- Opowiadanie: bemik - Szepty

Szepty

Tro­chę bar­dziej dla kli­ma­tu niż dla samej hi­sto­rii.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Szepty

 

Meg po­chy­li­ła się, by wy­grze­bać ja­kieś zdję­cie ze ster­ty akt po­kry­wa­ją­cych pod­ło­gę. Pa­trzy­łem na wy­pię­ty ty­łe­czek, na wąską spód­ni­cę, którą mu­sia­ła pod­cią­gnąć, by przy­kuc­nąć i na od­sło­nię­te wy­so­ko udo. Za­sta­na­wia­łem się, czy zro­bi­ła to świa­do­mie. Sta­ną­łem za nią, a gdy się wy­pro­sto­wa­ła, chwy­ci­łem za bio­dra i gwał­tow­nym ru­chem przy­cią­gną­łem do sie­bie. Tylko na mo­ment ze­sztyw­nia­ła. Zaraz potem, jakby przy­po­mnia­ła sobie, kto za nią stoi, przy­tu­li­ła się do mnie całym cia­łem. Ukry­łem twarz w jej wło­sach i za­cią­gną­łem się cierp­kim za­pa­chem ziół. Kil­ko­ma ru­cha­mi dłoni za­dar­łem spód­ni­cę, by się­gnąć ręką do tego nie­wiel­kie­go frag­men­tu nogi mię­dzy maj­tecz­ka­mi a poń­czo­chą… bo taka ko­bie­ta nie mogła prze­cież nosić raj­stop…

– Reg, za­sną­łeś, czy źle się czu­jesz? – Megan stała nade mną, a jej oczy ko­lo­ru świe­żo wy­łu­ska­nych kasz­ta­nów wpa­try­wa­ły się we mnie z tro­ską.

– Nie, nic mi nie jest! – Otrzą­sną­łem się z ma­ja­ków. – Je­stem tro­chę zmę­czo­ny, ostat­nie dwie noce spę­dzi­łem na pil­no­wa­niu pod­ta­tu­sia­łe­go play­boya. Żona my­śla­ła, że ją zdra­dza, o on prze­pusz­czał wspól­ną kasę, gra­jąc w ru­let­kę. Nie wiem, co by­ło­by dla żonsi lep­sze – na pa­nien­ki mniej by wydał, bo już siły nie te…

– Reg, skup się i prze­stań gadać! Szef cię wzywa, jest ko­lej­ne zle­ce­nie.

Bez pu­ka­nia wsze­dłem do ga­bi­ne­tu. Jak zwy­kle było w nim za cie­pło, a du­cho­tę po­głę­biał aro­mat wi­śnio­we­go dymu, jaki pły­nął z wiecz­nie tlą­cej się fa­jecz­ki Boba, bra­ko­wa­ło mu tylko skrzy­piec i kasz­kie­tu Sher­loc­ka Hol­me­sa.

– Cześć, sze­fie! – po­wie­dzia­łem gło­śno, się­ga­jąc do kie­sze­ni po pa­pie­ro­sa. – Chcia­łeś mnie wi­dzieć?

– To jest wła­śnie Re­gi­nald No­wa­czek, o któ­rym pani opo­wia­da­łem! – Szef wy­gło­sił to zda­nie odro­bi­nę zbyt gło­śno, jakby bał się, że wy­sko­czę z czymś, co mo­gło­by źle za­brzmieć w uszach na­szej klient­ki. Zo­ba­czy­łem ją do­pie­ro teraz. – Mój naj­lep­szy de­tek­tyw.

Gówno praw­da, po­my­śla­łem, wcale nie je­stem twoim naj­lep­szym de­tek­ty­wem. Za­wsze to pod­kre­ślasz. Je­stem de­tek­ty­wem od gów­nia­nych spraw; zdrad i roz­wo­dów albo od pier­dol­nię­tych bab. Pew­nie to jedna z nich. Erick jest tym de­be­ścia­kiem, to jemu da­jesz waż­niej­sze za­da­nia – mal­wer­sa­cje, wy­mu­sze­nia, ewen­tu­al­nie po­bi­cia. Ja na­da­ję się tylko do in­cy­den­tów łóż­ko­wych. Nie­wie­le można spier­do­lić, a jak coś za­wa­lę, to naj­wy­żej w mordę za­ro­bię, a agen­cja nie do­sta­nie czeku.

– Reg, to jest pani An­ge­li­ka Stone. – Uśmiech na twa­rzy szefa po­wie­dział mi, z jakim typem ko­bie­ty mamy do czy­nie­nia. Bo­ga­ta i szur­nię­ta. Bar­dzo bo­ga­ta, stwier­dzi­łem po chwi­li, pa­trząc jak Bob się do niej wdzię­czy. Zaraz, zaraz, czy ona przy­pad­kiem nie na­le­ży do klanu Stone'ów, tych od przed­się­biorstw bu­dow­la­nych?

– Pani Stone po­trze­bu­je na­szej po­mo­cy, a ty ide­al­nie się do tego na­da­jesz. Spra­wa jest wy­jąt­ko­wo de­li­kat­na… Ale może pani sama opo­wie!

Po­pa­trzy­łem z za­in­te­re­so­wa­niem na naszą po­ten­cjal­ną klient­kę. Jest tak bo­ga­ta, że stać ją na naj­lep­szych de­tek­ty­wów, a nie nept­ka z pod­rzęd­nej agen­cji. Ba, po­dej­rze­wam, że mo­gła­by kupić usłu­gi ca­łe­go wy­dzia­łu po­li­cji, gdyby oczy­wi­ście ze­chcia­ła. A jak widać – nie ze­chcia­ła.

Pani Stone wy­cią­gnę­ła z to­reb­ki pa­pie­ro­śni­cę. Bez po­śpie­chu się­gnę­ła po fifkę i osa­dzi­ła w niej skrę­ta. Bob w pod­sko­kach był przy ko­bie­cie i przy­pa­lał pa­pie­ro­sa. Kurwa, babkę stać na ory­gi­nal­ne ku­bań­skie cy­ga­ra, zwi­ja­ne ręcz­nie na dziew­czę­cych udach, a ona bawi się w skrę­ty? Po chwi­li wie­dzia­łem już dla­cze­go. Oprócz aro­ma­tycz­ne­go dymu ty­to­nio­we­go po biu­rze roz­szedł się słod­ka­wy za­pach ma­ryś­ki. No, tego się nie spo­dzie­wa­łem – pa­niu­sia do­pra­wia sobie fa­jecz­ki ma­ri­hu­aną! I nie boi się? Jasne, stać ją na opła­ca­nie glin.

Za­cią­gnę­ła się po­tęż­nie i od­chy­li­ła głowę na opar­cie głę­bo­kie­go fo­te­la. Była bar­dzo drob­na, wręcz fi­li­gra­no­wa. Miała wy­pie­lę­gno­wa­ne dło­nie o wy­jąt­ko­wo dłu­gich i szczu­płych pal­cach, a pa­znok­cie po­ma­lo­wa­ne krwi­sto­czer­wo­nym la­kie­rem. Brr, wstrzą­snę­ło mną. Wy­glą­da­ła, jakby przed chwi­lą wy­szarp­nę­ła czy­jeś wnętrz­no­ści. I ta szmin­ka w iden­tycz­nym ko­lo­rze. Znowu kre­tyń­ska wizja – słod­kie ustecz­ka przy­ssa­ne do czy­jeś szyi. Brą­zo­we, dłu­gie włosy, chyba na­tu­ral­ne, a jeśli farba to taka, żeby wy­glą­da­ły au­ten­tycz­nie; pięk­ne, piwne oczy w ostrym ma­ki­ja­żu, gład­ka twarz; na­cią­ga­na? Nie, chyba jesz­cze nie. Jest za młoda. A może nie? Usa­dzi­ła się w kącie po­ko­ju, gdzie nie do­cie­ra dzien­ne świa­tło, a na ja­rze­niów­ki jesz­cze za wcze­śnie. Nie­waż­ne, nie ob­cho­dzi mnie jej wiek. Ko­stium mar­ko­wy, sto­no­wa­ne sza­ro­ści. Do tego szpi­le tak wy­so­kie, że tylko pod­sko­czyć i już się­gasz Mount Eve­re­stu.

Chyba się de­ner­wu­je, pa­pie­ros ma zająć jej dło­nie. Dla­cze­go? Co jest ta­kie­go strasz­ne­go w tym, co chce mi po­wie­dzieć?

– Dwa lata temu tra­gicz­nie zgi­nął mój mąż, Adam. Za­pew­ne sły­szał pan…

Ski­ną­łem głową. Jasne, że sły­sza­łem. Trą­bi­ła o tym nie tylko nasza lo­kal­na te­le­wi­zja, ale i sta­no­wa. W końcu nie co dzień można zna­leźć mi­lio­ne­ra za­be­to­no­wa­ne­go w fun­da­men­tach wła­sne­go domu. Oglą­da­łem to setki razy. Facet po­je­chał zo­ba­czyć, jak po­stę­pu­je bu­do­wa, po­śli­zgnął się i wpadł ryjem w świe­żo wy­la­ny ce­ment. I tak już zo­stał. Mia­łem tro­chę wąt­pli­wo­ści, gdy ogło­si­li to nie­szczę­śli­wym wy­pad­kiem. Przede wszyst­kim dla­te­go, że miał strasz­nie wy­ba­bra­ny ce­men­tem kark. Jakby go ktoś przy­trzy­my­wał. Ale prze­cież leżał da­le­ko od brze­gów, z każ­dej stro­ny co naj­mniej dwa metry, więc stwier­dzi­li, że upadł, stra­cił przy­tom­ność i udu­sił się. Upadł? Chyba wsko­czył i to z roz­bie­gu. A ja stwier­dzi­łem, że głu­po­tą by­ło­by wy­chy­lać się i pod­su­wać oczy­wi­ste roz­wią­za­nia. Jak na przy­kład długi drąg, któ­rym można było fa­ce­ta przy­to­pić.

– No więc Adam za­pi­sał wszyst­kie udzia­ły na­sze­mu sy­no­wi. Ja otrzy­ma­łam trzy pro­cent. Razem mamy pa­kiet więk­szo­ścio­wy, któ­rym dys­po­nu­ję do czasu osią­gnię­cia peł­no­let­no­ści przez Ad­ria­na.

– Czyli co­kol­wiek chcą zro­bić w fir­mie, muszą to uzgad­niać z panią? – spy­ta­łem, żeby się upew­nić.

– Tak.

– A pani syn koń­czy osiem­na­ście lat…

– Za pół roku. Ale to nie jest istot­ne. – Po­trzą­snę­ła głową, a potem w wy­stu­dio­wa­ny spo­sób od­gar­nę­ła włosy z twa­rzy.

Czyli nie jest taką młód­ką, na jaką pró­bu­je wy­glą­dać. Musi być mniej wię­cej w moim wieku, może tro­chę star­sza. Jakaś czter­dziest­ka, czter­dziest­ka z ha­kiem.

– A co jest istot­ne?

– Szep­ty.

– Szep­ty?

– Do­kład­nie tak. Głosy, które sły­chać w nocy.

– I wi­dzisz, Reg – w naszą roz­mo­wę wtrą­cił się szef – dla­te­go przy­dzie­li­łem cie­bie do tej spra­wy. Masz w ta­kich kwe­stiach do­świad­cze­nie.

Spoj­rza­łem na Boba i mia­łem ocho­tę przy­wa­lić mu w zęby. Nie zro­bi­łem tego tylko i wy­łącz­nie ze wzglę­du na klient­kę. A także na czek, który za­uwa­ży­łem na biur­ku Ro­ber­ta. Opie­wał na bar­dzo okrą­głą sumkę. Plus wy­dat­ki.

