- Opowiadanie: Tensza - Kolejna przygoda

Kolejna przygoda

Niektórzy może pamiętają konkurs biblioteczny. Wrzuciłam na niego tekst, ale przyznałam się też bez bicia, że limit znaków go zarżnął. Z czasem postanowiłam rozwinąć tamto opowiadanie i oto efekt. Początek jest bardzo podobny, ale w gruncie rzeczy to zupełnie inny tekst, więc się jeśli się komuś zechce zabrać do lektury to polecam jednak czytać od początku :)

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Kolejna przygoda

Mary Ann za­mknę­ła prze­szklo­ne drzwi i za­sło­ni­ła je grubą ro­le­tą. Dzień pracy do­biegł końca. Ko­bie­ta nie­dba­le rzu­ci­ła pęk klu­czy na biur­ko bi­blio­tecz­ne i za­nu­rzy­ła się w la­bi­ryn­cie pro­stych re­ga­łów. Im dalej szła, tym za­pach sta­rych ksią­żek robił się in­ten­syw­niej­szy. Jed­nak do­pie­ro po do­tar­ciu do krę­tych, pro­wa­dzą­cych na pół­pię­tro scho­dów, draż­nią­ca woń stała się na­praw­dę wy­raź­na, ponieważ nad scho­da­mi znaj­do­wał się – jak to zwy­kła ma­wiać Mary Ann – dział li­te­ra­tu­ry za­po­mnia­nej. Ni­ko­go ukry­te tam książ­ki nie ob­cho­dzi­ły. Ni­ko­go, poza nią.

Na pół­pię­trze wa­la­ły się ster­ty po­żół­kłych wo­lu­mi­nów, wiele z nich po­dar­tych i nie­zdat­nych do użyt­ku. A po­środ­ku tych smut­nych pa­pie­ro­wych pi­ra­mid stał fotel. Stary, wy­tar­ty i naj­wy­god­niej­szy na świe­cie. Bi­blio­te­kar­ka nie wy­mie­ni­ła­by go za żadne skar­by.

Tylko roz­sia­dła się w trzesz­czą­cych ob­ję­ciach mebla, po­cią­gnę­ła za sznu­rek wi­szą­cy nad opar­ciem. Ciche klik­nię­cie i lamp­ka u su­fi­tu roz­bły­sła sła­bym świa­tłem ża­rów­ki ener­go­osz­częd­nej. Ko­bie­ta prze­klę­ła swój wybór. Wzię­ła­by w skle­pie po­rząd­ną sześć­dzie­się­cio-wa­tów­kę, a nie to cho­ler­stwo. Trze­ba było cze­kać wieki, aż w końcu za­czy­na­ło świe­cić po­rząd­nie.

Mary Ann, sie­dząc w pół­mro­ku, od­su­nę­ła czu­bek naj­bliż­szej ster­ty i wy­cią­gnę­ła ukry­ty tam wo­lu­min – prosto oprawiony, bez żad­nych zdo­bień, nie po­sia­dał nawet ty­tu­łu. Nic w tym zresz­tą dziw­ne­go, skoro opo­wieść w środ­ku nigdy nie zo­sta­ła z góry usta­lo­na.

Szek­spir – który za­rze­kał się, że jest au­to­rem księ­gi – po­twier­dził ja­ko­by brak ty­tu­łu był za­bie­giem ce­lo­wym. Acz­kol­wiek nie po­tra­fił wy­tłu­ma­czył, co za cel mu przy­świe­cał w jego za­sto­so­wa­niu. Pew­nie kła­mał, stwier­dzi­ła bi­blio­te­kar­ka i jak za ski­nie­niem ma­gicz­nej różdż­ki po­czu­ła cha­rak­te­ry­stycz­ny chłód, po­wo­li ota­cza­ją­cy jej osobę.

– Dobry wie­czór, Mary Ann.

– Dobry wie­czór, Szek­spi­rze. Aku­rat o tobie my­śla­łam.

– Pew­nie nic do­bre­go.

– Ależ skąd­że.

Duch prze­le­ciał przez nią, ni­czym nie przy­mie­rza­jąc mąka przez sito, na mo­ment za­snu­wa­jąc oczy ko­bie­ty mlecz­no­bia­łą ma­te­rią wła­sne­go ciała. Potem za­wisł przed jej nosem w bar­dziej sku­pio­nej for­mie. Pla­cek ły­si­ny nad czo­łem, reszt­ka wło­sów w nie­ła­dzie, lichy wąs nad bla­dy­mi usta­mi i rów­nie nie­cie­ka­wy za­rost na bro­dzie. Tak, wy­glą­dał krop­ka w krop­kę, jak po­do­bi­zna Szek­spi­ra za­wie­szo­na w głów­nej sali bi­blio­tecz­nej. Ale Mary Ann przej­rza­ła ten for­tel już lata temu. Duch miał tyle wspól­ne­go ze sław­nym An­gli­kiem, co wy­gląd i cy­ta­ty, które bez­wstyd­nie od swo­je­go pier­wo­wzo­ru za­po­ży­czał.

– Spóź­ni­łeś się – za­uwa­ży­ła.

– Ach, moja droga. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś.

Wypowiedzi Szek­spi­ra czę­sto nie miały sensu, ale Mary Ann chętnie kontratakowała kolejne riposty. Szcze­gól­nie że tym spo­so­bem po­tra­fi­ła potok po­ezji zatrzymać.

– Ale jeśli pa­mięć mnie nie myli – od­par­ła pod­stęp­nie – le­piej być o trzy go­dzi­ny za wcze­śnie niż o mi­nu­tę za późno.

Duch za­krę­cił się w po­wie­trzu, fur­ko­cząc ni­czym mokre pra­nie na wie­trze.

– Niech każdy bę­dzie panem swego czasu! – ryk­nął.

– Nie tak gło­śno, mój drogi. Pa­mię­taj, to puste na­czy­nia robią naj­wię­cej ha­ła­su.

Re­pry­men­da wy­raź­nie ubo­dła Szek­spi­ra, bo zmarsz­czył brwi i prych­nął ze zło­ścią.

– Jak się ko­bie­ta uprze, to dia­bła prze­ga­da.

– Mówić to mało, trze­ba mówić do rze­czy.

Duch zwie­sił ra­mio­na i kiw­nął głową, tym samym przy­znając się do po­raż­ki.

– Resz­ta jest mil­cze­niem – dodał na ko­niec. – W takim razie, jak mogę ci słu­żyć tego pięk­ne­go wie­czo­ru, moja Mary?

Bi­blio­te­kar­ka za­czę­ła kart­ko­wać trzy­ma­ny w dło­niach wo­lu­min. Prze­jeż­dża­ła wzro­kiem po za­pi­sa­nych macz­kiem stro­nach, aż wresz­cie od­na­la­zła pustą.

– Chcę znowu wy­ru­szyć. – Po­licz­ki za­pie­kły ją od ra­do­sne­go unie­sie­nia. – Na ko­lej­ną przy­go­dę.

 Szek­spi­ra wy­raź­nie stra­pił ten en­tu­zjazm.

– Mary Ann… je­steś pewna?

Ko­bie­ta z fi­glar­nym bły­skiem w oku od­par­ła:

– Już dawno zro­zu­mia­łam, jak to dzia­ła, drogi przy­ja­cie­lu.

Duch wy­da­wał się szcze­rze wstrzą­śnię­ty.

– Więc dla­cze­go…

– Mój mąż nie żyje – wtrą­ci­ła – a dzie­ci się nie do­cze­ka­li­śmy. Tak na­praw­dę nie mam nic do stra­ce­nia.

Szek­spir utkwił wzrok gdzieś za ple­ca­mi ko­bie­ty. Mo­ment kon­tem­pla­cji za­koń­czył smut­nym uśmie­chem, po czym skło­nił się dwor­nie.

– W takim razie wy­bacz mą opie­sza­łość, droga Mary. Będę po­słusz­nie czu­wał nad prze­bie­giem two­jej przy­go­dy. Jak za­wsze.

 

***

 

Ka­pi­tan Mary Ann Jones była po­stra­chem sze­ściu mórz. Nie sied­miu, tylko dla­te­go, że siód­me­go jesz­cze nie zdą­ży­ła od­wie­dzić.

Stat­ki han­dlo­we na widok flagi z czasz­ką oto­czo­nej wień­cem peł­ga­ją­cych na wie­trze pło­mie­ni ucie­ka­ły w po­pło­chu. Ale nikt nie był w sta­nie prze­go­nić “Wred­ne­go Ru­dziel­ca”. Bry­gan­ty­na pruła wzbu­rzo­ne fale, osią­ga­jąc re­kor­do­wą pręd­kość dzie­się­ciu wę­złów.

Tym razem jed­nak nie do­szło do po­ści­gu. Obcy ga­le­on spo­koj­nie utrzy­my­wał kurs i pręd­kość. Ban­de­ra ze zło­tym orłem tłu­ma­czy­ła to za­cho­wa­nie – byli pod opie­ką ce­sa­rzo­wej. Mu­sie­li prze­wo­zić przy­naj­mniej jed­ne­go wy­so­kie­go rangą urzęd­ni­ka pań­stwo­we­go.

Cu­dow­nie, po­my­śla­ła Mary Ann. Nie cier­pia­ła urzęd­ni­ków. Zaraz po sztor­mach byli naj­więk­szym prze­kleń­stwem tych wód.

Wred­ny Ru­dzie­lec zrów­nał się z opa­słą łajbą, która w końcu przy­spie­szy­ła, ocię­ża­le roz­dzie­ra­jąc mor­ską toń. Wi­docz­nie zro­zu­mie­li swój błąd. Ale zde­cy­do­wa­nie za późno.

Salwa z dział na sta­no­wi­skach bur­to­wych bry­gan­ty­ny za­la­ła po­kład dru­gie­go okrę­tu desz­czem kul. Haki i liny wy­le­cia­ły w po­wie­trze, by scze­pić stat­ki w gwał­tow­nym uści­sku. Woda wzbu­rzy­ła się, ota­cza­jąc ten na­mięt­ny ta­niec drew­nia­nych ko­lo­sów ko­żu­chem bia­łej piany. Niebo wy­peł­ni­ła chma­ra ludzi prze­ska­ku­ją­cych mię­dzy okrę­ta­mi. Abor­daż prze­biegł bez prze­szkód, wręcz ża­ło­śnie łatwo. Nie mi­nę­ło wiele czasu, gdy po­kład ga­le­onu spły­nął czer­wie­nią, a jego za­ło­ga legła na mo­krych de­skach spę­ta­na, po­ra­nio­na i odar­ta z dumy.

Lu­dzie Mary Ann wy­szli z walki nie­mal­że bez szwan­ku. Stary Joe miał roz­cię­ty po­li­czek, Chro­my Sam trzy­mał się za zra­nio­ną nogę – aku­rat tę, która do­tych­czas dzia­ła­ła cał­kiem nie­źle. Pe­cho­wy czło­wiek, teraz bę­dzie już cał­kiem oku­la­wio­ny. Naj­praw­do­po­dob­niej po­trze­bo­wał po­mo­cy zna­cho­ra, ale tylko on jeden z całej bandy.

Ka­pi­tan za to wy­glą­da­ła nie­ska­zi­tel­nie. Szła pew­nie po mo­krym po­kła­dzie, w dłoni trzy­ma­jąc zło­co­ne­go gar­ła­cza, odzia­na w ko­szu­lę z bu­fia­sty­mi rę­ka­wa­mi, prze­wią­za­ną w pasie czer­wo­ną szar­fą, i spodnie wpusz­czo­ne w buty z wy­wi­nię­ty­mi cho­le­wa­mi. Przy boku no­si­ła sza­blę błysz­czą­cą szkar­łat­nym wspo­mnie­niem świe­żo prze­la­nej krwi.

Gdy po­chy­li­ła się nad bo­ga­to odzia­nym szlach­ci­cem, klę­czą­cym na prze­dzie po­ko­na­nej za­ło­gi, jej zie­lo­ne oczy wy­peł­ni­ły fi­glar­ne iskier­ki, a burza ru­dych wło­sów przy­sło­ni­ła część wy­krzy­wio­ne­go w szel­mow­skim uśmie­chu ob­li­cza.

– Jak mnie­mam, to ty je­steś pa­nisz­czem – za­ga­iła – któ­re­go rzyć ta łajba ma za­szczyt prze­wo­zić?

Spoj­rze­nie męż­czy­zny było zimne i prze­ni­kli­we.

– Kie­dyś po­wi­nie ci się noga, ruda dziw­ko – wy­sy­czał ja­do­wi­cie. – Wtedy po­pro­szę samą ce­sa­rzo­wą, by wy­wie­si­ła twoje prze­klę­te przez świa­tłość tru­chło mewom na po­żar­cie.

Mary Ann zmarsz­czy­ła brwi. Źró­dła tak za­ja­dłej nie­na­wi­ści mogła je­dy­nie do­cie­kać w swo­ich po­przed­nich pod­bo­jach.

– Panie Ben­nan, czy ko­ja­rzy pan tego czło­wie­ka? – spy­ta­ła szep­tem.

Wa­li­gó­ra czu­wa­ją­cy za jej ple­ca­mi zdjął z oka prze­pa­skę i przyj­rzał się gład­kiej twa­rzy szlach­ci­ca. Ka­pi­tan ufała sta­re­mu bos­ma­no­wi, jak ni­ko­mu in­ne­mu z za­ło­gi. Lata sma­ga­nia sło­nym wia­trem i wspól­nych przy­gód spra­wi­ły, że był tward­szy niźli skała i wier­niej­szy od psa.

– Syn gu­ber­na­to­ra – wy­szep­tał.

Na te słowa Mary Ann roz­pro­mie­ni­ła się ni­czym słoń­ce o wscho­dzie.

