- Opowiadanie: makarovka - Zaginione Runy

Zaginione Runy

Oceny

Zaginione Runy

 

 

1. Jar­row

 

 

Kiedy we­szli­śmy do Jar­row, przy­wi­tał nas za­pach dymu i ryb, a sią­pią­cy od wielu dni deszcz, zda­wał się przy­być na długo przed nami. Grzęź­li­śmy więc nie­utwar­dzo­ną drogą, która była jak za­pa­da­ją­ce się po kost­ki ba­jo­ro, mla­ska­ją­ce z każ­dym po­sta­wio­nym kro­kiem. Prze­zor­ni miesz­kań­cy uło­ży­li gdzie­nie­gdzie deski, po któ­rych można było do­stać się na drugą stro­nę ulicy bez ry­zy­ka uto­pie­nia butów, ale nam już było wszyst­ko jedno. Mie­li­śmy za sobą trzy dni drogi z bandą upier­dli­wych par­ty­zan­tów i kró­lew­skim woj­skiem na karku. By­li­śmy wy­koń­cze­ni, głod­ni i mocno prze­rze­dze­ni.

Samo Jar­row, zda­wa­ło się być znie­sma­czo­ne, jeśli nie ob­ra­żo­ne na­szym przy­by­ciem. At­mos­fe­ra była po­nu­ra, a mi­ja­ją­cy nas lu­dzie nie­mal przy­tu­la­li się do ścian drew­nia­nej za­bu­do­wy wle­pia­jąc wzrok we wła­sne stopy. Co bez­czel­niej­si ły­pa­li spoj­rze­nia­mi, w któ­rych próż­no było szu­kać życz­li­wo­ści, lecz na spoj­rze­niach się skoń­czy­ło, bo mimo że w od­wro­cie, nadal by­li­śmy nie­bez­piecz­ni i nie­obli­czal­ni. No, przy­naj­mniej nie­któ­rzy, ale zła sława i tak owia­ła wszyst­kich bez wy­jąt­ku. Kiedy nasi po­bra­tym­cy pusz­cza­li z dymem całe wsie i pa­cy­fi­ko­wa­li ich miesz­kań­ców, to na­tu­ral­nie wrzu­co­no nas do jed­ne­go worka bez po­dzia­łu na złych czy do­brych.

– Mam na­dzie­ję, że ktoś tu na nas czeka. Już mi nogi mi włażą do dupy. – Einar jak mu dać powód do na­rze­ka­nia, to na­rze­kał za wszyst­kich.

– Za­mknij gębę Einar, chyba widzę masz­ty. To nasi! – za­krzyk­nął ktoś z przo­du. Rze­czy­wi­ście, w por­cie w dole za­mglo­nej za­to­ki stały za­cu­mo­wa­ne dwa smu­kłe okrę­ty. Ru­szy­li­śmy co sił w stro­nę na­brze­ża po­trą­ca­jąc po dro­dze tych, któ­rzy nie zdą­ży­li usu­nąć się na bok. Kiedy wbie­gli­śmy na keję usły­sza­łem zna­jo­my okrzyk.

– A niech mnie, kogo ja widzę! Toż to sam Jot­gar Si­no­rę­ki! – ru­do­bro­dy męż­czy­zna skło­nił się w dwor­skim ukło­nie, po czym zlu­stro­wał wzro­kiem moją kom­pa­nię i ro­ze­śmiał się gło­śno.

– Wy­glą­da­cie jak ostat­nie łajzy, któ­rym przy­da­ła­by się micha cie­płej stra­wy i na­tych­mia­sto­wa ewa­ku­acja z tego nie­szczę­sne­go pa­do­łu – mó­wiąc to po­gła­dził piesz­czo­tli­wie rzeź­bio­ną rufę drak­ka­ra. – By­strzej­si z was za­uwa­żą jed­nak, że mój okręt jest prze­ła­do­wa­ny, a do­dat­ko­wych…raz, dwa, trzy, czte­ry… – za­czął li­czyć nas ko­lej­no pal­cem marsz­cząc przy tym brwi. – …dwu­na­stu chło­pa, to o dwu­na­stu za dużo.

Kiedy ad­re­na­li­na wy­wo­ła­na in­stynk­tem prze­trwa­nia opa­dła, po­czu­łem jak ugi­na­ją się pode mną ko­la­na, a znu­że­nie przy­pra­wia o za­wro­ty głowy. Moi lu­dzie chwia­li się ze zmę­cze­nia. Wi­dząc to, wiecz­nie skory do żar­tów Olaf Har­do­gło­wy, prze­stał się głup­ko­wa­to uśmie­chać.

– No dobra, ła­duj­cie się na po­kład. Arne, zo­staw­cie te skrzy­nie i za­bie­raj­cie tu tyłek! Ob­sa­da do wio­seł! Wy­pły­wa­my!