 

* * *

 

Ja­kieś dwa lata temu zgło­si­ła się do nas star­sza ko­bie­ta, Eli­za­beth Blu­men­kohl, twier­dząc, że jej miesz­ka­nie na­wie­dza­ją duchy. Pew­nie byśmy to olali, ale aku­rat nie było nic cie­kaw­sze­go na ta­pe­cie, nam bra­ko­wa­ło pie­nię­dzy, a ko­bie­ci­na pła­ci­ła pięć stó­wek prak­tycz­nie za nic. Wy­py­ta­łem ją do­kład­nie, pod­su­ną­łem roz­wią­za­nie w po­sta­ci eg­zor­cy­zmów, ale babka po­wie­dzia­ła, że pa­stor już był i nic to nie po­mo­gło. Po­sze­dłem więc tam i spę­dzi­łem u niej trzy noce. Źle nie było, dbała o mnie jak trze­ba. Ża­reł­ko i picie na miej­scu. Dwie noce sie­dzie­li­śmy do późna, oglą­da­jąc te­le­wi­zję i ga­da­jąc, ale nic się nie wy­da­rzy­ło. Żad­nych gło­sów. Za­su­ge­ro­wa­łem de­li­kat­nie, że może pani Blu­men­kohl po­win­na udać się do le­ka­rza, ale ko­bie­ci­na wście­kła się na mnie. Nie je­stem wa­riat­ką – krzy­cza­ła – a poza tym płacę i wy­ma­gam. No dobra, po­my­śla­łem, co mi szko­dzi. Trze­ciej nocy, około dzie­sią­tej za­czę­ło się. Pani Blu­men­kohl nie do­sły­sza­ła tro­chę, mogła więc brać te dźwię­ki za po­tę­pień­cze wycie zmar­łych du­szy­czek. Ja słuch mia­łem zna­ko­mi­ty, więc od razu stwier­dzi­łem, że są to od­gło­sy nie­ziem­skie­go bzy­ka­nia. Szyb­ko usta­li­łem, że pię­tro wyżej, po sko­sie, miesz­ka młoda stu­dent­ka, która do­ra­bia sobie na cze­sne. Do tego była en­tu­zjast­ką. A miesz­ka­nie pani Blu­men­kohl i dziew­czy­ny łą­czy­ła za­mon­to­wa­na w prze­dziw­ny spo­sób jesz­cze przed­po­to­po­wa wen­ty­la­cja. Do­tych­czas nie było tak bar­dzo sły­chać, ale stu­dent­ka prze­me­blo­wa­ła swój lokal i wy­wa­li­ła ogrom­ną, sta­ro­mod­ną szafę, od­sła­nia­jąc w ten spo­sób wlot do rury. Stąd te dzi­kie od­gło­sy, które za­czę­ły do­cie­rać do sta­rusz­ki. Za­pcha­łem wlot i wylot wen­ty­la­cji watą mi­ne­ral­ną, która kosz­to­wa­ła mnie nie­ca­łe dwa­dzie­ścia do­la­rów, za­in­ka­so­wa­łem za­pła­tę od pani Blu­men­kohl i od tej pory zo­sta­łem spe­cja­li­stą od du­chów. No i oczy­wi­ście nie wy­ja­śni­łem sta­rusz­ce, co to za po­tę­pień­cy za­kłó­ca­li jej spo­kój. W od­po­wie­dzi na jej py­ta­nia za­su­ge­ro­wa­łem tylko, że bez­piecz­niej bę­dzie, jeśli uda, iż nic się nie wy­da­rzy­ło.

A teraz na­pa­to­czy­ła się ko­lej­na wa­riat­ka, po­my­śla­łem. Zo­sta­wi­łem Boba i naszą nową klient­kę na oma­wia­niu kwe­stii for­mal­nych, a sam ru­szy­łem po pomoc do Meg.

Pra­co­wa­ła tu od pół­to­ra roku i była do­bro­dziej­stwem dla na­sze­go biura pod każ­dym wzglę­dem. Po odej­ściu na eme­ry­tu­rę po­przed­niej se­kre­tar­ki, przez dwa mie­sią­ce nie mo­gli­śmy się zde­cy­do­wać, czy za­trud­niać kogoś no­we­go. Bob, w ra­mach cię­cia kosz­tów, po­sta­no­wił, że każdy z jego trzech de­tek­ty­wów sam bę­dzie pisał ra­por­ty, se­gre­go­wał ma­te­ria­ły i wkła­dał na od­po­wied­nie miej­sca. No i za­pa­no­wał to­tal­ny chaos. Do­pie­ro Megan opa­no­wa­ła zalew pa­pie­rów. Dużą część wy­wa­li­ła, uprzed­nio wpro­wa­dziw­szy do kom­pu­te­ra nie­zbęd­ne dane, resz­tę po­se­gre­go­wa­ła. Na­resz­cie wia­do­mo było, gdzie czego szu­kać. Oka­za­ła się bar­dzo po­moc­na, a na do­da­tek ślicz­na. Od pół­to­ra roku śli­ni­łem się do jej ru­dych, krę­co­nych wło­sów, brą­zo­wych oczu i pie­gów. A każdą wolną chwi­lę spę­dza­łem na ero­tycz­nych fan­ta­zjach z nią i mną w ro­lach głów­nych. Ale nigdy nie od­wa­ży­łem się na otwar­te po­dej­ście. Wi­dzia­łem, że Erick i Tho­mas mają tak samo. Co nas wstrzy­my­wa­ło? Otóż Bob, na dzień przed przyj­ściem Megan, ze­brał nas wszyst­kich u sie­bie w po­ko­ju i po­wie­dział twar­do, że jeśli któ­ry­kol­wiek z nas wy­cią­gnie rękę do dziew­czy­ny, spró­bu­je skrzyw­dzić, a ona się po­skar­ży, to on, nie ba­cząc na kon­se­kwen­cje, upier­do­li nam te łapy przy samej dupie. I tym razem uwie­rzy­li­śmy sze­fo­wi bez żad­nych wąt­pli­wo­ści. Meg była jego uko­cha­ną bra­ta­ni­cą, a plot­ki mó­wi­ły – czyli nasza stara se­kre­tar­ka, pani Moud – że dziew­czy­na prze­ży­ła jakiś zawód mi­ło­sny. Da­li­śmy więc sobie spo­kój, choć ja nie mo­głem wy­rzu­cić jej z serca.

Po ja­kimś cza­sie Meg po­we­se­la­ła, widać było, że od­ży­ła w na­szym to­wa­rzy­stwie. No i oka­za­ła się nie­za­stą­pio­na, jeśli cho­dzi o kom­pu­te­ry. Przy­naj­mniej tak jest w moim przy­pad­ku.

– Ruda wiedź­mo – zwró­ci­łem się do niej piesz­czo­tli­wie – wy­dru­kuj mi wszyst­ko, co znaj­dziesz o śmier­ci Adama Stone'a. To było ja­kieś dwa lata temu. Naj­bar­dziej za­le­ży mi na wszyst­kich no­tat­kach, w któ­rych po­da­wa­ne są w wąt­pli­wość oko­licz­no­ści śmier­ci tego pana.

– Co z tego będę miała? – Prze­krzy­wi­ła głowę i zer­ka­ła na mnie za­lot­nie. Taka nasza gier­ka.

– Do­zgon­ną wdzięcz­ność Boba. I moją mi­łość – też oczy­wi­ście do­zgon­ną.

– Jasne. Wszy­scy tak ga­da­cie, a jak przyj­dzie co do czego, to myk i już was nie ma.

– Mó­wisz o ślu­bie, ko­cha­nie? Jak mi to za­ła­twisz, to gotów je­stem oże­nić się z tobą nawet jutro. Ale mam jesz­cze jedną proś­bę: wy­szpe­raj mi wszyst­ko o An­ge­li­ce Stone, dobra?

– Jasne – rzu­ci­ła, wy­krzy­wia­jąc usta. – I oczy­wi­ście na wczo­raj, praw­da?

– Nie­praw­da, na przed­wczo­raj! – Uśmiech­ną­łem się i zro­bi­łem unik, bo w moją stro­nę po­szy­bo­wał dłu­go­pis. – Bła­gam cię, Meg, wiesz, że sam nie dam rady.

– Dobra, ale sta­wiasz ko­la­cję!

– U mnie, czy u cie­bie? – spy­ta­łem, siląc się, by wy­glą­dać nie­win­nie.

– W knaj­pie. I to nie może być McDo­nald. Przyj­dziesz po mnie o ósmej. A ja dam ci ma­te­ria­ły, jeśli za­do­wo­li mnie ko­la­cja. Zgoda?

– Zgoda, krwio­pij­czy­ni! Prze­cież wiesz, że nie mam wyj­ścia.

 

* * *

 

Cho­le­ra, nie po­wi­nie­nem był uma­wiać się w knaj­pie. Ga­pi­łem się na nią jak głod­ne afry­kań­skie dziec­ko na ka­wa­łek cia­sta. Kiedy wy­szła z bloku, wy­glą­da­ła jak co dzień. Może oprócz fry­zu­ry, bo do pracy zwy­kle nie upi­na­ła wło­sów. No­si­ła je albo roz­pusz­czo­ne, albo zwią­za­ne w koń­ski ogon. Teraz pod­nio­sła je ja­ki­miś grze­by­ka­mi czy spin­ka­mi, od­sła­nia­jąc kształt­ne uszy i szyję. Za to długi płaszcz za­sła­niał syl­wet­kę. Widać było tylko pan­to­fel­ki na nie­zbyt wy­so­kim ob­ca­sie. Do­pie­ro w szat­ni mnie przy­tka­ło. Miała na sobie ciem­no­brą­zo­wą su­kien­kę z ja­kie­goś mięk­kie­go ma­te­ria­łu, który uwy­dat­niał wszel­kie za­le­ty fi­gu­ry. Aż prze­łkną­łem ślinę na ten widok, a szat­niarz mało nie za­li­czył ode mnie w dziób. A Meg tylko się uśmiech­nę­ła. Szlag by tra­fił po­kre­wień­stwo z sze­fem.

Zje­dli­śmy ko­la­cję w ustron­nym kącie, a potem po­pro­si­li­śmy o kawę. Megan wy­cią­gnę­ła z ak­tów­ki po­kaź­nej gru­bo­ści tecz­kę i po­ło­ży­ła ją na bla­cie. Nie mia­łem ocho­ty gadać o pracy, ale prze­cież po to się spo­tka­li­śmy. Meg prze­su­nę­ła się z krze­słem na moją stro­nę stołu. Sie­dzia­ła tak bli­sko, że czu­łem za­pach jej per­fum i szam­po­nu do wło­sów. Się­ga­jąc po ma­te­ria­ły, mi­mo­wol­nie do­ty­ka­ła mnie ra­mie­niem.

Ge­ne­ral­nie nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, że śmierć Adama Stone'a była nie­szczę­śli­wym wy­pad­kiem. Uwa­ża­li tak wszy­scy; od żony po pro­ku­ra­to­ra. Za­dzi­wia­ją­ca zgod­ność. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, jesz­cze się z taką nie spo­tka­łem. Za­wsze zna­lazł się ktoś, kto uwa­żał ina­czej – współ­pra­cow­nik, da­le­ki krew­ny, po­li­cja. A tu godna po­zaz­drosz­cze­nia jed­no­myśl­ność.

Prze­glą­da­li­śmy wy­cin­ki pra­so­we, wy­wia­dy, wszyst­ko, co Meg zna­la­zła w necie. Ni­cze­go no­we­go nie do­wie­dzia­łem się, ale nie mia­łem ocho­ty prze­ry­wać sesji. Dziew­czy­na chyba to wy­czu­ła, bo od­su­nę­ła się tro­chę i spoj­rza­ła na mnie z ukosa.

