- Opowiadanie: mapet97 - Terapia "Fobia"

Terapia "Fobia"

Mój pierwszy “poważniejszy” projekt. Wiem, że może nie jest zbyt wysokich lotów, ale może komuś się spodoba, ewentualnie dostanę jakieś wskazówki, co powinienem zdecydowanie poprawić. Oczywiście jest to tylko “próbka” czegoś większego formującego mi się w głowie ;)

Oceny

Terapia "Fobia"

Wstęp

 

Drzwi samochodu wreszcie otworzyły się. Nagły błysk słońca skierował się prosto na moją twarz, kompletnie mnie oślepiając. Poczułem jak jeden ze strażników łapie mnie za ramię i mocnym, brutalnym ruchem wyciąga na zewnątrz. Nie miałem siły się w jakikolwiek sposób opierać, okazałem więc posłuszeństwo. Mój wzrok wreszcie przyzwyczajał się do oświetlenia i ujrzałem grupę ludzi stojących przy bramie budynku do którego mnie prowadzono. Wszyscy patrzyli na mnie ze strachem i pogardą, wielu szeptało pod nosem słowa, które raczej do najmilszych nie należały. Po tej krótkiej chwili, w której mogłem obserwować mój „komitet powitalny”, strażnik gwałtownie popchnął mnie do przodu. Staram się nie patrzeć na ludzi między którymi teraz przedzierała się moja eskorta. Wreszcie dotarliśmy pod same drzwi budynku. Wita mnie ułożony z żelaznych liter nad wejściem napis. „Szpital psychiatryczny Larshill”.

Cała ta instytucja mieściła się w ogromnej, wiktoriańskiej posiadłości. Jakkolwiek ponura by ona nie była z zewnątrz, w środku wcale nie wyglądała ani trochę cieplej. Wszystko utrzymane było w kolorach szarości. Hol budynku był w tej chwili pusty, jednak z korytarzy stąd odchodzących słychać było krzyki, śmiechy i płacze innych pacjentów.

Szaleńcy, mordercy, zboczeńcy i gwałciciele – to właśnie byli inni pacjenci. Prawdopodobnie miałem zostać sklasyfikowany jako osoba z tej drugiej kategorii. Zabiłem szczęśliwą rodzinę, która cieszyła się letnim wieczorem, grając w gry planszowe w swoim salonie. Włamałem im się do domu przez drzwi frontowe. Wbiegłem do pomieszczenia, w którym siedzieli i dwoma pociskami znienacka zastrzeliłem szczęśliwe dzieci, ośmioletnie bliźnięta, a następnie dokonałem mordu na ich zszokowanych rodzicach, wielokrotnie przeszywając ich ciała nożem. Potem usiadłem i podziwiałem swoje dzieło, a chwilę potem pogrążyłem się we śnie. Obudziła mnie policja, zaalarmowana przez przechodzącą ulicą sąsiadkę, która zauważyła szeroko otwarte drzwi z wyłamanym zamkiem. Postawiono mi zarzuty i po paru nocach w więzieniu, zamiast posadzić mnie na krześle elektrycznym, przywieźli mnie tutaj. Problem w tym, że żadnego z tych opisanych mi, rzekomo popełnionych przeze mnie czynów, nie pamiętam. Cały dzień, w którym to się działo praktycznie zniknął z mojej pamięci, pozostawiając po sobie czarną plamę w moim umyśle. Pamiętam tylko funkcjonariuszy, którzy z przerażeniem oglądali scenę mordu tuż po tym, jak obudzili mnie silnym kopniakiem i wycelowali we mnie broń. Na pewno nie byłem pod wpływem alkoholu – jako chirurg powstrzymywałem się przed piciem jak tylko mogłem, taki nawyk zaszczepił już we mnie mój ojciec. To samo oczywiście tyczyło się innych substancji odurzających. Czyżbym więc padł czyjąś ofiarą, został przez kogoś zmroczony? Nie wiem i raczej się nie dowiem. Policja nie uwierzyła w ani jedno moje słowo, a o zbadaniu mojego organizmu w poszukiwaniu śladów takich substancji mogłem jedynie pomarzyć. Wszyscy jednogłośnie mieli mnie za czubka i psychopatę. Przyjaciele, rodzina, współpracownicy – wszyscy się ode mnie odwrócili.

Byłem prowadzony przez plątaninę klaustrofobicznych tuneli. Ściany były kompletnie gołe. Po bokach mieściły się różne izby, po drodze nie napotkaliśmy jednak ani jednej żywej duszy. Wszyscy pacjenci musieli przebywać w innej części budynku, ale nadal słychać było ich wrzaski.

 Skręt w prawo, prosto, prosto, w lewo, schodami na górę, prosto. Z jakiegoś powodu na początku chciałem zapamiętać drogę, którą mnie prowadzili, tak jakbym nagle dostał szansę na ucieczkę do wyjścia, ale w końcu dałem sobie z tym spokój. To koniec, zostanę tu zamknięty na zawsze. Nie ma dla mnie nadziei.

Dotarliśmy przed drzwi do gabinetu zarządcy całej tej placówki. Jeden z prowadzących mnie strażników załomotał w drzwi. Przybita była na nich plakietka z napisem „Dr Timothy Martin”. Usłyszeliśmy krzątanie się i drzwi zostały z piskiem otwarte. Po ich drugiej stronie stał ubrany w elegancki garnitur mężczyzna koło pięćdziesiątki. Jego twarz pokrywał krótki zarost, a siwiejące już włosy na głowie powoli poddawały się łysinie. Przez chwilę przeszywał mnie wzrokiem tak, jakbym był jego najnowszym eksponatem. Wreszcie cicho chrząknał i przerwał utrzymujące się od dłuższego czasu milczenie.

– Dziękuję, panowie. Wpuśćcie go do środka, chcę z nim porozmawiać sam na sam. – zwrócił się do eskortujących mnie strażników.

– Na pewno, doktorze? To bydlak, nie wiadomo co może mu przyjść do głowy. Może lepiej by było, jakbyśmy…

– Nie trzeba, wierzę, że pan Fox nie będzie sprawiać żadnych problemów, prawda? – skierował się do mnie. Pozostawałem cicho. – W razie czego stójcie przed gabinetem i wejdźcie jak tylko zaczniecie się niepokoić.

Zostałem wepchnięty do pomieszczenia, a drzwi za mną zatrzaśnięte. Zaskakujące, jak spokojne wydawało się to miejsce w porównaniu do pozostałych części budynku przez które przechodziłem. Hałasy wydawane przez pacjentów tutaj były niemalże niesłyszalne, słychać było nawet jak wiszący na ścianie drewniany zegar porusza wskazówką. Obok niego rozwieszone były oprawione zdjęcia przedstawiające doktora Martina z, jak przypuszczałem, jego rodziną. Po prawej od nich wisiał sporych rozmiarów obraz przedstawiający azyl Larshill, w którym właśnie przebywałem z tą różnicą, że najwidoczniej w czasach gdy malowidło powstawało, to budynek nie pełnił jeszcze roli szpitala psychiatrycznego. Na ścianie przeciwległej do drzwi znajdowało się duże okno, wpuszczające do pomieszczenia światło dzienne. Po lewej stronie stała zadbana, elegancka kanapa przy której umieszczona była pokaźnych rozmiarów szafa, zza której szklanymi drzwiczkami widać było imponującą kolekcję drogich alkoholi. Na środku pomieszczenia znajdowało się drewniane biurko, za którym właśnie zasiadał dyrektor budynku, dając mi znać bym usiadł na krześle naprzeciw niego. Podszedłem powolnym krokiem. Kajdanki którymi byłem skuty zagrzechotały, zagłuszając cykanie zegara, a ja posłusznie usiadłem. Nie miałem siły na odstawianie jakichkolwiek scen, więc postanowiłem spełniać polecenia jakie otrzymam, przynajmniej na razie.

