– Czy ona żyje?
– Na ogół nie.
* * *
Sen przyniósł wspomnienie, bitwa pod Dremar odbywa się znowu. Choć Hoffman Rottler brał udział w niejednej wojnie, nigdy nie zdarzyło mu się jeszcze stać po stronie najeźdźcy. Sumienie nie dawałoby mu spokoju, gdyby tylko miał chwilę na zastanowienie. Jego oddział napierał na obrońców z wielkim impetem, nie pozostawiając im za dużych szans.
Rozejrzał się. Krzyczący żołdacy dookoła niego napawali się rzezią. W pełnych dumy spojrzeniach nie było współczucia ani zastanowienia.
W imię króla Zartoga Drugiego!
Historię piszą zwycięzcy, przyszłe pokolenia zapomną. Rottler będzie pamiętał.
Fioletowe Miasto zawdzięczało swój przydomek barwie tutejszej roślinności. Pyłki ametystowej trawy pokrywającej kotlinę zmieniały postrzeganie rzeczywistości, co przyczyniło się do rozkwitu akademii sztuk tajemnych w tym obszarze. W mieście znajdowała się też najstarsza znana człowiekowi biblioteka, podziemny Boży Skarbiec, który to był celem krucjaty Zartoga. Dremar od wieków pozostawał neutralną świątynią rozumu, ponad podziałami politycznymi. Oba sąsiadujące kraje uznawały jego suwerenność.
Do teraz.
Naprędce uformowana milicja obywatelska nie miała szans w starciu z zahartowaną w boju, regularną armią. Obrona osady leżącej na dnie kotliny nie uda się. Rottler wiedział, po co Zartog przysłał tu tak liczną armię.
Król bał się magów, słusznie, jak miało się okazać.
Hałas zderzających się ostrzy podbijał adrenalinę, nie pozwalał na nieuwagę. Gdy brama Fioletowego Miasta znalazła się w zasięgu wzroku, Hoffman zaczął uzmysławiać sobie, że czas się obudzić.
* * *
– Zważaj na słowa, głupcze! – krzyk oburzenia był jednym z najczęściej wydawanych przez templariusza odgłosów.
– Pozwól, że zreasumuję. Przyszliśmy tu, rozpaliliśmy ognisko, siedziałeś na dupie, było dobrze. Poszedłeś odstawiać swoje rytualne hocki-klocki, wróciłeś, poszedłeś spać, ognisko się paliło, było dobrze. Obudziłeś się cały i zdrowy, ciepły i suchy, i nagle jest źle bo „mogliśmy się zaczadzić”. Jeżeli coś pominąłem, to mnie popraw, ty pieprzony, bipolarny hipokryto. – Szczurowaty mężczyzna wyglądał na rozbawionego i oburzonego jednocześnie.
– Zawsze zaczynacie dzień od prucia mordy? – Rottler przeciągnął się i wyskrobał ropę z prawego oka.
– Tylko kiedy prucie mordy może przysporzyć nam rychłą śmierć z rąk, szponów, dziobów, niepotrzebne skreślić, cholera-wie-czego, prawdopodobnie czającego się za tamtą ścianą, w tej dziurze, gdziekolwiek, niepotrzebne skreślić. Wygląda na to, że taka jest doktryna Zakonu Białego Światła, popraw mnie, jeśli się mylę, templariuszu. – Zahrim, szarowłosy morderca, wydawał się czerpać ogromną przyjemność z prowokowania ciężkozbrojnego towarzysza.
– Obraź przenajświętszy Zakon jeszcze raz, a nie ręczę za siebie! – wykrzykiwał wysoki blondyn.
Rottler westchnął ciężko i obrzucił obu mężczyzn poirytowanym spojrzeniem. W żółtych oczach Le Thiama widać było oburzenie, choć starał się z całych sił, by go nie okazywać. Każdy templariusz Białego Światła, z jakim Hoffman miał do czynienia, był niemal taki sam. Duma zdawała się przyćmiewać wszystkie inne cechy charakteru.
W tej chwili Hoffman uzmysłowił sobie, że nie lubi templariuszy.
Po drugiej stronie ogniska kucał odziany w lekką skórznię Zahrim. Jego ruchy wydawały się szybkie i nerwowe, rwane. Nie przypominał znanych Rottlerowi, spokojnych i wyrachowanych zabójców, wyczekujących swojej ofiary niczym polujący tygrys. On był bardziej jak tornado albo piorun kulisty. W przeciwieństwie do większości swoich kolegów po fachu, gadał dużo i szybko, nie zawsze zrozumiale. W jego rozbieganych oczach było coś niepokojącego.
Z części rozmowy, którą Rottler miał nieprzyjemność słyszeć, wywnioskował, co wydawało się być problemem. Mlasnął i wziął głębszy wdech.
– Le Thiam, czy coś się stało? – spytał życzliwie.
– Przez waszą lekkomyślność wszyscy mogliśmy…
– Czy coś się stało?! – powtórzył stanowczo.
Templariusz przełknął ślinę, po czym zaczął sprawiać wrażenie jeszcze bardziej oburzonego. Zahrim przysiągłby, że bardziej się już nie da.
