał biegnącego sanitariusza.

– Co ze starym? – zapytał, a wzrok stanowiący podstawę odpowiedzi nie wznosił niczego dobrego.

Zostawił w spokoju medyka i ruszył przed siebie, w ogóle już nie kryjąc się z wściekłością jaka nim zawładnęła. Pech chciał by ich dowódca, uczestnik wojny w Afganistanie i interwencji zakaukaskiej, dwukrotnie raniony w walce z wrogiem, krótko mówiąc legenda jednostki, złamał fatalnie nogę podczas wysiadania z Honkera. Nim ocaleli lekarze zajęli się złamaniem otwartym, minęło prawie pół godziny. Byliby wcześniej gdyby horda nieznanych stworzeń nie narobiła galimatiasu w rozciągniętych szeregach dziesiątej pancernej. Urwis, bo tak brzmiało nazwisko generała, stracił jednak zbyt wiele krwi i wciąż nie odzyskał przytomności.

– Kapitanie Grzegorczyk! – głos wydobywał się z zabudować które zostawił za plecami. Odwrócił się i ujrzał przeskakującego przez okno majora saperów.

– Co z generałem? – zapytał, gdy już dobiegł do niego.

Jego płonne nadzieje zderzyły się i poległy z kamienną twarzą pancerniaka.

– Słuchaj, musimy stąd wiać. – zaczął major biorąc Grzegorczyka na stronę.

– Nie ma mowy. – odpowiedział mu z niespodziewanym spokojem – Po tym co spotkało grupę Wiśniewskiego nie poślę ludzi na śmierć.

Nie wielu oficerów było tego felernego dnia w jednostce, a jeszcze mniejszej ekipie udało się dotrwać do teraz. Tak oto, pod nieobecność Urwisa, Grzegorczyk przejął funkcję dowódcy dziesiątej i major saperów mimo wyższego stopnia musiał wykonywać jego rozkazy. Jednak nie rezygnował z perswazji.

– Mamy całkowity brak łączności. Przeciwnik może w każdej chwili uderzyć, a ty nie masz zamiaru ruszać się stąd i czekać nie wiem na co? – formuły „chcesz nas zabić” nie dodał, lecz można ją było wyczytać z jego twarzy.

– Popełniłbym błąd chcąc tak jak ty, traktować „je” jak ludzi. To coś na wzór polowania, a my jesteśmy zwierzyną. – w piwnych oczach pojawił się groźny błysk – Tak, mnie też trafia szlag, gdy myślę o tym, że praktycznie nie możemy się ruszyć. Mam jednak pewność, iż przygrzmocą w nas tak, że się nie pozbieramy, jeśli tylko złamiemy aktualny szyk. – po chwili dodał – Zrozum, niektóre potrafią dobierać się do czołgów z taka łatwością jak ty do puszki konserwy.

Major wyciągnął z kieszeni paczkę fajek i odpalił natychmiast jedną.

– Cholera, a miałem ograniczać.– rzucił ze złością na własną słabość, lecz nikotyna pomogła mu uspokoić emocje – To co masz zamiar zrobić?

– Bierzemy na cel Legnicę, ale najpierw…

Niemal jednoczesne wystrzały z dwóch dział i serie z broni maszynowej, które nastąpiły po nich, przerwały Grzegorczykowi nim zdążył określić z grubsza swoją wizję. Obaj oficerowie byli już w ruchu, nim rozległy się pierwsze nawołujące ich głosy. Ku ich zdziwieniu, ostrzał był kierowany ku wschodzącemu słońcu. Czyżby z powodu nerwów zdecydowali się je ukarać? Oparł się o bezpiecznie wyglądający wóz techniczny z rodziny WZT i trzymając w ręku lornetkę, wychylił się by ustalić przeciwnika. Ostrzał prowadzony był do kotłowaniny potworów, wylewającej się z pobliskiego lasu, jakieś trzysta metrów od linii utworzonej przez pojazdy „dziesiątej”. Lecz to nie na nich skupiła się jego uwaga.