– Ach, to za­szczyt dla mnie po­znać imć Col­so­na Ju­nio­ra – stwier­dzi­ła we­so­ło. – Me sczer­nia­łe serce roz­pie­ra ra­dość na myśl o oku­pie, który za wać­pa­na otrzy­ma­my.

Mło­dzie­niec splu­nął pod nogi Jones i wy­raź­nie zbie­rał się do wy­gło­sze­nia ko­lej­nych obelg. Po­sta­no­wi­ła na­uczyć go od­po­wied­nich ma­nier, w końcu roz­ma­wiał z damą. Szyb­kim ru­chem unio­sła uko­cha­ny gar­łacz i przy­sta­wi­ła po­zła­ca­ną lufę do czoła py­szał­ko­wa­te­go szcze­nia­ka.

– Na­zwij mnie jesz­cze raz rudą dziw­ką – za­pro­po­no­wa­ła słod­ko – a uznam, żeś nie­wart okupu, tylko kuli. A teraz mów, jeno grzecz­nie, czy prze­wo­zi­cie coś war­to­ścio­we­go?

Col­son mil­czał, wzro­kiem ci­ska­jąc gromy. Przy­naj­mniej nie szczał w por­t­ki pod byle pre­tek­stem, w prze­ci­wień­stwie do swo­je­go ta­tu­sia. Tyle że Mary Ann i tak mu­sia­ła go uka­rać, jakby chło­pak od­waż­ny nie był.

– Panie Ben­nen, pro­szę… – za­czę­ła, ale hałas spod po­kła­du zmie­nił jej wy­po­wiedź: – Pro­szę spraw­dzić, co się dzie­je.

Bos­man od­szedł bez słowa. Po chwi­li wró­cił, pro­wa­dząc jakąś dziew­kę i Smro­dli­we­go Ro­ge­ra. Gdy tylko dwój­ka sta­nę­ła przed ob­li­czem ka­pi­tan, Wa­li­gó­ra pchnął ich bru­tal­nie na zie­mię.

– Roger do­brał się do dziew­czy­ny – za­ra­por­to­wał krót­ko. – Wy­glą­da­ło na to, że była trzy­ma­na pod klu­czem.

Ciem­no­skó­ra nie­zna­jo­ma o ścią­gnię­tej stra­chem, ślicz­nej buzi zbie­ra­ła się wła­śnie z po­kła­du. Mary Ann nie omiesz­ka­ła za­uwa­żyć, że nie­wia­sta musi pod­trzy­my­wać ro­ze­rwa­ną spód­ni­cę, tak by nie świe­cić za­ło­dze gołym tył­kiem po oczach. Jed­nak­że nagie pier­si, któ­rych dziew­czy­na nijak nie była w sta­nie skryć wą­tły­mi ra­mio­na­mi, mogli po­dzi­wiać bez naj­mniej­sze­go pro­ble­mu.

Ka­pi­tan ka­za­ła bos­ma­no­wi zna­leźć dla niej ja­kieś okry­cie. Potem przy­su­nę­ła się do wciąż za­le­ga­ją­ce­go na de­skach Ro­ge­ra i kop­nę­ła go z całej siły.

– Ro­zu­miem, że je­steś z nami od nie­daw­na – wark­nę­ła ja­do­wi­cie – ale znasz za­sa­dy. Żad­nych gwał­tów pod moją ban­de­rą. U in­nych do woli, a jakże, ale nie u mnie.

Brud­na gęba ma­ry­na­rza wy­krzy­wi­ła się z bólu, ciało zwi­nę­ło pod cio­sem. W świń­skich śle­piach błysz­cza­ła jawna wzgar­da i iry­ta­cja. Ale spierzch­nię­te wargi wy­krzy­wił słu­żal­czy gry­mas, uka­zu­ją­cy reszt­ki żół­te­go uzę­bie­nia.

– Co to za za­ba­wa, jeśli nie można ba­ła­mu­cić ma­łych ku­re­wek, pani ka­pi­tan? – spy­tał Roger, siląc się na we­so­łość.

Mary Ann prze­krzy­wi­ła lekko głowę. Nie­sub­or­dy­na­cja? Nie mógł dać jej lep­szej oka­zji na po­ka­za­nie, kto tu rzą­dzi, bez ty­ka­nia nie­sfor­nej la­to­ro­śli gu­ber­na­to­ra.

– Panie Ben­nen, pro­szę ze­brać za­ło­gę – roz­ka­za­ła. – Imć Col­so­na za­pa­kuj­cie do ła­dow­ni, bę­dzie mu tam wy­god­nie. A dziew­kę umyć i ubrać. Zjem z nią ko­la­cję. Wróg mo­je­go wroga jest moim przy­ja­cie­lem, aj?

Bos­man lekko skło­nił głowę.

– Tak jest, pani ka­pi­tan.

Mi­nę­ła Ro­ge­ra, kie­ru­jąc się ku bur­cie ga­le­onu. Chcia­ła czym prę­dzej opu­ścić ten za­po­mnia­ny przez Boga okręt.

– A! I jesz­cze jedno. – Zer­k­nę­ła za sie­bie. – Panie Ben­nen, pro­szę Smro­dli­we­go Ro­ge­ra rów­nież wpa­ko­wać do ła­dow­ni. Od­sta­wi­my go w naj­bliż­szym por­cie, pier­wej do­ko­nu­jąc na nim drob­ne­go za­bie­gu ka­stra­cji.

Tym razem ru­szy­ła do przo­du, nie od­wra­ca­jąc się za sie­bie.

Na po­kład Wred­ne­go Ru­dziel­ca od­pro­wa­dzi­ły ją roz­hi­ste­ry­zo­wa­ne wrza­ski przy­szłe­go rze­zań­ca.

 

***

 

Sie­dzia­ły na­prze­ciw sie­bie, za sto­lik ro­bi­ła becz­ka, za krze­sła skrzy­nie.

– Jak się na­zy­wasz? – Mary Ann spy­ta­ła znad zupy.

Dziew­czy­na była mocno wy­stra­szo­na. Wiła się w nowej sukni, ni­czym wąż w zrzu­ca­nej skó­rze – to chwy­ta­ła poły spód­ni­cy, to dra­pa­ła oto­czo­ną ko­ron­ką szyję albo się­ga­ła za plecy, by wy­ma­cać per­ło­we gu­zi­ki. Ale w sło­wie wy­ka­zy­wa­ła oso­bli­wie dwor­skie ma­nie­ry.

– Ca­mil­le, pani – wy­mru­cza­ła. – Po­cho­dzę z Wysp Kra­bich.

– A co to chciał od cie­bie syn gu­ber­na­to­ra?

Tamta za­ci­snę­ła usta w wąską kre­skę. Wy­star­czy­ło jed­nak, by Mary Ann zmru­ży­ła oczy, świ­dru­jąc Kra­bi­cę lo­do­wa­tym spoj­rze­niem, i wy­krzy­wi­ła się wred­nie, a nie­wia­sta zaraz za­czę­ła gadać:

– Mia­łam mu to­wa­rzy­szyć w dżun­gli i… prze­pro­wa­dzić go przez świą­ty­nię, pani.

Ka­pi­tan za­trzy­ma­ła łyżkę z zupą w pół drogi do ust.

– Nie mów mi, że cho­dzi o te wasze lu­do­we ba­nia­lu­ki? – za­py­ta­ła z nie­do­wie­rza­niem. – O skar­bie i wy­brań­cu, który uwol­ni was spod buta ce­sa­rzo­wej?

Oczy dziew­czy­ny roz­sze­rzy­ło zdu­mie­nie.

– Skąd znasz prze­po­wied­nię… – Wy­raź­nie ugry­zła się w język i do­da­ła: – Pani?

– Stary Joe jest od was. – Mary Ann wy­szcze­rzy­ła się w sze­ro­kim uśmie­chu, pre­zen­tu­jąc to­wa­rzysz­ce równe, w tym dwa złote, zęby. – Lubi mojej ban­dzie opo­wia­dać bajki na do­bra­noc. Tę szcze­gól­nie. Czyli co? To praw­da?

Ca­mil­le po­twier­dzi­ła ski­nie­niem.

– Niech to zgni­ły małż trafi. – Pi­rat­ka ude­rzy­ła pię­ścią w dno becz­ki i ro­ze­śmia­ła się ru­basz­nie. – Wie­rzyć się nie chce, ale za­wo­do­wa po­win­ność nie po­zwa­la mi re­zy­gno­wać z ta­jem­ni­czych skar­bów. Podaj ko­or­dy­na­ty na tę swoją dżun­glę, na­tych­miast zmie­ni­my kurs.

– Nie znam ich, pani – po­wie­dzia­ła cicho dziew­czy­na.

– To kto zna, do stu pio­ru­nów?

– Syn gu­ber­na­to­ra za­pa­mię­tał mapę, po czym spa­lił ją na po­piół. Wiem tylko, jak omi­nąć pu­łap­ki, które czy­ha­ją wokół świą­ty­ni na przy­pad­ko­wych wę­drow­ców. – Zgar­bi­ła ra­mio­na, wle­pia­jąc wzrok w swoją wciąż nie­ru­szo­ną miskę. – Pro­szę zro­zu­mieć, pani… strze­gły­śmy z babką mapy, wcale nie zna­jąc jej se­kre­tów. Tak by po­ku­sa…

– Aj, aj. – Mary Ann zbyła słowa tam­tej lek­ce­wa­żą­cym mach­nię­ciem łyżki. – Joe coś tam wspo­mi­nał. Ale Col­son Ju­nio­rek nie jest chyba tym wa­szym wy­brań­cem, co?

Dziew­czy­na na mo­ment za­gry­zła wargi i po­krę­ci­ła prze­czą­co głową.

– Nie sądzę, pani. – Spoj­rza­ła na ka­pi­tan z nie­zro­zu­mia­łą dla owej na­dzie­ją i wy­szep­ta­ła: – Ale może to nie wy­brań­ca a wy­bran­ki po­trze­bu­je­my?

Mary Ann aku­rat siorb­nę­ła sobie ły­czek zupy i nie­omal się przez tę cho­ler­ną Kra­bi­cę za­krztu­si­ła.

– Oooo, dzie­wu­cho – wy­char­cza­ła, trzy­ma­jąc się za gar­dło – nie ma mowy. Nie dam się wro­bić w rolę ja­kiejś prze­klę­tej wy­ba­wi­ciel­ki świa­ta. Mój cel jest pro­sty – chcę zdo­być ten wasz skarb. Nic wię­cej.

Ca­mil­le wy­raź­nie za­wio­dła się na od­po­wie­dzi ka­pi­tan, przez co nagle zro­bi­ło się nie­przy­jem­nie cicho w ka­ju­cie.

Mary Ann nie wy­trzy­ma­ła jed­nak długo:

– No, ten, wła­śnie. – Od­chrząk­nę­ła. – O ile do­brze pa­mię­tam, to ta­jem­ni­cy Kra­bow­ców miały strzec sza­man­ki. A ja zna­la­złam coś w ku­fer­ku Ju­nior­ka. – Zro­bi­ła krót­ka pauzę, wy­cią­ga­jąc spod koł­nie­rza po­skrę­ca­ny me­da­lion z ga­dzim, jakby świe­żo wy­łu­pa­nym okiem. Gałka wciąż za­cho­wy­wa­ła się ni­czym żywa, toteż po wy­sta­wie­niu na świa­tło, pio­no­wa źre­ni­ca zwę­zi­ła się w cien­ką, le­d­wie do­strze­gal­ną kre­skę. – Do­brze myślę, Kra­bia Dzie­wu­cho? Znasz się na cza­rach?

 

***

 

Ca­mil­le wy­glą­da­ła na wy­jąt­ko­wo ura­do­wa­ną od­zy­ska­niem swo­je­go „trze­cie­go oka”. Bez szem­ra­nia wy­ko­na­ła roz­kaz, ale to tylko wzmo­gło po­dejrz­li­wość ka­pi­tan.

Wiedź­ma uwa­rzy­ła jakąś cuch­ną­cą mik­stu­rę, zmar­no­wa­ła dro­go­cen­ną świecz­kę i za­śpie­wa­ła Col­so­no­wi do ucha. Wy­glą­da­ło to mało prze­ko­nu­ją­co, a jed­nak po­dzia­ła­ło. Syn gu­ber­na­to­ra za­cho­wy­wał się jakby wy­chy­lił za dużo go­rzał­ki, ale po­tul­nie prze­ka­zał Ben­ne­no­wi po­trzeb­ne ko­or­dy­na­ty. Nie­ste­ty, do wy­ry­so­wa­nia mapy już się nie nada­wał, bo za­sy­piał z nosem w ka­ła­ma­rzu. W końcu to Wa­li­gó­ra mu­siał sam wy­zna­czyć, dokąd pro­wa­dzi­ły współ­rzęd­ne.

Wy­cho­dzi­ło na to, że Wred­ne­go Ru­dziel­ca cze­ka­ła długa droga, więc ka­pi­tan po­sta­no­wi­ła zmie­nić obec­ny kurs na Karli Port. Przed taką wy­pra­wą mu­sie­li kupić za­pa­sy oraz od­sta­wić Smro­dli­we­go Ro­ge­ra.

O dziwo, Kra­bia Dzie­wu­cha na­le­ga­ła, by nie uci­nać swo­je­mu nie­do­szłe­mu gwał­ci­cie­lo­wi tego i owego. W za­mian obie­ca­ła rzu­cić na pi­ra­ta klą­twę, która spra­wi, że na­rzę­dzie ter­ro­ru już nigdy się nie unie­sie.

Ta pro­po­zy­cja wy­da­wa­ła się ku­szą­ca. Na tyle ku­szą­ca, żeby prze­ra­zi­ło to Mary Ann. Czyż­by na sta­rość za­czy­na­ła mięk­nąć?

– Nie wiem – mruk­nę­ła pod­czas ko­lej­ne­go po­sił­ku, który jadła z Ca­mil­le. Lu­bi­ła spę­dzać z nią wie­czo­ry; za­wsze była to jakaś od­mia­na. – Gdy któ­ryś z moich ludzi w bitce brał sobie jakąś bi­du­lę w ob­ro­ty, za­wsze wy­zna­cza­łam taką samą karę.