– Na dziś wy­star­czy – po­wie­dzia­ła i za­czę­ła zbie­rać pa­pie­ry. – Jutro po­szpe­ram jesz­cze tro­chę, ale teraz pora do do­mciu.

Nie­chęt­nie zgo­dzi­łem się z nią. Wrzu­ci­łem resz­tę do­ku­men­ta­cji do tecz­ki, za­pła­ci­łem i po­wę­dro­wa­li­śmy do szat­ni po płasz­cze. Facet za ladą gra­bił sobie po­tęż­nie; jego spoj­rze­nie ob­ma­cy­wa­ło Megan, a mnie za­la­ła krew, gdy na do­da­tek ona od­wró­ci­ła się i z miłym uśmie­chem po­wie­dzia­ła pa­lan­to­wi „do­bra­noc”.

Ulice były pra­wie puste. Tylko gdzie­nie­gdzie prze­my­kał jakiś prze­cho­dzień i to nie ze wzglę­du na porę, bo nie było tak bar­dzo późno, ale na po­go­dę. Wiatr piź­dził nie­mo­żeb­nie, deszcz za­ci­nał, jakby miał ocho­tę zaj­rzeć dziew­czy­nom pod spód­ni­cę, a tem­pe­ra­tu­ra spa­dła w oko­li­cę zera. Jak tak dalej pój­dzie, jutro nie da się po­ru­szać po uli­cach i chod­ni­kach, bo wszyst­ko po­kry­je się cie­niut­ką war­stew­ką lodu.

Chwy­ci­łem Meg pod ło­kieć i przy­cią­gną­łem do sie­bie. Spoj­rza­ła nieco zdzi­wio­na i chyba chcia­ła za­pro­te­sto­wać, ale nie zdą­ży­ła. Wiatr szarp­nął nią mocno i wci­snął słowa z po­wro­tem do ust. Przy oka­zji zbu­rzył mi­ster­ną fry­zu­rę, a ja nie mia­łem nic prze­ciw­ko, żeby na­wie­wał mi rude włosy na twarz. Chło­ną­łem za­pach Meg.

W za­się­gu wzro­ku nie mie­li­śmy żad­nej tak­sów­ki. Tym razem byłem wdzięcz­ny lo­so­wi. Może nie był to spa­cer ma­rzeń, ale Megan po­zwo­li­ła się objąć, bo tro­chę osła­nia­łem ją od prze­ni­kli­we­go zimna.

 

* * *

Przy­ci­sną­łem dzwo­nek, a ode­zwał się gong jak w świą­ty­ni bud­dyj­skiej. Śnia­da słu­żą­ca otwo­rzy­ła drzwi i bez słowa za­pro­wa­dzi­ła mnie do ga­bi­ne­tu. Przez chwi­lę za­sta­na­wia­łem się, czy zdjąć buty, bo nie dość, że były to­tal­nie prze­mok­nię­te, to sporo błota przy­le­pi­ło się do nich. Zre­zy­gno­wa­łem z dwóch po­wo­dów – pani Stone mogła nie znieść za­pa­chu moich stóp, a po dru­gie tu go­spo­dy­ni nie sprzą­ta sama, od tego jest służ­ba. Wy­tar­łem tylko po­śnie­go­wą breję i po­wę­dro­wa­łem, stu­ka­jąc ob­ca­sa­mi po wy­po­le­ro­wa­nej po­sadz­ce i ob­ser­wu­jąc zgrab­ny ty­łe­czek La­ty­no­ski.

Dom An­ge­li­ki Stone był… ogrom­ny. Za­wsze za­sta­na­wia­łem się na cho­le­rę lu­dziom tyle prze­strze­ni. Dobra, ogród mogę zro­zu­mieć, lubi taki jeden z dru­gim przy­ro­dę; traw­ni­ki, sta­wi­ki, drzew­ka, tym bar­dziej, że to nie on sam za­pier­dzie­la, żeby wszyst­ko wy­glą­da­ło jak z żur­na­la. Ale chata? Kuch­nia, w któ­rej i tak nie go­tu­je, salon, gdzie parę razy do roku spo­tka się z kil­ko­ma ta­ki­mi sa­my­mi sno­ba­mi jak on, sy­pial­nia, ła­zien­ka, przed­po­kój – tyle po­win­no wy­star­czyć. A tu hol taki, że można grać w te­ni­sa, ba­wial­nia, ga­bi­net, pokój z kinem, si­łow­nia, basen, ja­kuz­zi, ze czte­ry ła­zien­ki, z osiem sy­pial­ni i Bóg wie, co jesz­cze, a wszyst­ko coraz to więk­sze.

Pani Stone sie­dzia­ła z pod­wi­nię­ty­mi no­ga­mi na ka­na­pie przed pło­ną­cym ko­min­kiem. Na mój widok nie pod­nio­sła się, wy­ko­na­ła tylko za­pra­sza­ją­cy gest dło­nią. Jak jakaś pier­do­lo­na księż­nicz­ka.

– Na­pi­je się pan cze­goś? – spy­ta­ła.

Mia­łem ocho­tę od­mó­wić, lecz po­my­śla­łem, że bę­dzie nam się le­piej roz­ma­wia­ło, a poza tym tro­chę zmar­z­łem. Naj­chęt­niej po­pro­sił­bym o grog, ale nie wie­dzia­łem, czy taki ple­bej­ski napój pa­niu­sia pija. Na do­da­tek było jesz­cze wcze­śnie, a ja przy­je­cha­łem wła­snym sa­mo­cho­dem.

– Pro­po­nu­ję kawę po ir­landz­ku. Odro­bin­ka al­ko­ho­lu nie za­szko­dzi w taki dzień jak dziś.

Ski­ną­łem głową, a słu­żą­ca nie­mal na­tych­miast znik­nę­ła, żeby wy­ko­nać nie­wy­po­wie­dzia­ne po­le­ce­nie.

– Nie­mo­wa? – spy­ta­łem, wska­zu­jąc głową na za­my­ka­ją­ce się drzwi.

Pa­niu­sia wy­buch­nę­ła per­li­stym śmie­chem, jak dla mnie za bar­dzo per­li­stym. Pod­ry­wa mnie, za­sta­no­wi­łem się. Nie, nie­moż­li­we. Ze swoją kasą i wy­glą­dem ma na pęcz­ki ta­kich jak ja, a nawet lep­szych. Więc dla­cze­go? No jasne, od­po­wie­dzia­łem sobie po chwi­li, z przy­zwy­cza­je­nia albo żeby nie wyjść z wpra­wy.

Po­cze­ka­li­śmy aż słu­żą­ca przy­nie­sie nam kawę, a potem prze­sze­dłem do sedna. An­ge­li­ka od­po­wia­da­ła na moje py­ta­nia bez krę­ce­nia. Do­pie­ro, kiedy do­sze­dłem do tych szep­tów, jakoś się za­cię­ła. Nie mo­głem zro­zu­mieć, o co cho­dzi. Wresz­cie wy­ja­śni­ła mi sama.

– Bar­dzo prze­pra­szam – po­wie­dzia­ła, spusz­cza­jąc oczy ni­czym pod­sta­rza­ła pen­sjo­nar­ka i sku­biąc brzeg pu­szy­stej na­rzu­ty. – Czuję się jak kre­tyn­ka, jakby mi się coś po­ro­bi­ło z głową. Duchy? Jakie duchy? Jest dwu­dzie­sty pierw­szy wiek, kom­pu­te­ry, ro­bo­ty­ka, loty w ko­smos, a ja plotę dyr­dy­ma­ły o gło­sach…

– Nie wszyst­ko da się ob­ja­śnić na­uko­wo. Cza­sem trze­ba za­ufać in­stynk­to­wi. Po­dob­no lu­dzie wraż­li­wi tak mają – pod­ka­dzi­łem i chyba tra­fi­łem w dzie­siąt­kę.

Baba uśmiech­nę­ła się z wdzięcz­no­ścią i muszę po­wie­dzieć, że wy­glą­da­ła cał­kiem ład­nie, kiedy zrzu­ci­ła z sie­bie tę maskę sztucz­no­ści.

– No więc – za­czę­ła, ale zaraz za­mo­czy­ła usta w kawie, jakby chcia­ła zy­skać jesz­cze odro­bi­nę czasu – sły­szę te głosy około je­de­na­stej.

– Nie o pół­no­cy? – zdzi­wi­łem się. Co to za duchy, co nie cze­ka­ją na swoją porę.

– No wła­śnie – skwa­pli­wie przy­tak­nę­ła. – Też mnie to zdzi­wi­ło, nie­mniej jest to go­dzi­na je­de­na­sta. Mam takie wra­że­nie, że za­czy­na­ją się na­si­lać i w ciągu pół go­dzi­ny brzmią pra­wie jak przy­ci­szo­na roz­mo­wa. Choć z dru­giej stro­ny, gdyby można je było usły­szeć nor­mal­nie, wy­da­je mi się, że brzmia­ły­by jak krzyk.

– Krzyk? Jest pani pewna?

– Nie – żach­nę­ła się. – Ni­cze­go nie je­stem pewna. Mało tego, pro­si­łam Ad­ria­na, żeby ze mną po­słu­chał…

– I co? – po­na­gli­łem ją, bo nagle za­mil­kła i zmar­kot­nia­ła.

– Nic. Po­pa­trzył na mnie jakoś tak dziw­nie i po­wie­dział, że chyba mam omamy.

– On ni­cze­go nie sły­szał?

Pani Stone nie od­po­wie­dzia­ła, tylko prze­czą­co po­krę­ci­ła głową. Od­sta­wi­ła kubek i się­gnę­ła po pa­pie­ro­sy. Tym razem wy­cią­gnę­ła skrę­ta z ma­łe­go pu­deł­ka, osa­dzi­ła go w fifce i chwi­lę cze­ka­ła, żebym wstał i podał jej ogień. Pod­nio­słem się i pstryk­ną­łem moim zippo, a potem, nie ga­sząc pło­mie­nia, wy­grze­ba­łem z kie­sze­ni ca­me­la, przy­pa­li­łem sobie i za­cią­gną­łem się. Może to nie­zbyt ele­ganc­ko, że nie za­py­ta­łem o po­zwo­le­nie, ale ona bez krę­pa­cji pa­li­ła w moim to­wa­rzy­stwie blan­ta. Byłem w ja­kimś stop­niu przed­sta­wi­cie­lem pra­wo­rząd­nej wła­dzy, w małym, bo małym stop­niu, ale jed­nak.

– Czy oprócz tego wy­da­rzy­ło się jesz­cze coś dziw­ne­go? – spy­ta­łem i przy­bra­łem bar­dzo ma­low­ni­czą pozę, opie­ra­jąc się łok­ciem o półkę nad ko­min­kiem. Zo­ba­czy­łem tak­su­ją­ce spoj­rze­nie i nieco więk­sze za­in­te­re­so­wa­nie moją osobą.

– Nie – An­ge­li­ka za­jąk­nę­ła się. – Wła­ści­wie nie.

– Co zna­czy wła­ści­wie? – Mo­men­tal­nie wy­chwy­ci­łem jej za­wa­ha­nie.

– Nie wiem, czy to ważne, ale jakiś czas temu na par­kie­cie w sa­lo­nie po­ja­wił się za­ciek… Jakby ciało czło­wie­ka…

– Tak? I co w tym dziw­ne­go? Może komuś coś się wy­la­ło?

– Nie, py­ta­łam Marię.

– Wie pani, słu­żą­ca mogła kła­mać.

– Maria jest go­spo­sią.

Jak zwał, tak zwał. Imię dziew­czy­ny wy­ma­wia­ła z hisz­pań­ska – „Ma­ri­ja”

– Ok, go­spo­sia mogła kła­mać – po­wie­dzia­łem, pod­kre­śla­jąc słowo „go­spo­sia”.

