Mary Ann zamknęła przeszklone drzwi i zasłoniła je grubą roletą. Dzień pracy dobiegł końca. Kobieta niedbale rzuciła pęk kluczy na biurko biblioteczne i zanurzyła się w labiryncie prostych regałów. Im dalej szła, tym zapach starych książek robił się intensywniejszy. Jednak dopiero po dotarciu do krętych, prowadzących na półpiętro schodów, drażniąca woń stała się naprawdę wyraźna, ponieważ nad schodami znajdował się – jak to zwykła mawiać Mary Ann – dział literatury zapomnianej. Nikogo ukryte tam książki nie obchodziły. Nikogo, poza nią.
Na półpiętrze walały się sterty pożółkłych woluminów, wiele z nich podartych i niezdatnych do użytku. A pośrodku tych smutnych papierowych piramid stał fotel. Stary, wytarty i najwygodniejszy na świecie. Bibliotekarka nie wymieniłaby go za żadne skarby.
Tylko rozsiadła się w trzeszczących objęciach mebla, pociągnęła za sznurek wiszący nad oparciem. Ciche kliknięcie i lampka u sufitu rozbłysła słabym światłem żarówki energooszczędnej. Kobieta przeklęła swój wybór. Wzięłaby w sklepie porządną sześćdziesięcio-watówkę, a nie to cholerstwo. Trzeba było czekać wieki, aż w końcu zaczynało świecić porządnie.
Mary Ann, siedząc w półmroku, odsunęła czubek najbliższej sterty i wyciągnęła ukryty tam wolumin – prosto oprawiony, bez żadnych zdobień, nie posiadał nawet tytułu. Nic w tym zresztą dziwnego, skoro opowieść w środku nigdy nie została z góry ustalona.
Szekspir – który zarzekał się, że jest autorem księgi – potwierdził jakoby brak tytułu był zabiegiem celowym. Aczkolwiek nie potrafił wytłumaczył, co za cel mu przyświecał w jego zastosowaniu. Pewnie kłamał, stwierdziła bibliotekarka i jak za skinieniem magicznej różdżki poczuła charakterystyczny chłód, powoli otaczający jej osobę.
– Dobry wieczór, Mary Ann.
– Dobry wieczór, Szekspirze. Akurat o tobie myślałam.
– Pewnie nic dobrego.
– Ależ skądże.
Duch przeleciał przez nią, niczym nie przymierzając mąka przez sito, na moment zasnuwając oczy kobiety mlecznobiałą materią własnego ciała. Potem zawisł przed jej nosem w bardziej skupionej formie. Placek łysiny nad czołem, resztka włosów w nieładzie, lichy wąs nad bladymi ustami i równie nieciekawy zarost na brodzie. Tak, wyglądał kropka w kropkę, jak podobizna Szekspira zawieszona w głównej sali bibliotecznej. Ale Mary Ann przejrzała ten fortel już lata temu. Duch miał tyle wspólnego ze sławnym Anglikiem, co wygląd i cytaty, które bezwstydnie od swojego pierwowzoru zapożyczał.
– Spóźniłeś się – zauważyła.
– Ach, moja droga. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś.
Wypowiedzi Szekspira często nie miały sensu, ale Mary Ann chętnie kontratakowała kolejne riposty. Szczególnie że tym sposobem potrafiła potok poezji zatrzymać.
– Ale jeśli pamięć mnie nie myli – odparła podstępnie – lepiej być o trzy godziny za wcześnie niż o minutę za późno.
Duch zakręcił się w powietrzu, furkocząc niczym mokre pranie na wietrze.
– Niech każdy będzie panem swego czasu! – ryknął.
– Nie tak głośno, mój drogi. Pamiętaj, to puste naczynia robią najwięcej hałasu.
Reprymenda wyraźnie ubodła Szekspira, bo zmarszczył brwi i prychnął ze złością.
– Jak się kobieta uprze, to diabła przegada.
– Mówić to mało, trzeba mówić do rzeczy.
Duch zwiesił ramiona i kiwnął głową, tym samym przyznając się do porażki.
– Reszta jest milczeniem – dodał na koniec. – W takim razie, jak mogę ci służyć tego pięknego wieczoru, moja Mary?
Bibliotekarka zaczęła kartkować trzymany w dłoniach wolumin. Przejeżdżała wzrokiem po zapisanych maczkiem stronach, aż wreszcie odnalazła pustą.
– Chcę znowu wyruszyć. – Policzki zapiekły ją od radosnego uniesienia. – Na kolejną przygodę.
Szekspira wyraźnie strapił ten entuzjazm.
– Mary Ann… jesteś pewna?
Kobieta z figlarnym błyskiem w oku odparła:
– Już dawno zrozumiałam, jak to działa, drogi przyjacielu.
Duch wydawał się szczerze wstrząśnięty.
– Więc dlaczego…
– Mój mąż nie żyje – wtrąciła – a dzieci się nie doczekaliśmy. Tak naprawdę nie mam nic do stracenia.
Szekspir utkwił wzrok gdzieś za plecami kobiety. Moment kontemplacji zakończył smutnym uśmiechem, po czym skłonił się dwornie.
– W takim razie wybacz mą opieszałość, droga Mary. Będę posłusznie czuwał nad przebiegiem twojej przygody. Jak zawsze.
***
Kapitan Mary Ann Jones była postrachem sześciu mórz. Nie siedmiu, tylko dlatego, że siódmego jeszcze nie zdążyła odwiedzić.
Statki handlowe na widok flagi z czaszką otoczonej wieńcem pełgających na wietrze płomieni uciekały w popłochu. Ale nikt nie był w stanie przegonić “Wrednego Rudzielca”. Brygantyna pruła wzburzone fale, osiągając rekordową prędkość dziesięciu węzłów.
Tym razem jednak nie doszło do pościgu. Obcy galeon spokojnie utrzymywał kurs i prędkość. Bandera ze złotym orłem tłumaczyła to zachowanie – byli pod opieką cesarzowej. Musieli przewozić przynajmniej jednego wysokiego rangą urzędnika państwowego.
Cudownie, pomyślała Mary Ann. Nie cierpiała urzędników. Zaraz po sztormach byli największym przekleństwem tych wód.
Wredny Rudzielec zrównał się z opasłą łajbą, która w końcu przyspieszyła, ociężale rozdzierając morską toń. Widocznie zrozumieli swój błąd. Ale zdecydowanie za późno.
Salwa z dział na stanowiskach burtowych brygantyny zalała pokład drugiego okrętu deszczem kul. Haki i liny wyleciały w powietrze, by sczepić statki w gwałtownym uścisku. Woda wzburzyła się, otaczając ten namiętny taniec drewnianych kolosów kożuchem białej piany. Niebo wypełniła chmara ludzi przeskakujących między okrętami. Abordaż przebiegł bez przeszkód, wręcz żałośnie łatwo. Nie minęło wiele czasu, gdy pokład galeonu spłynął czerwienią, a jego załoga legła na mokrych deskach spętana, poraniona i odarta z dumy.
Ludzie Mary Ann wyszli z walki niemalże bez szwanku. Stary Joe miał rozcięty policzek, Chromy Sam trzymał się za zranioną nogę – akurat tę, która dotychczas działała całkiem nieźle. Pechowy człowiek, teraz będzie już całkiem okulawiony. Najprawdopodobniej potrzebował pomocy znachora, ale tylko on jeden z całej bandy.
Kapitan za to wyglądała nieskazitelnie. Szła pewnie po mokrym pokładzie, w dłoni trzymając złoconego garłacza, odziana w koszulę z bufiastymi rękawami, przewiązaną w pasie czerwoną szarfą, i spodnie wpuszczone w buty z wywiniętymi cholewami. Przy boku nosiła szablę błyszczącą szkarłatnym wspomnieniem świeżo przelanej krwi.
Gdy pochyliła się nad bogato odzianym szlachcicem, klęczącym na przedzie pokonanej załogi, jej zielone oczy wypełniły figlarne iskierki, a burza rudych włosów przysłoniła część wykrzywionego w szelmowskim uśmiechu oblicza.
– Jak mniemam, to ty jesteś paniszczem – zagaiła – którego rzyć ta łajba ma zaszczyt przewozić?
Spojrzenie mężczyzny było zimne i przenikliwe.
– Kiedyś powinie ci się noga, ruda dziwko – wysyczał jadowicie. – Wtedy poproszę samą cesarzową, by wywiesiła twoje przeklęte przez światłość truchło mewom na pożarcie.