Dziew­czy­na nie ustę­po­wa­ła:

– W takim razie, pani, po­wiedz za­ło­dze praw­dę. Że to ja chcia­łam, byś oszczę­dzi­ła Ro­ge­ra. Skoro po­trze­bu­jesz moich cza­rów, nie zdzi­wią się, żeś po­szła mi na rękę…

Ka­pi­tan wy­buch­nę­ła drwią­cym śmie­chem.

– Masz tupet, Kra­bia Dzie­wu­cho. Jeśli ofi­cjal­nie ci ustą­pię, chłop­cy do­pie­ro po­my­ślą, że mi się coś we łbie po­mie­sza­ło. Poza tym mogą dojść do wnio­sku, że za­lo­ty Ro­ge­ra wcale ci się po­do­ba­ły… – Twarz Mary Ann spo­wił gry­mas znie­sma­cze­nia. – Zaraz mia­ła­byś nie­pro­szo­nych gości pod kocem. I skoń­czy­ły­by się te twoje durne spa­cer­ki.

– Po­ża­ło­wa­li­by tego po sto­kroć – żach­nę­ła się Ca­mil­le. W mig­da­ło­wych oczach za­lśni­ły wo­jow­ni­cze ogni­ki, ciem­ne usta wy­krzy­wi­ła w bun­tow­ni­czym gry­ma­sie.

Trze­ba było przy­znać, że przez ostat­nie parę dni wiedź­ma na­bra­ła ani­mu­szu, od­kry­wa­jąc przed Mary Ann cał­kiem nowe ob­li­cze. Nie­wie­le zo­sta­ło z tej prze­stra­szo­nej dziew­czy­ny, którą pi­rat­ka po­zna­ła na stat­ku gu­ber­na­to­ra. I to nie tylko z po­wo­du od­zy­ska­nia przez Ca­mil­le utra­co­nej magii. Szczwa­na Kra­bi­ca zro­zu­mia­ła rów­nież, że cała za­ło­ga – po­mi­ja­jąc bos­ma­na i ka­pi­tan – boi się do niej po­dejść, aby nie zo­stać po­są­dzo­nym o na­pa­sto­wa­nie. I wy­ko­rzy­sty­wa­ła to bez skru­pu­łów.

Każ­de­go ranka spa­ce­ro­wa­ła po deku z wy­so­ko unie­sio­nym czo­łem, tak że chłop­cy mu­sie­li po­śpiesz­nie scho­dzić jej z drogi. Mniej uważ­nych za­cho­dzi­ła od tyłu i chrzą­ka­ła. Tym spo­so­bem Tom Buźka pra­wie wy­padł za burtę.

Mary Ann ba­wi­ły wy­bry­ki Kra­bi­cy, ale nie dla­te­go przy­my­ka­ła na nie oko. Jakby nie pa­trzeć, na­praw­dę mu­sia­ła li­czyć na pomoc sza­man­ki, jeśli za­mie­rza­ła zdo­być skarb Kra­bie­go Ludu.

– Do­brze – od­par­ła w końcu. – Zro­bi­my po two­je­mu, ale pod wa­run­kiem, że ze­ślesz Ro­ge­ro­wi naj­gor­sze kosz­ma­ry z moż­li­wych. Niech wrzesz­czy, aż się morze od tego wzbu­rzy. Potem nie­przy­tom­ne­go od­sta­wi­my na brzeg. – Za­ak­cen­to­wa­ła swoje słowa, kre­śląc kółka pal­cem. – Chłop­cy prze­cież w gacie za­glą­dać mu nie będą, więc po­my­ślą, że spra­wa zo­sta­ła roz­wią­za­na po sta­re­mu.

Ca­mil­le skło­ni­ła z wdzię­kiem głowę.

– Dzię­ku­ję, pani.

Ka­pi­tan od­su­nę­ła od sie­bie pustą miskę i otar­ła usta.

Była za­sko­czo­na. Wiedź­mie naj­wy­raź­niej nie za­le­ża­ło na wy­wo­ła­niu za­mie­sza­nia we­wnątrz za­ło­gi, skoro tak łatwo przy­sta­ła na jej wa­run­ki. Za proś­bą tam­tej mu­sia­ło się kryć coś in­ne­go. Ale co?

Nie­ste­ty, po­zo­sta­wa­ło tylko spy­tać.

– Po­wiedz mi jesz­cze, Kra­bia Dzie­wu­cho – na­ka­za­ła Mary Ann. – Dla­cze­go się tak upar­łaś? Roger nie miał­by dla cie­bie li­to­ści.

– Wiem, pani. Jeśli jed­nak nie prze­żył­by tego… tego, co za­mie­rza­łaś mu zro­bić, moje serce spo­wił­by cień – od­rze­kła eg­zal­to­wa­nie, za­wie­sza­jąc wzrok na kno­cie usta­wio­nej po­środ­ku becz­ki świe­cy. W wil­got­nych źre­ni­cach po­ja­wi­ły się bliź­nia­cze od­bi­cia pło­mie­nia, gdy do­da­ła: – Nie po­zwo­lę, by kto­kol­wiek zgi­nął prze­ze mnie, pani. Nawet taka szu­mo­wi­na.

Ka­pi­tan nie wie­rzy­ła wła­snym uszom. Dawno nie miała do czy­nie­nia z kimś rów­nie na­iw­nym. Kra­bi­ca za­cho­wy­wa­ła się, jakby, nie daj Boże, miała coś do po­wie­dze­nia w związ­ku z tym, jak po­to­czy się ta hi­sto­ria.

Z dru­giej stro­ny Mary Ann po­win­na się cie­szyć, że przy­szłość wy­pra­wy spo­czy­wa w rę­kach tak non­sen­sow­nie szla­chet­nej osoby. A jed­nak wie­dzia­ła, że szla­chet­ność na morzu ozna­cza wy­łącz­nie kło­po­ty.

 

***

 

Dwa razy księ­życ prze­pły­nął po gra­na­to­wym nie­bie, zanim do­tar­li na miej­sce. Karli Port, jak na nie­le­gal­ny azyl przy­sta­ło, leżał nad głę­bo­ko wci­na­ją­cą się w ląd za­to­ką, wręcz nie­moż­li­wą do od­na­le­zie­nia bez od­po­wied­niej wie­dzy i umie­jęt­no­ści.

Wred­ny Ru­dzie­lec za­ko­twi­czył da­le­ko od brze­gu, za jedną z buj­niej po­ro­śnię­tych wysp, więc pi­ra­ci, by do­trzeć do portu, mu­sie­li użyć łodzi. Te za­ko­ły­sa­ły się na le­d­wie fa­lu­ją­cej, spo­koj­nej wo­dzie i po­pły­nę­ły na­pę­dza­ne siłą mię­śni. Chwi­lę póź­niej, mię­dzy sma­ga­ny­mi wia­trem ska­ła­mi, o dziw­nych, po­bu­dza­ją­cy wy­obraź­nię kształ­tach, mię­dzy kłę­ba­mi zie­lo­nych krza­ków i drzew, wy­ro­sły, jakby zni­kąd, nad­gry­zio­ne zębem czasu bu­dyn­ki. Pierw­szy był nie­po­zor­ny – przy­po­mi­nał chat­kę ry­ba­ka, któ­re­go tylko sza­leń­stwo mogło przy­wieść na te za­po­mnia­ne przez Boga wody. Na­stęp­ne wy­glą­da­ły już le­piej.

W Kar­lim Por­cie do­mi­no­wa­ły bu­dyn­ki ni­skie, o spa­dzi­stych da­chach i ja­snych ko­lo­rach, od­bi­ja­ją­cych pa­lą­ce słoń­ce. Do wi­do­ku po­wo­li od­sła­nia­ją­ce­go się przed ocza­mi, do­łą­cza­ły dźwię­ki, draż­niąc uszy ni­czym bu­cze­nie ko­ma­ra. Nagle oka­zy­wa­ło się, że po­zor­na głu­sza tęt­ni­ła ży­ciem.

Mary Ann ze­sko­czy­ła chyżo na brzeg i od­wró­ci­ła się na pię­cie.

– Tom, Marty, wy­rzuć­cie to tru­chło w ja­kieś ustron­ne miej­sce – po­wie­dzia­ła, wska­zu­jąc nie­przy­tom­ne­go Ro­ge­ra. – Panie Ben­nen, pro­szę z resz­tą za­ło­gi za­dbać o ze­bra­nie za­pa­sów. Nie za­po­mnij­cie się tar­go­wać. Ja zaś w tym cza­sie zajmę się imć Col­so­nem. – Wy­szcze­rzy­ła szel­mow­sko zęby. – Zo­ba­czę, ile za niego do­sta­nie­my.

Gdy już każdy ru­szył w swoją stro­nę, Mary Ann z nie­sma­kiem spoj­rza­ła na spę­ta­ne­go, klę­czą­ce­go męż­czy­znę. Był za­kne­blo­wa­ny, ale wy­star­czy­ło zer­k­nąć mu w oczy, by w mig pojąć, co sądzi o sza­now­nej pani ka­pi­tan.

Za­czy­na­ła ża­ło­wać, że nie po­zwo­li­ła odu­rzyć Col­so­na. Ale nie uśmie­cha­ło jej się nosić go na ple­cach ani kazać to robić któ­re­muś z chłop­ców. Szcze­gól­nie że tam, gdzie szła, i tak mu­sia­ła wkro­czyć sama. Zna­czy – sama z to­wa­rem.

– Dobra, rusz się, smar­ka­czu.

Syn gu­ber­na­to­ra po­kracz­nie pod­niósł się na nogi i ru­szył przed sie­bie ze spusz­czo­ną głową. Gdyby nie mor­der­cze spoj­rze­nie, któ­rym chwi­lę temu ją po­czę­sto­wał, może nawet po­czu­ła­by iskrę współ­czu­cia do chło­pa­ka. Młody pła­cił za grze­chy ojca, gdyż – z tego, co wie­dzia­ła – swo­ich się jesz­cze nie do­ro­bił.

Nawet sczer­nia­łe serce Mary Ann biło nieco żwa­wiej na myśl o ta­kiej nie­spra­wie­dli­wo­ści. A już tłu­kło się w pier­si jak sza­lo­ne, gdy tylko prze­li­czy­ła, ile będą owe grze­chy warte. W zło­cie.

Uli­ca­mi Kar­le­go Portu wę­dro­wa­ły różne typki. Spod ciem­nej, ciem­niej­szej, a nawet wy­ga­słej gwiaz­dy. Toteż ni­ko­go nie za­sko­czył widok rudej pi­rat­ki bru­tal­nie po­py­cha­ją­cej przed sobą jeńca. Kto się na­pa­to­czył, scho­dził na bok, uda­jąc że aku­rat tędy go droga pro­wa­dzi. I że nic nie widzi.

Mary Ann otwo­rzy­ła sobie Col­so­nem drzwi do ba­śnio­wo na­zwa­nej spe­lu­ny „Ciot­ka Bie­gun­ka”. Wła­ści­ciel, stary Bełt, za­rze­kał się, że jego cio­tecz­ka rze­czy­wi­ście miała na imię Bie­gun­ka (a zwa­żyw­szy jak sam się na­zy­wał, można było w to uwie­rzyć), i to ona po­ży­czy­ła mu pie­nią­dze na za­ło­że­nie tego wspa­nia­łe­go przy­byt­ku. Karcz­marz wpraw­dzie gro­sza krew­nej nie oddał, ale miał na tyle ho­no­ru, by uczcić ko­bie­tę, na­zy­wa­jąc spe­lu­nę jej imie­niem. Cho­ciaż ona pew­nie wo­la­ła­by go­tów­kę.

Go­ście „Ciot­ki Bie­gun­ki” byli rów­nie uro­czy, co nazwa lo­ka­lu. Na wkra­cza­ją­cych do środ­ka spo­glą­da­li po­dejrz­li­wie, za­ro­pia­ły­mi i czer­wo­ny­mi od go­rza­ły śle­pia­mi, szcze­rząc w krzy­wych uśmie­chach znisz­czo­ne zęby.

Część zgrai szyb­ko jed­nak roz­po­zna­ła ka­pi­tan. Zaraz po­trak­to­wa­li ją jak po­wie­trze i wró­ci­li do swo­ich spraw. W tym cza­sie Mary Ann po­de­szła do szyn­ku i opar­ła się o nie­zbyt czy­sty blat, pier­wej usa­da­wia­jąc Col­so­na bli­sko sie­bie.

– Mam coś dla Scot­cha.

– Go­rą­ce? – spy­tał Bełt, zer­ka­jąc spode łba na jeńca.

Pi­rat­ka schwy­ci­ła chło­pa­ka za pod­bró­dek, bo­le­śnie wbi­ja­jąc mu palce w po­li­czek, i przy­su­nę­ła jego twarz bli­żej ka­pra­wych oczu karcz­ma­rza.

– No, patrz na to nie­na­wist­ne spoj­rze­nie – za­re­cho­ta­ła. – Aż mi się pod tył­kiem pali!

Nie­zbyt roz­we­se­lo­ny Bełt mach­nął tylko łbem, wska­zu­jąc zej­ście do piw­ni­cy. Mary Ann przy­ję­ła to jako mil­czą­ce ze­zwo­le­nie. Jeśli na­praw­dę byłby nie­za­do­wo­lo­ny – przy­kła­do­wo, gdyby przy­szła z ob­sta­wą – od razu ka­zał­by jej zwi­jać ma­nat­ki.