– Mogła, ale pró­bo­wa­li­śmy po­zbyć się tej plamy na różne spo­so­by i za­wsze wy­ła­zi­ła. Nawet cy­kli­no­wa­li­śmy pod­ło­gę.

Niby dro­biazg, ale przy „…śmy”, aż się uśmiech­ną­łem, wy­obra­ża­jąc sobie panią Stone z cy­kli­niar­ką.

– I co z tą plamą?

– Jest do dziś. Zo­sta­ła przy­kry­ta dy­wa­nem.

– Mo­że­my ją obej­rzeć? – po­pro­si­łem, a ma­da­me An­ge­li­ka bez słowa pod­nio­sła się z ka­na­py. Po­de­szła do ko­min­ka i po­cią­gnę­ła ozdob­ny sznur. Po chwi­li po­ja­wi­ła się Maria. – To ogrom­ny dom, nie mogę krzy­czeć za każ­dym razem, gdy kogoś lub cze­goś po­trze­bu­ję – uspra­wie­dli­wi­ła się go­spo­dy­ni.

Opu­ści­li­śmy ga­bi­net i prze­szli­śmy do sa­lo­nu. Maria za­wi­nę­ła ogrom­nia­sty dywan i fak­tycz­nie zo­ba­czy­li­śmy siną plamę. Czy przy­po­mi­na­ła czło­wie­ka? Trud­no po­wie­dzieć, zdaje się że to kwe­stia wy­obraź­ni, a ja swoją trzy­ma­łem na wodzy.

– Małe jak na czło­wie­ka – za­uwa­ży­łem, ale nie chcia­łem wyjść na nie­kom­pe­tent­ne­go dupka, więc na­chy­li­łem się, a potem nawet uklą­kłem, żeby do­tknąć za­bru­dze­nia. Mo­że­cie mi nie wie­rzyć, ale nagle po­czu­łem mro­wie­nie w ręce. Bar­dzo nie­przy­jem­ne. Gwał­tow­nie cof­ną­łem dłoń i po­chwy­ci­łem prze­ra­żo­ne spoj­rze­nie Marii. Na­tych­miast od­wró­ci­ła wzrok. O nie, moja panno, ty coś wiesz i ja to z cie­bie wy­du­szę, tylko nie przy two­jej sze­fo­wej.

Po­now­nie przy­ło­ży­łem rękę i prze­su­ną­łem po spo­rym ka­wał­ku po­wierzch­ni. Już nie to­wa­rzy­szy­ło temu takie dziw­ne uczu­cie. Par­kiet z plamą, jak i ten czy­sty, był tak samo gład­ki, ale ten za­bru­dzo­ny wy­da­wał się chłod­niej­szy.

Po­roz­ma­wia­łem jesz­cze chwi­lę i po­że­gna­łem panią Stone. Za­sta­na­wia­łem się, czy długo będę mu­siał cze­kać na Marię. Prze­par­ko­wa­łem sa­mo­chód, żeby za bar­dzo nie rzu­cał się w oczy i żeby mógł po­zo­stać na cho­dzie, ina­czej za­mar­zł­bym chyba po go­dzi­nie.

Wy­pa­li­łem pół pacz­ki ca­me­li, zja­dłem dwie szar­lot­ki i wy­pi­łem ogrom­ny sty­ro­pia­no­wy kubas go­rą­cej kawy z od­da­lo­nej o dzie­sięć minut drogi knajp­ki. Za­pła­ci­łem za to jak za zboże, widać oko­li­ca w cenie. Po dwóch go­dzi­nach oczy­wi­ście za­chcia­ło mi się lać. Tym razem bałem się od­je­chać nawet na chwi­lę, bo pora była taka, że La­ty­no­ska zaraz mogła koń­czyć ro­bo­tę. Za­dzia­ła­ło prawo Mur­phe­go. Tylko przy­cza­iłem się za sa­mo­cho­dem, roz­pią­łem roz­po­rek, na­tych­miast po­ja­wi­ło się od­po­wied­nio ozna­ko­wa­ne auto z dwoma gli­nia­rza­mi w środ­ku. Nawet nie po­zwo­li­li mi się wylać do końca, tylko zgar­nę­li mnie i za­pła­ci­łem man­dat. Nie kłó­ci­łem się z nimi, żeby nie prze­dłu­żać, bo za­uwa­ży­łem Marię opusz­cza­ją­cą po­se­sję.

Na szczę­ście gli­nia­rze nie byli spe­cjal­nie upier­dli­wi. Zanim Maria do­tar­ła do końca ulicy, sie­dzia­łem już w swoim aucie. Do­go­ni­łem ją bez trudu. Uchy­li­łem okno i po­pro­si­łem, żeby wsia­dła. Za­trzy­ma­ła się i spoj­rza­ła na mnie wrogo.

– Czego wła­ści­wie pan ode mnie chce? – spy­ta­ła, co­fa­jąc się o krok.

– Po­roz­ma­wiać, zadać kilka pytań – od­po­wie­dzia­łem zgod­nie z praw­dą.

– Mógł pan pytać w domu – za­uwa­ży­ła przy­tom­nie.

– Mo­głem, ale wtedy nie miał­bym pew­no­ści, że mó­wisz praw­dę.

– Nie ro­zu­miem – po­wie­dzia­ła ciut za gło­śno i ze zbyt dużą pre­ten­sją w gło­sie, żebym mógł to zi­gno­ro­wać.

– Ty coś wiesz, ale przy pani Stone w życiu byś mi nie po­wie­dzia­ła. Pro­po­nu­ję taki układ: za­pro­szę cię teraz na kawę i po­wiesz mi wszyst­ko, co wiesz albo jutro do­sta­niesz ofi­cjal­ne we­zwa­nie.

Maria na­praw­dę nie mu­sia­ła wie­dzieć, kogo re­pre­zen­tu­ję. Blef oka­zał się sku­tecz­ny. Wi­dzia­łem, jak ucho­dzi z niej bo­jo­wa para, ra­mio­na opa­da­ją, pod­bró­dek prze­sta­je wy­su­wać się wo­jow­ni­czo. Przy­ci­snę­ła do pier­si to­reb­kę, jakby to mogło ją za­bez­pie­czyć przed takim cha­mem jak ja i wresz­cie wsia­dła do sa­mo­cho­du. Spy­ta­łem, gdzie miesz­ka. Po­da­ła adres i po­je­cha­li­śmy w kie­run­ku domu. Wie­dzia­łem, że w po­bli­żu znaj­dę jakąś knajp­kę. Wo­la­łem roz­ma­wiać na jej te­re­nie z dwóch przy­czyn. Po pierw­sze, dziew­czy­na bę­dzie się czuła pew­niej, a po dru­gie, nie za­pła­cę za kawę sumy, za którą mógł­bym kupić obiad dla sied­mio­oso­bo­wej ro­dzi­ny.

To Maria wy­bra­ła lokal, mały, przy­tul­ny i cie­pły. Za­mó­wi­ła po hisz­pań­sku dwie kawy, a ja po­pro­si­łem jesz­cze o jakąś ka­nap­kę dla sie­bie i ciast­ko dla dziew­czy­ny. Wy­bra­li­śmy sto­lik w kącie. Sie­dzie­li­śmy w mil­cze­niu, do­pó­ki nie po­ja­wi­ło się nasze za­mó­wie­nie. Za­pła­ci­łem od razu. Potem dałem Marii jesz­cze tro­chę czasu. Grza­ła zzięb­nię­te dło­nie o gruby kubek i sku­ba­ła ser­nik.

– To mów teraz – po­pro­si­łem.

– Ale co chce pan wie­dzieć? – Uda­wa­ła nie­wi­niąt­ko.

– Co z tą plamą? Tylko nie gadaj o cy­kli­no­wa­niu, de­ter­gen­tach i tak dalej. Mów, czego się boisz.

Maria opu­ści­ła głowę i chwi­lę wpa­try­wa­ła się w ma­to­wy blat sto­li­ka. Wresz­cie pod­ję­ła de­cy­zję.

– Wie­rzy pan w duchy? – spy­ta­ła, pod­no­sząc spoj­rze­nie.

Mia­łem ocho­tę za­żar­to­wać, ale zo­ba­czy­łem jej chmur­ne oczy, dło­nie za­ci­śnię­te na kubku i zre­zy­gno­wa­łem.

– Sam nie wiem. Cza­sem sły­szy się ja­kieś hi­sto­rie, ale sam nigdy żad­ne­go nie spo­tka­łem. Ale dla­cze­go o to py­tasz?

– Kiedy pani Stone przy­ję­ła mnie do pracy, to było krót­ko po tra­ge­dii. Sły­szał pan, że pan Stone zgi­nął?

– Tak, sły­sza­łem.

– Wszy­scy mó­wi­li, że to wy­pa­dek – wy­szep­ta­ła i za­mil­kła prze­ra­żo­na.

– A ty uwa­żasz, że to nie był wy­pa­dek? – pod­po­wie­dzia­łem.

– Ja to wiem. – Szept był le­d­wie sły­szal­ny.

– Co? – Nie zdo­ła­łem ukryć za­sko­cze­nia.

– Wie pan, co to jest me­dium?

 

* * *

 

I co ja mam, kurwa, teraz zro­bić? Sie­dzia­łem w sa­mo­cho­dzie przed naszą agen­cją i du­ma­łem. Iść z tym do Boba? Po­wie­dzieć chło­pa­kom? Prze­cież nie dadzą mi spo­ko­ju przez na­stęp­ną de­ka­dę. Po tej Blu­men­koh­lo­wej na­bi­ja­li się ze mnie ja­kieś dwa mie­sią­ce. Jak któ­ryś pierd­nął, to się pytał, czy za­czy­nam gadać z du­cha­mi. Jako co komu zgi­nę­ło, to ga­da­li, żebym Kac­per­ka o pomoc po­pro­sił.

Nie no, nie mogę. Szlag by tra­fił.

Szyby za­pa­ro­wa­ły, mu­sia­łem je uchy­lić mimo wia­tru i desz­czu.

Wtedy zo­ba­czy­łem wy­cho­dzą­cą Meg. Jedną ręką przy­trzy­my­wa­ła kap­tur, drugą za­ci­ska­ła koł­nierz płasz­cza. Na­ci­sną­łem klak­son. Chwi­lę trwa­ło nim roz­po­zna­ła sa­mo­chód, ale zaraz pod­bie­gła.

– Z nieba mi spa­dasz – po­wie­dzia­ła, otrze­pu­jąc płaszcz z wil­go­ci. – Rano była cał­kiem przy­zwo­ita po­go­da, dla­te­go przy­szłam na pie­cho­tę. Ro­zu­miesz, spa­cer dla zdro­wia.

– Yhm – mruk­ną­łem tylko, cią­gle za­ję­ty nie­zbyt we­so­ły­mi my­śla­mi.

– Co jest, Reg? – Megan od razu wy­czu­ła mój na­strój.

– Nic spe­cjal­ne­go – od­po­wie­dzia­łem, ale ona nie za­da­ła sobie nawet trudu, żeby po­no­wić py­ta­nie, tylko ga­pi­ła się na mnie tymi brą­zo­wy­mi śli­pia­mi, cze­ka­jąc, kiedy pęknę. – No dobra – pod­da­łem się – mam pro­blem.

– Chcesz po­ga­dać? – spy­ta­ła, a kiedy po­twier­dzi­łem, za­ko­men­de­ro­wa­ła: – Je­dzie­my do mnie. Chyba mam nawet ja­kieś spa­ghet­ti. Po­win­no wy­star­czyć dla dwoj­ga.

Miesz­kan­ko Megan nie na­le­ża­ło do naj­więk­szych, ale było bar­dzo przy­tul­ne. Nie­wiel­ki sa­lo­nik łą­czył się z kuch­nią, plus ła­zien­ka i sy­pial­nia, jed­nak tego po­miesz­cze­nia nie dane mi było nigdy oglą­dać.