Mary Ann zmarszczyła brwi. Źródła tak zajadłej nienawiści mogła jedynie dociekać w swoich poprzednich podbojach.
– Panie Bennan, czy kojarzy pan tego człowieka? – spytała szeptem.
Waligóra czuwający za jej plecami zdjął z oka przepaskę i przyjrzał się gładkiej twarzy szlachcica. Kapitan ufała staremu bosmanowi, jak nikomu innemu z załogi. Lata smagania słonym wiatrem i wspólnych przygód sprawiły, że był twardszy niźli skała i wierniejszy od psa.
– Syn gubernatora – wyszeptał.
Na te słowa Mary Ann rozpromieniła się niczym słońce o wschodzie.
– Ach, to zaszczyt dla mnie poznać imć Colsona Juniora – stwierdziła wesoło. – Me sczerniałe serce rozpiera radość na myśl o okupie, który za waćpana otrzymamy.
Młodzieniec splunął pod nogi Jones i wyraźnie zbierał się do wygłoszenia kolejnych obelg. Postanowiła nauczyć go odpowiednich manier, w końcu rozmawiał z damą. Szybkim ruchem uniosła ukochany garłacz i przystawiła pozłacaną lufę do czoła pyszałkowatego szczeniaka.
– Nazwij mnie jeszcze raz rudą dziwką – zaproponowała słodko – a uznam, żeś niewart okupu, tylko kuli. A teraz mów, jeno grzecznie, czy przewozicie coś wartościowego?
Colson milczał, wzrokiem ciskając gromy. Przynajmniej nie szczał w portki pod byle pretekstem, w przeciwieństwie do swojego tatusia. Tyle że Mary Ann i tak musiała go ukarać, jakby chłopak odważny nie był.
– Panie Bennen, proszę… – zaczęła, ale hałas spod pokładu zmienił jej wypowiedź: – Proszę sprawdzić, co się dzieje.
Bosman odszedł bez słowa. Po chwili wrócił, prowadząc jakąś dziewkę i Smrodliwego Rogera. Gdy tylko dwójka stanęła przed obliczem kapitan, Waligóra pchnął ich brutalnie na ziemię.
– Roger dobrał się do dziewczyny – zaraportował krótko. – Wyglądało na to, że była trzymana pod kluczem.
Ciemnoskóra nieznajoma o ściągniętej strachem, ślicznej buzi zbierała się właśnie z pokładu. Mary Ann nie omieszkała zauważyć, że niewiasta musi podtrzymywać rozerwaną spódnicę, tak by nie świecić załodze gołym tyłkiem po oczach. Jednakże nagie piersi, których dziewczyna nijak nie była w stanie skryć wątłymi ramionami, mogli podziwiać bez najmniejszego problemu.
Kapitan kazała bosmanowi znaleźć dla niej jakieś okrycie. Potem przysunęła się do wciąż zalegającego na deskach Rogera i kopnęła go z całej siły.
– Rozumiem, że jesteś z nami od niedawna – warknęła jadowicie – ale znasz zasady. Żadnych gwałtów pod moją banderą. U innych do woli, a jakże, ale nie u mnie.
Brudna gęba marynarza wykrzywiła się z bólu, ciało zwinęło pod ciosem. W świńskich ślepiach błyszczała jawna wzgarda i irytacja. Ale spierzchnięte wargi wykrzywił służalczy grymas, ukazujący resztki żółtego uzębienia.
– Co to za zabawa, jeśli nie można bałamucić małych kurewek, pani kapitan? – spytał Roger, siląc się na wesołość.
Mary Ann przekrzywiła lekko głowę. Niesubordynacja? Nie mógł dać jej lepszej okazji na pokazanie, kto tu rządzi, bez tykania niesfornej latorośli gubernatora.
– Panie Bennen, proszę zebrać załogę – rozkazała. – Imć Colsona zapakujcie do ładowni, będzie mu tam wygodnie. A dziewkę umyć i ubrać. Zjem z nią kolację. Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, aj?
Bosman lekko skłonił głowę.
– Tak jest, pani kapitan.
Minęła Rogera, kierując się ku burcie galeonu. Chciała czym prędzej opuścić ten zapomniany przez Boga okręt.
– A! I jeszcze jedno. – Zerknęła za siebie. – Panie Bennen, proszę Smrodliwego Rogera również wpakować do ładowni. Odstawimy go w najbliższym porcie, pierwej dokonując na nim drobnego zabiegu kastracji.
Tym razem ruszyła do przodu, nie odwracając się za siebie.
Na pokład Wrednego Rudzielca odprowadziły ją rozhisteryzowane wrzaski przyszłego rzezańca.
***
Siedziały naprzeciw siebie, za stolik robiła beczka, za krzesła skrzynie.
– Jak się nazywasz? – Mary Ann spytała znad zupy.
Dziewczyna była mocno wystraszona. Wiła się w nowej sukni, niczym wąż w zrzucanej skórze – to chwytała poły spódnicy, to drapała otoczoną koronką szyję albo sięgała za plecy, by wymacać perłowe guziki. Ale w słowie wykazywała osobliwie dworskie maniery.
– Camille, pani – wymruczała. – Pochodzę z Wysp Krabich.
– A co to chciał od ciebie syn gubernatora?
Tamta zacisnęła usta w wąską kreskę. Wystarczyło jednak, by Mary Ann zmrużyła oczy, świdrując Krabicę lodowatym spojrzeniem, i wykrzywiła się wrednie, a niewiasta zaraz zaczęła gadać:
– Miałam mu towarzyszyć w dżungli i… przeprowadzić go przez świątynię, pani.
Kapitan zatrzymała łyżkę z zupą w pół drogi do ust.
– Nie mów mi, że chodzi o te wasze ludowe banialuki? – zapytała z niedowierzaniem. – O skarbie i wybrańcu, który uwolni was spod buta cesarzowej?
Oczy dziewczyny rozszerzyło zdumienie.
– Skąd znasz przepowiednię… – Wyraźnie ugryzła się w język i dodała: – Pani?
– Stary Joe jest od was. – Mary Ann wyszczerzyła się w szerokim uśmiechu, prezentując towarzyszce równe, w tym dwa złote, zęby. – Lubi mojej bandzie opowiadać bajki na dobranoc. Tę szczególnie. Czyli co? To prawda?
Camille potwierdziła skinieniem.
– Niech to zgniły małż trafi. – Piratka uderzyła pięścią w dno beczki i roześmiała się rubasznie. – Wierzyć się nie chce, ale zawodowa powinność nie pozwala mi rezygnować z tajemniczych skarbów. Podaj koordynaty na tę swoją dżunglę, natychmiast zmienimy kurs.
– Nie znam ich, pani – powiedziała cicho dziewczyna.
– To kto zna, do stu piorunów?
– Syn gubernatora zapamiętał mapę, po czym spalił ją na popiół. Wiem tylko, jak ominąć pułapki, które czyhają wokół świątyni na przypadkowych wędrowców. – Zgarbiła ramiona, wlepiając wzrok w swoją wciąż nieruszoną miskę. – Proszę zrozumieć, pani… strzegłyśmy z babką mapy, wcale nie znając jej sekretów. Tak by pokusa…
– Aj, aj. – Mary Ann zbyła słowa tamtej lekceważącym machnięciem łyżki. – Joe coś tam wspominał. Ale Colson Juniorek nie jest chyba tym waszym wybrańcem, co?
Dziewczyna na moment zagryzła wargi i pokręciła przecząco głową.
– Nie sądzę, pani. – Spojrzała na kapitan z niezrozumiałą dla owej nadzieją i wyszeptała: – Ale może to nie wybrańca a wybranki potrzebujemy?
Mary Ann akurat siorbnęła sobie łyczek zupy i nieomal się przez tę cholerną Krabicę zakrztusiła.
– Oooo, dziewucho – wycharczała, trzymając się za gardło – nie ma mowy. Nie dam się wrobić w rolę jakiejś przeklętej wybawicielki świata. Mój cel jest prosty – chcę zdobyć ten wasz skarb. Nic więcej.
Camille wyraźnie zawiodła się na odpowiedzi kapitan, przez co nagle zrobiło się nieprzyjemnie cicho w kajucie.