Mniej więcej w połowie odległości od jaru i watahy, biegło ile sił w nogach prawie dwudziestu osobników. Wyglądali jak unoszące się w powietrzu krwiożercze widma, gdy z całą dostępna siłą przedzierali się przez wysoką trawę. Ich ubrania były pokryte były krwią, błotem i miłościwy Bóg, który zrobił sobie małe wakacje, wie czym jeszcze. Jeden z nich zachwiał się i upadł postrzelony przez jakiegoś idiotę, akurat, gdy zastanawiał się jakim sposobem jego przerażeni podwładni odróżniają swoich od obcych.

– Cały ogień na linię drzew! – wydarł się do podkomendnych – Nie strzelać do LUDZI!!! – z całą dostępną siłą zaakcentował ostatnie słowo dla mniej domyślnych.

„Widma” wbiegły pomiędzy czołgi, by w różnych odstępach odległości osunąć się na kolana, lub też paść na ziemię bez ducha. Nieliczni szukając oparcia w otoczeniu utrzymali pozycję półstojącą. W ich kierunku biegli już sanitariusze. Grzegorczyk przeniósł z powrotem wzmocniony lornetką wzrok na pole bitwy.

Tymczasem osłabiona nieco wataha podzieliła się na dwie części. Jedna ruszyła wzdłuż linii lasu, prawdopodobnie z zamiarem ataku z flanki. Ciekawe czy to instynkt, czy też inna siła kierowała nimi w ten sposób, zachodził w głowę kapitan. Drzewa znacznie ograniczyły kierowaną na nie siłę ognia, lecz do działań włączały się kolejne pojazdy i ludzie. Natomiast druga część watahy ruszyła w przeciwnym kierunku z podobnym zamiarem co pierwsza, lecz opuściła dający schronienie las i to okazało się dla niej mordercze.

Kilka minut później, odgłosy strzałów niemal wymarły, ogłaszając zakończenie niespodziewanej potyczki. Mógł więc ze spokojnym sumieniem opuścić pierwszą linię i udać się ku wrakowi Leoparda, którego udało się przyholować. Po drodze minął wyrywającego się cywila, prowadzonego przez dwóch żandarmów, którzy nie wypatrywali akurat potworów. Przed chwilą zatwierdził jego egzekucję. Ludzie zawsze będą odczuwać strach, lecz nie może im on zaćmić zmysłu percepcji postrzegania sojuszników i przeciwników.

„Widma” powoli dochodziły do siebie – fizycznie. Ich oczy były przepełnione dobrze rozpoznawalnymi emocjami. Było kilka przypadków nieskrywanego i niedziwiącego nikogo płaczu. Wśród nich odnalazł czarnowłosego chłopaka, niegdyś o twarzy niewinnego studenta. Nie wyróżniał się niczym konkretnym spośród ocalałych, jeśli nie liczyć tego błysku w oczach.

– Spokojnie żołnierzu. – odpowiedział mu milcząco całkowicie opanowany wzrok, wyczekujący rozkazu. – Jak się nazywacie?

– Szeregowy Dariusz Schepner, rezerwista. – oschłość jego słów zadziwiła Grzegorczyka.

– Kto z was dowodził?

– Ja, kapitanie.

Te słowa wcale go nie zdziwiły, mimo że widział wśród „widm” przynajmniej dwóch podoficerów. Wyglądał na jedynego, który był w stanie nimi w miarę logicznie nimi kierować. Przeszedł przez piekło i zachował okaleczoną, ale mimo wszystko sprawną psychikę.

– Weźmiesz swoich ludzi do dwóch „Rysiów” saperów i tam może chwilę odpoczniecie, bo zaraz ruszamy do Legnicy.

Na twarzy szeregowego pojawił się dziwny grymas. Pierwsza widoczna oznaka, iż jest w stanie generować emocje.