Za­ło­ga ''Krwa­we­go Kila'' uwi­ja­ła się przy łodzi, a drugi okręt wła­śnie od­bi­jał. Ze­szli­śmy na po­kład by do końca opaść z sił. Gdy zna­leź­li­śmy się kil­ka­na­ście me­trów od brze­gu, pierw­si lu­dzie za­czę­li wy­ła­niać się nie­śmia­ło z por­to­wych uli­czek. Złoto i kosz­tow­no­ści które zo­sta­ły w skrzy­niach stwa­rza­ły po­ku­sę sil­niej­szą od stra­chu, że się roz­my­śli­my i po nie wró­ci­my. Po­nad­to do Jar­row zbli­ża­ło się woj­sko, które z pew­no­ścią za­re­kwi­ru­je wszyst­ko na rzecz króla jako skra­dzio­ne dobra. Mimo, że część tych dóbr na­le­ża­ła się miej­sco­wym, nie zo­ba­czą ani mie­dzia­ka je­że­li to kró­lew­scy pierw­si po­ło­żą na nich łapy.

''Krwa­wy Kil'' był rze­czy­wi­ście prze­ła­do­wa­ny. Za­nu­rze­nie się­ga­ło o kilka stóp wię­cej niż po­win­no i wio­śla­rze mu­sie­li się mocno na­ha­ro­wać żeby buj­nąć łajbę Har­do­gło­we­go. Na otwar­tym morzu by­ło­by to nie­roz­sąd­ne, ale nas cze­ka­ły nie­ca­łe dwa dni przy­brzeż­nej że­glu­gi. Wła­śnie wy­pły­wa­li­śmy z za­to­ki, kiedy roz­legł się prze­cią­gły ryk.

– Przy­go­to­wać ża­giel do po­sta­wie­nia! Ster­nik, kurs na Lin­dis­far­ne! Tylko żwawo, żebym wam nie mu­siał pomóc! Arne, daj im piwa i coś do je­dze­nia – Olaf roz­dał ko­men­dy i usiadł obok mnie z dwoma ku­fla­mi wy­peł­nio­ny­mi bursz­ty­no­wym pły­nem. – Wi­sisz mi co naj­mniej okręt Jot­gar. Ma mieć in­kru­sto­wa­ną burtę i żagle ha­fto­wa­ne srebr­ny­mi nićmi. Za złoto, które zo­sta­wi­łem w por­cie mógł­bym żyć jak król. – Kiedy po­krę­ci­łem głową z za­że­no­wa­niem, uśmiech­nął się sze­ro­ko i po­kle­pał mnie po ple­cach – Do­brze cię wi­dzieć stary druhu, my­śla­łem, że to my je­ste­śmy ostat­ni. Ale nadal się za­sta­na­wiam co ty tu do cho­le­ry ro­bisz?

Nim od­po­wie­dzia­łem, opróż­ni­łem swój kufel nie­mal do po­ło­wy. Chłod­ne ale roz­la­ło się po moich wnętrz­no­ściach ga­sząc pra­gnie­nie i zo­sta­wia­jąc po­smak de­li­kat­nej go­rycz­ki. An­glo­sa­som można wiele za­rzu­cić, ale ich pi­wo­wa­rzy znali się na swo­jej ro­bo­cie.

– Wszyst­ko po­szło nie tak, Olaf. Stra­ci­łem trzy czwar­te ludzi.

– O ile wiem mie­li­ście się za­brać z Le­ifem.

– Taki był plan, ale dia­bli go wzię­li. Kiedy znisz­czy­li­śmy most na Tees wy­da­wa­ło nam się że bę­dzie spo­kój, bo do naj­bliż­szej prze­pra­wy było parę ład­nych mil. Tym­cza­sem nie wia­do­mo skąd wy­ro­sła przed nami gro­ma­da Sasów. Mu­sie­li­śmy się prze­bi­jać. Leif wziął ran­nych i ru­szył do okrę­tów, a ja z moimi chłop­ca­mi osła­nia­li­śmy od­wrót. Jak już za­czę­li nas okrą­żać, to nie mie­li­śmy wyj­ścia i ru­szy­li­śmy na pół­noc.

– Rze­czy­wi­ście was mało.

– Po­cząt­ko­wo sami chyba nie wie­dzie­li kogo gonić. Mnie czy Leifa. No to w końcu ru­szy­li za nami. Zy­ska­li­śmy tro­chę czasu i za­cza­ili­śmy się na nich w pa­ro­wie nie­da­le­ko młyna sta­re­go Johna. Wpa­dli tam zu­peł­nie na oślep. Cho­ciaż byli to­tal­nie za­sko­cze­ni, mieli dużą prze­wa­gę li­czeb­ną. Do­pie­ro jak Einar roz­wa­lił łeb ich do­wód­cy, to roz­bie­gli się na wszyst­kie stro­ny

–  Zdro­wie Eina­ra! – Olaf uniósł swój kufel, a inni za­wtó­ro­wa­li mu chó­rem.