Mary Ann nie wytrzymała jednak długo:
– No, ten, właśnie. – Odchrząknęła. – O ile dobrze pamiętam, to tajemnicy Krabowców miały strzec szamanki. A ja znalazłam coś w kuferku Juniorka. – Zrobiła krótka pauzę, wyciągając spod kołnierza poskręcany medalion z gadzim, jakby świeżo wyłupanym okiem. Gałka wciąż zachowywała się niczym żywa, toteż po wystawieniu na światło, pionowa źrenica zwęziła się w cienką, ledwie dostrzegalną kreskę. – Dobrze myślę, Krabia Dziewucho? Znasz się na czarach?
***
Camille wyglądała na wyjątkowo uradowaną odzyskaniem swojego „trzeciego oka”. Bez szemrania wykonała rozkaz, ale to tylko wzmogło podejrzliwość kapitan.
Wiedźma uwarzyła jakąś cuchnącą miksturę, zmarnowała drogocenną świeczkę i zaśpiewała Colsonowi do ucha. Wyglądało to mało przekonująco, a jednak podziałało. Syn gubernatora zachowywał się jakby wychylił za dużo gorzałki, ale potulnie przekazał Bennenowi potrzebne koordynaty. Niestety, do wyrysowania mapy już się nie nadawał, bo zasypiał z nosem w kałamarzu. W końcu to Waligóra musiał sam wyznaczyć, dokąd prowadziły współrzędne.
Wychodziło na to, że Wrednego Rudzielca czekała długa droga, więc kapitan postanowiła zmienić obecny kurs na Karli Port. Przed taką wyprawą musieli kupić zapasy oraz odstawić Smrodliwego Rogera.
O dziwo, Krabia Dziewucha nalegała, by nie ucinać swojemu niedoszłemu gwałcicielowi tego i owego. W zamian obiecała rzucić na pirata klątwę, która sprawi, że narzędzie terroru już nigdy się nie uniesie.
Ta propozycja wydawała się kusząca. Na tyle kusząca, żeby przeraziło to Mary Ann. Czyżby na starość zaczynała mięknąć?
– Nie wiem – mruknęła podczas kolejnego posiłku, który jadła z Camille. Lubiła spędzać z nią wieczory; zawsze była to jakaś odmiana. – Gdy któryś z moich ludzi w bitce brał sobie jakąś bidulę w obroty, zawsze wyznaczałam taką samą karę.
Dziewczyna nie ustępowała:
– W takim razie, pani, powiedz załodze prawdę. Że to ja chciałam, byś oszczędziła Rogera. Skoro potrzebujesz moich czarów, nie zdziwią się, żeś poszła mi na rękę…
Kapitan wybuchnęła drwiącym śmiechem.
– Masz tupet, Krabia Dziewucho. Jeśli oficjalnie ci ustąpię, chłopcy dopiero pomyślą, że mi się coś we łbie pomieszało. Poza tym mogą dojść do wniosku, że zaloty Rogera wcale ci się podobały… – Twarz Mary Ann spowił grymas zniesmaczenia. – Zaraz miałabyś nieproszonych gości pod kocem. I skończyłyby się te twoje durne spacerki.
– Pożałowaliby tego po stokroć – żachnęła się Camille. W migdałowych oczach zalśniły wojownicze ogniki, ciemne usta wykrzywiła w buntowniczym grymasie.
Trzeba było przyznać, że przez ostatnie parę dni wiedźma nabrała animuszu, odkrywając przed Mary Ann całkiem nowe oblicze. Niewiele zostało z tej przestraszonej dziewczyny, którą piratka poznała na statku gubernatora. I to nie tylko z powodu odzyskania przez Camille utraconej magii. Szczwana Krabica zrozumiała również, że cała załoga – pomijając bosmana i kapitan – boi się do niej podejść, aby nie zostać posądzonym o napastowanie. I wykorzystywała to bez skrupułów.
Każdego ranka spacerowała po deku z wysoko uniesionym czołem, tak że chłopcy musieli pośpiesznie schodzić jej z drogi. Mniej uważnych zachodziła od tyłu i chrząkała. Tym sposobem Tom Buźka prawie wypadł za burtę.
Mary Ann bawiły wybryki Krabicy, ale nie dlatego przymykała na nie oko. Jakby nie patrzeć, naprawdę musiała liczyć na pomoc szamanki, jeśli zamierzała zdobyć skarb Krabiego Ludu.
– Dobrze – odparła w końcu. – Zrobimy po twojemu, ale pod warunkiem, że ześlesz Rogerowi najgorsze koszmary z możliwych. Niech wrzeszczy, aż się morze od tego wzburzy. Potem nieprzytomnego odstawimy na brzeg. – Zaakcentowała swoje słowa, kreśląc kółka palcem. – Chłopcy przecież w gacie zaglądać mu nie będą, więc pomyślą, że sprawa została rozwiązana po staremu.
Camille skłoniła z wdziękiem głowę.
– Dziękuję, pani.
Kapitan odsunęła od siebie pustą miskę i otarła usta.
Była zaskoczona. Wiedźmie najwyraźniej nie zależało na wywołaniu zamieszania wewnątrz załogi, skoro tak łatwo przystała na jej warunki. Za prośbą tamtej musiało się kryć coś innego. Ale co?
Niestety, pozostawało tylko spytać.
– Powiedz mi jeszcze, Krabia Dziewucho – nakazała Mary Ann. – Dlaczego się tak uparłaś? Roger nie miałby dla ciebie litości.
– Wiem, pani. Jeśli jednak nie przeżyłby tego… tego, co zamierzałaś mu zrobić, moje serce spowiłby cień – odrzekła egzaltowanie, zawieszając wzrok na knocie ustawionej pośrodku beczki świecy. W wilgotnych źrenicach pojawiły się bliźniacze odbicia płomienia, gdy dodała: – Nie pozwolę, by ktokolwiek zginął przeze mnie, pani. Nawet taka szumowina.
Kapitan nie wierzyła własnym uszom. Dawno nie miała do czynienia z kimś równie naiwnym. Krabica zachowywała się, jakby, nie daj Boże, miała coś do powiedzenia w związku z tym, jak potoczy się ta historia.
Z drugiej strony Mary Ann powinna się cieszyć, że przyszłość wyprawy spoczywa w rękach tak nonsensownie szlachetnej osoby. A jednak wiedziała, że szlachetność na morzu oznacza wyłącznie kłopoty.
***
Dwa razy księżyc przepłynął po granatowym niebie, zanim dotarli na miejsce. Karli Port, jak na nielegalny azyl przystało, leżał nad głęboko wcinającą się w ląd zatoką, wręcz niemożliwą do odnalezienia bez odpowiedniej wiedzy i umiejętności.
Wredny Rudzielec zakotwiczył daleko od brzegu, za jedną z bujniej porośniętych wysp, więc piraci, by dotrzeć do portu, musieli użyć łodzi. Te zakołysały się na ledwie falującej, spokojnej wodzie i popłynęły napędzane siłą mięśni. Chwilę później, między smaganymi wiatrem skałami, o dziwnych, pobudzający wyobraźnię kształtach, między kłębami zielonych krzaków i drzew, wyrosły, jakby znikąd, nadgryzione zębem czasu budynki. Pierwszy był niepozorny – przypominał chatkę rybaka, którego tylko szaleństwo mogło przywieść na te zapomniane przez Boga wody. Następne wyglądały już lepiej.
W Karlim Porcie dominowały budynki niskie, o spadzistych dachach i jasnych kolorach, odbijających palące słońce. Do widoku powoli odsłaniającego się przed oczami, dołączały dźwięki, drażniąc uszy niczym buczenie komara. Nagle okazywało się, że pozorna głusza tętniła życiem.
Mary Ann zeskoczyła chyżo na brzeg i odwróciła się na pięcie.
– Tom, Marty, wyrzućcie to truchło w jakieś ustronne miejsce – powiedziała, wskazując nieprzytomnego Rogera. – Panie Bennen, proszę z resztą załogi zadbać o zebranie zapasów. Nie zapomnijcie się targować. Ja zaś w tym czasie zajmę się imć Colsonem. – Wyszczerzyła szelmowsko zęby. – Zobaczę, ile za niego dostaniemy.
Gdy już każdy ruszył w swoją stronę, Mary Ann z niesmakiem spojrzała na spętanego, klęczącego mężczyznę. Był zakneblowany, ale wystarczyło zerknąć mu w oczy, by w mig pojąć, co sądzi o szanownej pani kapitan.