– Po­usta­wiaj to. – Po­da­ła mi ta­le­rze i sztuć­ce. – Pod­grze­ję tylko ma­ka­ron i sia­da­my. Wła­ści­wie to mo­żesz nalać nam wina. Kie­lisz­ki i bu­tel­kę znaj­dziesz w barku.

– A sa­mo­chód? – spy­ta­łem, mając na­dzie­ję, że usły­szę przy­naj­mniej, iż mogę za­no­co­wać na ka­na­pie w sa­lo­nie.

– Nie prze­sa­dzaj, zo­sta­wisz tutaj. Pięć minut nawet w taką po­go­dę nie po­win­no cię zabić.

Wes­tchną­łem cięż­ko, ale po­tul­nie wy­ko­na­łem wszyst­kie po­le­ce­nia. Spa­ghet­ti sma­ko­wa­ło wy­śmie­ni­cie, słod­ko-ostry sos przy­jem­nie roz­grze­wał prze­łyk, a cierp­kie wino spłu­ki­wa­ło nad­miar pi­kant­no­ści. Megan po­zwo­li­ła mi skoń­czyć po­si­łek bez za­da­wa­nia nie­wy­god­nych pytań. Kiedy ze­bra­ła ta­le­rze i wsta­wi­ła do zlewu, roz­la­ła reszt­kę wina do kie­lisz­ków i usa­do­wi­ła się wy­god­nie na ka­na­pie. Ja zo­sta­łem przy stole.

– Mów! – na­ka­za­ła.

– Wiesz, jaką spra­wę przy­dzie­lił mi szef – spy­ta­łem pro­for­ma, a Meg po­twier­dzi­ła ski­nie­niem głowy. – No, więc muszę po­wie­dzieć, że nie jest to przy­pa­dek Blu­men­koh­lo­wej.

Stre­ści­łem po­krót­ce moją roz­mo­wę z Marią.

– Nie chce mi się wie­rzyć, że jakiś facet ko­mu­ni­ku­je się z nią z za­świa­tów – po­wie­dzia­łem. – Na do­da­tek, jak twier­dzi Maria, nie jest to je­dy­na osoba, która pró­bu­je na­wią­zać z nią kon­takt. A wszyst­ko jest utrud­nio­ne, bo dziew­czy­na nigdy nie jest sama w domu. Ona twier­dzi, że gdyby nie było pani Stone i mło­de­go Ad­ria­na, mo­gła­by z nimi po­roz­ma­wiać. Zna­czy z tymi du­cha­mi. A ja nie chcę wyjść na to­tal­ne­go idio­tę. Z dru­giej stro­ny dzie­wu­cha nie wy­glą­da na wa­riat­kę i była cał­kiem prze­ko­nu­ją­ca w swo­ich ze­zna­niach. I co ja mam teraz, kurwa, zro­bić? – Huk­ną­łem pię­ścią w stół, aż pod­sko­czył mój kie­li­szek.

– Przede wszyst­kim uspo­ko­ić się. – Megan pod­nio­sła się i po­de­szła do barku. – To wy­ma­ga cze­goś moc­niej­sze­go.

Przy­go­to­wa­ła nam drin­ki – dżin z to­ni­kiem i z cy­try­ną. Mój ulu­bio­ny. A al­ko­ho­lu, muszę przy­znać, nie ża­ło­wa­ła.

– Nie wiem jak ty, ale ja wie­rzę w życie po­za­gro­bo­we – po­wie­dzia­ła po chwi­li, usa­do­wiw­szy się z po­wro­tem na ka­na­pie. Wzru­szy­łem tylko ra­mio­na­mi. – Nie wy­da­je mi się, że wszyst­ko koń­czy się z chwi­lą śmier­ci. Coś ist­nie­je po tej dru­giej stro­nie i więk­szość ludzi tra­fia tam od razu. Ale cza­sem się zda­rza, że czło­wiek zo­sta­wia tu ja­kieś nie­do­koń­czo­ne spra­wy. Nie­sa­mo­wi­cie ważne. I wtedy się błąka i szuka po­mo­cy.

– My­ślisz, że An­ge­li­ka utłu­kła mę­żu­sia, a on chce teraz o tym po­in­for­mo­wać opi­nię pu­blicz­ną i ode­brać jej udzia­ły w fir­mie? – za­żar­to­wa­łem.

– Nie kpij – uci­szy­ła mnie bar­dziej złym spoj­rze­niem niż sło­wa­mi.

– No dobra, po­wiedz­my, że ci wie­rzę. To co ra­dzisz zro­bić?

 

* * *

 

Po­pro­si­łem panią Stone, aby wraz z synem na jedną noc prze­nie­śli się do ho­te­lu. Żeby uwia­ry­god­nić swoją proś­bę, na­wio­złem róż­ne­go ro­dza­ju sprzę­tu do na­gry­wa­nia, łącz­nie z gło­śni­ka­mi, wzmac­nia­cza­mi i innym ba­dzie­wiem, o któ­rym nie mia­łem nawet po­ję­cia, że ist­nie­je. Je­dy­ne kłam­stwo do­ty­czy­ło tego, że spę­dzę ten czas sa­mot­nie, sku­pio­ny na pracy.

O dwu­dzie­stej pierw­szej za­mknę­ły się za wła­ści­cie­la­mi drzwi, a go­dzi­nę póź­niej na po­se­sję do­tar­ła naj­pierw Megan, a kilka minut po niej go­spo­sia. Roz­sie­dli­śmy się w sa­lo­nie, tam gdzie była ta fa­tal­na plama i cze­ka­li­śmy przy sła­bych drin­kach, które przy­rzą­dzi­ła nam Maria.

O je­de­na­stej usły­sze­li­śmy… ja wiem, jak to na­zwać – szem­ra­nie. Muszę przy­znać, że zro­bi­ło mi się dziw­nie. Szmer na­ra­stał, a po ja­kiejś pół­go­dzi­nie było tak, jak mó­wi­ła An­ge­li­ka – zda­wa­ło się, że to takie szep­ta­ne krzy­ki. La­ty­no­ska bez­gło­śnie po­ru­sza­ła usta­mi, trzy­ma­jąc się za skro­nie, jakby gwał­tow­nie za­czę­ła ją boleć głowa. Wszyst­ko urwa­ło się nagle za pięt­na­ście dwu­na­sta.

Sie­dzia­łem przez chwi­lę oszo­ło­mio­ny. Maria była biała jak płót­no, Megan przy­gry­za­ła wargę, maj­stru­jąc coś przy sprzę­cie. Wszy­scy mil­cze­li­śmy.

– Mario – pierw­sza ode­zwa­ła się Meg – wiesz już coś?

– Tak – wy­chry­pia­ła dziew­czy­na, za­ka­sła­ła i po­wtó­rzy­ła nor­mal­nym gło­sem: – Tak. Jest tu czwo­ro osob­ni­ków. Jeden do­ro­sły, po­dej­rze­wam, że pan Stone i trój­ka dzie­ci. Oni… oni wszy­scy zo­sta­li za­mor­do­wa­ni…

– Jezus Maria – jęk­nę­ła Megan. – Co ty mó­wisz? Kto to zro­bił?

– Nie wiem. Wszy­scy sta­ra­li się po­wie­dzieć wszyst­ko naraz… kiedy zo­rien­to­wa­li się, że ktoś ich sły­szy… To było strasz­ne! – Dziew­czy­na roz­pła­ka­ła się, ja sie­dzia­łem w dal­szym ciągu otu­ma­nio­ny i nie wie­dzia­łem, co zro­bić. Na szczę­ście Meg nie stra­ci­ła do końca głowy. Przy­tu­li­ła Marię i uspo­ka­ja­ją­co po­gła­ska­ła po ra­mie­niu. Po kilku mi­nu­tach atak minął, dziew­czy­na ode­tchnę­ła głę­bo­ko i otar­ła łzy.

– Macie te na­gra­nia? – spy­ta­ła cał­kiem zwy­czaj­nie.

– Chyba tak – po­twier­dzi­ła Meg.

– No to mu­si­my spraw­dzić, co z tego uda się wy­cią­gnąć.

 

* * *

 

Gdyby ktoś mi po­wie­dział, że roz­wią­żę spra­wę dzię­ki du­chom, chyba bym się po­si­kał ze śmie­chu. Zresz­tą cały czas mia­łem wra­że­nie, że to się na­praw­dę nie dzie­je.

Za­bra­li­śmy sprzęt i we trój­kę po­je­cha­li­śmy do Megan. Jakoś żadne z nas nie miało ocho­ty zo­stać dłu­żej niż to ko­niecz­ne w na­wie­dzo­nym domu.

Meg przy­go­to­wa­ła nam her­ba­tę nie­mal pół na pół z rumem. Do­brze nam ten napój zro­bił – i na zzięb­nię­te ciała, i na sko­ła­ta­ne nerwy. Chwil­kę po­ga­da­li­śmy o ni­czym, a potem Meg za­czę­ła od­pra­wiać czary z tymi wszyst­ki­mi urzą­dze­nia­mi.

To, co usły­sze­li­śmy po oczysz­cze­niu szu­mów, spra­wi­ło, że włosy zje­ży­ły mi się na gło­wie.

– To nie­moż­li­we – wy­szep­ta­ła Megan, a Maria omal nie ze­mdla­ła.

 

* * *

 

Na pla­nie cały bu­dy­nek był pod­piw­ni­czo­ny, jakby pro­jek­tant oba­wiał się, że za­brak­nie miej­sca na graty. W rze­czy­wi­sto­ści wszyst­kie pod­ziem­ne po­miesz­cze­nia w oba­wie przed pod­to­pie­nia­mi za­la­no ce­men­tem. Po­chło­nę­ło to masę ma­te­ria­łu, pie­nię­dzy i czasu, ale na żad­nym nie zby­wa­ło panu Ada­mo­wi Stone.

 

* * *

 

Pa­trzył na twarz małej Azjat­ki, na lekko sko­śne oczy, na ra­dość tań­czą­cą w brą­zo­wych tę­czów­kach. Uśmiech­nął się do dziec­ka i wy­cią­gnął w jej stro­nę to­reb­kę.

– Mam ostat­nią, chcesz? – spy­tał. – To cią­gut­ka. Lu­bisz takie? Bo ja bar­dzo. Cza­sa­mi za­sta­na­wiam się, czy otwo­rzę usta, tak mocno się kleją.

Dziew­czyn­ka po­de­szła i wy­cią­gnę­ła rękę. Kiedy po­kle­pał ławkę obok sie­bie, usia­dła po­słusz­nie. Podał jej cu­kier­ka i zmiął to­reb­kę.

– Gdzie twoja mama? – spy­tał, gdy już miała wsa­dzić zdo­bycz do buzi.

– W domu, tam! – Mała wska­za­ła od­da­lo­ny o kil­ka­dzie­siąt me­trów blok. – Przy­go­to­wu­je ko­la­cję.

– Lu­bisz cuksy?

– Jasne, a kto nie lubi! – Dziew­czyn­ka ro­ze­śmia­ła się, a on zo­ba­czył, że robią jej się roz­kosz­ne dołki w po­licz­kach. I że ma bar­dzo równe, białe zęby.

– Jak masz ocho­tę, to mo­że­my pójść do mnie. Zo­sta­ło mi jesz­cze tro­chę.

– A gdzie miesz­kasz? Da­le­ko?

– Nie, nie­da­le­ko. Ale jesz­cze tam nie miesz­kam, dom do­pie­ro się bu­du­je. Po­ka­żę ci. Nawet wiem, gdzie bę­dzie mój pokój.