– Francis Fox, lat trzydzieści osiem. Zamieszkały w Nowym Jorku. Wdowiec, bezdzietny… – odczytywał moje dane z kartki którą trzymał w dłoni. – A więc wreszcie mam okazję pana poznać, panie Fox. Wiele o panu słyszałem przed pańskim przybyciem do Larshill… – zaczął rozmowę. Nietrudno było mi się domyślić co dokładnie o mnie słyszał. – Z tego co się orientuję, jest… był pan człowiekiem parającym się medycyną, tak jak ja?

Mówił całkiem przyjaznym tonem, tak jakby wcale nie miał mnie za świra. W przeciwieństwie do innych nie obawiał się, że nagle rzucę się na niego i uduszę go kajdankami.

– Tak. Jestem chirurgiem. – odpowiedziałem po paru sekundach.

– Ciężki kawałek chleba, jak mniemam. Nigdy nie ciągnęło mnie do krojenia ludzi w celu leczenia ich, wolałem obrać bardziej… mentalną drogę. Jestem psychiatrą, od wielu lat pracowałem w tym szpitalu, ale dopiero parę miesięcy temu zasiadłem na stanowisku dyrektora… Ale nie jesteśmy tu by rozmawiać o mnie. Chciałbym zapytać cię o kilka rzeczy…

– Zabawne. Od czasu tamtego zdarzenia wiele osób chciało mnie przepytywać, nikt jednak nie przywiązywał większej wagi do tego co mówię! – powoli podnosiłem głos. Zaczynała mnie ogarniać furia gromadząca się we mnie od kilku dni. Doktor Martin spojrzał na mnie wzrokiem, w którym widać było ciekawość i… Czyżby to było zrozumienie? Współczucie?

– Możesz mi opowiedzieć wszystko co masz do powiedzenia odnośnie tamtego wieczoru, dwudziestego sierpnia. – wskazał palcem na stojący na biurku kalendarz na bieżący, 1960 rok. – Gwarantuję ci, że cię wysłucham. Nie jestem tu by cię gnębić, podobnie jak reszta personelu tej placówki. Jesteśmy tu by ci pomóc. A więc? Co masz do powiedzenia?

Byłem zaskoczony. Nie spodziewałem się takiego obrotu spraw, z góry uznałem, że rozmowa ta ograniczy się do natychmiastowego uznania mnie za szaleńca i zakwaterowania mnie w azylu Larshill. Płomyk nadziei, który się we mnie pojawił, szybko jednak zgasł. Oczywistym było, że to tylko teatrzyk odstawiany po to, bym nieco się otworzył a następnie zgnił w jednej z tutejszych cel. Nie wiedziałem jak odpowiedzieć na pytanie.

– Nie zrobiłem tego. A przynajmniej na pewno nie zrobiłem tego świadomie.

– Więc może był pan pod wpływem alkoholu…? – rzucił umowne spojrzenie na swoją szafkę z drogimi trunkami.

– Nie piję. Nigdy nie piłem, nie mam z tym problemów.

– A więc co według pana stało się tamtego dnia?

– Bladego pojęcia nie mam! – znów puszczały mi nerwy. Spokojny ton Martina zaczął mnie denerwować, czułem się, jakby celowo ze mnie kpił. – Może ktoś mnie odurzył, podrzucił mnie nieprzytomnego na miejsce dokonanej przez siebie zbrodni… To raczej policja powinna mi odpowiedzieć na to pytanie!

-Policjanci znaleźli poszlaki sugerujące, że to jednak pańska sprawka. Jest pan pewien, że nie pamięta pan kompletnie nic?

– Ani jednej pieprzonej sekundy!

– Dobrze więc. A może ma pan jakiekolwiek powiązania z zamordowaną rodziną? Znał ich pan?

– W momencie, w którym zostałem wybudzony w ich domostwie, widziałem ich po raz pierwszy w życiu. – w pamięci stanęły mi obrazy z tamtej chwili. Policjanci krzyczący do mnie rzeczy, których nie byłem w stanie wyłapać, podłoga zalana zakrzepłą krwią, która sączyła się ze zmasakrowanych ciał… Na samą myśl zrobiło mi się niedobrze.

– Rozumiem. Czy jest jakikolwiek szczegół, o którym jeszcze chciałby pan wspomnieć?

– Taki mały szczegół, że jestem niewinny… Ale o nim chyba już wspominałem.

– Nie mnie mi to sądzić, panie Fox. Przejdźmy więc do drugiej części naszej rozmowy. Jest pan naszym wyjątkowym pacjentem. Pańska rodzina wyraziła zgodę, by wziął pan udział w niestosowanej do tej pory terapii.

– Moja rodzina? – zacząłem wyobrażać sobie moją matkę i siostry rozmawiające z doktorem Martinem odnośnie jego nowoczesnej terapii. – To ja nie mam już nic do gadania?

– Pańska matka sklasyfikowała pana jako osobę niezrównoważoną psychicznie zaraz po tamtym niemiłym incydencie. Ocaliła pana tym samym przed krzesłem elektrycznym, na które, gdyby nie ona, trafiłby pan w ciągu najbliższych dni.

Byłem zdruzgotany. Wolałbym już usmażyć się na krześle ze świadomością, że chociaż moja własna matka podtrzymuje, że jestem niewinny. Ona jednak oddała mnie tutaj, bym do końca życia siedział wśród wariatów.

-Co to za terapia? – spytałem. Wszystko było mi już obojętne.

-Jej szczegóły pozna pan jutrzejszej nocy. Dzisiejszą noc pozwolimy panu przespać, a jutro oprowadzimy pana po częściach budynku które są do dyspozycji pacjentów. To wyjątkowy przywilej, inni ludzie którzy tu trafiają natychmiast rzucani są na głęboką wodę.

– Rzeczywiście, nie posiadam się z radości… Czemu pańska terapia prowadzona będzie w nocy?

– Na wszystkie pytania otrzyma pan odpowiedź w odpowiednim czasie. Tymczasem dziękuję panu za rozmowę. Robi się późno. Doktor Emmet już czeka na pana za drzwiami, by zaprowadzić pana do pańskiego pomieszczenia. Radzę dobrze wypocząć. – wstał, i otworzył przede mną drzwi. – Dobrej nocy, panie Fox.

Wyszedłem i zostałem poprowadzony korytarzami do ciasnego pomieszczenia z żelaznymi drzwiami na potężną zasuwę z małym okienkiem. Najwidoczniej tutaj miałem mieszkać przez następne dni, miesiące i lata…

– Witam w domu. – kpiącym tonem powiedział do mnie na mężczyzna w białym fartuchu, który prawdopodobnie był wspomnianym przez Martina doktorem Emmetem. Miał koło czterdziestu lat. Przez jego policzek przechodziła podłużna blizna. – Światła gasimy dopiero za jakąś godzinę, jesteś w swym apartamencie sporo wcześniej niż inni pacjenci. Bądź grzeczny. Rączki na kołdrę. – zaśmiał się z własnego żartu, zamknął mnie w izbie i odszedł.