Zaczynała żałować, że nie pozwoliła odurzyć Colsona. Ale nie uśmiechało jej się nosić go na plecach ani kazać to robić któremuś z chłopców. Szczególnie że tam, gdzie szła, i tak musiała wkroczyć sama. Znaczy – sama z towarem.
– Dobra, rusz się, smarkaczu.
Syn gubernatora pokracznie podniósł się na nogi i ruszył przed siebie ze spuszczoną głową. Gdyby nie mordercze spojrzenie, którym chwilę temu ją poczęstował, może nawet poczułaby iskrę współczucia do chłopaka. Młody płacił za grzechy ojca, gdyż – z tego, co wiedziała – swoich się jeszcze nie dorobił.
Nawet sczerniałe serce Mary Ann biło nieco żwawiej na myśl o takiej niesprawiedliwości. A już tłukło się w piersi jak szalone, gdy tylko przeliczyła, ile będą owe grzechy warte. W złocie.
Ulicami Karlego Portu wędrowały różne typki. Spod ciemnej, ciemniejszej, a nawet wygasłej gwiazdy. Toteż nikogo nie zaskoczył widok rudej piratki brutalnie popychającej przed sobą jeńca. Kto się napatoczył, schodził na bok, udając że akurat tędy go droga prowadzi. I że nic nie widzi.
Mary Ann otworzyła sobie Colsonem drzwi do baśniowo nazwanej speluny „Ciotka Biegunka”. Właściciel, stary Bełt, zarzekał się, że jego cioteczka rzeczywiście miała na imię Biegunka (a zważywszy jak sam się nazywał, można było w to uwierzyć), i to ona pożyczyła mu pieniądze na założenie tego wspaniałego przybytku. Karczmarz wprawdzie grosza krewnej nie oddał, ale miał na tyle honoru, by uczcić kobietę, nazywając spelunę jej imieniem. Chociaż ona pewnie wolałaby gotówkę.
Goście „Ciotki Biegunki” byli równie uroczy, co nazwa lokalu. Na wkraczających do środka spoglądali podejrzliwie, zaropiałymi i czerwonymi od gorzały ślepiami, szczerząc w krzywych uśmiechach zniszczone zęby.
Część zgrai szybko jednak rozpoznała kapitan. Zaraz potraktowali ją jak powietrze i wrócili do swoich spraw. W tym czasie Mary Ann podeszła do szynku i oparła się o niezbyt czysty blat, pierwej usadawiając Colsona blisko siebie.
– Mam coś dla Scotcha.
– Gorące? – spytał Bełt, zerkając spode łba na jeńca.
Piratka schwyciła chłopaka za podbródek, boleśnie wbijając mu palce w policzek, i przysunęła jego twarz bliżej kaprawych oczu karczmarza.
– No, patrz na to nienawistne spojrzenie – zarechotała. – Aż mi się pod tyłkiem pali!
Niezbyt rozweselony Bełt machnął tylko łbem, wskazując zejście do piwnicy. Mary Ann przyjęła to jako milczące zezwolenie. Jeśli naprawdę byłby niezadowolony – przykładowo, gdyby przyszła z obstawą – od razu kazałby jej zwijać manatki.
Zamówiła jeszcze gorzałkę i wychyliła szybko, tym samym przygotowując się do ostrego targowania. Potem ruszyła do podziemi. Zamiast popychać Colsona jak byle psa, przytrzymywała go za związane z tyłu dłonie. Mimo wszystko nie chciała, by młody złamał sobie kark a zęby wybił, spadając ze stromych schodów.
Ciemne, wąskie zejście zastąpiły równie ciemne i wąskie drzwi. Mary Ann znowu pomogła sobie synem gubernatora; rzecz jasna w otwieraniu tychże.
Gdy pchnęła go na drewno, zawiasy jęknęły przeciągle. A po chwili oboje ujrzeli Scotcha. Siedział przy ciepłym blasku kaganka, pochylony nad opasłą księgą, z długim paluchem wetkniętym między pożółkłe stronice. Dziwne, okrągłe szkiełka na drucie przysłaniały mu zmrużone oczy, jakimś cudem nie zsuwając się z nosa.
– Kopę lat, Scotch!
Chuderlak podskoczył na krześle i przeniósł nieco zlęknione spojrzenie na kapitan.
– Dwanaście miesięcy, sześć dni – zaczął wyliczankę – dwie godziny i trzydzieści cztery minuty.
Mary Ann potrzebowała chwili, by zrozumieć, o co mu chodzi.
– Ach, no tak. Nie kopę lat, a równo rok.
Scotch pokręcił energicznie głową.
– Rok, sześć dni…
– Tak, tak – przerwała mu niecierpliwie. – Ale ja tu w innej sprawie. – Wskazała gramolącego się z ziemi Colsona. – Mam coś dla ciebie.
Scotch poprawił szkiełka, chwytając cienki drut między palce, i przyjrzał się jeńcowi.
– Jaimie Colson Junior, syn gubernatora stolicy – wyrecytował – lat dwadzieścia trzy, uzdolniony szermierz, w młodości spadł z konia. Teraz nosi bliznę z tyłu głowy. – Przeniósł wzrok na Mary Ann i dodał: – Pokaż. Pokaż bliznę.
Piratka bez wahania chwyciła młodego z kudły i niedelikatnie przeprowadziła poszukiwania. Gdy wyczuła zgrubienie pod palcami, zbliżyła jego głowę do światła i pokazała znalezisko Scotchowi. Wydał się zadowolony.
– Trzy koguty – ocenił i wrócił do swojej księgi.
Mary Ann zasyczała ze złości. Tylko trzy koguty za syna gubernatora!? Co za zdzierstwo!
– Osiem kogutów!
– Trzy koguty – powtórzył Scotch. – Płacę w złocie.
Musiał wyczuć pośpiech kapitan, dlatego targowanie poszło zupełnie nie po jej myśli. Przekrzykiwała szczura, ale ten za każdym razem spokojnie zaniżał stawkę.
– Cztery koguty i dwie kury – oznajmił w końcu. – To moja ostateczna oferta.
Z gardła Mary Ann popłynęła soczysta wiązanka przekleństw, ale kobieta zgodziła się na warunki wydrwigrosza i momentalnie wypogodniała, gdy monety wylądowały w jej dłoni. Cztery złote krążki były całkiem ciężkie i ciepłe niczym topiący się wosk świecy, dwa srebrne z kolei żałośnie małe i zimne; to dlatego, że Scotch koguty zawsze trzymał przy sobie, a drobnicę w szufladzie.
– Jak zawsze niemiło się z tobą ubijało interesy, stary szczurze. – Mary Ann okręciła się na pięcie i już chciała wyjść z tych szulerskich katakumb, kiedy na górze rozbrzmiały wrzaski. – Co tam się dzieje, do stu piorunów?
Zmarszczyła brwi i przystanęła w miejscu. Wolała się nie mieszać do byle bójki karczemnej, ale przeczucie mówiło jej, że w lokalu dzieje się coś zdecydowanie gorszego. Wszak jeden z głosów brzmiał podejrzanie kobieco.
Scotch zareagował błyskawicznie. Zamknął księgę, wetknął ją sobie pod pachę i najzwyczajniej w świcie zniknął. Musiał mieć jakieś tajne wyjście z tej nory, ale kapitan nie zdążyła zorientować się gdzie.
Przez chwilę jeszcze walczyła z wątpliwościami. Mogła zabrać Colsona z powrotem na Rudzielca. Wizja okupu nęciła, ale Scotch ubił z nią uczciwy, acz ździebko nielegalny, interes. Brał na siebie ryzyko wymiany, ona brała złoto. I miała spokój. A tak musiałaby się znowu użerać z chłopakiem. I mówiąc oględnie, nie przepadała za towarzystwem gubernatorskiej latorośli. Młody śmierdział kłopotami.
Wreszcie podjęła decyzję. Nie oglądając się na Colsona, zaczęła przeskakiwać po dwa stopnie na raz. W mgnieniu oka znalazła się w głównej sali. I stanęła jak wryta.
Zabiję ją, pomyślała. Obedrę ze skóry, przeciągnę pod kilem i rzucę rekinom na pożarcie!
Bełt razem z jakimś postawnym zakapiorem obezwładnili Camille, przyciskając jej śliczną twarz do mokrej podłogi i wykręcając ręce za plecy.
– Co ty wyprawiasz, Krabia Dziewucho!? – Mary Ann doskoczyła do nich, oceniając szkody. Kilka rozbitych naczyń to nic, ale karczmarzowi już gęba puchła, a drab wyciągnął nóż. – Odpowiadaj albo szanowni panowie zajmą się tobą!