– Panie kapitanie – mówił powoli, leciutko przeciągając sylaby – a jak myślicie, skąd my wracamy…

 

***

 

Wolnym krokiem, zdradzającym objawy zmęczenia po dwudziestoczterogodzinnym dyżurze, dwaj pielęgniarze rozpoczęli ostatni dziś obchód. Idąc pustym korytarzem delektowali się panującą tutaj ciszą. Kto by pomyślał, że jeszcze trzy godziny temu panował tu taki „sajgon”. Razem lekarką, która teraz leczy opuchniętą lewą połowę twarzy, ledwo dali radę ich wszystkich uspokoić. Starszy pielęgniarz widział coś podobnego po raz, w ciągu dwunastoletniego okresu swojej pracy tutaj. Pacjenci tego oddziału po prosu zwariowali, oczywiście jeśli mogli bardziej. Znajdowały się tutaj najcięższe przypadki ówczesnego świata. Zatrzymał się przy pokoju numer dwadzieścia sześć. Przez przeźroczystą płytę akrylową widać było, wyłożone specjalnymi poduszkami, niewielkie pomieszczenie. Przez okno przebijało się szczątkowe światło z pobliskiej latarni, rysując w panującym półmroku kontury sylwetki pacjenta. Jego twarz była niewidoczna, podobnie jak zaćmione mgłą oczy. Co ciekawe, tylko mu nie udzieliła się ogólna panika. Czyżby w jego przypadku psychotropy spełniły swoje zadanie?

– Kto to?

Mężczyzna spojrzał na swojego młodszego kolegę z nieukrywanym zdziwieniem.

– Kpisz, czy o drogę pytasz? – wyczytał z twarzy Młodego, że ten nie żartuje.

Oparł się ścianę, skracając odległość do szyby.

– Od trzech lat, co pół roku przysyła się tutaj likwidatorów, którzy pracują co najmniej dwanaście miesięcy, na gruntowne badania psychologiczne. Niewielu ich jest.

– Więc ten nie przeszedł testów? – w głosie Młodego słychać było negatywne emocje.

– Gardzisz nim? Dziwne, bo dzięki niemu wszyscy żyjemy. – starszy pielęgniarz oderwał wzrok od szyby i spojrzał na niego, a w jego oczach wciąż przebijał się szacunek, który kierował do pacjenta – On jest ostatnim Widmem.

Młody pochodził z Krakowa i dopiero niedawno trafił w Sudety. Przy piwie z kumplami słyszał trochę legend z okresu nadejścia plagi, lecz nie bardzo w nie wierzył.

– Chodzi ci o tego, co wezwał szkopów?

– Tego co przebił się przez największą hordę, jaka przebyła Nysę i Odrę. Tego co wydostał się z Legnicy. Czy nazwisko Schepner mówi ci coś więcej?

Młody zamrugał lekko.

– Z tej trójki?

– Owszem. Szern, Widmo i Czudyśko. Szałajdewicza dawno już tutaj nie widziałem, a ostatniego dla naszego dobra nikt nigdy nie zapraszał.

– No to przydybali Schepnera.

Twarz starszego mężczyzny stężała.

– Zaczął stanowić zagrożenie dla wszystkich wokół. Wariował wśród ludzi, bo wszędzie widział plagusy Syndrom stresu po bojowego, przykleili mu od razu. Matelski podejrzewał nawet Schizofrenie paranoidalna, ale potwierdził tego do końca.

– Pewnie nie było łatwo go tutaj zamknąć. – stwierdził Młody

– Ależ nie, sam zgodził się na leczenie… po tym jak zadzwonili po Szerna, a ten przemówił mu do rozsądku i uwolnił tym samym personel, który trzymany był niemal jak zakładnicy.

– Szkoda, że tak skończył.

Starszy poklepał go po ramieniu i ruszyli dalej, mając nadzieję, że niedługo skończy się ten przeraźliwie długi dzień.

Schepner wciąż siedział na łóżku nie zdając sobie sprawy, iż przed chwilą był obserwowany. Jedynie miarowy oddech potwierdzał, że wciąż żył. Fizycznie.

Jego wargi zadrgały lekko, by po chwili wspomagane krtanią wydać dźwięk.

– Czuje… – głos był chrapliwy, jakby go dawno nie używał – Czuje was…

A przez zamglone lekami oczy przebiły się pierwsze błyski jego świadomości.