 

* * *

 

Ze stro­pu ka­pa­ła woda, a w po­miesz­cze­niu pa­no­wał za­duch. Nie za­in­sta­lo­wa­li jesz­cze wen­ty­la­cji. Tak nawet le­piej. Nic nie roz­wie­wa­ło za­pa­chów stra­chu zmie­sza­ne­go z fe­ka­lia­mi, bo małej nie wy­trzy­ma­ły zwie­ra­cze; zbyt długo na niego cze­ka­ła. Do tego do­łą­czał się aro­mat bólu zmie­sza­ne­go z potem i łzami. I cier­pie­nia – czy­ste­go, bez do­mie­szek cze­go­kol­wiek. Bez na­dziei.

Pa­trzył na sze­ro­ko otwar­te oczy. Już nie wi­dział tań­czą­cej w nich ra­do­ści. Męt­nia­ły tak samo szyb­ko, jak cichł spa­zma­tycz­ny od­dech, jak uby­wa­ło krwi w ciele. Wpa­try­wał się w uchy­lo­ne, spierzch­nię­te od krzy­ku usta.

Ale nie zo­ba­czył umy­ka­ją­cej duszy, nie po­czuł do­tknię­cia nie­śmier­tel­no­ści.

– Szlag by to tra­fił! – Ze zło­ścią ude­rzył po raz ostat­ni głowę dziec­ka. Od­sko­czy­ła od ręki jak piłka, ale nie po­to­czy­ła się po be­to­no­wej pod­ło­dze. – Chyba było za ciem­no.

Spoj­rzał na ze­ga­rek. Wszyst­ko trwa­ło nie­ca­łe trzy kwa­dran­se. Musi się teraz po­spie­szyć; obie­cał, że wróci przed pół­no­cą.

 

* * *

 

– Pani Stone, pro­szę usiąść! – Bob był bar­dzo uprzej­my. – Nalać pani coś moc­niej­sze­go?

– Nie, nie ma ta­kiej po­trze­by! – An­ge­li­ka usia­dła w fo­te­lu i za­ło­ży­ła nogę na nogę. – Udało się panu wy­ja­śnić za­gad­kę tych dziw­nych dźwię­ków?

– Tak – po­twier­dzi­łem i spoj­rza­łem na szefa. Ski­nął le­ciut­ko głową.

– Co to było? Ja­kieś myszy w prze­wo­dach albo inne szopy? – Uśmiech­nę­ła się z wła­snej po­my­sło­wo­ści.

– Pani Stone – za­czą­łem po­wo­li i po­waż­nie – w pani domu po­peł­nio­no prze­stęp­stwo.

– Myli się pan – za­prze­czy­ła sta­now­czo. – W moim domu do­szło do wy­pad­ku. To zo­sta­ło po­twier­dzo­ne…

– Zo­sta­ło po­twier­dzo­ne – wsze­dłem jej w słowo – bo paru wy­so­ko po­sta­wio­nym oso­bom było to na rękę. Do­cho­dze­nie w spra­wie mor­der­stwa na długi czas mogło za­kłó­cić dzia­ła­nie firmy, a pani mę­żo­wi i tak nie przy­wró­ci­ło­by życia.

An­ge­li­ka Stone za­mil­kła i spo­glą­da­ła oszo­ło­mio­na to na Boba, to na mnie.

– W takim razie, kto tego do­ko­nał? – spy­ta­ła prze­ni­kli­wym szep­tem. – Pro­szę mi na­tych­miast po­wie­dzieć!

– Pani Stone, pro­szę mi wie­rzyć, nie spodo­ba się pani to, co pani usły­szy!

– Pro­szę mówić! – Jej głos za­czął po­brzmie­wać hi­ste­rią.

– To Ad­rian.

– Ad­rian? Pan chyba zwa­rio­wał? – teraz już krzy­cza­ła.

Ben na­peł­nił szkla­necz­kę al­ko­ho­lem i pod­szedł do ko­bie­ty.

– Jak pan śmie oskar­żać mo­je­go syna? To jesz­cze dziec­ko!

– Pani Stone, pro­szę się napić. To jesz­cze nie wszyst­ko. – Szef wci­snął jej drin­ka w rękę, a ona wy­chy­li­ła go jed­nym hau­stem.

– Oprócz pani męża za­mor­do­wał jesz­cze troje dzie­ci. Azjat­kę, Mae Ling, lat sie­dem; bia­łe­go chłop­ca, Mar­ti­na Ste­ven­sa, lat pięć i czar­no­skó­re­go Bria­na Kinga, lat osiem.

– Co pan opo­wia­da? – Ko­bie­ta pa­trzy­ła raz na Boba, raz na mnie. – To nie może być praw­da.

– To jest praw­da – po­wie­dzia­łem ostro. – Mogę wska­zać miej­sca, gdzie znaj­du­ją się ciała tych dzie­ci. Zo­sta­ły za­mu­ro­wa­ne na po­le­ce­nie pani męża.

– Adama? – Słaby głos An­ge­li­ki dał nam znać, że za chwi­lę mo­że­my mieć pro­blem. Po­ka­za­łem sze­fo­wi, żeby na­peł­nił po­now­nie jej szklan­kę. – A co on miał z tym wspól­ne­go?

Po­dzię­ko­wa­ła lek­kim ski­nie­niem głowy za tru­nek, ale tym razem le­d­wie umo­czy­ła usta.

– Pani mąż przy­ła­pał syna na go­rą­cym uczyn­ku. W wolny od pracy dzień po­je­chał na bu­do­wę, spraw­dzić po­stę­py. Za­stał Ad­ria­na na tor­tu­ro­wa­niu trze­cie­go dziec­ka. Bria­na nie dało się już ura­to­wać. Pani mąż prze­ra­ził się tego, co zo­ba­czył i tego, czego do­wie­dział się o wła­snym synu. Wie­dział, że za te mor­der­stwa chło­pak zo­sta­nie ska­za­ny na karę śmier­ci. Razem za­ko­pa­li zwło­ki obok dwóch po­przed­nich ciał, a na na­stęp­ny dzień ro­bot­ni­cy do­sta­li po­le­ce­nie zli­kwi­do­wa­nia piw­nic. Pan Adam chciał wymóc na Ad­ria­nie obiet­ni­cę, że podda się do­bro­wol­nie le­cze­niu psy­chia­trycz­ne­mu. Nie­ste­ty, syn go prze­chy­trzył. Zwa­bił na bu­do­wę, a potem uto­pił w świe­żym jesz­cze ce­men­cie.

– Ale dla­cze­go? – Pani Stone wy­glą­da­ła w tej chwi­li, jakby po­sta­rza­ła się o czter­dzie­ści lat.

– Pyta pani, dla­cze­go Ad­rian to robił?

Ko­bie­ta po­twier­dzi­ła ledwo do­strze­gal­nym ski­nie­niem głowy.

– Szu­kał do­wo­du na ist­nie­nie duszy, nie­śmier­tel­no­ści i życia po życiu.

 

* * *

Agen­cja z ty­tu­łu roz­wi­kła­nia za­gad­ki nie od­nio­sła spe­cjal­nych ko­rzy­ści, no, oprócz po­kaź­ne­go czeku, który otrzy­ma­li­śmy od pani Stone na samym po­cząt­ku. Na wię­cej nie mie­li­śmy, co li­czyć. Ja wska­za­łem miej­sce ukry­cia zwłok dzie­ci, ale nie wy­ja­śni­łem, jak udało się do tego dojść. Po­wo­ła­łem się na dobro in­for­ma­to­ra, któ­re­mu mu­sia­łem za­pew­nić ano­ni­mo­wość. Ad­ria­na prze­ba­da­no do­kład­nie i po dłu­gim pro­ce­sie za­mknię­to w za­kła­dzie od­osob­nie­nia. Pani An­ge­li­ka po­szła w roz­syp­kę. Ko­bie­ta za­ła­ma­ła się, po­dob­no wy­lą­do­wa­ła u ja­kichś sio­strzy­czek i całe dnie spę­dza na mo­dli­twie.

Je­dy­na ko­rzyść, jaka wy­ni­kła z tej po­rą­ba­nej spra­wy, jest taka, że za­przy­jaź­ni­łem się z Megan. Po ja­kimś cza­sie nasz zwią­zek ewo­lu­ował i na­resz­cie wiem, czy nosi raj­sto­py czy poń­czo­chy, ale tego wam nie zdra­dzę.

No i prze­sta­łem wąt­pić w ist­nie­nie cze­goś po śmier­ci.

Koniec

Komentarze

Praw­dę na­pi­sa­łaś w przed­mo­wie – kli­mat jest, hi­sto­ria na ko­la­na nie rzuca. Ale dzię­ki kli­ma­to­wi czyta się bar­dzo przy­jem­nie.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Dzię­ki Fin­klo. Mia­łam ocho­tę jakiś czas temu po­pró­bo­wać sił wła­śnie w ta­kich Hum­ph­rey’ach Bo­gart’ach. 

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Kli­mat jest, czy­ta­ło się nie­źle, ale chyba nigdy nie uwie­rzę w dzie­ją­cą się współ­cze­śnie za­gad­ko­wą hi­sto­rię, któ­rej roz­wią­za­nie wy­tłu­ma­czo­ne jest obec­no­ścią du­chów, me­diów i ta­kich tam, róż­nych in­nych zja­wisk nad­przy­ro­dzo­nych.

 

jakby bał się, że z czymś wy­sko­czę, co mo­gło­by źle za­brzmieć… – Ra­czej: …jakby bał się, że wy­sko­czę z czymś, co mo­gło­by źle za­brzmieć

 

No i oczy­wi­ście nie po­wie­dzia­łem sta­rusz­ce, co to za po­tę­pień­cy za­kłó­ca­li jej spo­kój. W od­po­wie­dzi na jej py­ta­nia za­su­ge­ro­wa­łem tylko… – Pra­wie po­wtó­rze­nie.

Może: No i oczy­wi­ście nie wy­ja­śni­łem sta­rusz­ce, co to za po­tę­pień­cy za­kłó­ca­li jej spo­kój. Za­py­ta­ny, za­su­ge­ro­wa­łem tylko

 

Naj­bar­dziej za­le­ży mi na wszyst­kich no­tat­kach, gdzie po­da­wa­ne są w wąt­pli­wość oko­licz­no­ści śmier­ci tego pana.Naj­bar­dziej za­le­ży mi na wszyst­kich no­tat­kach, w któ­rych po­da­wa­ne są w wąt­pli­wość oko­licz­no­ści śmier­ci tego pana.

 

Pod­ry­wa mnie?, za­sta­no­wi­łem się.Pod­ry­wa mnie, za­sta­no­wi­łem się.

Po py­taj­ni­ku nie sta­wia­my prze­cin­ka.

http://podprad.pl/blogi/478-zasady-pisowni-i-interpunkcji-pytajnik

 

Tym razem wy­cią­gnę­ła z ma­łe­go pu­deł­ka skrę­ta… – Po­przed­nim razem też wy­cią­gnę­ła skrę­ta, tyle że nie z pu­deł­ka.

Pro­po­nu­ję: Tym razem wy­cią­gnę­ła skrę­ta z ma­łe­go pu­deł­ka

 

Po­de­szła do ko­min­ka i po­cią­gnę­ła za ozdob­ny sznur.Po­de­szła do ko­min­ka i po­cią­gnę­ła ozdob­ny sznur.

 

Za chwi­lę po­ja­wi­ła się Maria. – Wo­la­ła­bym: Po chwi­li po­ja­wi­ła się Maria.

 

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dzię­ki Reg, ale po­praw­ki wpro­wa­dzę do­pie­ro jutro, dziś padam już na pysz­czy­dło.  