Zadziałało. Zarówno Bełt, jak i zakapior, zawahali się na odpowiednio długi moment. Widać nikt ich jeszcze nigdy nie nazwał „panami”, a co dopiero „szanownymi”.
– Chcesz go sprzedać – warknęła Camille stłumionym głosem. – Nie możesz go sprzedać!
Kapitan zamrugała ze zdziwienia. Nigdy wcześniej nie widziała wiedźmy w takim stanie. Arogancką, nawet zadziorną, a jakże. Ale teraz dziewczyna była czystą furią.
– Mówisz o Colsonie? – spytała oszołomiona Mary Ann. – Oszalałaś, Krabico?
– Nie możesz go sprzedać! – powtórzyła z naciskiem szamanka.
– W takim razie, wyjaśnij mi… dlaczego? Dlaczego nie mogę sprzedać?
Kapitan wolała pominąć milczeniem fakt, że już przecież ubiła interes.
– Bo… – Camille spróbowała unieść głowę, ale ciężka ręka Bełta znowu przycisnęła ją do desek. – Bo on…
– Bo? – ponagliła kapitan.
Dziewczyna nagle spochmurniała, posyłając jej beznadziejne spojrzenie. Jakby sama nie rozumiała, co tu robi. I dlaczego.
– Bo nie możesz – załkała. – Nie możesz.
Mary Ann parsknęła śmiechem.
– Lubię cię, dziewucho. – Dała znak zakapiorowi, żeby jednak zrobił użytek z wyciągniętego noża. – Ale są granice, których nie powinno się przekraczać.
Drab przyłożył ostrze do szyi Krabicy, a wtedy ta wrzasnęła na całe gardło.
– Nie możesz sprzedać Jaimiego, bo…
Wszystko stanęło w miejscu. Ludzie zmienili się w bezkształtne plamy, dźwięki jakby nożem uciął. Mary Ann zrozumiała, że jej świat właśnie dobiegł kresu. A nowy szybko scalił się przed oczami, niby całkiem odmienny, a jednak wciąż podobny do starego.
– …potrzebujemy jego oczu. By ominąć zabezpieczenia sejfu. – Camille uśmiechnęła się z ulgą. – Tak, dokładnie. Bez skanu siatkówki Jaimiego nie dostaniemy się do środka.
Ząbkowane ostrze zdążyło już naciąć oliwkową skórę, czerwień splamiła błyszczącą złowrogo stal.
– Stójcie! – Kapitan wyciągnęła z kabury czarnego jak noc i lekkiego niczym puch glocka. Był taki poręczny. Dziwny. – Puśćcie dziewczynę.
Sięgnęła za pazuchę kurtki i z ciężkim sercem wyciągnęła zwitek banknotów. Rzuciła go na bar i oznajmiła:
– To za jeńca. Jednak bierzemy go ze sobą. – Z jeszcze cięższym sercem wyjęła kolejny zwitek z kieszeni. – A to za szkody. Zarówno moralne, jak i rzeczowe.
Bełt puścił dziewczynę – mowa pieniądza działała na niego automatycznie. Drab chwilę jeszcze wpatrywał się w wycelowaną w niego lufę. Potem splunął w bok i również się odsunął. A wtedy Camille z trudem uniosła się na rękach.
– Czemu nagle mi pomagasz? – wychrypiała.
Mary Ann udała, że nie dosłyszała pytania, tylko czym prędzej pogoniła dziewczynę do wstania. A potem poszły po młodego.
***
Motorówka odbijała się od spienionych fal niczym piłeczka od podłogi. Mary Ann z żalem przyglądała się trzymanej w dłoniach broni. Pistolet wyglądał tak zwyczajnie. Nie miał ani jednego zdobienia.
Zazwyczaj milczący, usadowiony za sterem Bennen nagle zabrał głos:
– Czy mogę o coś spytać, pani kapitan?
Mary Ann uśmiechnęła się pod nosem. Tytuły, w jakich lubowała się jej banda, były czystą kpiną z wojska. Ale skoro chłopcy chcieli nazywać rudą piratkę „panią kapitan”, nie miała zamiaru ich wyśmiewać.
– Śmiało – zachęciła.
– Dlaczego bierzemy dziewczynę ze sobą? Nie wspominając już o synu Colsona.
Mary Ann westchnęła.
– Potrzebujemy ich.
– Więc jesteś zdecydowana, Anno?
Zaskoczyła ją nagła bezpośredniość towarzysza, ale Mary Ann nie dała się tym zbić z tropu.
– Tak, jestem. Jeśli się uda, będziemy tonąć w szmalu. Będziemy mogli skończyć z tym wszystkim. – Podziwiała bezmiar lazurowej toni, gdy nuta melancholii nagle wkradła się do jej głosu: – Czy to aby nie marzenie każdego zbrodniarza? Wykonać ten jeden, legendarny skok, by móc wyrwać się na dobre z całego tego gówna, w którym się zatonęło… i zostać lepszym człowiekiem?
– A bez pieniędzy się nie da? – zakpił Bennen.
Piersią Mary Ann wstrząsnął szyderczy śmiech.
– Da się. Ale kto chce być biednym, dobrym człowiekiem?
Mężczyzna nie zareagował na dowcip. Utkwiwszy wzrok w bliżej nieokreślonym punkcie na horyzoncie, dodał irytująco poważnym tonem:
– Dobrze, Anno. Wyruszę z tobą na tę jedną, ostatnią przygodę.
***
Statek-matka, Ruda Dziwka, jak lubili ją nazywać, z zewnątrz wyglądał na zwyczajną łajbę rybacką. Ale w środku zamiast poczciwych poławiaczy skrywała się banda krwiożerczych i chciwych jak sam diabeł piratów. Uzbrojeni w kałasznikowy, ogorzali od słońca i ślepi na wszystko poza pieniądzem.
Początkowo nikomu nie przyszło do głowy kwestionować nieoczekiwanego powrotu Colsona Juniorka. Dopiero mgliste wytłumaczenia, jakoby pechowy obrót spraw nie pozwolił Mary Ann dobić targu, wznieciły podejrzenia załogi. A gdy Stary Joe spytał, czemu Camille wróciła razem z kapitan, choć w ogóle nie powinna wypływać do portu, reszta bandy zaczęła domyślać się przyczyny niefortunnych okoliczności. I spoglądać na dziewczynę złym okiem.
Milcząca młódka nie poprawiła sytuacji, obcesowo wdzierając się między załogę i niefrasobliwe traktując napataczających się mężczyzn łokciami. Ci odsuwali się jak poparzeni, rzucając przekleństwami lub rechocząc wrednie.
Mary Ann nie była jednak skłonna do śmiechu. Camille narobiła nie lada problemów i na razie przynosiła same szkody, przy czym nic a nic nie straciła z dotychczasowej arogancji. Co z tego, że hakerka ponoć potrafiła złamać zabezpieczenia Intercorpu, skoro nagle ogłosiła, że potrzebuje do tego Colsona? Z odpowiednim kluczem Mary Ann również potrafiła otworzyć każde drzwi.
Tak, kłopoty, których narobiła dziewucha, zdawały się rażąco przerastać jej użyteczność. Przez burdę w Karlim Porcie załodze zostały żałośnie małe zapasy gotówki. Sytuację uratowało nieco Bennen, stosunkowo tanio załatwiając prowiant. Inaczej wyprawa mogłaby się skończyć głodówką.
Przemawiając do załogi, Mary Ann dla odmiany pozwoliła sobie na odrobinę naiwności i stwierdziła, że pula pecha już się wyczerpała – teraz czekają ich same sukcesy.
Tyle że ledwie słowa opuściły jej gardło, nie wiedziała, czy śmiać się, czy może płakać.
***
Dni na morzu mijały leniwie, by po chwili utonąć w zapomnieniu, niczym sen dziecka ukołysanego szumem fal.
Camille przestała jadać z kapitan posiłki, coraz częściej przesiadując w celi młodego Colsona. Mary Ann, mimo trawiących ją obaw i narastającej niechęci do obojga, przymykała na wszystko oko. W duchu zdawała sobie sprawę, że nie ma innego wyboru. Niestety, rezultatem okazały się szepty dezaprobaty coraz częściej rozbrzmiewające na Rudej Dziwce.