Za­mó­wi­ła jesz­cze go­rzał­kę i wy­chy­li­ła szyb­ko, tym samym przy­go­to­wu­jąc się do ostre­go tar­go­wa­nia. Potem ru­szy­ła do pod­zie­mi. Za­miast po­py­chać Col­so­na jak byle psa, przy­trzy­my­wa­ła go za zwią­za­ne z tyłu dło­nie. Mimo wszyst­ko nie chcia­ła, by młody zła­mał sobie kark a zęby wybił, spa­da­jąc ze stro­mych scho­dów.

Ciem­ne, wą­skie zej­ście za­stą­pi­ły rów­nie ciem­ne i wą­skie drzwi. Mary Ann znowu po­mo­gła sobie synem gu­ber­na­to­ra; rzecz jasna w otwie­ra­niu tych­że.

Gdy pchnę­ła go na drew­no, za­wia­sy jęk­nę­ły prze­cią­gle. A po chwi­li oboje uj­rze­li Scot­cha. Sie­dział przy cie­płym bla­sku ka­gan­ka, po­chy­lo­ny nad opa­słą księ­gą, z dłu­gim pa­lu­chem we­tknię­tym mię­dzy po­żół­kłe stro­ni­ce. Dziw­ne, okrą­głe szkieł­ka na dru­cie przy­sła­nia­ły mu zmru­żo­ne oczy, ja­kimś cudem nie zsu­wa­jąc się z nosa.

 – Kopę lat, Scotch!

Chu­der­lak pod­sko­czył na krze­śle i prze­niósł nieco zlęk­nio­ne spoj­rze­nie na ka­pi­tan.

– Dwa­na­ście mie­się­cy, sześć dni – za­czął wy­li­czan­kę – dwie go­dzi­ny i trzy­dzie­ści czte­ry mi­nu­ty.

Mary Ann po­trze­bo­wa­ła chwi­li, by zro­zu­mieć, o co mu cho­dzi.

– Ach, no tak. Nie kopę lat, a równo rok.

Scotch po­krę­cił ener­gicz­nie głową.

– Rok, sześć dni…

– Tak, tak – prze­rwa­ła mu nie­cier­pli­wie. – Ale ja tu w innej spra­wie. – Wska­za­ła gra­mo­lą­ce­go się z ziemi Col­so­na. – Mam coś dla cie­bie.

Scotch po­pra­wił szkieł­ka, chwy­ta­jąc cien­ki drut mię­dzy palce, i przyj­rzał się jeń­co­wi.

– Ja­imie Col­son Ju­nior, syn gu­ber­na­to­ra sto­li­cy – wy­re­cy­to­wał – lat dwa­dzie­ścia trzy, uzdol­nio­ny szer­mierz, w mło­do­ści spadł z konia. Teraz nosi bli­znę z tyłu głowy. – Prze­niósł wzrok na Mary Ann i dodał: – Pokaż. Pokaż bli­znę.

Pi­rat­ka bez wa­ha­nia chwy­ci­ła mło­de­go z kudły i nie­de­li­kat­nie prze­pro­wa­dzi­ła po­szu­ki­wa­nia. Gdy wy­czu­ła zgru­bie­nie pod pal­ca­mi, zbli­ży­ła jego głowę do świa­tła i po­ka­za­ła zna­le­zi­sko Scot­cho­wi. Wydał się za­do­wo­lo­ny.

– Trzy ko­gu­ty – oce­nił i wró­cił do swo­jej księ­gi.

Mary Ann za­sy­cza­ła ze zło­ści. Tylko trzy ko­gu­ty za syna gu­ber­na­to­ra!? Co za zdzier­stwo!

– Osiem ko­gu­tów!

– Trzy ko­gu­ty – po­wtó­rzył Scotch. – Płacę w zło­cie.

Mu­siał wy­czuć po­śpiech ka­pi­tan, dla­te­go tar­go­wa­nie po­szło zu­peł­nie nie po jej myśli. Prze­krzy­ki­wa­ła szczu­ra, ale ten za każ­dym razem spo­koj­nie za­ni­żał staw­kę.

– Czte­ry ko­gu­ty i dwie kury – oznaj­mił w końcu. – To moja osta­tecz­na ofer­ta.

Z gar­dła Mary Ann po­pły­nę­ła so­czy­sta wią­zan­ka prze­kleństw, ale ko­bie­ta zgo­dzi­ła się na wa­run­ki wy­drwi­gro­sza i mo­men­tal­nie wy­po­god­nia­ła, gdy mo­ne­ty wy­lą­do­wa­ły w jej dłoni. Czte­ry złote krąż­ki były cał­kiem cięż­kie i cie­płe ni­czym to­pią­cy się wosk świe­cy, dwa srebr­ne z kolei ża­ło­śnie małe i zimne; to dla­te­go, że Scotch ko­gu­ty za­wsze trzy­mał przy sobie, a drob­ni­cę w szu­fla­dzie.

– Jak za­wsze nie­mi­ło się z tobą ubi­ja­ło in­te­re­sy, stary szczu­rze. – Mary Ann okrę­ci­ła się na pię­cie i już chcia­ła wyjść z tych szu­ler­skich ka­ta­kumb, kiedy na górze roz­brzmia­ły wrza­ski. – Co tam się dzie­je, do stu pio­ru­nów?

Zmarsz­czy­ła brwi i przy­sta­nę­ła w miej­scu. Wo­la­ła się nie mie­szać do byle bójki kar­czem­nej, ale prze­czu­cie mó­wi­ło jej, że w lo­ka­lu dzie­je się coś zde­cy­do­wa­nie gor­sze­go. Wszak jeden z gło­sów brzmiał po­dej­rza­nie ko­bie­co.

Scotch za­re­ago­wał bły­ska­wicz­nie. Za­mknął księ­gę, we­tknął ją sobie pod pachę i naj­zwy­czaj­niej w świ­cie znik­nął. Mu­siał mieć ja­kieś tajne wyj­ście z tej nory, ale ka­pi­tan nie zdą­ży­ła zo­rien­to­wać się gdzie.

Przez chwi­lę jesz­cze wal­czy­ła z wąt­pli­wo­ścia­mi. Mogła za­brać Col­so­na z po­wro­tem na Ru­dziel­ca. Wizja okupu nę­ci­ła, ale Scotch ubił z nią uczci­wy, acz ździeb­ko nie­le­gal­ny, in­te­res. Brał na sie­bie ry­zy­ko wy­mia­ny, ona brała złoto. I miała spo­kój. A tak mu­sia­ła­by się znowu uże­rać z chło­pa­kiem. I mó­wiąc oględ­nie, nie prze­pa­da­ła za to­wa­rzy­stwem gu­ber­na­tor­skiej la­to­ro­śli. Młody śmier­dział kło­po­ta­mi.

Wresz­cie pod­ję­ła de­cy­zję. Nie oglą­da­jąc się na Col­so­na, za­czę­ła prze­ska­ki­wać po dwa stop­nie na raz. W mgnie­niu oka zna­la­zła się w głów­nej sali. I sta­nę­ła jak wryta.

Za­bi­ję ją, po­my­śla­ła. Obe­drę ze skóry, prze­cią­gnę pod kilem i rzucę re­ki­nom na po­żar­cie!

Bełt razem z ja­kimś po­staw­nym za­ka­pio­rem obez­wład­ni­li Ca­mil­le, przy­ci­ska­jąc jej ślicz­ną twarz do mo­krej pod­ło­gi i wy­krę­ca­jąc ręce za plecy.

– Co ty wy­pra­wiasz, Kra­bia Dzie­wu­cho!? – Mary Ann do­sko­czy­ła do nich, oce­nia­jąc szko­dy. Kilka roz­bi­tych na­czyń to nic, ale karcz­ma­rzo­wi już gęba pu­chła, a drab wy­cią­gnął nóż. – Od­po­wia­daj albo sza­now­ni pa­no­wie zajmą się tobą!

Za­dzia­ła­ło. Za­rów­no Bełt, jak i za­ka­pior, za­wa­ha­li się na od­po­wied­nio długi mo­ment. Widać nikt ich jesz­cze nigdy nie na­zwał „pa­na­mi”, a co do­pie­ro „sza­now­ny­mi”.

– Chcesz go sprze­dać – wark­nę­ła Ca­mil­le stłu­mio­nym gło­sem. – Nie mo­żesz go sprze­dać!

Ka­pi­tan za­mru­ga­ła ze zdzi­wie­nia. Nigdy wcze­śniej nie wi­dzia­ła wiedź­my w takim sta­nie. Aro­ganc­ką, nawet za­dzior­ną, a jakże. Ale teraz dziew­czy­na była czy­stą furią.

– Mó­wisz o Col­so­nie? – spy­ta­ła oszo­ło­mio­na Mary Ann. – Osza­la­łaś, Kra­bi­co?

– Nie mo­żesz go sprze­dać! – po­wtó­rzy­ła z na­ci­skiem sza­man­ka.

– W takim razie, wy­ja­śnij mi… dla­cze­go? Dla­cze­go nie mogę sprze­dać?

Ka­pi­tan wo­la­ła po­mi­nąć mil­cze­niem fakt, że już prze­cież ubiła in­te­res.

– Bo… – Ca­mil­le spró­bo­wa­ła unieść głowę, ale cięż­ka ręka Bełta znowu przy­ci­snę­ła ją do desek. – Bo on…

– Bo? – po­na­gli­ła ka­pi­tan.

Dziew­czy­na nagle spo­chmur­nia­ła, po­sy­ła­jąc jej bez­na­dziej­ne spoj­rze­nie. Jakby sama nie ro­zu­mia­ła, co tu robi. I dla­cze­go.

– Bo nie mo­żesz – za­łka­ła. – Nie mo­żesz.

Mary Ann par­sk­nę­ła śmie­chem.

– Lubię cię, dzie­wu­cho. – Dała znak za­ka­pio­ro­wi, żeby jed­nak zro­bił uży­tek z wy­cią­gnię­te­go noża. – Ale są gra­ni­ce, któ­rych nie po­win­no się prze­kra­czać.

Drab przy­ło­żył ostrze do szyi Kra­bi­cy, a wtedy ta wrza­snę­ła na całe gar­dło.

– Nie mo­żesz sprze­dać Ja­imie­go, bo…

Wszyst­ko sta­nę­ło w miej­scu. Lu­dzie zmie­ni­li się w bez­kształt­ne plamy, dźwię­ki jakby nożem uciął. Mary Ann zro­zu­mia­ła, że jej świat wła­śnie do­biegł kresu. A nowy szyb­ko sca­lił się przed ocza­mi, niby cał­kiem od­mien­ny, a jed­nak wciąż po­dob­ny do sta­re­go.

– …po­trze­bu­je­my jego oczu. By omi­nąć za­bez­pie­cze­nia sejfu. – Ca­mil­le uśmiech­nę­ła się z ulgą. – Tak, do­kład­nie. Bez skanu siat­ków­ki Ja­imie­go nie do­sta­nie­my się do środ­ka.

Ząb­ko­wa­ne ostrze zdą­ży­ło już na­ciąć oliw­ko­wą skórę, czer­wień spla­mi­ła błysz­czą­cą zło­wro­go stal.

– Stój­cie! – Ka­pi­tan wy­cią­gnę­ła z ka­bu­ry czar­ne­go jak noc i lek­kie­go ni­czym puch gloc­ka. Był taki po­ręcz­ny. Dziw­ny. – Puść­cie dziew­czy­nę.

Się­gnę­ła za pa­zu­chę kurt­ki i z cięż­kim ser­cem wy­cią­gnę­ła zwi­tek bank­no­tów. Rzu­ci­ła go na bar i oznaj­mi­ła:

– To za jeńca. Jed­nak bie­rze­my go ze sobą. – Z jesz­cze cięż­szym ser­cem wy­ję­ła ko­lej­ny zwi­tek z kie­sze­ni. – A to za szko­dy. Za­rów­no mo­ral­ne, jak i rze­czo­we.

Bełt pu­ścił dziew­czy­nę – mowa pie­nią­dza dzia­ła­ła na niego au­to­ma­tycz­nie. Drab chwi­lę jesz­cze wpa­try­wał się w wy­ce­lo­wa­ną w niego lufę. Potem splu­nął w bok i rów­nież się od­su­nął. A wtedy Ca­mil­le z tru­dem unio­sła się na rę­kach.

– Czemu nagle mi po­ma­gasz? – wy­chry­pia­ła.

Mary Ann udała, że nie do­sły­sza­ła py­ta­nia, tylko czym prę­dzej po­go­ni­ła dziew­czy­nę do wsta­nia. A potem po­szły po mło­de­go.

 

***

 

Mo­to­rów­ka od­bi­ja­ła się od spie­nio­nych fal ni­czym pi­łecz­ka od pod­ło­gi. Mary Ann z żalem przy­glą­da­ła się trzy­ma­nej w dło­niach broni. Pi­sto­let wy­glą­dał tak zwy­czaj­nie. Nie miał ani jed­ne­go zdo­bie­nia.

Za­zwy­czaj mil­czą­cy, usa­do­wio­ny za ste­rem Ben­nen nagle za­brał głos:

– Czy mogę o coś spy­tać, pani ka­pi­tan?

Mary Ann uśmiech­nę­ła się pod nosem. Ty­tu­ły, w ja­kich lu­bo­wa­ła się jej banda, były czy­stą kpiną z woj­ska. Ale skoro chłop­cy chcie­li na­zy­wać rudą pi­rat­kę „panią ka­pi­tan”, nie miała za­mia­ru ich wy­śmie­wać.

– Śmia­ło – za­chę­ci­ła.

– Dla­cze­go bie­rze­my dziew­czy­nę ze sobą? Nie wspo­mi­na­jąc już o synu Col­so­na.

Mary Ann wes­tchnę­ła.

– Po­trze­bu­je­my ich.

– Więc je­steś zde­cy­do­wa­na, Anno?

Za­sko­czy­ła ją nagła bez­po­śred­niość to­wa­rzy­sza, ale Mary Ann nie dała się tym zbić z tropu.