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Jasne! ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Mam mie­sza­ne uczu­cia. Wątek de­tek­ty­wi­stycz­ny czy­ta­ło mi się bar­dzo przy­jem­nie, po­czu­łam się za­in­try­go­wa­na i wcią­gnię­ta w hi­sto­rię. Wy­ja­śnie­nie przy po­mo­cy du­chów nie­ste­ty roz­cza­ro­wa­ło. Wo­la­ła­bym roz­wią­za­nie za­gad­ki bez ucie­ka­nia się do sił nad­przy­ro­dzo­nych. To, co mi się w opo­wia­da­niu nie spodo­ba­ło, to wątek ro­man­so­wy z Meg. Psuł mi kli­mat opo­wie­ści i roz­pra­szał, nie ofe­ru­jąc w za­mian nic god­ne­go uwagi.

Sam kli­mat bar­dzo fajny. Choć zga­dzam się z Bel­la­trix, że faj­niej­sze by­ło­by wy­ja­śnie­nie za­gad­ki bez ucie­ka­nia się do du­chów, mimo że wtedy bra­kło­by fan­ta­sty­ki. Sam ro­mans z Meg był do­dat­kiem i może wła­śnie dla­te­go tego wątku nie trze­ba było tak roz­wi­jać. Nie wszyst­ko musi wią­zać się z mi­ło­ścią. Choć mnie oso­bi­ście jakoś bar­dzo nie prze­szka­dzał. Ogól­nie czy­ta­ło się przy­jem­nie, ale za­bra­kło tego cze­goś. Fak­tycz­nie pi­sa­ne bar­dziej dla kli­ma­tu. :)

 

(2)Dom An­ge­li­ki Stone był… ogrom­ny. Za­wsze za­sta­na­wia­łem się na cho­le­rę lu­dziom tyle prze­strze­ni. Dobra, ogród mogę zro­zu­mieć, lubi taki jeden z dru­gim przy­ro­dę; traw­ni­ki, sta­wi­ki, drzew­ka, tym bar­dziej, że to nie on sam za­pier­dzie­la, żeby wszyst­ko wy­glą­da­ło jak z żur­na­la. Ale chata? Kuch­nia, w któ­rej i tak nie go­tu­je, salon, gdzie parę razy do roku spo­tka się z kil­ko­ma ta­ki­mi sa­my­mi sno­ba­mi jak on, sy­pial­nia, ła­zien­ka, przed­po­kój – tyle po­win­no wy­star­czyć. A tu hol taki, że można grać w te­ni­sa, ba­wial­nia, ga­bi­net, pokój z kinem, si­łow­nia, basen, ja­kuz­zi, ze czte­ry ła­zien­ki, z osiem sy­pial­ni i Bóg wie, co jesz­cze, a wszyst­ko coraz to więk­sze.

(1)Przy­ci­sną­łem dzwo­nek, a ode­zwał się gong jak w świą­ty­ni bud­dyj­skiej. Śnia­da słu­żą­ca otwo­rzy­ła drzwi i bez słowa za­pro­wa­dzi­ła mnie do ga­bi­ne­tu. Przez chwi­lę za­sta­na­wia­łem się, czy zdjąć buty, ale zaraz mi prze­szło. Tu pani domu nie sprzą­ta sama, od tego jest służ­ba. Wy­tar­łem tylko po­śnie­go­wą breję i po­wę­dro­wa­łem, stu­ka­jąc ob­ca­sa­mi po wy­po­le­ro­wa­nej po­sadz­ce i ob­ser­wu­jąc zgrab­ny ty­łe­czek La­ty­no­ski. – Pro­po­no­wa­ła­bym za­mia­nę ko­lej­no­ści aka­pi­tów. Dziw­nie jakoś czyta się o wnę­trzu domu, gdy gość jesz­cze jest na dwo­rze.

"Myślę, że jak czło­wiek ma w sobie tyle nie­sa­mo­wi­tych po­my­słów, to musi zo­stać pi­sa­rzem, nie ma rady. Albo do czub­ków." - Jo­na­than Car­roll

Nic ory­gi­nal­ne­go nie na­pi­szę – tekst jest bar­dzo kla­sycz­ny, ale też bar­dzo przy­jem­nie na­pi­sa­ny. Co ra­czy­łam za­uwa­żyć jak go czy­ta­łam jesz­cze zanim tra­fił tutaj :P Cytat:

Bar­dzo przy­jem­ny :) Choć może tro­chę za pro­sty. Ja lubię po­krę­co­ne kry­mi­na­ły.

Mnie duchy nie ra­zi­ły, za to, że były du­cha­mi, a bar­dziej za pro­sto­te roz­wią­za­nia. Ale i tak do­brze wspo­mi­nam ten tekst.

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Dziew­czy­ny, bar­dzo Wam dzię­ku­ję za ko­men­ta­rze. 

Bell – tego typu kry­mi­nał bez ko­bie­ty gdzieś koło głów­ne­go bo­ha­te­ra? Nie wy­obra­żam sobie.

Mo­ri­ga­na – masz rację z tym aka­pi­ta­mi.

Ten­sza, Tobie po­dzię­ko­wa­nia za pomoc w ob­rób­ce tek­stu.

Po­praw­ki wpro­wa­dzo­ne.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

A mnie się bar­dzo po­do­ba­ło, zwłasz­cza po wy­cho­wa­niu się na ta­kich hi­sto­riach. Za­ska­ku­je mnie lek­kość two­je­go “pióra”. Czyta się to bar­dzo przy­jem­nie.

Dom An­ge­li­ki Stone był… ogrom­ny. Za­wsze za­sta­na­wia­łem się na cho­le­rę lu­dziom tyle prze­strze­ni. Dobra, ogród mogę zro­zu­mieć, lubi taki jeden z dru­gim przy­ro­dę; traw­ni­ki, sta­wi­ki, drzew­ka, tym bar­dziej, że to nie on sam za­pier­dzie­la, żeby wszyst­ko wy­glą­da­ło jak z żur­na­la.

a nie po­win­no być ona?

Mam bar­dzo silną wolę. Robi ze mną co chce.

Dzię­ki KK. Miło czy­tać takie słowa.

 Ra­czej po­wi­nien być “on”, po­nie­waż li­nij­kę wyżej jest “jeden z dru­gim”.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

No do­brze, za­cznę od cze­pial­stwa:

A miesz­ka­nie pani Blu­men­kohl i dziew­czy­ny łą­czy­ła za­mon­to­wa­na w prze­dziw­ny spo­sób jesz­cze przed­wo­jen­na wen­ty­la­cja.

 

Opo­wia­da­nie jest w “Bo­gar­tow­skich” kli­ma­tach, re­alia wska­zu­ją na Stany – Jeśli Ame­ry­ka­nie mówią o woj­nie, mają na myśli se­ce­syj­ną. Ta wen­ty­la­cja na­praw­dę była tak stara?

Przez chwi­lę za­sta­na­wia­łem się, czy zdjąć buty, ale zaraz mi prze­szło.

Zdej­mo­wa­nie butów to wschod­nio­eu­ro­pej­ski (albo ja­poń­ski) zwy­czaj. Nikt, uro­dzo­ny w kraju an­glo­sa­skim, nawet by o tym nie po­my­ślał. 

 

Cały zwią­zek bo­ha­te­ra z Meg – Fakt, robi mi sie cie­pło na myśl o ru­do­wło­sej dziew­czy­nie z ocza­mi ko­lo­ru łu­ska­nych orze­chów, ale mam wra­że­nie, że kom­plet­nie nie ma to zna­cze­nia dla fa­bu­ły.

 

I wresz­cie człe­ko­kształt­na plama na po­sadz­ce – od­nio­słem wra­że­nie, że dzie­ci zo­sta­ły za­mor­do­wa­ne w piw­ni­cy nie­do­koń­czo­ne­go jesz­cze domu Stone’ów, a pan Stone zgi­nął zu­peł­nie gdzie in­dziej, więc skąd plama w sa­lo­nie? Mam wra­że­nie, że nawet dzia­łal­ność du­chów po­win­na opie­rać się na ja­kiejs lo­gi­ce…

No do­brze, plusy za chwil­kę. Mój pięt­na­sto­mie­sięcz­ny gry­zoń za­czy­na do­bie­rać się do kom­pu­te­ra, czas za­brać ma­łe­go na spa­cer i prze­łą­czyć się na ko­mór­kę…

Dla pod­kre­śle­nia wagi moich słów, Si­łacz pal­nie pię­ścią w stół!

Z wen­ty­la­cją przy­zna­ję Ci rację – zaraz zmie­niam.

Buty chyba zo­sta­wię, cho­dzi­ło mi po pro­stu o błoto na nich – zmie­nię tro­chę to zda­nie, żeby bar­dziej ce­lo­wa­ło w po­śnie­go­wą breję. 

Megan miała oczy ko­lo­ru świe­żo wy­łu­ska­nych kasz­ta­nów. Fakt, nie ma wpły­wu na fa­bu­łę, ale two­rzy kli­mat.

Dzie­ci gi­nę­ły w piw­ni­cy domu Sto­nów zanim jesz­cze zo­sta­ły (piw­ni­ce) za­la­ne be­to­nem. Adam zgi­nął w trak­cie wy­le­wa­nia.

Dzię­ki, Thar­go­ne za uwagi. No i oczy­wi­ście za prze­czy­ta­nie.

Edit: po­praw­ki wpro­wa­dzo­ne.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Na­pi­sa­łem "orze­chów", sorki, oczy­wi­ście mia­łem na myśli – tak jak na­pi­sa­łaś – kasz­ta­ny. Zwłasz­cza, że znam takie oczy, nie­ste­ty nie w po­łą­cze­niu z ru­dy­mi wło­sa­mi ;-) A plusy – przede wszyst­kim kli­mat. Bo mogę się upie­rać, że po­stać Meg nie­wie­le wnosi, to kli­mat jest. A opo­wieść de­tek­ty­wi­stycz­na ge­nial­nie współ­gra z du­cha­mi. Jest ta­jem­ni­ca, jest zimna, skro­pio­na za­ma­rza­ją­cym desz­czem noc, jest pani Stone ze swoją doj­rza­łą dra­pież­no­ścią, jest gin z to­ni­kiem i cy­try­ną (naj­lep­szy drink na świe­cie), na­sto­la­tek w roli schwarz­cha­rak­te­ru… No i duchy. Duchy dzie­ci, krzy­czą­ce szep­tem… Brrr. Ogól­nie, na­praw­dę faj­nie.

Dla pod­kre­śle­nia wagi moich słów, Si­łacz pal­nie pię­ścią w stół!

Bar­dzo dzię­ku­ję za takie pod­su­mo­wa­nie :-)

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Za­łam­ka to­tal­na.

Jakoś mi to nie pa­su­je do kon­wen­cji.

Do tego szpi­le tak wy­so­kie, że tylko pod­sko­czyć i już się­gasz Mont Eve­re­stu.

Może to i po­praw­na, spo­lsz­czo­na wer­sja, ale nie spo­tka­łem się z nią ni­g­dzie. 

 

Czy­ta­ło się gład­ko i przy­jem­nie. Przez to, że naj­pierw prze­czy­ta­łem ko­men­tarz o Hum­ph­reyu Bo­gar­cie, długo wy­obra­ża­łem sobie, że rzecz dzie­je się nie­dłu­go po woj­nie (do pew­ne­go mo­men­tu wszyst­ko pa­so­wa­ło – albo tak mi się wy­da­je). Tak jak Ten­szy, nie prze­szka­dza­ły mi duchy. Dużo faj­nych mo­ty­wów (może za dużo je­dze­nia ;-)).

Mnie także fa­bu­ła nie do końca przy­pa­dła do gustu – szcze­gól­nie roz­wią­za­nie za­gad­ki, bar­dzo przy­po­mi­na­ją­ce “Ciem­no, pra­wie noc”. Za to bar­dzo po­do­bał mi się kli­mat “noir" Bo­ha­ter mógł­by być bar­dziej zim­nym dra­niem, mniej fajt­ła­pą ale cóż… Twoja wizja :) W każ­dym razie na­pi­sa­ne bar­dzo spraw­nie i czy­ta­ło mi się przy­jem­nie.