Słyszałem jego kroki oddalające się w głąb korytarza. Położyłem się na pryczę (jedyny mebel w całym „apartamencie”) i westchnąłem.

Nie miałem tu oczywiście żadnego zegarka, ale po jakimś czasie do mych uszu zaczęły dobiegać dźwięki zbliżającego się tłumu. Wrzaski, śmiechy i płacze wariatów, oraz komendy wydawane przez sanitariuszy i doktorów przydzielających ich do cel. Kiedy wszyscy byli w swoich izbach, zacząłem słyszeć dźwięk wyłączanych jedna po drugiej lamp. Wreszcie zapadła ciemność. Zostałem kompletnie sam wśród wariatów… Czy ja też jestem jednym z nich?

 

 

 

 

Witamy w Larshill

 

Niemalże wcale nie zaznałem odpoczynku, o którym wspominał doktor Martin. Nie potrafiłem zignorować dźwięków wydawanych przez innych pacjentów. Kiedy już prawie udało mi się zasnąć, strażnik patrolujący korytarze zaświecił latarką przez okienko w drzwiach, skutecznie mnie rozbudzając. Sytuacja, w której się znalazłem, przytłoczyła mnie.

Wczesnym rankiem (tak przynajmniej wnioskowałem, nie znałem godziny) światła na korytarzu nagle zapaliły się i pojawili się pracownicy szpitala budząc wszystkich po kolei, łomocząc w metalowe drzwi cel. Najwidoczniej przewidziana dla mnie „taryfa ulgowa” o której mówił doktor Martin faktycznie miała się pojawić, bo zaraz u mych drzwi pojawił się doktor Emmet. Wyglądał na równie niewyspanego co ja, więc wczorajszy kpiący uśmieszek dzisiaj już się go nie trzymał. Niestety dziwaczne żarty pozostały.

– Wstawaj, śpiąca królewno. Czeka cię obiecana wycieczka po naszym pięciogwiazdkowym hotelu, której z pewnością nie mogłeś się doczekać.

Wbrew moim przewidywaniom nie założył mi kajdanek. Poczekał, aż wyjdę z celi, zamknął ją za mną i kazał za sobą podążać.

Wreszcie miałem okazję przyjrzeć się innym pacjentom. Niektórzy z nich, podobnie jak ja, wyglądali na całkiem normalnych. Większość jednak była kompletnym tego przeciwieństwem. Jedna z kobiet trzymała się drzwi swojej celi i krzyczała z całych sił, podczas gdy strażnicy usiłowali wyciągnąć ją z niej siłą, unikając jednocześnie jej kopniaków. Całej sytuacji przyglądał się pewien mężczyzna, śmiejąc się do rozpuku. Tuż obok niego mała grupka szaleńców mamrotała do siebie nawzajem niezrozumiałe mi (podobnie jak pewnie nikomu innemu) frazy. Ten poranek jeszcze bardziej uzmysłowił mi gdzie się znalazłem.

Pierwszym przystankiem na „wycieczce” prowadzonej przez doktora Emmeta okazała się być stołówka. Było to duże pomieszczenie z porozstawianymi drewnianymi stolikami. Duże lampy wiszące na suficie trzeszczały i migotały. Jedna ze ścian została przystosowana tak, by kucharze znajdujący się w kuchni obok mogli podawać jedzenie gromadzącym się w kolejce pacjentom. Na innej ścianie umieszczone było zakurzone, zakratowane okno, przez które przedzierały się promienie wschodzącego słońca. Wywnioskowałem, że jest koło godziny szóstej nad ranem.

To było całe wyposażenie stołówki – szare, gołe ściany straszyły schodzącą z nich farbą. Nie było tu żadnych elementów ozdobnych. Kompletnie niczego.

-A więc, jak się zapewne domyślasz, znajdujemy się w stołówce. – zaczął doktor Emmet. – Muszę ci tłumaczyć przeznaczenie tego pomieszczenia czy sam na to wpadniesz? – najwidoczniej już się nieco rozbudził, bo na jego twarzy ponownie zawitał znajomy mi już uśmieszek. – Na wszelki wypadek wytłumaczę. Przychodzisz tu trzy razy dziennie – o szóstej trzydzieści, piętnastej i dwudziestej. Starasz się odebrać swoją porcję jedzenia i leków zanim zostaniesz stratowany przez resztę ułomów. Masz pół godziny na zjedzenie posiłku, podczas którego możesz sobie pogadać z twoimi nowymi przyjaciółmi. Wymienianie ploteczek, takie tam… Nadążasz? – i nie czekając na odpowiedź klepnął mnie w plecy, wyprowadzając ze stołówki. Nie ma co, posiłki zapowiadały się wyśmienicie.

Na korytarzu napotkaliśmy idącą właśnie na śniadanie grupę pacjentów. Podobnie jak przy pobudce, prawie każdy z nich pogrążony był w swoim własnym świecie.

Następnie doktor Emmet postanowił pokazać mi izolatki. Były do tego przystosowane cztery pomieszczenia. Wiele nie różniły się od standardowych izb sypialnych – tutaj jednak nie było pryczy, a ściany obite były gąbką. Oprócz tego okienka na drzwiach były wyposażone w zasuwy, po których zamknięciu izby pogrążały się w grobowej ciemności.

Nadeszła pora na kolejny punkt oprowadzania. Mój przewodnik kierował mnie przez plątaninę szarych tuneli, aż dotarliśmy do schodów prowadzących pod ziemię. Zeszliśmy na dół. Moje nozdrza wypełnił zapach wilgoci. Słychać było trzeszczenie rur i kapanie kropel wody. Nie miałem zielonego pojęcia co takiego wartego pokazania może znajdować się w piwnicy. Mijaliśmy różne składziki wypełnione pudłami, rupieciami i pajęczynami, aż dotarliśmy do celu i otrzymałem odpowiedź na moje pytanie. Na końcu ciemnego korytarza znajdował się gabinet lekarski. Uznałem jednak, że jest to zbyt wygórowane określenie tego miejsca. W pomieszczeniu panował półmrok – z racji jego położenia oczywiście nie było tu okien, a z trzech lamp na suficie światłem emanowała tylko jedna, a i ona już powoli dogorywała. Przy ścianach stało kilka łóżek na kółkach (każde wyposażone w paski do przywiązania niesfornych pacjentów). Na szafkach z lekami osiadły się grube warstwy kurzu, podobnie zresztą jak na innych znajdujących się tu meblach. Ubrudzone, białe kafelki którymi wyłożone były ściany, w niektórych miejscach zdążyły odpaść. Jedno było pewne – daleko było temu miejscu do nowojorskiego szpitala, w którym pracowałem.

Pośrodku pomieszczenia umieszczone zostało biurko, na którym w nieładzie porozkładane były różne akta i dokumenty. Na krześle za nim siedział starszy, łysy mężczyzna wpatrujący się we mnie i w doktora Emmeta. Wyglądał na zaskoczonego naszym przybyciem.

– Doktorze Emmet… Czym mogę służyć? – zapytał po chwili.

– Nie przeszkadzaj sobie, Tadd. Dzisiaj jedynie oprowadzam naszego nowego rezydenta.