– Tak, je­stem. Jeśli się uda, bę­dzie­my tonąć w szma­lu. Bę­dzie­my mogli skoń­czyć z tym wszyst­kim. – Po­dzi­wia­ła bez­miar la­zu­ro­wej toni, gdy nuta me­lan­cho­lii nagle wkra­dła się do jej głosu: – Czy to aby nie ma­rze­nie każ­de­go zbrod­nia­rza? Wy­ko­nać ten jeden, le­gen­dar­ny skok, by móc wy­rwać się na dobre z ca­łe­go tego gówna, w któ­rym się za­to­nę­ło… i zo­stać lep­szym czło­wie­kiem?

– A bez pie­nię­dzy się nie da? – za­kpił Ben­nen.

Pier­sią Mary Ann wstrzą­snął szy­der­czy śmiech.

– Da się. Ale kto chce być bied­nym, do­brym czło­wie­kiem?

Męż­czy­zna nie za­re­ago­wał na dow­cip. Utkwiw­szy wzrok w bli­żej nie­okre­ślo­nym punk­cie na ho­ry­zon­cie, dodał iry­tu­ją­co po­waż­nym tonem:

– Do­brze, Anno. Wy­ru­szę z tobą na tę jedną, ostat­nią przy­go­dę.

 

***

 

Sta­tek-mat­ka, Ruda Dziw­ka, jak lu­bi­li ją na­zy­wać, z ze­wnątrz wy­glą­dał na zwy­czaj­ną łajbę ry­bac­ką. Ale w środ­ku za­miast po­czci­wych po­ła­wia­czy skry­wa­ła się banda krwio­żer­czych i chci­wych jak sam dia­beł pi­ra­tów. Uzbro­je­ni w ka­łasz­ni­ko­wy, ogo­rza­li od słoń­ca i ślepi na wszyst­ko poza pie­nią­dzem.

Po­cząt­ko­wo ni­ko­mu nie przy­szło do głowy kwe­stio­no­wać nie­ocze­ki­wa­ne­go po­wro­tu Col­so­na Ju­nior­ka. Do­pie­ro mgli­ste wy­tłu­ma­cze­nia, ja­ko­by pe­cho­wy obrót spraw nie po­zwo­lił Mary Ann dobić targu, wznie­ci­ły po­dej­rze­nia za­ło­gi. A gdy Stary Joe spy­tał, czemu Ca­mil­le wró­ci­ła razem z ka­pi­tan, choć w ogóle nie po­win­na wy­pły­wać do portu, resz­ta bandy za­czę­ła do­my­ślać się przy­czy­ny nie­for­tun­nych oko­licz­no­ści. I spo­glą­dać na dziew­czy­nę złym okiem.

Mil­czą­ca młód­ka nie po­pra­wi­ła sy­tu­acji, ob­ce­so­wo wdzie­ra­jąc się mię­dzy za­ło­gę i nie­fra­so­bli­we trak­tu­jąc na­pa­ta­cza­ją­cych się męż­czyzn łok­cia­mi. Ci od­su­wa­li się jak po­pa­rze­ni, rzu­ca­jąc prze­kleń­stwa­mi lub re­cho­cząc wred­nie.

Mary Ann nie była jed­nak skłon­na do śmie­chu. Ca­mil­le na­ro­bi­ła nie lada pro­ble­mów i na razie przy­no­si­ła same szko­dy, przy czym nic a nic nie stra­ci­ła z do­tych­cza­so­wej aro­gan­cji. Co z tego, że ha­ker­ka ponoć po­tra­fi­ła zła­mać za­bez­pie­cze­nia In­ter­cor­pu, skoro nagle ogło­si­ła, że po­trze­bu­je do tego Col­so­na? Z od­po­wied­nim klu­czem Mary Ann rów­nież po­tra­fi­ła otwo­rzyć każde drzwi.

Tak, kło­po­ty, któ­rych na­ro­bi­ła dzie­wu­cha, zda­wa­ły się ra­żą­co prze­ra­stać jej uży­tecz­ność. Przez burdę w Kar­lim Por­cie za­ło­dze zo­sta­ły ża­ło­śnie małe za­pa­sy go­tów­ki. Sy­tu­ację ura­to­wa­ło nieco Ben­nen, sto­sun­ko­wo tanio za­ła­twia­jąc pro­wiant. Ina­czej wy­pra­wa mo­gła­by się skoń­czyć gło­dów­ką.

Prze­ma­wia­jąc do za­ło­gi, Mary Ann dla od­mia­ny po­zwo­li­ła sobie na odro­bi­nę na­iw­no­ści i stwier­dzi­ła, że pula pecha już się wy­czer­pa­ła – teraz cze­ka­ją ich same suk­ce­sy.

Tyle że le­d­wie słowa opu­ści­ły jej gar­dło, nie wie­dzia­ła, czy śmiać się, czy może pła­kać.

 

***

 

Dni na morzu mi­ja­ły le­ni­wie, by po chwi­li uto­nąć w za­po­mnie­niu, ni­czym sen dziec­ka uko­ły­sa­ne­go szu­mem fal.

Ca­mil­le prze­sta­ła jadać z ka­pi­tan po­sił­ki, coraz czę­ściej prze­sia­du­jąc w celi mło­de­go Col­so­na. Mary Ann, mimo tra­wią­cych ją obaw i na­ra­sta­ją­cej nie­chę­ci do oboj­ga, przy­my­ka­ła na wszyst­ko oko. W duchu zda­wa­ła sobie spra­wę, że nie ma in­ne­go wy­bo­ru. Nie­ste­ty, re­zul­ta­tem oka­za­ły się szep­ty dez­apro­ba­ty coraz czę­ściej roz­brzmie­wa­ją­ce na Rudej Dziw­ce.

Jesz­cze jeden raz. Tylko ten jeden raz… – po­wta­rza­ła Mary Ann, leżąc na koi i pod­rzu­ca­jąc żółtą pi­łecz­kę. Czę­sto prze­sia­dy­wa­ła w swo­jej ka­bi­nie, izo­lu­jąc się od resz­ty świa­ta. Chcia­ła spo­wol­nić czas, który nie­ubła­ga­nie prze­śli­zgi­wał się mie­dzy jej pal­ca­mi. Chcia­ła zmie­nić bieg opo­wie­ści, który nagle za­czął omi­jać ją sze­ro­kim łu­kiem.

Wciąż czuła nie­do­syt. Nie wie­dzia­ła jed­nak, jak za­spo­ko­ić ten głód. W efek­cie le­ża­ła tylko, ob­ser­wu­jąc pod­rzu­ca­ną pi­łecz­kę.

A ta od­bi­ja­ła się obok wspar­tych o ścia­nę nóg i wra­ca­ła do dłoni Mary Ann. Od­bi­ja­ła się i wra­ca­ła. Od­bi­ja­ła się i wra­ca­ła. Od­bi­ja­ła się i… roz­brzmia­ło pu­ka­nie.

Żółta kulka po­to­czy­ła się po pod­ło­dze, gdy ko­bie­ta wark­nę­ła nie­przy­jaź­nie:

– Wejść!

Ben­nen cicho wsu­nął się do ka­ju­ty i ob­da­rzył pi­rat­kę za­tro­ska­nym spoj­rze­niem.

– Mógł­bym spy­tać, czy pani ka­pi­tan coś dzi­siaj jadła?

– Mógł­byś, ale nie licz na od­po­wiedź.

Unio­sła się na łok­ciach i prze­rzu­ca­jąc stopy przez brzeg koi, za­czę­ła roz­glą­dać za zgu­bio­na piłką.

– Czemu je­steś taka wście­kła, Anno? – spy­tał bos­man, zaj­mu­jąc miej­sce obok niej. Prze­bły­ski si­wi­zny zna­czy­ły czar­ne włosy, zmar­twie­nie wy­ry­ło się głę­bo­kim zmarszcz­ka­mi na spa­lo­nym słoń­cem czole.

W od­po­wie­dzi Mary Ann wy­krzy­wi­ła się w wy­ra­zie obu­rze­nia.

– Czy aby się pan nie za­po­mi­na, panie Ben­nen?

Wa­li­gó­ra po­krę­cił prze­czą­co głową i zgar­bił plecy, co wy­glą­da­ło dosyć gro­te­sko­wo, przy jego ogrom­nej po­stu­rze.

– Ja nie za­po­mnia­łem, Anno.

– Ale ja za­po­mnia­łam, tak? To chcia­łeś po­wie­dzieć?!

W ka­bi­nie za­pa­no­wa­ła cięż­ka, mą­co­na je­dy­nie szu­mem ma­szyn cisza. A wtedy złość na­ra­sta­ją­ca od ty­go­dni w Mary Ann nagle ulot­ni­ła się, ni­czym po­wie­trze z prze­kłu­te­go ba­lo­na.

Ben­nen miał rację. Wie­dzia­ła, na co się pisze. I mu­sia­ła sta­wić temu czoła, a nie bia­do­lić na swój los ni­czym stara baba z obo­la­ły­mi gna­ta­mi.

– Po pro­stu my­śla­łam, że to wszyst­ko… – nie do­koń­czy­ła z wes­tchnie­niem. – Lubię żyć na wła­snych wa­run­kach, Ben. I tak samo chcia­ła­bym umrzeć.

– Ro­zu­miem, Anno.

 

***

 

Gdy wresz­cie do­tar­li na miej­sce, trze­ba było po­dzie­lić ludzi. Ci na stat­ku mieli od­cią­gnąć uwagę ata­kiem od fron­tu, gdy resz­ta „za­ple­czem” wkrad­nie się do sie­dzi­by In­ter­cor­pu. Mary Ann nie była pewna, kiedy po­wstał ten plan. Czy brała udział w jego two­rze­niu? Mu­sia­ła, skoro wszy­scy byli już wdro­że­ni i go­to­wi do dzia­ła­nia.

Sama zresz­tą też była go­to­wa. Owi­nię­ta pa­sa­mi amu­ni­cji, z ła­dun­kiem wy­bu­cho­wym w ple­ca­ku, wy­ma­lo­wa­na bar­wa­mi lasu, wy­glą­da­ła jakby szła na drugą wojnę wiet­nam­ską. Do dru­ży­ny wła­ma­nio­wej, którą miała oso­bi­ście po­pro­wa­dzić, wy­bra­ła Ben­ne­na, mło­de­go Sama i Toma Buźkę. Poza tym mu­sia­ła, oczy­wi­ście, wziąć ze sobą Ca­mil­le i Ju­nior­ka.

Wszyst­ko dzia­ło się tak szyb­ko. Le­d­wie ze­szli do mo­to­rów­ki, a już ukry­wa­li ją w przy­brzeż­nych krza­kach. Potem cze­ka­ła ich jesz­cze prze­pra­wa przez syn­te­tycz­ną dżun­glę.

A dżun­gla była, a jakże, taka jak być po­win­na – gęsta, parna, pięk­na i śmier­tel­nie zdra­dli­wa. Aż dziw brał, że nie jest praw­dzi­wa.

Cier­pli­wie prze­dzie­ra­li się przez ten ocean zie­le­ni, dy­sząc w wil­got­nym po­wie­trzu. Ben­nen na prze­dzie z ma­cze­tą w po­tęż­nym łap­sku wy­ci­nał dla nich drogę. Przy jego boku szła drob­na Ca­mil­le, wy­pa­tru­jąc po­ten­cjal­ne­go za­gro­że­nia, wy­czu­lo­na na każdy po­dej­rza­ny szmer.

Za nimi zaś gra­mo­li­ła się Mary Ann, z kwa­śną miną pod­trzy­mu­ją­ca Col­so­na, który bez po­mo­cy lą­do­wał na ziemi. Ka­za­ła go odu­rzyć, żeby po­tul­nie po­wlókł się z nimi – bo przy­zwo­itym cho­dem na­zwać tego nie można było. I za­cho­dzi­ła w głowę, jak to się dzia­ło, że za­wsze koń­czy­ła przy boku tego dur­nia?

No, nic.

Ogól­nie od­dy­cha­ło się trud­no, szło jesz­cze go­rzej. Po­ru­sza­li się mo­zol­nie, jak śli­ma­ki w dzie­cię­cych wy­ści­gach, pusz­cza­ne po szorst­kiej po­rę­czy. Cała wy­pra­wa wy­da­wa­ła się tym bar­dziej sza­lo­na, że pro­wa­dził ich wła­śnie otu­ma­nio­ny do gra­nic moż­li­wo­ści Col­son Ju­nior.

– To telaz dfie­scie klo­ków w lefo – za­ko­men­de­ro­wał, z po­licz­kiem opar­tym na ra­mie­niu ka­pi­tan. Śli­nił się ob­fi­cie, przez co po­trze­bo­wa­ła ol­brzy­miej siły woli, by nie dać mu w ryj.

Na li­tość boską! Kiedy zgo­dzi­ła się, by ten dureń wska­zy­wał im drogę? Jasne, jako syn CEO In­ter­cor­pu pew­nie ko­ja­rzył czy­ha­ją­ce na ewen­tu­al­nych wła­my­wa­czy pu­łap­ki, ale wąt­pi­ła, by kie­dy­kol­wiek mu­siał do­sta­wać się do środ­ka przez dżun­glę.

Dwie­ście kro­ków w lewo, po­wtó­rzy­ła w my­ślach. Jakby pro­wa­dził nas do ja­kie­goś prze­klę­te­go skar­bu. Za­ko­pa­ne­go na ta­jem­ni­czej wy­spie.

Cho­ciaż, czy tak wła­śnie nie było? In­ter­corp, ta świą­ty­nia ze­psu­cia na końcu świa­ta, do któ­rej mo­dli­li się prze­kup­ni po­li­ty­cy, w któ­rej azyl od­na­leź­li sze­fo­wie nar­ko­ty­ko­wych kar­te­li, kryła w sobie skarb. Nie­zmie­rzo­ne bo­gac­two ukry­te w sej­fie za­ko­pa­nym na dnie ja­ski­ni z żel­be­to­nu.