Przez krót­ki czas na­szej roz­mo­wy wolni od po­kła­do­wych obo­wiąz­ków ze­bra­li się wokół, bo jako lu­dzie pół­no­cy ce­ni­li sobie dobre opo­wie­ści.

–  Co było dalej?

– Sasi się prze­gru­po­wa­li, albo do­sta­li po­sił­ki zza rzeki, bo wzno­wi­li pogoń. Do­dat­ko­wo na­szym śla­dem po­dą­ża­li jacyś zwia­dow­cy. Dra­nie do­brze znali teren i nie an­ga­żo­wa­li się w bez­po­śred­nią walkę. Ata­ko­wa­li z dy­stan­su i od­ska­ki­wa­li.. Jed­ne­go udało się po­chwy­cić, ale był hardy i nie mie­li­śmy czasu żeby go prze­słu­chać.

Jeden z męż­czyzn splu­nął po­gar­dli­wie. Spoj­rza­łem na niego i wie­dzia­łem już czemu. Odzia­ny w niedź­wie­dzią skórę ol­brzym mu­siał być ber­ser­kiem. Ber­ser­ko­wie uwa­ża­li łuk za broń tchó­rzy i my­śli­wych, nie ubli­ża­jąc tym dru­gim. Ci nie­ustra­sze­ni wo­jow­ni­cy nie uży­wa­li tarcz, pre­fe­ro­wa­li obu­ręcz­ną broń, która w po­łą­cze­niu z ich bru­tal­ną siłą była mor­der­czo sku­tecz­na. Cie­ka­we co on tu robił bio­rąc pod uwagę, to, że jego fa­na­tycz­ne brac­two nie mie­sza­ło się do wojen króla In­gwa­ra. Chwi­lę za­du­my prze­rwa­ły znie­cier­pli­wio­ne głosy.

– Cisza! – Olaf zru­gał pod­wład­nych i na­chy­lił się cze­ka­jąc na dal­szy ciąg hi­sto­rii.

– Ostat­nie­go dnia pra­wie nas do­pa­dli. Mu­sie­li iść ja­kimś skró­tem, albo wy­sła­li woj­sko z Dur­ham. Lada mo­ment wkro­czą do Jar­row. Mie­li­śmy cho­ler­ne szczę­ście, że was tu za­sta­li­śmy – Wy­cią­gną­łem się na worku ze zbo­żem – Paru moich mocno obe­rwa­ło, trze­ba by im opa­trzyć im rany.

Olaf po­ło­żył dłoń na moim ra­mie­niu – Jesz­cze się od­pła­ci­my tym psom. – Bjorn, roz­pal ogień, bę­dzie­my przy­pa­lać. I niech ktoś przy­nie­sie dzban wina cośmy je do­sta­li od mni­chów – Na jego słowa i wspo­mnie­nie rzezi, którą za­pew­ne urzą­dzi­li bied­nym bra­cisz­kom, wszy­scy za­re­cho­ta­li. Klasz­to­ry pełne były bo­gactw za­rów­no ma­te­rial­nych jak i du­cho­wych, a że nikt ich nie bro­nił sta­no­wi­ły łatwy łup.

Kiedy słu­cha­cze wresz­cie się ro­ze­szli, za­mkną­łem oczy i uko­ły­sa­ny wol­ny­mi ru­cha­mi drak­ka­ra za­czą­łem opa­dać w błogi spo­czy­nek. Ulga, którą po­czu­łem w mię­śniach była nie­sa­mo­wi­ta. W myśli jed­nak wdarł się nie­po­kój. Wciąż mia­łem przed ocza­mi ludzi, któ­rzy po­le­gli pod moją ko­men­dą. Część z nich zna­łem od lat. Cho­ciaż na woj­nie każdy ry­zy­ku­je jed­na­ko­wo i nie ma w niej miej­sca na sen­ty­men­ty, to każda stra­ta w jakiś spo­sób do­ty­ka. Zwłasz­cza je­że­li je­steś jar­lem i pod­da­ni giną przez twoje de­cy­zje. Wła­dza nie­sie ze sobą cię­żar od­po­wie­dzial­no­ści, który cza­sem wo­lał­bym odło­żyć na bok.

– Kur­wa­aa, kryć się! – chro­po­wa­ty krzyk wy­ra­żał tyleż bólu ile nie­na­wi­ści.