Na twarzy lekarza pojawiło się niezadowolenie, najwidoczniej uważał tę rozmowę za niepotrzebną stratę czasu.

– No proszę… A od kiedy to istnieje taka procedura? I swoją drogą, nie wydaje mi się aby było tu coś ciekawego do pokazania…

– Doktor Martin wyraził chęć, aby pan Fox miał okazję zobaczyć wszystkie warte uwagi miejsca w naszym cudownym wariatkowie.

Tadd przewiercił mnie wzrokiem, jakby szukał objawów jakiejś choroby. Po chwili wrócił jednak do przeglądania porozwalanych na biurku notatek.

– Cóż, niezmiernie miło mi poznać, witamy w Larshill. Możecie już iść? Mam dużo do roboty, w przeciwieństwie do niektórych mam poważniejsze obowiązki niż prowadzenie wycieczek po okolicy. – powiedział zimnym tonem. Emmet prychnął, widocznie poirytowany tą kąśliwą uwagą, po czym złapał mnie za ramię i bez słowa wyprowadził z pomieszczenia.

– Przyjemniaczek, nieprawdaż? – spytał mnie mój przewodnik.Wyraźnie dało się wyczuć, że pomiędzy tą dwójką panowało jakieś spięcie.

– Podobnie jak cała reszta tutejszego personelu.

– Och, nic jeszcze nie wiesz o tutejszym personelu. Ale zakładam, że za jakieś dwa tygodnie będziesz już się mógł o nim wypowiedzieć. Powiem ci teraz jedną rzecz. Jeżeli myślisz, że pokazywane wcześniej przeze mnie izolatki są tutaj najgorszym wymiarem kary, to się grubo mylisz. Ten mężczyzna nim jest. Jeżeli będziesz naprawdę niegrzeczny, wtedy trafisz do jego gabinetu. Nie będę psuł ci niespodzianki, ale gwarantuję, że po wizycie u tego pojeba będziesz potulny jak baranek. – powiedział patrząc na mnie w sposób, jakby dawał mi najprzydatniejszą radę na świecie. Powstrzymał się nawet od swojego kąśliwego uśmiechu, więc coś faktycznie musiało być na rzeczy.

Skierowaliśmy się w stronę schodów prowadzących na górę. Po drodze jednak usłyszałem głośne skrzypnięcie i jedne z dużych, żelaznych drzwi otworzyły się. Wyszedł zza nich ubrany w biały fartuch i maskę chirurgiczną mężczyzna. Za nim zauważyłem zejście na jeszcze niższy poziom piwnic. Pracownik spojrzał na nas, skinął głową na doktora Emmeta pozdrawiając go, zamknął za sobą drzwi i powędrował w inną odnogę korytarza, a my wreszcie wróciliśmy na powierzchnię.

Kolejnym przystankiem okazały się być łazienki. Pomieszczenie podzielone było na dwie części, które odgradzała gruba ściana. Po lewej znajdowały się zabrudzone toalety i umywalki. Po prawej natomiast była duża przestrzeń z zamontowanymi na ścianach prysznicami. Unosił się tu nieprzyjemny odór chloru i ludzkich odchodów. Nie było żadnego podziału na płci.Przy wejściu stało dwóch strażników, którzy przywitali się z moim przewodnikiem. Oni również widocznie byli zdziwieni naszą obecnością, ale nie zadawali żadnych pytań.

Opuściliśmy łazienki i powędrowaliśmy dalej.

– Dowiedziałeś się już, co nieprzyjemnego cię może tu spotkać. Przejdźmy więc do tych przyjemnych rzeczy! – powiedział doktor z udawanym entuzjazmem. – Bo w końcu co może być przyjemniejszego od wypełnionej wariatami świetlicy!

Zaprowadził mnie do głównego holu. Tęsknym wzrokiem spojrzałem na drzwi, którymi wczoraj zostałem tu wprowadzony. Przez myśl przeszła mi próba ucieczki, jednak widok uzbrojonych strażników szybko mi ją wyperswadował. Posłusznie podążałem za doktorem Emmetem w jeden z korytarzy, z którego poprzedniego dnia dochodziło najwięcej dźwięków. Na jego końcu znajdowało się duże pomieszczenie z przeszklonymi drzwiami, a na wiszącej na nich drewnianej tabliczce napisane było „Świetlica”. Weszliśmy do środka.

Z pewnością było to najbardziej oświetlone miejsce jakie zdążyłem tu zobaczyć. Przez duże okna wpadały promienie wschodzącego słońca. Porozkładane były tu poobdzierane kanapy, krzesła i stoliki. Ściany wyłożone były podartą w wielu miejscach tapetą. Na półkach znajdowały się gry planszowe oraz książki, wszystkie w opłakanym stanie, a na podłodze rozsypane były kredki oraz zabazgrane kartki papieru. Pokój przyozdobiony był starymi, zaniedbanymi malunkami przedstawiającymi różne krajobrazy.

– Witamy w naszym centrum rekreacyjnym! – zakpił doktor Emmet. Podwinął rękaw na swej lewej dłoni i zerknał na zegarek. – Jeszcze jest tu pusto, wszyscy dopiero jedzą śniadanie… Nie martw się, też dostaniesz jeść, ale nieco później. Dzisiaj możesz czuć się wyjątkowy! – prychnął. Musiałem przyznać, że głód faktycznie zaczynał mi doskwierać, ale już bałem się tego, jak mogą wyglądać tutejsze posiłki. – To skoro mamy parę minut na rozmowę… – powiedział, opadając na pobliską kanapę. – Może wytłumaczysz mi co takiego wyjątkowego w tobie jest?

– Może to, że jestem niewinny i całkowicie zdrowy na umyśle? – odpowiedziałem oschłym tonem. Emmet zaśmiał się pod nosem i wzruszył ramionami.

– No z pewnością mogę powiedzieć, że nie przypominasz zdecydowanej większości naszych rezydentów. Nie krzyczysz, nie płaczesz… Nie rzucasz odchodami. – skrzywił się. – Nie wyglądasz na wariata. Ani na mordercę. Ale jednak tu jesteś i póki co zostałeś potraktowany o niebo lepiej niż wszyscy inni tu zamknięci. Czy podczas waszej wczorajszej pogawędki doktor Martin cokolwiek o tym wspominał?

Przypomniałem sobie o słowach, które doktor Martin wczoraj do mnie skierował odnośnie jakiejś nowej terapii, w której miałem wziąć udział. Zastanawiałem się, czy doktor Emmet z jakiegoś względu jedynie udaje, że nie zna żadnych szczegółów. Nie miałem jednak ochoty na rozmowy z nim, więc przemilczałem temat.

– Nic mi nie mówił. – urwałem krótko. Emmet jedynie przytaknął.