 

***

 

Szum wody roznosił się po puszczy, tworząc razem z nią złudną wizję harmonii i bezpieczeństwa. Schepner otrzepał przykurzone pyłem spodnie i ruszył wzdłuż potoku, zostawiając za sobą niewielki otwór prowadzący do ukrytej pod ziemią jaskini.

– Zajęło ci to trochę. – męski głos przebił się przez szum

– Gdybyś nie dał dupy, poszło by znacznie szybciej.

Darek wspiął się na powalone drzewo i ujrzał swojego rozmówcę. Szałajdewicz leżał otoczony ich wspólnym ekwipunkiem, na kamienistym brzegu rwącego potoku. Czarnowłosy likwidator przekroczył burzącą się wodę i lęgnął obok towarzysza.

– Chcesz zupy?

Darek podniósł się do pozycji półleżącej i zobaczył gęstą pomidorówkę, znad której unosiła się para. Nie miał pojęcia o tym, że jego przyjaciel wziął ze sobą turystyczną butlę gazową. Poirytowanie ogarnęło go gdy zrozumiał, że to prowizorycznie przerobiony miotacz ognia.

– Miłosz! Czy cię już do końca po…. – wydarł się na rannego

– Głodny Polak, to zły Polak. – odparł nie okazując skruchy.

– Przecież każdy plagus mógłby cię teraz zajść.

Szałajdewicz posłał mu „to” spojrzenie, którego nienawidził i wzruszył ramionami.

– Mam podzielną uwagę. To, że na przykład gotuje, nie oznacza, że jestem ślepy na otoczenie.

– Oczywiście, – sarkastyczny ton wręcz wylewał się z jego głosu – a ta szrama sprzed pół godziny, to tylko zadrapanie.

Miłosz spojrzał na opatrunek, ciągnący się wzdłuż lewego fragmentu jego brzucha.

– Tfaaa…

– Widziałeś, że wokół tej dziury są dziwne ślady i zachowałeś się jak amator.

– Dobra, dobra. Skończ już. – Miłosz był rozdrażniony – Od teraz za każdym razem nim wejdę do jakiejkolwiek dziury, najpierw wpieprzę do niej z dwa granaty. – Widząc dwuznaczny uśmieszek na twarzy przyjaciela, do dał jeszcze. – Ty myślisz tylko o jednym.

Schepner wstał, a eliptyczna gałka oczna jakiegoś plagusa, zadyndała na rzemieniu. Stale nosił ze sobą zestaw trofeów. Zaciągnął się świeżym powietrzem przymykając oczy, a rozkoszne uczucie rozpromieniło mu twarz.

– Wolałbym być tu z obojętnie jaką laska, byle nie musieć użerać się z tobą.

Blondyn spojrzał na kumpla. To dobrze, że przestaje już myśleć o Paulinie. Czas zaiwania do przodu, bez względu na mijane tragedie. Przecież sam coś o tym wie. Otworzył szeroko oczy, by uniknąć spotkań ze zmarłymi. Wolał nie spoglądać za siebie, bo tam czaił się niezaspokojony niczym ból i żal.

I tak milczeli, pogrążeni we własnych galimatiasach uczuć, mając nadzieje, że czas zdoła je choć nieco przyćmić.

 

***

 

Młody starał się ukryć i zniknąć z pola widzenia, tak tylko jak było to możliwe. Jednak kąt do którego zapędziły go plagusy, na spółkę z jego własną paniką, nie dawał zbyt dużych możliwości.

W odległości zaledwie czterech metrów od niego, para potworów pałaszowała ciało Pani doktor. Wytwory plagi zdawały się nie zwracać na niego najmniejszej uwagi, przynajmniej na razie.

Nie było, żadnej sensownej drogi ucieczki, z której by skorzystał, jeśli pozbyłby się paraliżującego strachu. Monstra samymi swymi ciałami zakrywały częściowo obie odnogi korytarza. Może specjalnie nie chciałyby, drugie danie im umknęło i wpadło w szczęki ich pobratymców. Sekundy mijały wolniej niż zwykle, a przynajmniej tak postrzegał to naładowany adrenaliną mózg Młodego. Nogi w końcu ugięły się pod nim i osunął się na cztery litery. Jego oddech powoli spokojniał, a w szarganym całą sytuacja umyśle pojawiła się jej akceptacja. Nie miał już sił już dalej biec, tak jak w ciągu ostatnich minut. Czekał więc na nieuniknione, jak niewinny skazaniec w celi śmierci. Jego usta powoli poczęły poruszać się wraz z kolejnymi słowami, dawno nie wypowiadanej modlitwy, która spłynęła na niego w tym krytycznym momencie.