Nagle wszy­scy ze­rwa­li się z miejsc, gdy wokół za­świ­sta­ły strza­ły. Parę ciał osu­nę­ło się z głu­chym ło­sko­tem na po­kład. Zo­ba­czy­łem jed­ne­go ze swo­ich trzy­ma­ją­ce­go drzew­ce ster­czą­cą mu z pier­si.

– Pod­nieść tar­cze, do nędzy! A wy wio­sło­wać, bo nas tu wy­strze­la­ją! Ster prawo na burt! – Olaf bie­gał w tę i nazad mie­ląc w ustach prze­kleń­stwa. Wio­śla­rze tak się spię­li, że pra­wie oczy im wy­szły z orbit, ale ich trud się opła­cił, bo nieco przy­śpie­szy­li­śmy. Szczwa­ni łucz­ni­cy roz­sta­wi­li się na kli­fie trzy­dzie­ści stóp nad nami i szyli do nas jak do ka­czek. Mu­sia­ła to być za­le­d­wie czuj­ka grupy po­ści­go­wej, bo ina­czej do­pa­dli­by nas wcze­śniej. Pu­ści­li jesz­cze parę salw, ale w końcu zna­leź­li­śmy się poza za­się­giem i prze­rwa­li ostrzał. Tak nas że­gna­ła Nor­thum­bria.

 

 

2. Ka­pi­tan Thun­der­wo­od

 

 

Ka­pi­tan Thun­der­wo­od ze­sko­czył z konia i oddał wodze jed­ne­mu z pod­ko­mend­nych. Jego lu­dzie cho­dzi­li wśród po­roz­rzu­ca­nych ciał i spraw­dza­li czy są jacyś żywi, choć szan­sa na to była nikła. Po­bo­jo­wi­sko wska­zy­wa­ło na szyb­ką i krwa­wą po­tycz­kę.

– Panie ka­pi­ta­nie chyba zna­la­złem po­rucz­ni­ka Moore'a – sze­re­go­wy, któ­re­go głowa to­nę­ła w za dużym heł­mie mógł mieć naj­wy­żej sie­dem­na­ście lat. ''Jak mamy bro­nić kraju, gdy do armii wcie­la­ją ta­kich go­ło­wą­sów?'' – zi­ry­to­wał się w duchu Thun­der­wo­od.

– Pro­wadź chłop­cze.

Żoł­nierz po­ki­wał gor­li­wie głową i po­pro­wa­dził swo­je­go do­wód­cę w naj­więk­sze sku­pi­sko zwłok. Tutaj oprócz żoł­nie­rzy króla le­ża­ło też paru Skan­dy­na­wów.

– To chyba ten panie ka­pi­ta­nie – wska­za­ne przez niego ciało miało roz­łu­pa­ną czasz­kę, a ka­wał­ki mózgu le­ża­ły w ka­łu­ży za­schnię­tej krwi. Na pierw­szy rzut oka cięż­ko było co­kol­wiek zi­den­ty­fi­ko­wać.

– Chyba tak.

Po­rucz­nik Moore był do­brym żoł­nie­rzem. On i Thun­der­wo­od, mimo że róż­ni­ły ich po­glą­dy, da­rzy­li się wza­jem­nym sza­cun­kiem. Ka­pi­tan po­czuł ukłu­cie w sercu na widok zma­sa­kro­wa­nych zwłok, ale nie dał po sobie tego po­znać. Mo­ra­le jego ludzi i tak było mocno nad­szarp­nię­te. Wielu z nich to byli świe­ży re­kru­ci, któ­rych co­dzien­ne życie zo­sta­ło wy­wró­co­ne do góry no­ga­mi przez kró­lew­skich po­bo­ro­wych. Nie byli przy­go­to­wa­ni do walki z za­pra­wio­ny­mi w bo­jach bar­ba­rzyń­ca­mi. Teraz widać było tego skut­ki.

– Za­wo­łaj mi tu Fil­thy'ego.

Kiedy mło­dzie­niec się od­da­lił, Thun­der­wo­od na­krył twarz po­rucz­ni­ka jego płasz­czem.

– Spo­czy­waj w po­ko­ju żoł­nie­rzu – szep­nął ka­pi­tan i po­ło­żył dłoń na pier­si by oddać mu ostat­ni hołd. Mi­nu­tę ciszy zbez­cze­ści­ło siar­czy­ste chark­nię­cie.

– Pan mnie wzy­wał ka­pi­ta­nie? – Fil­thy po­cią­gnął nosem i wy­tarł się w rękaw.

– Nie rób tego wię­cej w mojej obec­no­ści.

– Tak jest, panie ka­pi­ta­nie.

Fil­thy może nie grze­szył schlud­no­ścią, ale był jed­nym z bar­dziej do­świad­czo­nych i lo­jal­nych żoł­nie­rzy, któ­rych Thun­der­wo­od miał obec­nie pod ręką.