Następne kilka minut siedzieliśmy w ciszy. Doktor raz za razem spoglądał na zegarek, a ja wpatrywałem się w słońce za zakratowanymi, brudnymi oknami. Przypomninały mi się dawne czasy, gdy z moją nieżyjącą byłą żoną korzystaliśmy z każdego słonecznego dnia. Chodziliśmy na spacery, rozmawialiśmy o naszej wspólnej przyszłości. Mieliśmy tyle planów na życie…

Pewnego dnia wszystko wywróciło się do góry nogami. Była zima 1958 roku. Wracałem wtedy z pracy do domu. Był późny wieczór, a ja padałem z nóg. Miałem nadzieję, że wszystko będzie tak jak zwykle – zastanę Alice siedzącą z książką na kanapie, razem zjemy ciepłą kolację i będę mógł odstresować się po ciężkim dniu. Gdy jednak dotarłem pod dom i wysiadłem z samochodu, zobaczyłem, że wszystkie światła wewnątrz są pogaszone. Uznałem, że najwidoczniej moja żona szybciej położyła się spać. Otworzyłem kluczem drzwi i wszedłem do środka, zapalając światło na korytarzu. Wieszak, na którym Alice zazwyczaj wieszała swój płaszcz, tym razem stał pusty. Rozejrzałem się po wszystkich pomieszczeniach. Nikogo w domu nie było. Nie znalazłem też żadnej notki, która wyjaśniłaby tę sytuację. Zdziwiłem się, ale postanowiłem poczekać – uznałem, że może Alice na chwilę gdzieś wyszła. Po parunastu minutach zacząłem zdenerwowany krążyć po mieszkaniu. Zadzwoniłem do wszystkich naszych znajomych – nikt nic nie wiedział. Powoli zaczęła ogarniać mnie panika. Było późno, nie przychodziło mi do głowy żadne miejsce gdzie moja żona mogła się wybrać. Wyszedłem na ulicę i zapukałem do drzwi sąsiadów. Po kilku sekundach usłyszałem pomruki niezadowolenia i szczęk zamka. Otworzył mi owinięty szlafrokiem sąsiad – najwidoczniej w czymś mu przeszkodziłem.

– Frank, co ty do cholery wyczyniasz o tej porze? – spytał zdziwiony.

– Hej, Steve… Nie chcę ci w niczym przeszkadzać… – powiedziałem, bo z korytarza wychyliła się również jego żona, Claire. Zdecydowanie w czymś im przeszkodziłem. – Chcę tylko spytać, czy nie widziałeś może dzisiaj by Alice gdzieś wychodziła?

– Nic mi o tym nie wiadomo, cały dzień byłem w biurze… – odpowiedział. Spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. – Coś nie tak?

– Nie ma jej w domu… Nikt nic nie wie, żadnych informacji…

– Widziałam ją jak szła do sklepu dzisiaj po południu, ale to wszystko… – wtrąciła się Claire. Utrzymywały między sobą przyjacielskie relacje, więc na jej twarzy pojawił się cień zaniepokojenia. – Na pewno nie wstąpiła do którejś przyjaciółki?

– Obdzwoniłem wszystkich, żadnego śladu.

– Spokojnie, na pewno nic jej nie jest… Może dla rozluźnienia wstąpisz na jakiegoś drinka… – zapytał Steve.

– Nie, dzięki… Nie piję. Mam nadzieję, że masz rację. – odrzekłem z wymuszonym uśmiechem. – Dzięki za informacje. Nie będę wam dłużej przeszkadzał, miłej nocy życzę. – uniosłem kapelusz na pożegnanie i poszedłem popytać innych sąsiadów.

Nikt nie posiadał żadnych sensownych informacji, nie miałem żadnego tropu. Wsiadłem do samochodu i odpaliłem silnik, zamierzając szukać Alice na własną rękę, jednak dotarło do mnie, że nie mam zielonego pojęcia gdzie mógłbym zacząć poszukiwania – Nowy Jork to ogromne miasto. Mimo wszystko nie chciałem dzwonić na policję – postanowiłem poczekać z tym do rana.

Nie było takiej potrzeby. Rankiem z krótkiej drzemki wybudziło mnie łomotanie do drzwi. Policja znalazła pokryte ranami ciętymi ciało kobiety po trzydziestce, leżące w pobliskim parku. Dokumenty znalezione w jej torebce wskazywały na moją żonę. Zabrano mnie bym potwierdził jej tożsamość. Niestety wszystko się zgadzało.

Przez następne dni nie mogłem się na niczym skupić, byłem załamany. Sprawcy tego zdarzenia nigdy nie odnaleziono. Pomimo tego, że od morderstwa mojej żony minęły już ponad dwa lata, nie znalazłem sobie innej kobiety. I patrząc na sytuację w jakiej się teraz znajdowałem, to nie zapowiadało się, bym kiedykolwiek jeszcze ułożył sobie życie.

Z przemyśleń wyrwały mnie coraz głośniejsze hałasy, dochodzące z korytarza.

– Idą twoi nowi przyjaciele! – poinformował mnie Martin ironicznym tonem. – Życzę ci powodzenia w nawiązywaniu znajomości. Tutaj cię zostawiam. Baw się dobrze! – skwitował i odszedł, witając się w drzwiach ze strażnikiem wprowadzającym gromadę pacjentów. W pomieszczeniu natychmiast zapanował raban.

Zostałem przytłoczony otaczającym mnie chaosem. Wielu pacjentów jak dzieci rzuciło się na gry planszowe, część szepcząc do samych siebie poopierała się o ściany bądź usiadła na ziemi. Zaledwie kilka osób wyglądało na takich, z którymi można porozmawiać.

Nie miałem pojęcia co robić. Byłem rozdzierany zarówno przez gniew, jak i smutek. Usiadłem koło okna wpatrując się w rozpościerającą się za nim przestrzeń. Widoczny tuż za murami Larshill gęsty las, sprawiał, że poczułem się całkowicie odcięty od cywilizacji. Na horyzoncie zbierały się deszczowe chmury – podobnie jak nad moim życiem.

Po kilku minutach podeszła do mnie jedna z pacjentek. Była młoda, nie wyglądała jakby miała więcej niż dwadzieścia pięć lat. Jej brązowe, poplątane włosy sięgały jej nieco poniżej ramion. Pomimo wyraźnego piętna jakie odcisnęło na niej to miejsce, była naprawdę ładna. Usiadła na fotelu naprzeciw mnie i wpatrywała się we mnie pytającym wzrokiem, jakby czekając aż zainicjuję jakąś rozmowę. Wyglądała na jedną z tych bardziej zdrowych na umyśle osób i sprawiała wrażenie rozluźnionej, przyzwyczajonej już do życia tutaj. Wreszcie skierowała w moim kierunku swą dłoń.

– Hej. Jestem Diana.

Nie byłem w nastroju do rozmów, ale pokiwałem głową i również się przywitałem.

– Frank. – powiedziałem krótko, licząc na szybkie zakończenie tej konwersacji i ponownie zapatrzyłem się w krajobrazy za oknem.

– A więc co cię sprowadza do naszego przytulnego Larshill, Frank? Czemu tu trafiłeś?

„To by było na tyle z mojej chwili dla siebie” – pomyślałem.

– Nie chcę o tym gadać, wybacz. – odpowiedziałem po chwili milczenia. Diana przytaknęła i westchnęła.

– Też nie chciałam z nikim o niczym rozmawiać, gdy tu trafiłam. Byłam pewna, że to jakieś nieporozumienie, że po paru dniach wszystko się wyjaśni i uda mi się stąd wydostać. A jednak minęły już trzy lata, a ja wciąż tu jestem… Z tego miejsca nie ma wyjścia. Trzeba się z tym pogodzić.

Starałem się nie brać jej słów do serca. W końcu ja na pewno jestem niewinny i zupełnie normalny…

– Widziałam cię dzisiaj rano, przy pobudce. Gdzie cię zabrał Emmet? – moja rozmówczyni nie dawała mi spokoju.