Jedno z monstrum oderwało okrwawiona mordę od posiłku, najwidoczniej czymś zaalarmowane. W głosie Młodego znów pojawiły się burzliwe emocje. Drewniany kikut niespodziewanie wyłonił się w miejscu gdzie czaszka plagusa była najsłabsza. Nim zwierze padło na posadzkę w śmiertelnych konwulsjach, jego niezdający sobie sprawy z zagrożenia krewniak, oberwał gaśnicą. Słychać było gruchot pękających kości i głowa monstrum została trwale wmontowana w podłogę.

Wybawca, który wyłonił się zza ścierw, wcale nie wyglądał na niego. Przypominał bardziej oprawcę z horrorów. Upaprany krwią i innymi płynami fizjologicznymi, trzymał w ręku stojak na kroplówki. Zamachnął się nim kilka razy, jakby chciał uderzyć niewidzialnych przeciwników. Zdawało się, że na chwile pojawiał się na jego twarzy zawód, gdy cios okazywał się niecelny. Czyżby był to… Umysł Młodego zaczął kojarzyć zdobyte przed chwilą informacje.

Wybawca najwyraźniej uznał, że okolica jest bezpieczna i przyklęk przy jednym z martwych monstrów, wokół którego utworzyła się pokaźnych rozmiarów kałuża krwi. Przejechał palcem po cieczy i obserwował jak wolno spływa po nim. Wyciągnął z wolna język i delikatnie przytknął go, smakując obcej krwi.

Na jego twarzy pojawił się wyraz tryumfu. Wylatkowo paskudny dla osoby postronnej.

– Tak, tak. – głos wydawał się nie wydobywać z jego krtani, a jakiegoś ośrodka gdzieś za nim – Ty także, nie byłeś złudzeniem.

Jego wzrok przeszedł powoli po łuku, z martwego potwora na Młodego. Nieznany z imienia mężczyzna, przekręcił głowę na bok, jak drapieżnik przypatrujący się dokładniej niespodziewanemu posiłkowi. Młodego przebiegły dreszcze.

– Z deszczu pod rynnę. – usłyszał swój własny, zrezygnowany głos

Rozległo się głośne buczenie, wzmacniane przez budowę korytarza. Wybawca, podniósł się szybki i płynnym ruchem, nie zdradzającym ani krzty zdenerwowania. Z pobliskiej klatki schodowej zaczęły wypływać jak fale, gromady owadów. Niektóre unosiły się w powietrzu tworząc roje jak pszczoły. Inne niczym stawonogi przemierzały każdą płaską powierzchnię. Lahar – tak nazwano tą, wywołująca największy strach, grupę stworzeń plagi.

– Widzisz to? – głos był tym razem twardy i przypominał bardziej rozkaz niż pytanie

– Ttaak. – odparł drżącym głosem Młody.

Były pacjent szybkim i celnym ruchem stojaka, zbił szybkę zabezpieczającą włącznik alarmu pożarowego. Odezwał się ogłuszający sygnał i z malutkich dysz znajdujących się pod sufitem popłynęły cieniutkie stróżki wody, trafiając w każde miejsce w swoim zasięgu.

Lahar zatrzymał się, jak szarżujący napastnik, który niespodziewanie spotkał się potężnym ciosem. Chmara owadów opadła na podłogę, tworząc falujący dywan zdezorientowanych stworzeń.

Nieznajomy wkroczył na niego bez strachu. Tę emocję wciąż blokowały u niego psychotropy. Umysł jednak odzyskał prawie całkowicie dawne panowanie nad ciałem, tworząc na pewien okres przerażającą postać.