– Wy­znacz dzie­się­ciu ludzi do po­cho­wa­nia za­bi­tych.

– A co z po­ga­na­mi?

– Niech ich za­ko­pią we wspól­nej mo­gi­le.

– Ale panie ka­pi­ta­nie oni…

– Je­ste­śmy cy­wi­li­zo­wa­ny­mi ludź­mi, poza tym nie nam ich osą­dzać.

– Tak jest.

– Do­brze. Dla cie­bie mam za­da­nie spe­cjal­ne – Thun­der­wo­od wy­cią­gnął z sakwy przy pasie zwi­nię­ty per­ga­min i spoj­rzał Fil­thy'emu w oczy – Za­wie­ziesz ten list do sze­ry­fa Mel­for­da. Do rąk wła­snych. Tak żeby nikt poza sze­ry­fem nawet nie wie­dział o jego ist­nie­niu, ro­zu­miesz?

– Ro­zu­miem, panie ka­pi­ta­nie.

Thun­der­wo­od wrę­czył mu per­ga­min i po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu pod­wład­ne­go opa­no­wu­jąc gry­mas twa­rzy.

– Nie za­wiedź mnie Fil­thy.

Żoł­nierz wziął list i wy­piął but­nie pierś. Thun­der­wo­od w niego nie wąt­pił, ale uznał, że do­dat­ko­wa mo­ty­wa­cja mu nie za­szko­dzi.

– Nie za­wio­dę panie ka­pi­ta­nie.

– Mam na­dzie­ję. Mo­że­cie odejść.

Ubocz­ną ko­rzy­ścią po­wie­rze­nia tej misji Fil­thy'emu był fakt, że ka­pi­tan Thun­der­wo­od nie zno­sił sze­ry­fa Mel­for­da. A Mel­ford był strasz­nym pe­dan­tem i nie zno­sił nie­chlu­jów. Nie prze­pa­dał też za Thun­der­wo­odem i oby­dwaj to­czy­li ze sobą bez­u­stan­ną wojnę. Ist­nia­ła jed­nak gra­ni­ca, któ­rej żaden z nich nie prze­kra­czał. Ka­pi­tan, bo sze­ryf był jego prze­ło­żo­nym, a sze­ryf, bo ka­pi­tan cie­szył się po­wszech­nym sza­cun­kiem i wszy­scy się z nim li­czy­li.

– Sier­żan­cie Bully! Przy­go­tuj ludzi do wy­mar­szu.

– Sły­sze­li­ście ka­pi­ta­na! Od­dział zbiór­ka! Ruchy, ruchy, ruchy! – Po­tęż­nie zbu­do­wa­ny, męż­czy­zna z su­mia­stym wąsem i wy­go­lo­ną głową był ty­po­wą emo­cjo­nal­ną skałą. Pod­wład­ni się ta­kich bali, a prze­ło­że­ni ta­kich po­trze­bo­wa­li. Naj­więk­szą jego za­le­tą było to, że spraw­dzał się w naj­bar­dziej eks­tre­mal­nych wa­run­kach, bo nigdy nie pękał. Kiedy ba­ta­lion był go­to­wy, sier­żant wsko­czył na konia i do­łą­czył do Thun­der­wo­oda.

– Panie ka­pi­ta­nie, mają nad nami nie­ca­ły dzień prze­wa­gi. De­zer­te­rzy twier­dzą, że była ich nie­mal setka, ale ja bym nie wie­rzył tym tchórz­li­wym su­kin­sy­nom – Bully po­pa­trzył groź­nie na dry­bla­sa z mi­ja­ją­cej ich ko­lum­ny, który wy­glą­dał jakby za nic w świe­cie nie chciał spo­tkać jego wzro­ku. Nic dziw­ne­go; był jed­nym z owych su­kin­sy­nów, choć trze­ba przy­znać, że jako jeden z nie­licz­nych wy­ka­zał skru­chę i wró­cił do armii.

– Były ich dwa tu­zi­ny, ka­pi­ta­nie. Ru­szy­li na pół­noc­ny-wschód praw­do­po­dob­nie w kie­run­ku Jar­row, gdzie wciąż sta­cjo­nu­je za­ło­ga wi­kin­gów – ten który to po­wie­dział, po­ja­wił się jakby zni­kąd.

– A kim ty niby je­steś i skąd masz takie in­for­ma­cję, hę? – Głos sier­żan­ta był po­dejrz­li­wy i nie skry­wał wro­go­ści. Nie­zna­jo­my osten­ta­cyj­nie go zi­gno­ro­wał i zwró­cił się po­now­nie do Thun­der­wo­oda. Sier­żant pra­wie wy­szedł z sie­bie, ale ka­pi­tan po­wstrzy­mał go ru­chem ręki.