The only excu­se for ma­king a use­less thing is that one ad­mi­res it in­ten­se­ly. All art is quite use­less. (Oscar Wilde)

Noir bar­dzo, bar­dzo. Tak ład­nie pro­wa­dzi­łaś fa­bu­łę, tak cud­nie ry­so­wa­łaś bo­ha­te­rów… I nagle za­koń­cze­nie takie… no, wła­śnie takie nagłe. I nieco prze­wi­dy­wal­ne. Może jed­nak dla­te­go, że kie­dyś roz­czy­ty­wa­łam się w kry­mi­na­łach, a Chan­dler był moim ido­lem :) Mo­głaś tro­chę nas jesz­cze po­ba­wić, po­trzy­mać na bez­de­chu. Mimo to prze­czy­ta­łam z ogrom­ną przy­jem­no­ścią :)

Emel­ka­li, Ty mnie przy­pra­wiasz o ból głowy. :-) Jesz­cze jedna spe­cja­li­za­cja? Nie za wiele masz ta­len­tów? :-) (AdamKB)

Ve­dy­mi­nie, w obu przy­pad­kach masz rację. Spró­bu­ję po­pra­wić.

Mi­ra­bell – nie znam “Ciem­no, pra­wie noc”. Cie­szę się, że kli­mat pod­pa­so­wal.

Emel­ka­li, mam pro­blem z za­koń­cze­nia­mi.  Ale bar­dzo Ci dzię­ku­ję za bi­blio­tecz­kę.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Bar­dzo przy­jem­ny w lek­tu­rze tekst, roz­wią­za­nie kry­mi­nal­nej za­gad­ki sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce – spo­sób, w jaki bo­ha­ter ją roz­wią­zał – nieco mniej (chłop się w sumie nie na­pra­co­wał). Wątek ro­man­so­wy mi aku­rat nie prze­szka­dzał.

 

Po­cze­ka­li­śmy [+,] aż słu­żą­ca przy­nie­sie 

Dzię­ki Zyg­fry­dzie za wi­zy­tę i za bi­blio­tecz­kę.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Aż sobie ten ty­łe­czek na po­cząt­ku wy­obra­zi­łem – nie było jak nie za­cząć czy­tać :) Potem jest ruda pięk­ność… no i ata­ku­jesz, ata­ku­jesz mnie ta­ki­mi ob­ra­za­mi, które, jako ko­bie­ta, dużo sub­tel­niej i tak na­tu­ral­nie wpla­tasz (my to za­uwa­ża­my, ale ra­czej nie­świa­do­mie, tę szyję, te ubio­ry, gesty i to, co zwy­kło się zwać zna­ka­mi, któ­rych męż­czyź­ni nie bar­dzo po­tra­fią zin­ter­pre­to­wać).

za­sną­łeś,[-] czy źle się czu­jesz – zro­bi­łeś to czy tamto? ale: mó­wi­łeś mi, czy klu­cze są już do­ro­bio­ne? nie bę­dzie tu prze­cin­ka

Bar­dzo fajne i kli­ma­tycz­ne prze­ła­ma­nie: nie o mor­der­stwo, a o coś nie­stan­dar­do­we­go, bo ty­tu­ło­we szep­ty cho­dzi. Mnie to ku­pi­ło, bar­dziej niż ty­łe­czek (tym razem), także nie spo­sób się ode­rwać. Do­brze, że rzu­casz takie pu­ła­pecz­ki co jakiś czas.

Re­tro­spek­cje też robią swoje, wpa­so­wa­ne w do­brych miej­scach. Jed­nak gdy­byś opo­wia­da­nie wy­dru­ko­wa­ła, roz­ło­ży­ła kart­ki na pod­ło­dze i spoj­rza­ła na nie z lotu ptaka rzu­ca­jąc strzał­ka­mi w naj­ob­szer­niej­sze aka­pi­ty to zgad­nij, gdzie zna­la­zła­byś po­ci­ski? Tro­chę to za­bu­rza har­mo­nię czy­ta­nia (wiem, spo­sób ło­pa­to­lo­gicz­ny, ale coś w tym jest).

Też nasz głów­ny bo­ha­ter używa ję­zy­ka i ma spo­strze­że­nia ty­po­we dla płci i pro­fe­sji. yes

Wy­tar­łem tylko po­śnie­go­wą breję i po­wę­dro­wa­łem, stu­ka­jąc ob­ca­sa­mi po wy­po­le­ro­wa­nej po­sadz­ce i ob­ser­wu­jąc zgrab­ny ty­łe­czek La­ty­no­ski. – ale gdzie “po­wę­dro­wa­łem”? Urwa­łaś zda­nie w pół, za­gu­bi­łaś we wcię­ciu

ja­kuz­zi – taki zapis wpra­wił mnie w kon­ster­na­cję, ale spraw­dzi­łem i jest do­pusz­czal­ny; cze­goś się do­wie­dzia­łem, war­to­ści dy­dak­tycz­ne opka (i ta ruda laska) in plus

Nawet motyw z Iter­stel­lar się zna­lazł, no pro­szę. A pani Ka­la­fior też plu­su­je. Nawet takie do­pa­so­wa­nie wina do po­sił­ku, nie­ba­nal­na rzecz. Ogó­łem ele­men­ty tła wy­cho­dzą rów­nie do­brze, co fa­bu­ła roz­wi­ja­na w od­po­wied­nim tem­pie (choć nasz de­tek­tyw za szyb­ko wie­rzy hi­sto­ryj­ce… już bar­dziej ocze­ki­wa­łem, że za­pu­ści się w głę­bi­ny rudej pięk­not­ki, a szef wyśle go na drugi świat, by tam mógł kon­ty­nu­ować swoją dusz­ko­wą spra­wę).

Roz­wią­za­nie [uwaga, spo­ile­ry] jest prze­wi­dy­wal­ne. Nie roz­wi­nię­te były nie­mal zu­peł­nie wątki z trój­ką dzie­ci, a o tym całą rów­no­le­głą linię fa­bu­lar­ną można było do­ro­bić. Dla­te­go wy­da­je mi się to wci­śnię­tym na siłę zde­mo­ni­zo­wa­niem spraw­cy. Ogó­łem na po­cząt­ku do­sta­je­my tylko jed­ne­go po­dej­rza­ne­go z re­ali­stycz­nym mo­ty­wem – także spraw­ca jest w za­sa­dzie znany.

w za­kła­dzie kar­nym dla prze­stęp­ców cho­rych psy­chicz­nie – nie ma ta­kich, z pew­no­ścią nie w Pol­sce, nie w Niem­czech, nie w USA, nie w An­glii i nie w cy­wi­li­zo­wa­nym świe­cie (na to wska­zu­ją imio­na i na­zwi­ska bo­ha­te­rów); nawet osła­wio­ny Tryn­kie­wicz sie­dzi po pro­stu w za­kła­dzie od­osob­nie­nia. Poza tym w za­kła­dzie kar­nym nie ma osób z za­bu­rze­nia­mi psy­chicz­ny­mi, jeśli za­bu­rze­nia psy­chicz­ne do­pro­wa­dzi­ły do czynu za­ka­za­ne­go. Wtedy osoba jest uzna­wa­na przez sąd za nie­po­czy­tal­ną i karą jest przy­mu­so­wa te­ra­pia.

Sko­pa­łaś tym nie­for­tun­nym zda­niem całą hi­sto­rię. A już mia­łem dać 5 gwiaz­dek… :P Zmie­nisz to na “za­kład od­osob­nie­nia” albo w ogóle go­ścia wsa­dzisz do wię­zie­nia i bę­dzie git, ocenę dam.

To jest opko, które po­win­no zo­stać roz­wi­nię­te przez głęb­sze ukry­cie spraw­cy, do­ro­bie­nie wąt­ków dzie­cia­ków, rzu­ce­nie kilku tro­pów i po­ten­cjal­nych po­dej­rza­nych – wtedy bym wy­sy­łał to, nie do NF, ale gdzieś in­dziej, bo ktoś by to w końcu łyk­nął, je­stem prze­ko­na­ny.

Ok, si­ri­nie, zmie­ni­łam na za­kład od­osob­nie­nia.

Nie wiem, czy za­uwa­ży­łeś zda­nie z przed­mo­wy – ca­łość pi­sa­na bar­dziej dla na­stro­ju niż dla hi­sto­rii. Zna­jo­mi męscy au­to­rzy po­pro­si­li mnie o ko­rek­tę tek­stów do an­to­lo­gii z de­tek­ty­wem – po­zaz­dro­ści­łam im tro­chę i chcia­łam spró­bo­wać swo­ich sił w mę­skim pi­sa­niu. Cie­szę się, że wia­ry­god­nie pod­szy­łam sie pod fa­ce­ta de­tek­ty­wa. 

Dzię­ki za prze­czy­ta­nie i ana­li­zę.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Także zo­sta­wiam obie­ca­na piąt­kę :)

Kry­mi­nał na so­bot­nie do­bra­noc. Ok. Tylko mam za­strze­że­nie do po­sta­ci żony za­mor­do­wa­ne­go. Skoro ma być damą z klasą, to może po­win­na być bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­na i mówić mniej ko­lo­kwial­nym ję­zy­kiem, ina­czej wy­da­je się być żoną do­rob­kie­wi­cza z pleb­su.

Raz za­trzy­ma­łam się przy zwro­cie – strasz­li­wie ciem­no, jakoś mi to za­zgrzy­ta­ło.

Po­zdra­wiam :-)

Irene Write

Dzię­ki Ire­neW za od­grze­ba­nie sta­re­go tek­stu.

Wiesz, ta pa­niu­sia chcia­ła być damą z klasą, tylko że cza­sem jej nie wy­cho­dzi­ło. 

Co do “strasz­li­wie ciem­no”, cho­dzi­ło Ci chyba o “strasz­li­wie późno”, ale masz rację. Zaraz wy­wa­lam to nie­szczę­sne strasz­li­wie.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

:-) Tak, strasz­li­wie z ni­czym się nie kom­po­nu­je do­brze. A u mnie było już ciem­no, oj ciem­no. ;-)

Irene Write

Jest kli­mat i cie­ka­wa opo­wieść, która mnie wcią­gnę­ła. Świet­ne!! :)

Na­praw­dę, masz cier­pli­wość wink

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Do do­brej lek­tu­ry cier­pli­wość, jest nie­po­trzeb­na :D

Prze­czy­ta­łem ale muszę przy­znać, że ani hi­sto­ria, ani kli­mat mnie nie po­rwa­ły. Od­nio­słem wra­że­nie, że wątek du­chów był tu umiesz­czo­ny tylko dla­te­go, że po­trzeb­na była fan­ta­sty­ka. 

 

Dzię­ki Łu­ka­szu za wi­zy­tę. 

Szko­da, że kli­ma­tem nie udało mi się Cię po­rwać.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Zna­la­złam li­te­rów­kę: 

Ale mam jesz­cze jedna proś­bę: wy­szpe­raj mi wszyst­ko o An­ge­li­ce Stone, dobra?

 

Po­do­ba­ło mi się :) 

Przy­no­szę ra­dość :)

Zo­bacz, tyle osób czy­ta­ło, a jed­nak się osta­ła. Dzię­ki.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Zda­rza się ;)

Przy­no­szę ra­dość :)

Po­pra­wio­ne!

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Fajne :) (na lic. Anet) Ład­nie na­pi­sa­ny kry­mi­nał z du­cha­mi. Taki w sta­rym do­brym stylu z ele­men­tem nie­sa­mo­wi­to­ści. Po­le­cam

Dzię­ku­ję za wi­zy­tę pod tym sta­rym tek­stem. To miłe :-) 

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Nowa Fantastyka