 

***

 

Siła ognia była straszna. Kanonada dział musiała się rozchodzić po górskiej okolicy, informując wszystkich o zaciętej potyczce. Piechota wciąż znajdująca się na pancerzach czołgów, raziła celnym ogniem członków plagi, starających się podejść do pędzących przed siebie pojazdów.

Stara kostka chodnikowa, znajdująca się na terenie szpitala psychiatrycznego, pękała pod masą Leoparda. Grzegorczyk obserwował niezwykle ruchome pole starcia z potworami, przekazując instrukcje podwładnym. Z budynków wylewały się coraz to nowi przeciwnicy, więc na brak celów po prostu nie mogli narzekać. Wydawało się, że równowaga pomiędzy ludźmi, a plagą trwa niczym niezachwiana.

Nagle z zabudowań wydobył się Lahar i pochłonął czołg, który za bardzo zbliżył się do jednego z budynków. Pojazd zatrzymał się mimo woli kierowcy i reszty załogi. Koła ciągnące się wewnątrz gąsienicy, zostały zablokowane przez masę owadów. Lahar zajmował się właśnie poszukiwaniem szczelin, przez które dostał by się do środka.

Silny strumień wody uderzył w cud niemieckiej techniki wojskowej, pozbawiając go części niechcianego bagażu. Czołg mimo wycia silnika nie ruszył się z miejsca, ale groźba niechybnej śmierci załogi, została nieco oddalona w czasie.

Grzegorczyk przeniósł wzrok z pojazdu, na okno w którym stał młody mężczyzna w fartuchu medycznym, z trudem utrzymujący szlauf. Przez chwile obok niego znajdował się drugi mężczyzna. Nim zdołał zarejestrować jakiekolwiek szczegóły na jego temat, ten wyskoczył przez okno i wylądował na ziemi z przewrotem. Natychmiast przeszedł do ataku, tnąc jakiegoś pajęczaka, który miał nieszczęście znaleźć się obok. W jego rękach siekiera strażacka pływała niemal jak ostrze szermierza.

– Podjedź bliżej! – rozkazał kierowcy.

Karabiny piechoty, nieustannie wypluwające z siebie pociski, ułatwiały robotę neoconanowi. Szaleniec ze zdziwieniem spojrzał na zatrzymujący się przy nim czołg. Po chwili zastanowienia przy grzmocił w niego siekierą, ze zdziwieniem zauważając, że jego ręka odczuła bolesne konsekwencje trzymając wciąż drgająca siekierę. Mężczyzna wskoczył na pancerz i wykonując płynne cięcia zakończył kilka niechcianych żywotów. Czołg ruszył oddalając się od zabudowań, które już szturmowała piechota, przy znaczącym wsparciu artyleryjskim. Nie patyczkowano się. Szanse, że ktoś prócz tych dwóch szczęściarzy przeżył były po prostu zerowe. Budynki jednak opierały się, lecz przeciągały tylko nieuniknione.

Grzegorczyk otworzył właz i wychylił się ku pasażerowi. Twarze obu przybrały wyraz niedowierzania. Jednemu i drugiemu zdawało się, iż spotkał ducha.

– Pułkownik?

– Widmo?

Na nic więcej nie byli w stanie się zebrać przez chwilę.

– Kretynie! – opamiętał się dowódca – Pakuj się do środka.

Na nie do końca przytomnej twarzy pojawił się wyraz ulgi. Z przyjemnością wykonał rozkaz, dawnego przełożonego.

– Gdzie z tą siekierą…!!

Koniec

Komentarze

Powtarzasz się, występują literówki, zdania wydają się niezgrabnie napisane.
"Nie miał już sił już dalej biec..." trochę znajdzie się podobnych zdań. To zwykłe niedopatrzenie, ale właśnie takie błędy trzeba wyłapywać.
"Wybawca, który wyłonił się zza ścierw, wcale nie wyglądał na niego" - napisałeś tak jakby wybawca wyglądał gdzieś na Młodego.
 "Człowiek poddany taki przeciążeniom" - właśnie te literówki, to również zwykłe niedopatrzenie.
Pisz dalej i więcej spędzaj czasu na poprawie tekstu.
Pozdro.

Nowa Fantastyka