– Cichy Tom, do usług. Do­wo­dzę ochot­ni­czą dru­ży­ną strzel­ców skła­da­ją­cej się obec­nie z dzie­wię­ciu ludzi – po­wie­dział przy­bysz i skło­nił się z gra­cją.

Z za­gaj­ni­ka ota­cza­ją­ce­go parów wy­ło­ni­li się męż­czyź­ni odzia­ni w barwy lasu. Byli uzbro­je­ni w dłu­gie łuki i pół­to­ra­ki. Od­dział Thun­der­wo­oda na­tych­miast sta­nął w bo­jo­wej go­to­wo­ści jakby spo­dzie­wał się całej chma­ry ob­cych.

– A oto i moja kom­pa­nia.

Była to wy­jąt­ko­wo par­szy­wa kom­pa­nia. Strzel­cy wy­glą­da­li jakby wczo­raj zbie­gli z zam­ko­wych lo­chów, a ich za­ka­za­ne gęby przy­pra­wi­ły­by nie­mow­lę o płacz. Widać było od razu, że to twar­de su­kin­ko­ty.

– Jest was czte­rech wli­cza­jąc cie­bie – rzekł Thun­der­wo­od.

– Resz­ta moich ludzi po­dą­ża śla­dem Skan­dy­na­wów. Ru­sza­jąc le­śnym trak­tem, jutro zrów­na­my się z nimi na wy­so­ko­ści Dur­ham. Oczy­wi­ście je­że­li po­zwo­lisz byśmy do­trzy­ma­li wam to­wa­rzy­stwa, ka­pi­ta­nie.

– A jaki ty masz w tym in­te­res? Nie je­ste­ście re­gu­lar­ną armią.

– Każdy po­wi­nien robić to co po­tra­fi naj­le­piej – od­parł Tom wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

Cza­sa­mi bywa tak, że spo­ty­kasz czło­wie­ka, który wy­jąt­ko­wo ci nie leży. Dla sier­żan­ta Bully'ego takim czło­wie­kiem był Cichy Tom.

– Za po­zwo­le­niem ka­pi­ta­nie, nie ufał­bym temu tref­ni­sio­wi, psia jego mać. Rów­nie do­brze może coś kom­bi­no­wać. Le­piej idźmy swoją drogą.

Cichy Tom do­pie­ro wtedy za­szczy­cił sier­żan­ta spoj­rze­niem, a nawet uśmie­chem.

– Droga wolna sier­żan­cie, myślę, że nikt nie bę­dzie tę­sk­nił za twoją brzyd­ką gębą.

Przez ba­ta­lion Thun­der­wo­oda prze­szła fala nie­me­go zdu­mie­nia. Sier­żat Bully był zdu­mio­ny naj­bar­dziej. Jego twarz można by okre­ślić mia­nem wście­kłe­go bu­ra­ka, gdyby tylko burak miał wąsy. Bully po­ło­żył dłoń na rę­ko­je­ści mie­cza, ale prze­rwał mu Thun­der­wo­od..

–  Wy­star­czy sier­żan­cie. Za­cho­waj­cie siły na bar­ba­rzyń­ców. A ty Cichy Tomie naucz się trzy­mać język za zę­ba­mi jeśli mamy dzia­łać razem.

– Jak pan sobie życzy ka­pi­ta­nie. To bę­dzie za­szczyt słu­żyć u boku Wil­lia­ma Thun­der­wo­oda.

Thun­der­wo­od był za­sko­czo­ny, że Tom zna jego imię. Nawet jego lu­dzie go nie znali. Nie żeby to była jakaś ta­jem­ni­ca, ale oprócz nie­licz­nych ofi­ce­rów, z któ­ry­mi trzy­mał, wszy­scy znali go jako Thun­der­wo­oda lub po pro­stu ''Groma''. Po­sta­no­wił jed­nak się tym teraz nie kło­po­tać. Wy­ba­da tego Toma kiedy nada­rzy się oka­zja.

– No to w drogę.

 

 

Koniec

Komentarze

Olaf po­ło­żył dłoń na moim ra­mie­niu – Jesz­cze się od­pła­ci­my tym psom. – Bjorn, roz­pal ogień, bę­dzie­my przy­pa­lać. – roz­je­chał się zapis dia­lo­gu. 

 

Bra­ku­je wielu prze­cin­ków – głów­nie przy wo­ła­czach i imie­sło­wach, ale nie tylko. 

 

Nie do końca wiem dla­cze­go, ale ten tekst mi się nie klei i nie leży. Z pew­no­ścią nie pa­su­ją mi prze­kleń­stwa, nie pa­su­je mi po­rucz­nik (o ile się nie mylę, to po­ja­wił się póź­niej niż w erze wi­kin­gów – a jeśli się mylę, to pro­szę o po­da­nie źró­dła, chęt­nie do­czy­tam). 