Tyle że Mary Ann za cho­le­rę nie mogła sobie przy­po­mnieć, co to był za skarb. Miała dzię­ki niemu tonąć w szma­lu, praw­da? Sama tak po­wie­dzia­ła.

Bańka sza­leń­czych myśli pękła, gdy zza kur­ty­ny liści, pną­czy i wie­lo­barw­nych kwia­tów wy­chy­nę­ła po­la­na rzę­si­ście ską­pa­na w zło­ci­stych pro­mie­niach słoń­ca. Coś było nie tak. Skąd wzię­ła się ta ma­low­ni­cza pust­ka po­środ­ku dżun­gli? Do tego bu­dyn­ku In­ter­cor­pu wciąż próż­no było szu­kać w za­się­gu wzro­ku.

Jed­nak Ca­mil­le spra­wia­ła wra­że­nie, jakby do­kład­nie wie­dzia­ła, co się dzie­je. Ru­szy­ła do przo­du i za­czę­ła macać po­wie­trze przed sobą, ni­czym w ja­kiejś ulicz­nej pan­to­mi­mie. W tym cza­sie Mary Ann zo­rien­to­wa­ła się, że Sama ni­g­dzie nie ma. Jakby roz­wiał się w wil­got­nym po­wie­trzu ni­czym kam­fo­ra. A ślicz­ny jak anio­łek Tom stał obok, sztyw­ny ni­czym byle re­kwi­zyt.

Ka­pi­tan wy­bra­ła chło­pa­ków do swo­jej dru­ży­ny ze wzglę­du na ich mło­dzień­czą krze­pę, za­po­mi­na­jąc, że prze­cież już nie dy­ry­go­wa­ła tym przed­sta­wie­niem. Z przy­tła­cza­ją­cą pew­no­ścią zro­zu­mia­ła, iż nie ma po co szu­kać Sama. Nie był po­trzeb­ny dla tej opo­wie­ści, więc znik­nął. Czy taki los cze­kał rów­nież Rudą Dziw­kę, a w tym całą jej za­ło­gę? Czy z ja­kie­goś po­wo­du wciąż obec­ny Tom Buźka, po ode­gra­niu swo­jej roli, roz­pad­nie się ni­czym źle uło­żo­na wieża z kart?

In­stynkt pod­po­wia­dał, że tak wła­śnie się sta­nie. Bez­li­to­sne fatum za­wi­sło nad ich gło­wa­mi, a Mary Ann, mimo próby ob­ra­nia kursu pod prąd, wciąż przy­ła­py­wa­ła się na bez­wied­nym po­dą­ża­niu za tym z góry usta­lo­nym nur­tem.

Me­cha­nicz­nie prze­nio­sła wzrok na Ca­mil­le, aku­rat gdy ha­ker­ka wspar­ła dło­nie na po­ra­ża­ją­co so­lid­nej ścia­nie z po­wie­trza.

– To tutaj. – Wy­ję­ła z kie­sze­ni dwa me­ta­lo­we krąż­ki i uło­ży­ła tuż przy nie­wi­dzial­nej ba­rie­rze. – Pole si­ło­we w tym miej­scu po­win­no roz­rze­dzić się za parę minut. Wtedy jak naj­szyb­ciej mu­si­my przejść na drugą stro­nę, zanim ba­te­rie w di­srup­to­rach padną.

Wszy­scy z uwagą słu­cha­li dziew­czy­ny, gdy gar­dło­we po­war­ki­wa­nie prze­rwa­ło at­mos­fe­rę sku­pie­nia. Mary Ann od­wró­ci­ła się w stro­nę źró­dła dźwię­ku, pusz­cza­jąc Ju­nio­ra, który mo­men­tal­nie gruch­nął o zie­mię.

Z gąsz­czu wy­chy­nął pysk o sta­lo­wych kłach i śle­piach błysz­czą­cych czer­wie­nią. Bydlę bły­ska­wicz­nie sko­czy­ło na ka­pi­tan, roz­wie­ra­jąc po­tęż­ne szczę­ki do ataku. A ko­bie­ta, ro­biąc unik, za­ha­czy­ła stopą o mam­ro­czą­ce­go coś Col­so­na i prze­wró­ci­ła się jak długa.

Ben­nen obro­nił ją wła­snym cia­łem, ude­rza­jąc ra­mie­niem w łeb be­stii. Potem po­to­czy­li się po mo­krej gle­bie. Silne ręce schwy­ci­ły me­ta­lo­we szczę­ki, ale nie były w sta­nie po­wstrzy­mać ostrych pa­zu­rów. Te roz­dar­ły skórę męż­czy­zny ni­czym ka­wa­łek pa­pie­ru, a wszech­obec­ną zie­leń zmą­ci­ły nie­re­gu­lar­ne plamy czer­wie­ni.

Mary Ann, wciąż po­wa­lo­na na ko­la­na, wy­cią­gnę­ła pi­sto­let. Za­re­ago­wa­ła zbyt po­chop­nie. Po­win­na wziąć głę­bo­ki od­dech i wy­ce­lo­wać, ale za­miast tego wy­strze­li­ła bez na­my­słu. Kula prze­śli­zgnę­ła się po me­ta­lo­wym pan­ce­rzu i tra­fi­ła.

Tra­fi­ła pro­sto w Bena.

– Nie! – krzyk­nę­ła roz­pacz­li­wie ka­pi­tan.

A wtedy Ca­mil­le rzu­ci­ła czymś w stro­nę be­stii. Ustroj­stwo roz­pa­dło się na ty­siąc mi­go­tli­wych ka­wał­ków, które przez uła­mek se­kun­dy przy­po­mi­na­ły spa­da­ją­ce kro­ple desz­czu. Po­wie­trze za­iskrzy­ło się od wy­ła­do­wań elek­trycz­nych, a błysz­czą­ce nitki prze­to­czy­ły po sta­lo­wym grzbie­cie. Po­twór padł bez­wład­nie na zie­mię, wy­da­jąc z sie­bie chro­bo­tli­wy jęk zdy­cha­ją­cych me­cha­ni­zmów.

Mary Ann do­sko­czy­ła do Ben­ne­na ze łzami dła­wią­cy­mi gar­dło.

– Prze­pra­szam… – wy­du­si­ła z sie­bie.

Krew spły­wa­ła po roz­ora­nym czole, wpa­da­ła do wpół przy­mknię­tych oczu i ście­ka­ła po ogo­rza­łych po­licz­kach. Ale to nie rana na gło­wie Wa­li­gó­ry zwia­sto­wa­ła ry­chły ko­niec, a po­cisk głę­bo­ko za­gnież­dżo­ny w trze­wiach.

W prze­ci­wień­stwie do Mary Ann, męż­czy­zna wy­da­wał się po­go­dzo­ny ze swoim losem. Ką­ci­ki jego ust unio­sły się nie­znacz­nie, gdy drżą­cy­mi pal­ca­mi mu­snął po­li­czek ko­bie­ty.

– Nie za­po­mi­naj, Anno, i tak będę na cie­bie cze­kał.

 

***

 

Nie chcia­ła iść dalej. Ale Ca­mil­le z po­mo­cą Toma jakoś zdo­ła­li ją za­cią­gnąć do ko­lo­ro­wej wyrwy w polu si­ło­wym. Po­wie­trze drga­ło ni­czym w upale, gdy prze­cho­dzi­li na drugą stro­nę, a chwi­lę póź­niej oczom uka­zał się po­tęż­ny bu­dy­nek In­ter­cor­pu. Kolos ze szkła i żel­be­to­nu, błysz­czą­cy gra­na­to­wy­mi szy­ba­mi i srebr­ny­mi zdo­bie­nia­mi, tkwił po­śród syn­te­tycz­nej dżun­gli jak dia­ment w ob­rącz­ce.

Mary Ann sie­dzia­ła na ziemi, tępo wpa­trzo­na przed sie­bie. Obok po­ja­wił się nagle oprzy­tom­nia­ły Col­son. Ad­re­na­li­na naj­wy­raź­niej zro­bi­ła swoje – młody znaj­do­wał się w zde­cy­do­wa­nie lep­szym sta­nie niż pi­rat­ka.

– Nie wiem, dla­cze­go Ca­mil­le upie­ra się brać cie­bie ze sobą. – Rzu­cił jej jedno z tych nie­na­wist­nych spoj­rzeń i stwier­dził ja­do­wi­cie: – Po­win­naś tu zdech­nąć.

Gniew dodał ko­bie­cie sił i przy­wo­łał sar­do­nicz­ny uśmiech na usta.

– Też nie wiem, szcze­nia­ku. – Wsta­ła po­wo­li i prze­szy­wa­jąc Ju­nio­ra lo­do­wa­tym spoj­rze­niem, za­ci­snę­ła pię­ści. – Pew­nie zdech­nę, tylko wpierw trze­ba bę­dzie ura­to­wać ci tyłek. Nikt jed­nak nie po­wie­dział, że o twoją fa­cja­tę rów­nież muszę dbać.

Zanim skoń­czy­ła mówić, wy­mie­rzy­ła prawy sier­po­wy pro­sto w pod­bró­dek mło­ko­sa. I była nie­mniej od niego za­sko­czo­na, gdy cios z gra­cją po­wa­lił Col­so­na na zie­mię.

 Gdy pierw­sze oszo­ło­mie­nie mi­nę­ło, ob­li­cze chło­pa­ka wy­krzy­wi­ła żądza ze­msty. Naj­wy­raź­niej za­mie­rzał zre­wan­żo­wać się Mary Ann pięk­nym za na­dob­ne, ale Tom sta­nął mię­dzy nim a ru­do­wło­są. Fatum czy nie, pirat wciąż był wier­ny swo­jej ka­pi­tan.

Ca­mil­le w tym cza­sie wy­da­wa­ła z sie­bie ja­kieś fru­stru­ją­ce dźwię­ki. Na­wo­ły­wa­ła do wza­jem­nej mi­ło­ści i po­ko­ju. No, może nie mi­ło­ści, ale jasno dała do zro­zu­mie­nia, że wszy­scy zginą, jeśli za­czną lać się po py­skach.

To uga­si­ło mor­der­czy en­tu­zjazm Col­so­na. Mary Ann z sa­tys­fak­cją pa­trzy­ła, jak smar­kacz wy­co­fu­je się, roz­ma­so­wu­jąc obo­la­łą szczę­kę. Nie­mniej jed­nak wie­dzia­ła, że takie za­bu­rze­nie hi­sto­rii nie uj­dzie jej pła­zem. Prze­cież roz­dar­ła na strzę­py sym­bo­licz­ną kur­ty­nę skry­wa­ją­cą to, co do­pie­ro miało na­stą­pić. Ze­psu­ła opo­wieść.

Otę­pie­nie po­wo­li za­snu­ło jej umysł. Ja­śniej­sze­go sy­gna­łu, by trzy­ma­ła dziób na kłód­kę, do­stać nie mogła. W ciszy po­wlo­kła się za resz­tą dru­ży­ny. Z obo­jęt­no­ścią ob­ser­wo­wa­ła, jak Ca­mil­le i Col­son po­ko­nu­ją ko­lej­ne prze­szko­dy.

Nie za­uwa­ży­ła nawet, kiedy zgi­nął Tom. Nie uro­ni­ła choć­by łzy.

Co on tam wła­ści­wie mu­siał zro­bić? Wleźć w jakąś pu­łap­kę, za­sta­wio­ną za ener­ge­tycz­ną ba­rie­rą, żeby oni mogli unik­nąć zgub­ne­go losu? Nie ina­czej. Tyle że pe­cho­wiec włą­czył przy oka­zji alarm.

Ja­zgot, niby po­zba­wio­ny słów roz­kaz, spra­wił, że w tle roz­brzmia­ły huki wy­strza­łów, a niebo po­ja­śnia­ło jak pod­czas burzy. Po chwi­li nad zie­lo­ną pusz­czą uniósł się dym. To wier­na za­ło­ga Mary Ann pod­ję­ła się dy­wer­sji. Pi­rat­ka miała tylko na­dzie­ję, że kam­ra­ci nie sprze­da­dzą skóry tanio.

Po praw­dzi­e to nie miało zna­cze­nia. Li­czy­ło się tylko tu i teraz. Trój­ka oca­la­łych – Mary Ann, Ca­mil­le i prze­klę­ty Col­son.

Skan siat­ków­ki mło­ko­sa rze­czy­wi­ście po­zwo­lił im na do­sta­nie się do wnę­trza In­ter­cor­pu. A tam już cze­kał na nich ko­ry­tarz, stra­szą­cy oczy rzę­dem upior­nie świe­cą­cych ja­rze­nió­wek.

Mary Ann po­czu­ła, że razem z koń­cem ko­ry­ta­rza czeka ją jej wła­sny. Reszt­ką sił roz­ry­wa­jąc nie­wi­dzial­ne więzy krę­pu­ją­ce jej usta, chwy­ci­ła Ca­mil­le za ramię i za­trzy­ma­ła w miej­scu. Col­son sta­nął obok, mie­rząc obie ko­bie­ty po­dejrz­li­wym wzro­kiem.

– Wiesz, co, dzie­wu­cho? – za­ga­iła ka­pi­tan, cał­ko­wi­cie igno­ru­jąc mło­de­go. – Za­wsze mu­sia­łam mieć ostat­nie zda­nie w dys­ku­sji, ale zro­zu­mia­łam w końcu, że cza­sem trze­ba sobie od­pu­ścić. – Wes­tchnę­ła na wspo­mnie­nie Ben­ne­na. – To już jest twoja hi­sto­ria. Nie moja. Moja do­bie­gła końca. Bez za­po­wie­dzi, bez wiel­kie­go wspa­nia­łe­go fi­ni­szu, czy choć­by par­szy­wych fan­far. Jak w życiu, nie? – Uśmiech­nę­ła się iro­nicz­nie, wci­ska­jąc coś w drżą­ce z na­pię­cia dło­nie dziew­czy­ny. Ca­mil­le wy­raź­nie nie mogła wy­du­sić z sie­bie choć­by słowa. Na ten ostat­ni mo­ment to Mary Ann prze­ję­ła pa­łecz­kę dy­ry­gen­ta. – Obie­caj mi tylko, że nie po­peł­nisz tych sa­mych błę­dów, co ja. Prze­żyj parę przy­gód, ale wróć. Bo masz do czego wró­cić, praw­da? – Ru­do­wło­sa prze­nio­sła spoj­rze­nie na Col­so­na. – Masz do kogo wró­cić. Nawet jeśli za dup­kiem nie prze­pa­dam.