– Oprowadzał mnie.

– Oprowadzał? Dziwne… Nikt z nas wszystkich tutaj nie miał takiego przywileju, od razu nas zamykali i kazali się dostosować… Ciekawe czemu jesteś taki wyjątkowy. Co ci pokazywał?

– Stołówkę, łazienki, izolatki… gabinet lekarski. Najzwyklejsze rzeczy. – powiedziałem obojętnym tonem. Po tym jak wspomniałem to ostatnie miejsce, moja rozmówczyni wzdrygnęła się.

– Gabinet? Chodzi ci o salę tortur tego psychola, Tadda? – na jej twarzy pojawiło się obrzydzenie. – Uwierz mi, on jest mężczyzną, który najbardziej zasługuje na to, by go tu zamknąć. A jednak dostał ciepłą posadkę, opierającą się na dręczeniu pacjentów.

Przypomniałem sobie, że nawet Emmet mówił o nim to samo. Zainteresowałem się tym tematem.

– Jesteś tu drugą osobą z którą mam możliwość naprawdę porozmawiać i drugą, która ma takie zdanie o tamtym doktorku. Jest aż tak zły?

– W promieniu tysięcy mil nie znajdziesz gorszej osoby. Spójrz na to. – powiedziała i odwróciła się, by odchylić nieco szarą, pobrudzoną koszulkę i pokazać mi część swych pleców. Cała ich powierzchnia pokryta była bliznami po cięciach. Potem odsłoniła swoje prawe ramię, na którym widniały ślady po różnych igłach i zastrzykach. – To samo mam na brzuchu. I na piersiach. Podobnie zresztą jak reszta pacjentów. To są jego metody leczenia. Widzisz tamtą kobietę? – wskazała na siedzącą na ziemi postać z krótkimi, poplątanymi włosami i brudną twarzą, bawiącą się teraz pionkami od jednej z gry planszowej. Najwidoczniej prowadziła konwersację z kimś, kogo nikt inny nie widział. – To Lucy. Była zupełnie normalna, tak jak ty i ja. Można było z nią spokojnie pogadać. Aż do momentu, gdy tamten przyjeb wziął ją na „terapię”. – powiedziała zdenerwowana, ironicznym tonem akcentując ostatnie słowo. – Od tamtego czasu jest taka, jaką ją teraz widzisz. Kompletnie nieobecna, nikt nie jest w stanie się z nią skontaktować. Nie wiemy co się zdarzyło wtedy w tamtym gabinecie, ale jedno jest pewne – nawet jak ktoś tu nie jest wariatem, to oni zrobią wszystko, by to zmienić. Wyglądasz na porządnego faceta, Frank. Choćby nie wiem co, nie daj się im zmienić. – spojrzała mi prosto w oczy.

Zacząłem intensywnie myśleć nad terapią, w której miałem wziąć udział nadchodzącej nocy. Czy skończę jak Lucy, kompletnie tracąc rozum? Czemu akurat zostałem wybrany na „testera” nowych rozwiązań, o których wspominał doktor Martin? Czy to na pewno będzie lepsze, niż usmażenie się na krześle elektrycznym?

Pozostałą część dnia już obowiązywał mnie standardowy harmonogram pacjentów. Zauważyłem, że gdy nadeszła pora posiłku, byłem jedyną osobą która nie została zmuszona przez personel do połknięcia żadnych tabletek. Czym ja dla nich jestem?

 

 

 

Terapia

 

Około godziny dwudziestej drugiej wszyscy zostaliśmy wpakowani do naszych izb. Mijały minuty, a nikt po mnie nie przychodził. Miałem cichą nadzieję, że może zapowiadana terapia jednak nie odbędzie się. Postanowiłem spróbować się położyć i zasnąć w akompaniamencie standardowych dźwięków wydawanych przez innych pacjentów. Przewracałem się z boku na bok, aż wreszcie usłyszałem kroki w korytarzu. Przez kratkę w drzwiach mojej celi na mą twarz padło jaskrawe światło latarki. Rozległ się pisk unoszonej zasuwy blokującej wejście i do środka wkroczyły dwie postacie.

Byłem oślepiony i nie widziałem ich twarzy. Podeszli do mnie i w milczeniu zacisnęli na mych nadgarstkach kajdanki. Kiedy wreszcie byłem w stanie zerknąć, kto po mnie przyszedł, zorientowałem się, że nie był to żaden ze znanych mi już doktorów.

Prowadzili mnie przez plątaninę korytarzy azylu Larshill, który w środku nocy był jeszcze mroczniejszy i niepokojący niż za dnia. Krajobraz za zakratowanymi oknami teraz schowany był w ciemności i lekkiej mgle unoszącej się nad ziemią. Modliłem się, byśmy nie kierowali się w stronę schodów prowadzących do odwiedzonej już przeze mnie piwnicy. Niestety, po paru chwilach znaleźliśmy się tuż przy zejściu w dół.

Miałem w pamięci wczorajsze słowa Diany o tutejszych terapiach. Pamiętałem, że nawet Emmet określił doktora Tadda jako „pojeba”. Domyśliłem się, że w momencie, w którym znajdę się w jego gabinecie, będzie już za późno na cokolwiek.

Eskortujący mnie mężczyźni chcieli skierować mnie na schody. Wziąłem głęboki oddech, po czym wyrwałem im się i pobiegłem w głąb korytarza, którym właśnie przyszliśmy. W tej samej chwili zaczęli coś do mnie krzyczeć i usłyszałem, jak rozpoczęli za mną pościg. Serce biło mi jak oszalałe. Światło latarek moich łowców bujało się na boki po wszystkich ścianach. Szybko zostałem dogoniony i powalony na ziemię przez jednego strażnika, a po chwili drugi nie omieszkał sprzedać mi bolesnego kopniaka w brzuch. Tym razem obydwoje chwycili mnie tak, abym nie miał szans drugi raz się wyrwać. Chcąc czy nie chcąc – musiałem zejść do piwnicy.

Zeszliśmy po schodach. W podziemiach latarki były niepotrzebne – lampy na suficie nieustannie emanowały jaskrawym światłem. Spodziewałem się, że kierowany jestem do obskurnego gabinetu doktora Tadda. Byłem jednak w błędzie – podeszliśmy do żelaznych drzwi, przy których podczas mojej wcześniejszej wycieczki z doktorem Emmetem napotkałem mężczyznę w masce chirurgicznej. Jeden ze strażników otworzył przejście za którym znajdowało się kolejne zejście w dół.

Schody były kręte i zdecydowanie dłuższe od poprzednich. Nie wiedziałem co czeka mnie na dole, ale raczej nie było to nic miłego, biorąc pod uwagę jak głęboko było to ukryte. Im niżej byliśmy, tym więcej dało się zobaczyć pajęczyn na ścianach. Od czasu do czasu widniały na nich też podłużne ślady zdartej farby – czyżby jeden z przyprowadzanych tu wcześniej pacjentów chciał się aż tak usilnie bronić przed zaciągnięciem tam, próbując chwycić się, zdzierając sobie paznokcie na betonowej ścianie?

Po chwili marszu, do mych uszu zaczęły dochodzić głosy wydobywające się z dołu. Dotarliśmy do kolejnych żelaznych drzwi. Strażnik wyciągnął pęk kluczy, odnalazł ten właściwy uchylił przede mną przejście.