Ge­ne­ral­nie w tym frag­men­cie nie widzę fan­ta­sty­ki. Do tego nie czuję kli­ma­tu ery drak­ka­rów. 

O fa­bu­le się nie wy­po­wia­dam, bo jest jej po pro­stu za mało, by coś kon­kret­ne­go orzec. 

 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Kiedy we­szli­śmy do Jar­row, przy­wi­tał nas za­pach dymu i ryb, a sią­pią­cy od wielu dni deszcz, zda­wał się przy­być na długo przed nami.

Grzęź­li­śmy więc nie­utwar­dzo­ną drogą, // która była jak za­pa­da­ją­ce się po kost­ki ba­jo­ro, mla­ska­ją­ce z każ­dym po­sta­wio­nym kro­kiem.

Py­ta­nie za trzy­sta trzy punk­ty do Au­to­ra i / lub ochot­ni­czych her­me­neu­ty­ków / her­me­neu­ty­czek: co w tych zda­niach jest spi­to­lo­ne i dla­cze­go.

 

Kło­po­ty z pod­mio­tem. W pierw­szym wy­pad­ku od­dzie­lo­ny prze­cin­kiem od orze­cze­nia, w dru­gim za­mo­ta­ny lo­gicz­nie.

Śnią­ca masz rację je­że­li cho­dzi o po­rucz­ni­ka, można się też przy­cze­pić do dłu­gie­go łuku, który po­ja­wił się do­pie­ro w XIII wieku. Za­rów­no te nie­spój­no­ści jak i brak kli­ma­tu mogą wy­ni­kać z faktu, że nie mo­głem się zde­cy­do­wać o czym to tak na­praw­dę ma być. 

W każ­dym razie dzię­ku­ję Wam za uwagi i oby oka­za­ły się kon­struk­tyw­ne.

nie mo­głem się zde­cy­do­wać o czym to tak na­praw­dę ma być

Brak zde­cy­do­wa­nia to naj­gor­sza rzecz, jaka się może przy­tra­fić. W ta­kich przy­pad­kach po­wsta­ją naj­czę­ściej po­twor­ki. Radzę spra­wę prze­my­śleć i na coś się jed­nak zde­cy­do­wać.

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Bar­dzo ra­czej takie sobie. Przy­naj­mniej na razie. Opi­sa­nie wo­jow­ni­ków – jed­nych, na stat­ku, do­kądś pły­ną­cych i dru­gich, na po­bo­jo­wi­sku, zbie­ra­ją­cych się do drogi – nie za­po­wia­da pa­sjo­nu­ją­ce­go dal­sze­go ciągu.

Fan­ta­sty­ka zo­sta­ła chyba sta­ran­nie ukry­ta przed oczy­ma czy­tel­ni­ka, bo zu­peł­nie jej nie do­strze­głam.

 

Grzęź­li­śmy więc nie­utwar­dzo­ną drogą, która była jak za­pa­da­ją­ce się po kost­ki ba­jo­ro… – Drogą nie można grzę­znąć, ale można wę­dro­wać drogą, grzę­znąć w niej. To nie ba­jo­ro za­pa­da się po kost­ki, po kost­ki za­pa­da­ją się nogi w ba­jo­rze.

 

Co bez­czel­niej­si ły­pa­li spoj­rze­nia­mi… – Masło ma­śla­ne. Łypać, to spo­glą­dać.

 

Już mi nogi mi włażą do dupy. – Jeden za­imek zbęd­ny.

 

Ru­szy­li na pół­noc­ny-wschód… – Ru­szy­li na pół­noc­ny wschód

 

Do­wo­dzę ochot­ni­czą dru­ży­ną strzel­ców skła­da­ją­cej się obec­nie z dzie­wię­ciu ludzi… – Do­wo­dzę ochot­ni­czą dru­ży­ną strzel­ców, skła­da­ją­cą się obec­nie z dzie­wię­ciu ludzi

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Gra­tu­lu­ję dwu­stu dwóch punk­tów, zde­cy­do­wa­nie umo­co­wu­ją­cych Cie­bie na po­zy­cji nie­kwe­stio­no­wa­nej i nie­do­ści­głej dla ni­ko­go li­der­ki. :-)

Ale co z pierw­szym zda­niem? 

Ja też chęt­nie się do­wiem ja­kie­go ba­bo­la strze­li­łem w pierw­szym zda­niu, je­że­li mó­wi­my o po­niż­szym.

 

Kiedy we­szli­śmy do Jar­row, przy­wi­tał nas za­pach dymu i ryb, a sią­pią­cy od wielu dni deszcz, zda­wał się przy­być na długo przed nami.