To był ostat­ni wy­bryk w życiu Mary Ann. Potem po­dą­ży­ła po­słusz­nie za cią­gną­cy­mi ją przez In­ter­corp sznur­ka­mi. Oczy­wi­ście, wszyst­ko, co mogło pójść nie tak, po­szło nie tak. Alarm wył jak sza­lo­ny, ja­rze­niów­ki bły­ska­ły zło­wro­go, kroki roz­brzmie­wa­ły w ko­ry­ta­rzu.

Wtedy przy­szła kolej na jej ostat­ni akt. Zo­sta­ła po­strze­lo­na. Nie śmier­tel­nie, ale na tyle, by stać się kulą u nogi. Wtedy wła­śnie ka­za­ła ucie­kać Ca­mil­le. Brać Col­so­na po pachę i wiać.

Leżąc na ziemi w po­wo­li ro­sną­cej ka­łu­ży krwi, spo­koj­nie uzbro­iła ła­dun­ki wy­bu­cho­we. A gdy już była w sta­nie do­strzec przy­sło­wio­we biał­ka oczu wroga, uru­cho­mi­ła za­bój­czy me­cha­nizm.

Rap­tem świa­tłość wy­peł­ni­ła oczy Anny. W od­da­li ko­bie­ta zo­ba­czy­ła po­stać cze­ka­ją­ce­go na nią Ben­ne­na. Wresz­cie przy­po­mnia­ła sobie, kim był na­praw­dę.

Bez stra­chu po­dą­ży­ła w stro­nę męża.

 

Gdzieś w innym świe­cie

 

– Mi­łość w swej pro­stej i nie­śmia­łej mowie, powie naj­wię­cej, kiedy naj­mniej powie.

Will prze­rzu­cił ko­lej­ną stro­nę i kon­ty­nu­ował czy­ta­nie na głos. Lubił to. Odkąd pa­mię­tał, od­no­sił wra­że­nie, że pa­cjen­ci w jakiś spo­sób go sły­szą. A kiedy po­znał Annę, na­brał co do tego pew­no­ści. W wi­zjach ba­da­nych ludzi prze­waż­nie po­ja­wia­li się przy­ja­cie­le, zna­jo­mi, ro­dzi­na. Obej­mo­wa­li różne role, ale za­cho­wy­wa­li twa­rze.

Tyle że Anna nigdy nie wi­dzia­ła Willa. Stąd w po­sta­ci wy­kre­owa­ne­go przez nią ducha Szek­spi­ra chło­pak do­pa­try­wał się sa­me­go sie­bie. Wszak cho­ciaż­by teraz czy­tał pod­opiecz­nej „Sen nocy let­niej”.

A skąd wie­dział, co dzie­je się w jej gło­wie?

Wstyd przy­znać, ale re­gu­lar­nie pod­glą­dał od­czy­ty z przy­staw­ki neu­ro­no­wej Anny oraz paru in­nych pa­cjen­tów, choć po­wi­nien to zo­sta­wić le­ka­rzo­wi. Fa­scy­no­wa­ło go jakże od­mien­ne wy­ni­ki po­tra­fi dać to samo le­cze­nie w przy­pad­ku róż­nych ludzi. Nie­kie­dy nawet me­to­da wy­bu­dze­nio­wa przy­no­si­ła skut­ki od­wrot­ne do po­żą­da­nych.

– Wo­li­cie fik­cję od praw­dy, czy bo­icie się wró­cić? – pytał pod­opiecz­nych, po­pra­wia­jąc im po­ściel, a oni za­wsze od­po­wia­da­li mu ciszą, prze­ry­wa­ną je­dy­nie re­gu­lar­nym pi­ka­niem urzą­dzeń po­mia­ro­wych.

Will nawet po la­tach „pod­glą­da­nia” nie był pe­wien, co spra­wia, że nie­któ­rzy lu­dzie zo­sta­wa­li po dru­giej stro­nie lu­stra. Nadal pró­bo­wał zro­zu­mieć. Na szczę­ście le­ka­rze nie po­dej­rze­wa­li zwy­kłe­go pie­lę­gnia­rza o umie­jęt­ność roz­szy­fro­wa­nia zbio­ru kodów kre­sko­wych, sta­no­wią­cych wy­ni­ki badań.

Ale on po­tra­fił to robić. Prze­kła­dał czar­ne słup­ki na bra­wu­ro­we hi­sto­rie o od­wa­dze, mi­ło­ści czy sza­leń­stwie. Ste­reo­ty­po­we, pełne fał­szy­wych upięk­szeń i bo­le­śnie nie­re­al­ne dla tych, któ­rzy po­zo­sta­wa­li przy­tom­ni na tym świe­cie.

Jed­nak dla pa­cjen­tów coraz głę­biej po­grą­ża­ją­cych się w śpią­czce, ta­kich jak Anna, owe hi­sto­rie sta­no­wi­ły wszyst­ko. Snuli je, obo­jęt­ni na rze­czy­wi­stość, skry­ci w za­ci­szu wła­snych umy­słów. Spali snem spra­wie­dli­we­go, a Will czy­tał im dzie­ła swo­je­go imien­ni­ka. Ob­ser­wo­wał pierw­sze ozna­ki sta­rze­nia. Pa­trzył jak lata ocze­ki­wa­nia przy­ci­ska­ją ich bli­skich do ziemi.

Tak jak pana Bena. Pie­lę­gniarz nie miał serca wy­ja­wić mu praw­dy o jego żonie.

– Czy ona o mnie myśli?

Star­szy męż­czy­zna jako jeden z nie­wie­lu do­my­ślił się, że pie­lę­gniarz wie o pa­cjen­tach tro­chę wię­cej niż po­wi­nien.

– Tak, co­dzien­nie – od­po­wia­dał Will, co po­nie­kąd nie było kłam­stwem. Nigdy nie przy­znał jed­nak, że Anna wo­la­ła uznać męża za zmar­łe­go. A pan Ben przy­cho­dził – wpierw co­dzien­nie, potem raz w ty­go­dniu, w końcu co mie­siąc – i mówił do niej. Mówił, że czeka.

Skoro sły­sza­ła opie­ku­na, mu­sia­ła też sły­szeć jego wo­ła­nie, praw­da? Więc dla­cze­go nie wra­ca­ła?

W Annie było coś dziw­ne­go… Na po­cząt­ku jej le­cze­nia zja­wi­li się po­li­cjan­ci. Za­su­ge­ro­wa­li nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu tonem, że ekipa me­dycz­na po­win­na po­trak­to­wać ku­ra­cję ko­bie­ty bar­dzo po­waż­nie.

Na do­kład­kę, w swo­ich snach ko­bie­ta za­wsze przyj­mo­wa­ła rolę zbrod­niar­ki, po­mi­ja­jąc wizje, od któ­rych wszyst­ko się za­czy­na­ło, a w któ­rych ona była zwy­kłą bi­blio­te­kar­ką, on Szek­spi­rem. Czy Anna za­dar­ła z pra­wem?

Kie­dyś Will za­ga­ił pana Bena w tej spra­wie. Oczy­wi­ście w za­wo­alo­wa­ny spo­sób.

– Czy mógł­bym spy­tać… Czym zaj­mo­wa­ła się pani Ania?

Mąż pa­cjent­ki uśmiech­nął się ta­jem­ni­czo, ale od­parł tylko:

– Pra­co­wa­ła w rzą­do­wym ar­chi­wum. – Potem spoj­rzał na nią i od razu spo­chmur­niał. – Wy­bacz, chłop­cze, ale chciał­bym zo­stać sam na sam ze swoją żoną.

Pie­lę­gniarz nie miał wy­bo­ru. Mu­siał pójść, choć cie­ka­wość wy­krę­ca­ła mu trze­wia. Czyli Anna tak jakby była bi­blio­te­kar­ką? To dla­cze­go in­te­re­so­wa­ła się nią po­li­cja?

Will nie­raz wy­obra­żał sobie, jak ko­bie­ta wy­kra­da ja­kieś super tajne dane z pań­stwo­wych ser­we­rów, a potem wy­śmie­wał wła­sną głu­po­tę. Wszak ta idea brzmia­ła nie­do­rzecz­nie. Jak nie przy­mie­rza­jąc ro­je­nia jego pod­opiecz­nej.

A prze­cież życie ze snem nie­wie­le ma wspól­ne­go, o czym zresz­tą pie­lę­gniarz prze­ko­nał się po raz ko­lej­ny nie­ca­łe trzy mie­sią­ce wcze­śniej.

Znów wstyd przy­znać, ale tam­te­go dnia Will przy­snął na jed­nym z pu­stych łóżek w sali Anny. Ukry­ty za pa­ra­wa­nem, nie zo­stał za­uwa­żo­ny przez pana Bena, który aku­rat przy­szedł do żony. W re­zul­ta­cie chło­pak stał się ci­chym świad­kiem ich jed­no­stron­nej roz­mo­wy.

– Je­stem chory, ko­cha­nie – po­wie­dział star­szy męż­czy­zna. –  Za­awan­so­wa­ny rak… Trud­no uwie­rzyć, ale po tylu la­tach to cho­ler­stwo wciąż zjada ludzi od środ­ka. – Will usły­szał cichy sze­lest koł­dry. – Chciał­bym… – Pan Ben po­cią­gnął nosem i od­kaszl­nął. – Ro­zu­miem, dla­cze­go nie wra­casz, ale… Czy mo­gła­byś dać mi jakiś znak? Co­kol­wiek.

Pie­lę­gniarz pra­wie spadł z łóżka, pró­bu­jąc wy­ła­pać ja­ki­kol­wiek dźwięk po dru­giej stro­nie pa­ra­wa­nu. Ale bez­owoc­nie. Cięż­ka cisza wy­peł­nia­ła po­wie­trze, aż wresz­cie star­szy męż­czy­zna ode­zwał się znowu:

– Dzię­ku­ję, ko­cha­nie. – Roz­brzmiał zgrzyt od­su­wa­ne­go krze­sła i szmer po­ru­szo­nej znowu po­ście­li. Potem mąż Anny obie­cał le­d­wie sły­szal­nym szep­tem: – Będę cze­kał.

Pod­słu­chu­ją­ce­mu Wil­lo­wi łzy na­pły­nę­ły do oczu. To był ostat­ni raz, kiedy wi­dział, a ra­czej sły­szał, pana Bena. Póź­niej już nikt nie od­wie­dzał Anny.

Aż do tego dnia.

Na wy­dział przy­wieź­li ko­lej­ną osobę. Miała na imię Ka­mi­la i była bar­dzo młoda. Mło­dzi pa­cjen­ci za­wsze smu­ci­li za­ło­gę szpi­ta­la.

Ro­dzi­na dziew­czy­ny po­wie­dzia­ła, że zgo­dzą się na wszyst­ko. Nawet na eks­pe­ry­men­tal­ne me­to­dy le­cze­nia, by­le­by nio­sły ze sobą naj­mniej­szy cień szan­sy na po­pra­wę. Le­karz pro­wa­dzą­cy za­pro­po­no­wał po­łą­cze­nie przy­sta­wek Ka­mi­li i „są­siad­ki” z sali. A obok dziew­czy­ny leżał nie kto inny jak Anna.

Kon­takt przy­no­si świet­ne re­zul­ta­ty, mówił dok­tor. Po­mi­nął jed­nak mil­cze­niem fakt – o któ­rym Will wie­dział, choć może znowu wie­dzieć nie po­wi­nien – że za­zwy­czaj be­ne­fi­cjen­tem tej me­to­dy był star­szy z pa­cjen­tów. Szcze­gól­nie jeśli róż­ni­ca wieku mię­dzy po­łą­czo­ny­mi oso­ba­mi była znacz­na.

Przez kon­takt z młodą dziew­czy­ną Anna mogła wy­bu­dzić z le­tar­gu nawet wbrew wła­snej woli. Ale Willa nie ura­do­wa­ła świa­do­mość tego. Wręcz prze­ciw­nie – miał złe prze­czu­cia. Choć nigdy nie wy­mie­nił nawet dwóch zdań z pod­opiecz­ną, od­no­sił wra­że­nie jakby znali i lu­bi­li się od lat. I wie­dział, że przy­ja­ciół­ka nie znosi, gdy ktoś pró­bu­je nią ma­ni­pu­lo­wać.

Nie­ste­ty, mrocz­ne przy­pusz­cze­nia od­na­la­zły po­twier­dze­nie w hi­ste­rycz­nym pisku urzą­dzeń po­mia­ro­wych i doj­mu­ją­co pła­skim wy­kre­sie hol­te­ra. Will upu­ścił książ­kę, czym prę­dzej do­ska­ku­jąc do Anny. Le­ka­rze przy­by­li nie­dłu­go potem, ale było już za późno. Serce nie wy­trzy­ma­ło.

Anna zmar­ła w wieku czter­dzie­stu ośmiu lat. Bar­dzo młodo jak na czasy, w któ­rych przy­szło jej żyć. Mimo wszyst­ko ko­bie­ta zdą­ży­ła sta­wić czoła nie­jed­nej przy­go­dzie. W tym czy innym świe­cie.

A Will lubił wie­rzyć, że przy­naj­mniej jedna z tych przy­gód miała miej­sce w rze­czy­wi­sto­ści. Bo cóż in­ne­go mogły ozna­czać ostat­nie od­czy­ty Anny?