Jeszcze jeden raz. Tylko ten jeden raz… – powtarzała Mary Ann, leżąc na koi i podrzucając żółtą piłeczkę. Często przesiadywała w swojej kabinie, izolując się od reszty świata. Chciała spowolnić czas, który nieubłaganie prześlizgiwał się miedzy jej palcami. Chciała zmienić bieg opowieści, który nagle zaczął omijać ją szerokim łukiem.
Wciąż czuła niedosyt. Nie wiedziała jednak, jak zaspokoić ten głód. W efekcie leżała tylko, obserwując podrzucaną piłeczkę.
A ta odbijała się obok wspartych o ścianę nóg i wracała do dłoni Mary Ann. Odbijała się i wracała. Odbijała się i wracała. Odbijała się i… rozbrzmiało pukanie.
Żółta kulka potoczyła się po podłodze, gdy kobieta warknęła nieprzyjaźnie:
– Wejść!
Bennen cicho wsunął się do kajuty i obdarzył piratkę zatroskanym spojrzeniem.
– Mógłbym spytać, czy pani kapitan coś dzisiaj jadła?
– Mógłbyś, ale nie licz na odpowiedź.
Uniosła się na łokciach i przerzucając stopy przez brzeg koi, zaczęła rozglądać za zgubiona piłką.
– Czemu jesteś taka wściekła, Anno? – spytał bosman, zajmując miejsce obok niej. Przebłyski siwizny znaczyły czarne włosy, zmartwienie wyryło się głębokim zmarszczkami na spalonym słońcem czole.
W odpowiedzi Mary Ann wykrzywiła się w wyrazie oburzenia.
– Czy aby się pan nie zapomina, panie Bennen?
Waligóra pokręcił przecząco głową i zgarbił plecy, co wyglądało dosyć groteskowo, przy jego ogromnej posturze.
– Ja nie zapomniałem, Anno.
– Ale ja zapomniałam, tak? To chciałeś powiedzieć?!
W kabinie zapanowała ciężka, mącona jedynie szumem maszyn cisza. A wtedy złość narastająca od tygodni w Mary Ann nagle ulotniła się, niczym powietrze z przekłutego balona.
Bennen miał rację. Wiedziała, na co się pisze. I musiała stawić temu czoła, a nie biadolić na swój los niczym stara baba z obolałymi gnatami.
– Po prostu myślałam, że to wszystko… – nie dokończyła z westchnieniem. – Lubię żyć na własnych warunkach, Ben. I tak samo chciałabym umrzeć.
– Rozumiem, Anno.
***
Gdy wreszcie dotarli na miejsce, trzeba było podzielić ludzi. Ci na statku mieli odciągnąć uwagę atakiem od frontu, gdy reszta „zapleczem” wkradnie się do siedziby Intercorpu. Mary Ann nie była pewna, kiedy powstał ten plan. Czy brała udział w jego tworzeniu? Musiała, skoro wszyscy byli już wdrożeni i gotowi do działania.
Sama zresztą też była gotowa. Owinięta pasami amunicji, z ładunkiem wybuchowym w plecaku, wymalowana barwami lasu, wyglądała jakby szła na drugą wojnę wietnamską. Do drużyny włamaniowej, którą miała osobiście poprowadzić, wybrała Bennena, młodego Sama i Toma Buźkę. Poza tym musiała, oczywiście, wziąć ze sobą Camille i Juniorka.
Wszystko działo się tak szybko. Ledwie zeszli do motorówki, a już ukrywali ją w przybrzeżnych krzakach. Potem czekała ich jeszcze przeprawa przez syntetyczną dżunglę.
A dżungla była, a jakże, taka jak być powinna – gęsta, parna, piękna i śmiertelnie zdradliwa. Aż dziw brał, że nie jest prawdziwa.
Cierpliwie przedzierali się przez ten ocean zieleni, dysząc w wilgotnym powietrzu. Bennen na przedzie z maczetą w potężnym łapsku wycinał dla nich drogę. Przy jego boku szła drobna Camille, wypatrując potencjalnego zagrożenia, wyczulona na każdy podejrzany szmer.
Za nimi zaś gramoliła się Mary Ann, z kwaśną miną podtrzymująca Colsona, który bez pomocy lądował na ziemi. Kazała go odurzyć, żeby potulnie powlókł się z nimi – bo przyzwoitym chodem nazwać tego nie można było. I zachodziła w głowę, jak to się działo, że zawsze kończyła przy boku tego durnia?
No, nic.
Ogólnie oddychało się trudno, szło jeszcze gorzej. Poruszali się mozolnie, jak ślimaki w dziecięcych wyścigach, puszczane po szorstkiej poręczy. Cała wyprawa wydawała się tym bardziej szalona, że prowadził ich właśnie otumaniony do granic możliwości Colson Junior.
– To telaz dfiescie kloków w lefo – zakomenderował, z policzkiem opartym na ramieniu kapitan. Ślinił się obficie, przez co potrzebowała olbrzymiej siły woli, by nie dać mu w ryj.
Na litość boską! Kiedy zgodziła się, by ten dureń wskazywał im drogę? Jasne, jako syn CEO Intercorpu pewnie kojarzył czyhające na ewentualnych włamywaczy pułapki, ale wątpiła, by kiedykolwiek musiał dostawać się do środka przez dżunglę.
Dwieście kroków w lewo, powtórzyła w myślach. Jakby prowadził nas do jakiegoś przeklętego skarbu. Zakopanego na tajemniczej wyspie.
Chociaż, czy tak właśnie nie było? Intercorp, ta świątynia zepsucia na końcu świata, do której modlili się przekupni politycy, w której azyl odnaleźli szefowie narkotykowych karteli, kryła w sobie skarb. Niezmierzone bogactwo ukryte w sejfie zakopanym na dnie jaskini z żelbetonu.
Tyle że Mary Ann za cholerę nie mogła sobie przypomnieć, co to był za skarb. Miała dzięki niemu tonąć w szmalu, prawda? Sama tak powiedziała.
Bańka szaleńczych myśli pękła, gdy zza kurtyny liści, pnączy i wielobarwnych kwiatów wychynęła polana rzęsiście skąpana w złocistych promieniach słońca. Coś było nie tak. Skąd wzięła się ta malownicza pustka pośrodku dżungli? Do tego budynku Intercorpu wciąż próżno było szukać w zasięgu wzroku.
Jednak Camille sprawiała wrażenie, jakby dokładnie wiedziała, co się dzieje. Ruszyła do przodu i zaczęła macać powietrze przed sobą, niczym w jakiejś ulicznej pantomimie. W tym czasie Mary Ann zorientowała się, że Sama nigdzie nie ma. Jakby rozwiał się w wilgotnym powietrzu niczym kamfora. A śliczny jak aniołek Tom stał obok, sztywny niczym byle rekwizyt.
Kapitan wybrała chłopaków do swojej drużyny ze względu na ich młodzieńczą krzepę, zapominając, że przecież już nie dyrygowała tym przedstawieniem. Z przytłaczającą pewnością zrozumiała, iż nie ma po co szukać Sama. Nie był potrzebny dla tej opowieści, więc zniknął. Czy taki los czekał również Rudą Dziwkę, a w tym całą jej załogę? Czy z jakiegoś powodu wciąż obecny Tom Buźka, po odegraniu swojej roli, rozpadnie się niczym źle ułożona wieża z kart?
Instynkt podpowiadał, że tak właśnie się stanie. Bezlitosne fatum zawisło nad ich głowami, a Mary Ann, mimo próby obrania kursu pod prąd, wciąż przyłapywała się na bezwiednym podążaniu za tym z góry ustalonym nurtem.
Mechanicznie przeniosła wzrok na Camille, akurat gdy hakerka wsparła dłonie na porażająco solidnej ścianie z powietrza.
– To tutaj. – Wyjęła z kieszeni dwa metalowe krążki i ułożyła tuż przy niewidzialnej barierze. – Pole siłowe w tym miejscu powinno rozrzedzić się za parę minut. Wtedy jak najszybciej musimy przejść na drugą stronę, zanim baterie w disruptorach padną.
Wszyscy z uwagą słuchali dziewczyny, gdy gardłowe powarkiwanie przerwało atmosferę skupienia. Mary Ann odwróciła się w stronę źródła dźwięku, puszczając Juniora, który momentalnie gruchnął o ziemię.