Pomieszczenie w którym się znalazłem przypominało salę operacyjną jednego ze szpitali w których pracowałem. Unosił się tu nieprzyjemny zapach wilgoci. Przy ścianach poustawiane były szafki i stoliki, a na środku pokoju ustawione łóżko ze skórzanymi pasami, do których, jak przypuszczałem, miałem zostać niedługo przypięty. Krzątały tu się cztery osoby, wśród których rozpoznałem jedynie doktora Tadda. Wszyscy mieli na twarzach zaciągnięte maski chirurgiczne. Doktor Tadd zerknął na nowoprzybyłych.

– Wreszcie jesteście. Wszystko już gotowe. Przypnijcie go. – powiedział krótko, najwidoczniej poirytowany.

Próbowałem się szamotać, serce biło mi jak oszalałe. Byłem przerażony. Strażnicy umieścili mnie na łóżku i przypięli do niego. Paski wbijały mi się w kończyny, które szybko zdrętwiały.

– Możecie już iść, zostaniecie wezwani jak z nim tu skończymy. – rzekł Tadd, a moi ochroniarze skinęli głowami i opuścili pomieszczenie. Wszyscy tu obecni traktowali mnie jak przedmiot, manekina, nie kierowali w moją stronę żadnych pytań jakby uznali, że nie zrozumiem co do mnie mówią.

Jeden z lekarzy upchnął mi w usta kawałek materiału abym nie mógł wydać z siebie żadnego dźwięku. Tadd chwycił leżący na jednej z szafek dyktafon i zaczął nagrywać.

– Terapia „Fobia”, podejście pierwsze. Data: trzeci września, 1960 rok. Pacjent: Francis Fox, lat trzydzieści osiem. Prowadzący terapię: Nathan Tadd, pomocnicy: Joseph Mills, Barry Robinson, Franklin Hardin. – dyktował do urządzenia. Odchylił rękaw fartucha i zerknął na zegarek. – Dwadzieścia dwie minuty po północy, zaczynamy terapię. – oznajmił i położył dyktafon na stoliku obok mnie.

Jeden z pomocników podał mu wypełnioną przeźroczystym płynem strzykawkę. Nie czekając ani chwili, Tadd wbił mi ją w szyję. Jęknąłem z bólu, a po chwili obraz przed moimi oczyma zaczął się rozmazywać. Poczułem jak tracę przytomność.

Obudziłem się z bólem głowy. Byłem zdezorientowany. Wciąż leżałem na łóżku operacyjnym, jednak paski przytrzymujące mnie były rozerwane. Rozejrzałem się.

Wokół mnie nikogo nie było. Lampa wisząca na suficie od czasu do czasu gasła na parę sekund, pozostawiając mnie w ciemności, tworząc jeszcze bardziej ponurą atmosferę. Szafki były pootwierane na oścież, jednak nic się w nich nie znajdowało. Z sufitu ściekała woda, tworząc w kącie małą kałużę. Wyjąłem z ust kawałek brudnej szmaty, która miała tłumić wydawane przeze mnie dźwięki i zapytałem:

– Halo?

Cisza. Jedynymi dźwiękami było kapanie kropelek wody i trzaskanie świetlówki. Co się dzieje?

– Pogrywacie ze mną, gnoje? – spytałem, znów bez odpowiedzi.

Obolały stanąłem na nogi i powoli podszedłem do uchylonych drzwi, było to jedyne wyjście stąd. Znajdująca się za nimi klatka schodowa pogrążona była w całkowitej ciemności. Wziąłem głęboki oddech i wkroczyłem w mrok. Trzymając się ścian piąłem się na górę. Po paru krokach dotarłem do pierwszego rogu krętych schodów. Obejrzałem się za siebie, gdzie widać było jeszcze uchylone drzwi pomieszczenia które opuściłem. Miałem już kontynuować wspinaczkę, ale zamarłem. Nie wiedziałem, czy to umysł płata mi figle, ale z ciemności zacząłem słyszeć… szepty. Niezrozumiałe ciągi wyrazów wydawały się stawać coraz głośniejsze, jakby ktoś schodził po schodach. Spanikowałem i zbiegłem na dół. Zamknąłem za sobą drzwi pomieszczenia i zerkałem przez umieszczone w nich małe, brudne okienko.

Mijały minuty a wciąż nikogo nie było widać.

„Nie pójdę tam bez latarki” – pomyślałem i odwróciłem się. Na łóżku z którego niedawno się podniosłem, z nikąd pojawiła się czarna latarka w doskonałym stanie.Serce zabiło mi mocniej, ogarnęło mnie przerażenie. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, szukając kogoś, kto mógłby ją tu położyć, ale nikogo takiego nie widziałem. Powoli podszedłem do podejrzanego obiektu, jakby spodziewając się, że zaraz się na mnie rzuci. Chwyciłem latarkę w dłoń i parę razy nacisnąłem przycisk. Działała jak należy.

Ponownie skierowałem się w stronę drzwi, tym razem miałem ze sobą źródło światła. Uchyliłem przejście i na wszelki wypadek szybko odskoczyłem. Po drugiej stronie nadal nikogo nie było. Ponownie postawiłem stopę na stopniach.

Przysłuchiwałem się uważnie, jednak przerażające szepty ucichły. Powoli posuwałem się w górę nie patrząc za siebie. Zauważyłem, że rozświetlane światłem latarki ściany pokryte były zdecydowanie większą ilością podłużnych śladów podrapań. Nie byłem w stanie wytłumaczyć tego, co się stało po tym, jak doktor Tadd wstrzyknął we mnie podejrzaną ciecz.

Schody wydawały się zdecydowanie dłuższe niż wcześniej, jednak wreszcie dotarłem do celu. Żelazne drzwi u góry również były otwarte. Tym razem tutejsze korytarze nie były oświetlone lampami – wszystko było pokryte w mroku. Podobnie jak niżej, z sufitu ściekały strużki wody.

– Jest tu kto? – zadałem pytanie. Nadal nie doczekałem się odpowiedzi.

Skierowałem się w stronę, z której przyprowadzili mnie strażnicy – chciałem jak najszybciej wydostać się z podziemi. Brnąłem przez ciemny korytarz, jednak nie mogłem przypomnieć sobie drogi powrotnej. Poczułem się jak mysz uwięziona w labiryncie.

Po bokach znajdowały się różne sale, jednak wszystkie były kompletnie puste. Do niektórych zaglądałem, jakby szukając jakiejkolwiek wskazówki bądź pomocy – na próżno. Niespodziewanie w jednej z nich ujrzałem wiszący na ścianie zegar. Pamiętałem, że terapia rozpoczęła się około dwudzietu minut po północy, chciałem więc sprawdzić, która teraz była godzina. Po spojrzeniu na tarczę zegara, zamiast odpowiedzi w mojej głowie uformowały się kolejne pytania.

Wszystkie wskazówki poruszały się nienaturalnie szybko i obracały się w przeciwną stronę. Zacząłem poważnie zastanawiać się, czy nie jestem w trakcie jakiegoś niezwykle realnego, świadomego snu. Uszczypnąłem się mocno w ramię – poczułem ból. Jeżeli znalazłem się w koszmarze, to był to wyjątkowo realny koszmar, z którego nie mogłem się obudzić.