Ko­bie­ta za­czę­ła za­cho­wy­wać się, jakby była świa­do­ma ilu­zji, w któ­rej przy­szło jej żyć. I ob­cho­dząc za­bez­pie­cze­nia sys­te­mu, prze­ka­za­ła coś Ka­mi­li. Co do­kład­nie?

Will mógł się tylko do­my­ślać.

Koniec

Komentarze

Ta nowa wersja jest znacznie lepsza od pierwotnej. Niby zostało trochę “przygodówki”, ale jest tu ukryty głębszy sens i jest ciekawiej.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Ciekawie rozwinęłaś i przerobiłaś opowieść, chociaż pamiętałam poprzednie zakończenie i trochę mi to przeszkadzało w lekturze. A niech tam, jednak zmiany są wystarczająco duże. :-)

Kobieta niedbale rzuciła metalowy pęk kluczy na biurko biblioteczne

A nie wszystkie (przynajmniej te łączone w pęki) klucze są metalowe?

Babska logika rządzi!

Dzięki, bemik :) Za punkcik i dobre słowa.

Finkla – metalowy wywalony.  Fajnie, że zmiany się spodobały (znaczy, tak zgaduję :D).

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Podobały się. Nie rozumiem tylko, po co była Ci nagła zmiana świata i przejście od szabli do glocka.

Babska logika rządzi!

Element zaskoczenia :D

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Ja poprzedniego tekstu nie znałem, mogłem więc cieszyć się pełną wersją w całej okazałości. No i jestem pod wrażeniem, znakomite opowiadanie, z pewnością zapamiętam na długo. Mam co prawda wrażenie, że przeżycia ludzi w głębokiej śpiączce i ich pewien… Bardzo ograniczony, cząstkowy kontakt z rzeczywistoścaą, pewna świadomość swego stanu, to znany chłyt. Ale umiejętnie zastosowany zawsze powala. No, zrobiłaś to znakomicie. Jestem pod wrażeniem… He, dwa razy napisałem, że jestem pod wrażeniem? No właśnie.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Dzięki, thargone :) Cieszę się, że mimo ogranego chwytu tekst ci się spodobał.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Ile to razy użyłem słów "znakomicie" i "wrażenie" w jednym komentarzu? To jakiś rekord chyba.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

No, przyznaję, jak czytam twój komentarz po raz drugi i liczę to sporo tego wyszło :D

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Czytało się znakomicie. Do czasu. Gdy nastąpił gwałtowny zwrot, najpierw zgłupiałam, a potem przestałam rozumieć, co i dlaczego się dzieje. Końcowy fragment wyjaśnia zamysł Autorki, ale i tak nie jestem do niego przekonana.

 

Wzię­ła­by w skle­pie po­rząd­ną sześć­dzie­się­cio-wa­tów­kę, a nie to cho­ler­stwo. – Skoro są żarówki sześćdziesięciowatowe, napisałabym sześćdziesięciowatówkę.

 

Wiła się w nowej sukni, ni­czym wąż w zrzu­ca­nej skó­rze – to chwy­ta­ła poły spód­ni­cy… – Spódnice raczej nie mają pół.

Poła, to dolny fragment ubioru, rozpinanego z przodu, np.: płaszcza, marynarki, kurtki.

 

Szcze­gól­nie że tam, gdzie szła, i tak mu­sia­ła wkro­czyć sama.Szcze­gól­nie że tam, dokąd szła i tak mu­sia­ła wkro­czyć sama.

 

Syn gu­ber­na­to­ra po­kracz­nie pod­niósł się na nogi i ru­szył przed sie­bie ze spusz­czo­ną głową. – Czy, aby ruszyć przed siebie, mógł podnieść się nie na nogi?

 

W tym cza­sie Mary Ann po­de­szła do szyn­ku i opar­ła się o nie­zbyt czy­sty blat… – W tym czasie kapitan już była w szynku i mogła podejść do szynkwasu.

 

Pi­rat­ka bez wa­ha­nia chwy­ci­ła mło­de­go z kudły… – Literówka.

 

Z gar­dła Mary Ann po­pły­nę­ła so­czy­sta wią­zan­ka prze­kleństw… – Raczej: Z gar­dła Mary Ann po­pły­nę­ła wią­zan­ka soczystych prze­kleństw

 

Zmarsz­czy­ła brwi i przy­sta­nę­ła w miej­scu. – Masło maślane. Czy można przystanąć inaczej, nie w miejscu?

 

za­czę­ła roz­glą­dać za zgu­bio­na piłką. – Literówka.

 

Po­win­na wziąć głę­bo­ki od­dech i wy­ce­lo­wać… – Oddech, to wdech i wydech. Można głęboko oddychać, można głęboko nabrać powietrza, można głęboko odetchnąć, ale nie można wziąć głębokiego oddechu.

 

W ciszy po­wlo­kła się za resz­tą dru­ży­ny.W ciszy po­wlekła się za resz­tą dru­ży­ny.

 

Przez kon­takt z młodą dziew­czy­ną Anna mogła wy­bu­dzić z le­tar­gu nawet wbrew wła­snej woli. – Chyba miało być: Przez kon­takt z młodą dziew­czy­ną Anna mogła wy­bu­dzić się z le­tar­gu, nawet wbrew wła­snej woli.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Szkoda ;) Dzięki za poprawki.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Bardzo dobre opowiadanie.

Poprzednią wersję, przyznam szczerze, pamiętam średnio, ale dość dobrze, żeby zauważyć jak wszystko stanęło do góry nogami.

To przejście z pirackiej opowieści na tereny sf zahaczające jeszcze o heist movie świetne. Już samo wyszukiwanie różnic i podobieństw jednocześnie dawało dużo radości. Zwrot akcji pod koniec elegancki, nie powstydziłaby się go “Incepcja”. 

Pod koniec udało mi się rozgryźć tożsamość Bena. Szkoda mi tylko Scotcha, bo był ciekawą postacią i liczyłem, że pojawi się w tej drugiej część z jakaś rolą. No chyba że coś przeoczyłem.

 

A ja się wyłamię i rzeknę, że tamta wersja mi się bardziej. Dużo bardziej. No, ale ja tak mam, że lubię przygodówkę. A Mary Ann przypominała mi Morgan z Wyspy Piratów. Toteż nowy zamysł Autorki… No… NIE.

Mimo to, oczywiście, na bibliotekę zasługuje.

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

zygfryd, Emelkali – dzięki, że wpadliście i za punkty oczywiście :) Z tego, co widzę, twist się ludziom bardzo podoba albo bardzo NIE podoba. Nawet ciekawe. Scotcha faktycznie nie było dużo, ale może wykorzystam jego postać (niekoniecznie w prackich klimatach) gdzie indziej.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Ja jestem z tych, którym się podoba. Z przyjemnością czytałam tę opowieść. Z początku bałam się, że będzie sztampowa,ale jak tylko wykreowany świat zaczął się sypać zobaczyłam, że jest tu jakiś ciekawy, oryginalny pomysł.

 

Końcówka była troszkę przydługa, a postać pielęgniarza mnie nie przekonała. Finał jest stosunkowo przewidywalny, ale to nie psuje przyjemności czytania.

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

O, ktoś tu jeszcze zajrzał. Fajnie, że lektura sprawiła przyjemność mimo pewnych zastrzeżeń :) I jeszcze nominacja! (tja, dopiero teraz zauważyłam – ja to mam zapłon…) Dzięki śliczne, Mirabell.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

No, no, napisane porządnie, ale… no, cholera, wynudziłem się. :(

Sorry, taki mamy klimat.

Mam problem z tym tekstem. Czytałam go już wcześniej, i to – zdaje się – mniej więcej w tej formie, w jakiej jest obecnie. Teraz dość uważnie przejrzałam go jeszcze raz, dla przypomnienia. Cholera, nie pamiętam, co pisałam wtedy, więc mam nadzieję, że nie wyjdę na głupka. :) 

Więc tak: to jest niezły, dobrze napisany tekst. Ale mimo to mam wrażenie, że jest on nieco odległy od tego, co potrafisz teraz. Tak to jest, jak ktoś robi tak błyskawiczne postępy jak Ty. Fabularnie, koncepcyjnie i warsztatowo – to, cholera, nie są “Dzieci Posejdona”, to nie są “Dwie głowy węża”.

I teraz muszę się zastanowić, czy głosowałabym nad piórkiem, gdybym nie wiedziała, że Autorką jest Tensza. Bo Tenszę stać na więcej, czego niestety jestem świadoma. 

Nie pozostaje mi nic innego, jak powtórzyć za ochą: to, cholera, nie są “Dzieci Posejdona”…

Przykro mi, ale nie poprę nominacji. Bij, zabij, żądaj zbanowania – nie. Krok wstecz i w dół, niestety…

Ja ten tekst napisałam przed Dziećmi Posejdona, za które chyba już do końca życia przyjdzie mi pokutować :P Po prostu jeden e-zin bardzo długo zastanawiał się, czy opka nie wziąć. Jeden koleś je chciał, drugi się wahał, aż w końcu się tak wyzastanawiali, że tekstu nie wzięli ;] Dlatego trafił tu z takim opóźnieniem, już tylko po kosmetycznych poprawkach, bo na porządną przeróbkę to ja już ani serca, ani siły do tego tekstu nie mam.

Ale dzięki za czytanie.

(tylko jak jeszcze raz usłyszę coś o Dzieciach to się chyba wyrejestruję :P)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

E, a zdradzisz, gdzie próbowałaś?

Esensja ;)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Wszystko nieuchronnie zmierza ku końcowi, Tenszo. Również Twoje opowiadania, nie zostało mi już ani jedno w zapasie, chlip ;(

Tym razem fabuła bardziej przypadła mi do gustu (myślę, że byłby z tego niezły film ;) ), twist również niczego sobie. Postaci i świat jak zwykle wprawnie nakreślone (dynamiczny opis abordażu!), choć nie podobał mi się ten przeskok z galeonu do motorówki. Wytrąciło mnie z rytmu i jakoś nie potrafiłem powrócić do uniwersum Anny.

Śmierć Bennena mogłaś zaaranżować jakoś lepiej – nie niosła ładunku emocjonalnego, a szkoda. Co prawda, trudno to osiągnąć w tak małej objętości, ale wierzę, że stać Cię na to :)

 

 Za to niezmiernie mnie cieszy, że w “Kolejnej Przygodzie” również zawarłaś tę tożsamą Ci nutę brutalności i surowej rzeczywistości. Nie jest to uroczy i kolorowy tekst, jak wiele na tej stronce, przez co nabiera dla mnie większej wartości. Cała opowieść w świetle podanych na końcu faktów sprawia zupełnie inne wrażenie niż podczas czytania – już nie wesołej, przygodowej historii, a ponurego, wypełnionego utraconymi marzeniami przeżycia ;)

 

Na koniec jeszcze pytanie – Jakie to informacje posiadała Anna, że tak bardzo chcieli ją wybudzić? :D

 

To chyba tyle moja fantastyczna sojuszniczko, teraz wracam do meczu (Liga Mistrzów!) i czekam na trzeci Smokopolitan. Niechaj kosmos Ci sprzyja :)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Primagenie – wybacza za opóźnienie w mojej odpowiedzi, pierwszy raz twój komentarz przeczytałam na szybko, a nie chciałam odpisywać też na szybko i byle jak ;) A wczoraj po prostu zapomniałam, że miałam to zrobić. Ja ostatnio mam dziury w pamięci. No, ale już sobie przypomniałam.

Co do ładunku emocjonalnego – oj, można go osiągnąć i w mniejszej objętości znaków, niejeden autor na tym portalu udowodnił mi to. Uczę się od nich.

Jakie informacje? Tajne!

Ja też czekam na trzeciego Smokopolitana. To będziemój pierwszy raz na papierze! Aż się rumienię i w ogóle wymacam to papierzysko, że będzie wspominać mój dotyk aż zbutwieje ;D

 

Dziękuję ci przepięknie, Primagenie. Nie spodziewałam się, ot tak, znaleźć równie wiernego czytelnika. Postaram się nie zawieźć twoich oczekiwań przyszłości, a jeśli uda mi się coś wydać, dostaniesz egzemplarz z notką odautorską ;)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Jakie tam dziury, pewnie się rozmarzyłaś i zapomniałaś o bożym świecie ;P

Oczywiście, że można poruszyć czytelnika w mniejszym wymiarze znaków, ale jednak często dokonuje się tego jakimś ogranym motywem, a nie krwawą śmiercią pirata… Tak że nie skreślam Cię w tej kategorii ;)

To będzie mój pierwszy raz na papierze! Aż się rumienię i w ogóle wymacam to papierzysko, że będzie wspominać mój dotyk aż zbutwieje ;D

Heh, biedne pisemko. ;P

No, ale jest się z czego cieszyć, bo przebić się przez ten gąszcz konkurencji, to nie jest łatwa sprawa… Pogratuluję Ci, jak już przeczytam ;)

(…) jeśli uda mi się coś wydać, dostaniesz egzemplarz z notką odautorską ;)

Trzymam za słowo i obiecuję zrewanżować się tym samym! Tylko nie JEŚLI, Tenszo, a KIEDY. Musisz niezachwianie wierzyć, bo to co wewnątrz, w końcu wyjdzie na zewnątrz, spełni się i ucieszy nas wszystkich! :)

Dobra, to teraz i ja napiszę coś, co się zapisze w annałach :D Tym razem, po raz pierwszy, opowiadanie w MOIM stylu. Doprawdy, żartowałem z Ciebie w tym względzie, a sam nie jestem lepszy…

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Dobrze się czytało , chociaż nie rozumiem, dlaczego trafiło na półkę Humor. 

Jejku, tekst jest tak stary, że nigdy nie pomyślałabym, że zobaczę jeszcze gwiazdkę przy tytule.

Dzięki, Koalo! Nie pamiętam, czemu go tak otagowałam ;]

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Nowa Fantastyka