Z gąszczu wychynął pysk o stalowych kłach i ślepiach błyszczących czerwienią. Bydlę błyskawicznie skoczyło na kapitan, rozwierając potężne szczęki do ataku. A kobieta, robiąc unik, zahaczyła stopą o mamroczącego coś Colsona i przewróciła się jak długa.
Bennen obronił ją własnym ciałem, uderzając ramieniem w łeb bestii. Potem potoczyli się po mokrej glebie. Silne ręce schwyciły metalowe szczęki, ale nie były w stanie powstrzymać ostrych pazurów. Te rozdarły skórę mężczyzny niczym kawałek papieru, a wszechobecną zieleń zmąciły nieregularne plamy czerwieni.
Mary Ann, wciąż powalona na kolana, wyciągnęła pistolet. Zareagowała zbyt pochopnie. Powinna wziąć głęboki oddech i wycelować, ale zamiast tego wystrzeliła bez namysłu. Kula prześlizgnęła się po metalowym pancerzu i trafiła.
Trafiła prosto w Bena.
– Nie! – krzyknęła rozpaczliwie kapitan.
A wtedy Camille rzuciła czymś w stronę bestii. Ustrojstwo rozpadło się na tysiąc migotliwych kawałków, które przez ułamek sekundy przypominały spadające krople deszczu. Powietrze zaiskrzyło się od wyładowań elektrycznych, a błyszczące nitki przetoczyły po stalowym grzbiecie. Potwór padł bezwładnie na ziemię, wydając z siebie chrobotliwy jęk zdychających mechanizmów.
Mary Ann doskoczyła do Bennena ze łzami dławiącymi gardło.
– Przepraszam… – wydusiła z siebie.
Krew spływała po rozoranym czole, wpadała do wpół przymkniętych oczu i ściekała po ogorzałych policzkach. Ale to nie rana na głowie Waligóry zwiastowała rychły koniec, a pocisk głęboko zagnieżdżony w trzewiach.
W przeciwieństwie do Mary Ann, mężczyzna wydawał się pogodzony ze swoim losem. Kąciki jego ust uniosły się nieznacznie, gdy drżącymi palcami musnął policzek kobiety.
– Nie zapominaj, Anno, i tak będę na ciebie czekał.
***
Nie chciała iść dalej. Ale Camille z pomocą Toma jakoś zdołali ją zaciągnąć do kolorowej wyrwy w polu siłowym. Powietrze drgało niczym w upale, gdy przechodzili na drugą stronę, a chwilę później oczom ukazał się potężny budynek Intercorpu. Kolos ze szkła i żelbetonu, błyszczący granatowymi szybami i srebrnymi zdobieniami, tkwił pośród syntetycznej dżungli jak diament w obrączce.
Mary Ann siedziała na ziemi, tępo wpatrzona przed siebie. Obok pojawił się nagle oprzytomniały Colson. Adrenalina najwyraźniej zrobiła swoje – młody znajdował się w zdecydowanie lepszym stanie niż piratka.
– Nie wiem, dlaczego Camille upiera się brać ciebie ze sobą. – Rzucił jej jedno z tych nienawistnych spojrzeń i stwierdził jadowicie: – Powinnaś tu zdechnąć.
Gniew dodał kobiecie sił i przywołał sardoniczny uśmiech na usta.
– Też nie wiem, szczeniaku. – Wstała powoli i przeszywając Juniora lodowatym spojrzeniem, zacisnęła pięści. – Pewnie zdechnę, tylko wpierw trzeba będzie uratować ci tyłek. Nikt jednak nie powiedział, że o twoją facjatę również muszę dbać.
Zanim skończyła mówić, wymierzyła prawy sierpowy prosto w podbródek młokosa. I była niemniej od niego zaskoczona, gdy cios z gracją powalił Colsona na ziemię.
Gdy pierwsze oszołomienie minęło, oblicze chłopaka wykrzywiła żądza zemsty. Najwyraźniej zamierzał zrewanżować się Mary Ann pięknym za nadobne, ale Tom stanął między nim a rudowłosą. Fatum czy nie, pirat wciąż był wierny swojej kapitan.
Camille w tym czasie wydawała z siebie jakieś frustrujące dźwięki. Nawoływała do wzajemnej miłości i pokoju. No, może nie miłości, ale jasno dała do zrozumienia, że wszyscy zginą, jeśli zaczną lać się po pyskach.
To ugasiło morderczy entuzjazm Colsona. Mary Ann z satysfakcją patrzyła, jak smarkacz wycofuje się, rozmasowując obolałą szczękę. Niemniej jednak wiedziała, że takie zaburzenie historii nie ujdzie jej płazem. Przecież rozdarła na strzępy symboliczną kurtynę skrywającą to, co dopiero miało nastąpić. Zepsuła opowieść.
Otępienie powoli zasnuło jej umysł. Jaśniejszego sygnału, by trzymała dziób na kłódkę, dostać nie mogła. W ciszy powlokła się za resztą drużyny. Z obojętnością obserwowała, jak Camille i Colson pokonują kolejne przeszkody.
Nie zauważyła nawet, kiedy zginął Tom. Nie uroniła choćby łzy.
Co on tam właściwie musiał zrobić? Wleźć w jakąś pułapkę, zastawioną za energetyczną barierą, żeby oni mogli uniknąć zgubnego losu? Nie inaczej. Tyle że pechowiec włączył przy okazji alarm.
Jazgot, niby pozbawiony słów rozkaz, sprawił, że w tle rozbrzmiały huki wystrzałów, a niebo pojaśniało jak podczas burzy. Po chwili nad zieloną puszczą uniósł się dym. To wierna załoga Mary Ann podjęła się dywersji. Piratka miała tylko nadzieję, że kamraci nie sprzedadzą skóry tanio.
Po prawdzie to nie miało znaczenia. Liczyło się tylko tu i teraz. Trójka ocalałych – Mary Ann, Camille i przeklęty Colson.
Skan siatkówki młokosa rzeczywiście pozwolił im na dostanie się do wnętrza Intercorpu. A tam już czekał na nich korytarz, straszący oczy rzędem upiornie świecących jarzeniówek.
Mary Ann poczuła, że razem z końcem korytarza czeka ją jej własny. Resztką sił rozrywając niewidzialne więzy krępujące jej usta, chwyciła Camille za ramię i zatrzymała w miejscu. Colson stanął obok, mierząc obie kobiety podejrzliwym wzrokiem.
– Wiesz, co, dziewucho? – zagaiła kapitan, całkowicie ignorując młodego. – Zawsze musiałam mieć ostatnie zdanie w dyskusji, ale zrozumiałam w końcu, że czasem trzeba sobie odpuścić. – Westchnęła na wspomnienie Bennena. – To już jest twoja historia. Nie moja. Moja dobiegła końca. Bez zapowiedzi, bez wielkiego wspaniałego finiszu, czy choćby parszywych fanfar. Jak w życiu, nie? – Uśmiechnęła się ironicznie, wciskając coś w drżące z napięcia dłonie dziewczyny. Camille wyraźnie nie mogła wydusić z siebie choćby słowa. Na ten ostatni moment to Mary Ann przejęła pałeczkę dyrygenta. – Obiecaj mi tylko, że nie popełnisz tych samych błędów, co ja. Przeżyj parę przygód, ale wróć. Bo masz do czego wrócić, prawda? – Rudowłosa przeniosła spojrzenie na Colsona. – Masz do kogo wrócić. Nawet jeśli za dupkiem nie przepadam.
To był ostatni wybryk w życiu Mary Ann. Potem podążyła posłusznie za ciągnącymi ją przez Intercorp sznurkami. Oczywiście, wszystko, co mogło pójść nie tak, poszło nie tak. Alarm wył jak szalony, jarzeniówki błyskały złowrogo, kroki rozbrzmiewały w korytarzu.
Wtedy przyszła kolej na jej ostatni akt. Została postrzelona. Nie śmiertelnie, ale na tyle, by stać się kulą u nogi. Wtedy właśnie kazała uciekać Camille. Brać Colsona po pachę i wiać.
Leżąc na ziemi w powoli rosnącej kałuży krwi, spokojnie uzbroiła ładunki wybuchowe. A gdy już była w stanie dostrzec przysłowiowe białka oczu wroga, uruchomiła zabójczy mechanizm.
Raptem światłość wypełniła oczy Anny. W oddali kobieta zobaczyła postać czekającego na nią Bennena. Wreszcie przypomniała sobie, kim był naprawdę.
Bez strachu podążyła w stronę męża.