Wyszedłem z pomieszczenia z powrotem na korytarz i udałem się w dalsze poszukiwania wyjścia. Ściekającej z sufitu wody przybywało, miałem jej już po kostki. Przyspieszyłem kroku. Mijały cenne minuty, a ja nadal błądziłem. Wszędzie były te same, puste pokoje. Zaczynałem już tracić nadzieję, kiedy w oddali ujrzałem uchylone, drewniane drzwi zza których przedzierała się cienka linia światła. Nie miałem żadnych alternatyw – skierowałem się ciemnym tunelem w stronę tajemniczego pomieszczenia.

Położyłem dłoń na zimnej klamce i powoli otworzyłem drzwi, które cicho zaskrzypiały. Pokój, w przeciwieństwie do innych które napotkałem na swej drodze, nie był pusty. Przypominał gabinet doktora Tadda, pomimo tego, że tamten zdecydowanie leżał w innej części piwnic. Wszystkie szafki stojące przy ścianach były szeroko otwarte i opróżnione. W kącie stał zakurzony gramofon. Na środku pomieszczenia znajdowało się biurko, a na nim leżała pobazgrana kartka papieru. Podszedłem do niej aby bliżej ją zbadać, jednak niczego sensownego nie mogłem się w niej doszukać – na całej jej powierzchni powtarzały się losowe ciągi cyfr. Odrzuciłem papier na ziemię i zajrzałem do szuflady biurka. Wewnątrz jej ujrzałem jedynie winylową płytę. Podnoszący się poziom wody przypominał mi, że czas mnie naglił, ale postanowiłem szybko umieścić płytę w gramofonie.

Krążek zaczął obracać się na platformie. Do mych uszu dobiegła spokojna, klasyczna muzyka. Stałem tak przez moment, aż wreszcie zdecydowałem się opuścić pomieszczenie. Zbliżyłem się do drzwi, lecz nagle serce mi zamarło. Z gramofonu wydobywało się ciche, kobiece łkanie.

Powoli odwróciłem się. Muzyka stopniowo cichnęła, a dźwięki wydobywane przez nagraną kobietę były coraz głośniejsze. Lament tajemniczej nieszczęśniczki jeżył mi włosy na karku. Po chwili kobieta odezwała się przerażająco znajomym mi głosem.

– Zostaw mnie, proszę. – szeptała moja zmarła żona, Alice. – Puść mnie. Pozwól mi odejść, dam ci wszystko co tylko zechcesz! – płakała. Zaraz po tym przenikliwie krzyknęła. Widocznie osoba do której kierowała te słowa sprawiła jej ból. 

Zacząłem drżeć. Było mi niedobrze. W pamięci stanęło mi zmasakrowane, pokryte ranami ciętymi ciało Alice, które przed dwoma laty kazano mi zidentyfikować. Oparłem się o ścianę i powolnie osunąłem się na pokrytą wodą podłogę. Wsłuchiwałem się w nagranie tortur mojej żony, a z oczu pociekły mi łzy. Czas w tej chwili przestał mnie obchodzić. Mogły minąć sekundy, minuty lub godziny zanim wreszcie dźwięki się urwały. Ponownie zapanowała cisza.

Podniosłem się i ponownie skierowałem się na korytarz. Nie zastanawiałem się w którą stronę się kierować, ale wkrótce stałem przed schodami prowadzącymi w górę. Z nich również ściekała woda.

Ostrożnie stawiałem kroki na kolejnych stopniach, aż dotarłem na szczyt. Skierowałem się do najbliższego okna. Na zewnątrz panowała ogromna ulewa, a cały krajobraz otaczający szpital Larshill zdawał się być ukryty za jakimś dziwnym, zielonkawym woalem. Byłem wymęczony i zaszokowany ostatnimi zdarzeniami. Wpatrywałem się w ponure widoki na zewnątrz, kiedy do mojego ucha dotarł spokojny szept:

– Obudź się.

Następnie pochłonęła mnie ciemność. Kolejną rzeczą którą pamiętałem były zamykane drzwi mojej celi i widok oddalającego się światła latarki. Leżałem obolały na pryczy. Nie miałem pojęcia co się właśnie wydarzyło.

Koniec

Komentarze

No cóż, też nie mam pojęcia, co się wydarzyło. Tekst raczej przypomina początek powieści niż pełnoprawne opowiadanie. Jeśli tak jest, oznacz go jako “fragment”.

Czasami spacja przy myślniku gdzieś ginie, interpunkcja kuleje, robisz błędy w zapisie dialogów, zajrzyj w te miejsca:

Mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Po tej krótkiej chwili, w której mogłem obserwować mój „komitet powitalny”, strażnik gwałtownie popycha mnie do przodu.

Dlaczego nagle zmieniasz czas?

Jego twarz pokrywał krótki zarost. Siwiejące już włosy na jego głowie powoli poddawały się łysinie.

Powtórzenie. Staraj się nie nadużywać zaimków.

faktycznie miała mieć miejsce,

Wyjątkowo paskudne powtórzenia.

Po środku pomieszczenia umieszczone zostało biurko,

Na pewno nie przed środkiem? ;-)

– Oh, nic jeszcze nie wiesz

Ojjjj, w polskim to się całkiem inaczej zapisuje.

Pomieszczenie podzielone było na dwie cześci, oddzielone grubą ścianą.

Powtórzenie i literówka.

wszystkie w opłakanym stanie, a na podłodze rozsypane były kredki oraz zabazgrane kartki papieru. Pokój przyozdobiony był starymi obrazami w równie opłakanym stanie, przedstawiającymi różne krajobrazy.

Powtórzenia.

Babska logika rządzi!

Opowiadana historia urywa się, więc nie tekst nie jest ukończony; tag “Opowiadanie” wprowadza w błąd, należałoby zmienić opis na “Fragment”.

<> Mój pierwszy “poważniejszy” projekt. Wiem, że może nie jest zbyt wysokich lotów, […]. <>

Nie rozumiem, dlaczego “poważniejszy” wziąłeś w cudzysłów. Temat, za jaki się wziąłeś, do niepoważnych nie należy. Przeciwnie, jest trudny…

Wysokie loty. Jak przed chwilą napisałem, temat trudny, więc wygląda na to, że zamierzasz “wysoko polatać”. Ale poza tematem istotny jest sposób jego zaprezentowania – i tu “latasz” nisko. Język, Autorze, język… i opisy. Być może poprzez te długie, monotonne i nużące opisy próbujesz wprowadzić element pewnego rodzaju psychodelii, skądinąd przystającej do tematu i miejsca akcji, jednakże powtarzające się jak refren kapania wody, kurze, pajęczyny, całe to zaniedbanie wnętrz budynku jak na razie przynudza i dziwi, że w takich warunkach ktokolwiek – mam na myśli lekarzy – pracuje.

Zawsze możliwe, że powyższe opisy nie odpowiadają prawdzie – pochodzą od człowieka podejrzewanego o jakiś rodzaj schorzenia psychicznego – ale na tym etapie jest, jak napisałem. Za dużo, za monotonnie, mało wiarygodnie.

Co z tym – i Twoim “projektem” – zrobić? Kontynuować, bo to dopiero mało mówiący o dalszym ciągu wstęp, i jednocześnie intensywnie pracować nad językiem, bo nie jest z nim najlepiej.

Finkla, AdamKB – dzięki za wskazówki ;) Postaram się zapisać je sobie w pamięci :) Już zmieniłem na “Fragment” :)

Nowa Fantastyka