 

Mi przy­cho­dzą do głowy dwie moż­li­wo­ści; 

Albo za­pach po­wi­nien ich przy­wi­tać w licz­bie mno­giej, albo po­peł­ni­łem błąd lo­gicz­ny i próg wy­czu­wal­no­ści za­pa­chów w wa­run­kach chro­nicz­nej mżaw­ki jest zbyt niski, by być wy­czu­wal­nym.

 

Na­pi­sa­łem  – nie wolno prze­cin­kiem odzie­lać pod­mio­tu od orze­cze­nia, chyba że z ty­tu­łu wtrą­ce­nia. Bo ro­zu­miem, że to deszcz zda­wał się, nie za­pach. 

Ma­ka­ro­vka, nie roz­śmie­szaj mnie i resz­ty – o jakim innym pierw­szym zda­niu mo­że­my mówić? Tylko jedno zda­nie jest pierw­szym w tek­ście… :-)

Co do za­pa­chu – tak, naj­le­piej by­ło­by użyć licz­by mno­giej, wszak o dwóch za­pa­chach pi­szesz: dymu (do­my­ślam się, że z wę­dzar­ni, a dla­cze­go, zga­duj) i ryb.

Cho­dzi o sią­pią­cy od wielu dni deszcz, który zda­wał się przy­być na długo przed nami. Przy­pusz­cze­nie, że deszcz w Jar­row za­czął padać już dawno temu, na długo przed przy­by­ciem do mie­ści­ny nar­ra­to­ra i jego to­wa­rzy­szy, wy­ra­zi­łeś w spo­sób po pro­stu nie­udol­ny, nie­gra­ma­tycz­ny i kiep­ski pod wzglę­dem łącz­li­wo­ści zna­czeń – przy­by­wa­ją lu­dzie, po­jaz­dy kie­ro­wa­ne przez ludzi od biedy też mogą przy­być (ko­lum­na czoł­gów przy­by­ła na po­li­gon tra­ta­ta­ta…), ale nie deszcz.

:-) sto jeden punk­tów przy­zna­ję, z ko­niecz­no­ści, sobie :-)

To nie je­dy­ny po­dob­ny kwia­tek, Au­to­rze.

Cza­sa­mi bywa tak, że spo­ty­kasz czło­wie­ka, który wy­jąt­ko­wo ci nie leży. ---> a co, gdy wy­jąt­ko­wo stoi? :-) Pa­ku­jesz po­to­cyzm do nar­ra­cji.

Jego twarz można by okre­ślić mia­nem wście­kłe­go bu­ra­ka, gdyby tylko burak miał wąsy. ---> wiem, co chcia­łeś przez to wy­ra­zić, opi­sać i na­zwać, ale miej Ty li­tość nad czy­tel­ni­ka­mi, pisz po pol­sku i lo­gicz­nie, że z ko­lo­ru / barwy twarz sier­żan­ta za­czę­ła przy­po­mi­nać bu­ra­ka… Bo czy­tel­nik widzi do­słow­nie bu­ra­ka z wą­sa­mi…

No dobra, może i prze­do­brzy­łem w paru miej­scach, ale nic to. Jako no­wi­cjusz mam do tego prawo.

Nie­ste­ty nie mogę obie­cać, że na­stęp­nym razem będę miał wię­cej li­to­ści dla czy­tel­ni­ków, ale mogę obie­cać, że na­stęp­ny raz to tylko kwe­stia czasu. I mam na­dzie­ję, że nie mo­że­cie się do­cze­kać. 

Mo­że­my się do­cze­kać, mo­że­my… :-)

Za­re­je­stro­wa­łeś się tak nie­daw­no, że za­pew­ne nie mia­łeś oka­zji ani czasu prze­ko­nać się, że rów­nież no­wi­cju­sze po­tra­fią za­pre­zen­to­wać tekst prak­tycz­nie wolny od wad. Dla­cze­go ocze­ku­jesz ta­ry­fy ulgo­wej, przy­zna­jesz sobie prawo do niej? Dla­cze­go nie chcesz rów­nać w górę? Pre­sja czasu nie ist­nie­je poza Twoją nie­cier­pli­wo­ścią, a po­spiech jest złym do­rad­cą…

Nie zro­zum tego tak, że od­ra­dzam pi­sa­nie. Prze­ciw­nie! Ale rób to le­piej i coraz le­piej, bez ner­wo­we­go po­spie­chu; świat nie koń­czy się za ty­dzień, ale za czte­ry mi­liar­dy z okła­dem lat…

No to rów­nam w górę i może spo­tka­my się na szczy­cie za te czte­ry mi­liar­dy lat. Tylko już bez okła­du.

Nowa Fantastyka