Gdzieś w innym świecie
– Miłość w swej prostej i nieśmiałej mowie, powie najwięcej, kiedy najmniej powie.
Will przerzucił kolejną stronę i kontynuował czytanie na głos. Lubił to. Odkąd pamiętał, odnosił wrażenie, że pacjenci w jakiś sposób go słyszą. A kiedy poznał Annę, nabrał co do tego pewności. W wizjach badanych ludzi przeważnie pojawiali się przyjaciele, znajomi, rodzina. Obejmowali różne role, ale zachowywali twarze.
Tyle że Anna nigdy nie widziała Willa. Stąd w postaci wykreowanego przez nią ducha Szekspira chłopak dopatrywał się samego siebie. Wszak chociażby teraz czytał podopiecznej „Sen nocy letniej”.
A skąd wiedział, co dzieje się w jej głowie?
Wstyd przyznać, ale regularnie podglądał odczyty z przystawki neuronowej Anny oraz paru innych pacjentów, choć powinien to zostawić lekarzowi. Fascynowało go jakże odmienne wyniki potrafi dać to samo leczenie w przypadku różnych ludzi. Niekiedy nawet metoda wybudzeniowa przynosiła skutki odwrotne do pożądanych.
– Wolicie fikcję od prawdy, czy boicie się wrócić? – pytał podopiecznych, poprawiając im pościel, a oni zawsze odpowiadali mu ciszą, przerywaną jedynie regularnym pikaniem urządzeń pomiarowych.
Will nawet po latach „podglądania” nie był pewien, co sprawia, że niektórzy ludzie zostawali po drugiej stronie lustra. Nadal próbował zrozumieć. Na szczęście lekarze nie podejrzewali zwykłego pielęgniarza o umiejętność rozszyfrowania zbioru kodów kreskowych, stanowiących wyniki badań.
Ale on potrafił to robić. Przekładał czarne słupki na brawurowe historie o odwadze, miłości czy szaleństwie. Stereotypowe, pełne fałszywych upiększeń i boleśnie nierealne dla tych, którzy pozostawali przytomni na tym świecie.
Jednak dla pacjentów coraz głębiej pogrążających się w śpiączce, takich jak Anna, owe historie stanowiły wszystko. Snuli je, obojętni na rzeczywistość, skryci w zaciszu własnych umysłów. Spali snem sprawiedliwego, a Will czytał im dzieła swojego imiennika. Obserwował pierwsze oznaki starzenia. Patrzył jak lata oczekiwania przyciskają ich bliskich do ziemi.
Tak jak pana Bena. Pielęgniarz nie miał serca wyjawić mu prawdy o jego żonie.
– Czy ona o mnie myśli?
Starszy mężczyzna jako jeden z niewielu domyślił się, że pielęgniarz wie o pacjentach trochę więcej niż powinien.
– Tak, codziennie – odpowiadał Will, co poniekąd nie było kłamstwem. Nigdy nie przyznał jednak, że Anna wolała uznać męża za zmarłego. A pan Ben przychodził – wpierw codziennie, potem raz w tygodniu, w końcu co miesiąc – i mówił do niej. Mówił, że czeka.
Skoro słyszała opiekuna, musiała też słyszeć jego wołanie, prawda? Więc dlaczego nie wracała?
W Annie było coś dziwnego… Na początku jej leczenia zjawili się policjanci. Zasugerowali nieznoszącym sprzeciwu tonem, że ekipa medyczna powinna potraktować kurację kobiety bardzo poważnie.
Na dokładkę, w swoich snach kobieta zawsze przyjmowała rolę zbrodniarki, pomijając wizje, od których wszystko się zaczynało, a w których ona była zwykłą bibliotekarką, on Szekspirem. Czy Anna zadarła z prawem?
Kiedyś Will zagaił pana Bena w tej sprawie. Oczywiście w zawoalowany sposób.
– Czy mógłbym spytać… Czym zajmowała się pani Ania?
Mąż pacjentki uśmiechnął się tajemniczo, ale odparł tylko:
– Pracowała w rządowym archiwum. – Potem spojrzał na nią i od razu spochmurniał. – Wybacz, chłopcze, ale chciałbym zostać sam na sam ze swoją żoną.
Pielęgniarz nie miał wyboru. Musiał pójść, choć ciekawość wykręcała mu trzewia. Czyli Anna tak jakby była bibliotekarką? To dlaczego interesowała się nią policja?
Will nieraz wyobrażał sobie, jak kobieta wykrada jakieś super tajne dane z państwowych serwerów, a potem wyśmiewał własną głupotę. Wszak ta idea brzmiała niedorzecznie. Jak nie przymierzając rojenia jego podopiecznej.
A przecież życie ze snem niewiele ma wspólnego, o czym zresztą pielęgniarz przekonał się po raz kolejny niecałe trzy miesiące wcześniej.
Znów wstyd przyznać, ale tamtego dnia Will przysnął na jednym z pustych łóżek w sali Anny. Ukryty za parawanem, nie został zauważony przez pana Bena, który akurat przyszedł do żony. W rezultacie chłopak stał się cichym świadkiem ich jednostronnej rozmowy.
– Jestem chory, kochanie – powiedział starszy mężczyzna. – Zaawansowany rak… Trudno uwierzyć, ale po tylu latach to cholerstwo wciąż zjada ludzi od środka. – Will usłyszał cichy szelest kołdry. – Chciałbym… – Pan Ben pociągnął nosem i odkaszlnął. – Rozumiem, dlaczego nie wracasz, ale… Czy mogłabyś dać mi jakiś znak? Cokolwiek.
Pielęgniarz prawie spadł z łóżka, próbując wyłapać jakikolwiek dźwięk po drugiej stronie parawanu. Ale bezowocnie. Ciężka cisza wypełniała powietrze, aż wreszcie starszy mężczyzna odezwał się znowu:
– Dziękuję, kochanie. – Rozbrzmiał zgrzyt odsuwanego krzesła i szmer poruszonej znowu pościeli. Potem mąż Anny obiecał ledwie słyszalnym szeptem: – Będę czekał.
Podsłuchującemu Willowi łzy napłynęły do oczu. To był ostatni raz, kiedy widział, a raczej słyszał, pana Bena. Później już nikt nie odwiedzał Anny.
Aż do tego dnia.
Na wydział przywieźli kolejną osobę. Miała na imię Kamila i była bardzo młoda. Młodzi pacjenci zawsze smucili załogę szpitala.
Rodzina dziewczyny powiedziała, że zgodzą się na wszystko. Nawet na eksperymentalne metody leczenia, byleby niosły ze sobą najmniejszy cień szansy na poprawę. Lekarz prowadzący zaproponował połączenie przystawek Kamili i „sąsiadki” z sali. A obok dziewczyny leżał nie kto inny jak Anna.
Kontakt przynosi świetne rezultaty, mówił doktor. Pominął jednak milczeniem fakt – o którym Will wiedział, choć może znowu wiedzieć nie powinien – że zazwyczaj beneficjentem tej metody był starszy z pacjentów. Szczególnie jeśli różnica wieku między połączonymi osobami była znaczna.
Przez kontakt z młodą dziewczyną Anna mogła wybudzić z letargu nawet wbrew własnej woli. Ale Willa nie uradowała świadomość tego. Wręcz przeciwnie – miał złe przeczucia. Choć nigdy nie wymienił nawet dwóch zdań z podopieczną, odnosił wrażenie jakby znali i lubili się od lat. I wiedział, że przyjaciółka nie znosi, gdy ktoś próbuje nią manipulować.
Niestety, mroczne przypuszczenia odnalazły potwierdzenie w histerycznym pisku urządzeń pomiarowych i dojmująco płaskim wykresie holtera. Will upuścił książkę, czym prędzej doskakując do Anny. Lekarze przybyli niedługo potem, ale było już za późno. Serce nie wytrzymało.
Anna zmarła w wieku czterdziestu ośmiu lat. Bardzo młodo jak na czasy, w których przyszło jej żyć. Mimo wszystko kobieta zdążyła stawić czoła niejednej przygodzie. W tym czy innym świecie.
A Will lubił wierzyć, że przynajmniej jedna z tych przygód miała miejsce w rzeczywistości. Bo cóż innego mogły oznaczać ostatnie odczyty Anny?
Kobieta zaczęła zachowywać się, jakby była świadoma iluzji, w której przyszło jej żyć. I obchodząc zabezpieczenia systemu, przekazała coś Kamili. Co dokładnie?
Will mógł się tylko domyślać.