– Byłeś przy rozpalaniu ogniska – kontynuował Hoffman – nie oponowałeś.
– Po rytuale znajdowałem się w błogosławionym stanie, ponad spaczeniem, które teraz mnie otacza! Gdyby nie wizja Białej Królowej, nie zdałbym sobie sprawy z lekkomyślności waszego posunięcia… To nie może się powtórzyć!
Po usłyszeniu tego, pozostała dwójka podróżników wymieniła znaczące spojrzenia. Zahrim zaczynał podejrzewać, że domyślnym wyrazem twarzy Hoffmana jest coś pomiędzy irytacją a zmęczeniem życiem. Obawiał się, że towarzystwo templariusza może spowodować, że i on będzie miał problem z pozbyciem się tej miny.
Rozmowa wygasła, a drużyna zaczęła zbierać się do wyruszenia w drogę.
Ogrom Bożego Skarbca przytłaczał. Prowadzone przez Towarzystwo Zrozumienia badania magnetrakowe pozwalały zakładać, że Skarbiec jest naprawdę głęboki. Według najpopularniejszej opinii biblioteka miała być zorientowana pionowo, a więc zbudowana głównie z niewielkich, ale licznych komnat, połączonych ze sobą schodami. Po drugim dniu tułaczki Skarbiec okazał się labiryntem, a każdy poziom splątaną siecią półek i gablot. Wtedy właśnie zapadła decyzja o powrocie na górę. Cztery dni później misja ratunkowa wyruszyła w czeluści biblioteki ponownie, tym razem obładowana prowiantem i ośmielona pozornym spokojem zimnych murów.
– Który to poziom? Czwarty? – Zahrim zwijał swoje posłanie w poręczny rulon.
– Czwarty – pokiwał głową Rottler – obstawiam, że koło siódmego zaczniemy być wobec siebie szczerzy, a koło dziesiątego będziemy się zabijać.
Skrytobójca parsknął i uśmiechnął się pobłażliwie.
– Zastanawia mnie, po co Towarzystwo bierze udział w tej farsie – syknął.
– Dobrze wiedzieć, że cię to zastanawia – odrzekł Hoffman.
– Co knujecie, bezbożnicy? – Ciężkozbrojny wydawał się gotowy do dalszej drogi.
– Koło ósmego – poprawił się Rottler i zmierzył wzrokiem templariusza.
Le Thiam miał na sobie jeden ze słynnych na całym świecie pancerzy pokuty. Zwane potocznie „lustro” było idealnie wypolerowane, czemu zawdzięczało swój przydomek. Ostatnią rzeczą, jaką widzi ofiara templariusza, jest odbicie swojej własnej rozpaczy.
„Oto powód twego cierpienia” – hasło, które zakonnik wypowiada przed zadaniem ostatecznego ciosu. Hoffman miał nadzieję nigdy nie usłyszeć go z ust Le Thiama, wiedział jednak, że za jakiś czas pewnie do tego dojdzie. Blondyn był fanatykiem, świadczyły o tym Dłonie Królowej. Czarne, płytowe rękawice wyglądem odstawały od reszty pancerza. Szponiaście zakończone palce, według opowieści, używano ich tylko w ostateczności, w brutalnych, bestialskich atakach, gdy zakonnik zostawał pozbawiony oręża. Ale nie to było najistotniejsze.
Para Dłoni Królowej to znacznik najwyższego oddania. Templariusz, przyjmując je z własnej woli, zobowiązywał się nigdy ich nie zdejmować.
Czym była gnijąca skóra przedramion wobec nieskończonej łaski Królowej?
– A co Biała Królowa mówi o naszych niecnych planach? – zadrwił Zahrim.
– Milczy – odrzekł posępnie Le Thiam, zakładając hełm.
– Udawanie obopólnego zaufania wprowadza przyjemniejszą atmosferę, templariuszu, może powinieneś to rozważyć? – zaproponował Rottler.
– Otóż to – przyznał szybko szczurowaty.
Blondyn zastanowił się chwilę.
– Rozważę – wycedził w końcu i prawie się uśmiechnął.
* * *
– Paraklikacja nie działa już trzy tygodnie wstecz i pięć dni w przód – Eksto skarcił Bargha.
– Postaram się naprawić to przedwczoraj, sądzę, że na następny miesiąc już działało – tłumaczył się podwładny.
– Ta rozmowa odbyła i odbędzie się już co najmniej sześć razy, Bargh! Po pięciu z nich zostałeś zwolniony, ostrzegam!
– Zaraz po jej zakończeniu odszedłem i ją naprawiłem, Lordzie Eksto – kajał się podwładny.
– Nie widziałem cię! – Eksto odsunął od siebie rdzewiacz i wskazał półpalcem portal na zewnątrz.
W większości przypadków tego scenariusza Bargh skierował się do wyjścia. Jak każdy pomniejszy demon, bardzo żałował był, że nie jest i nie bywałby człowiekiem.
Liniowe postrzeganie czasu musi być dużo prostsze.
* * *
– Czy to prawda, że śnicie o bitwie? – zagadnął Le Thiam.
Drewno bibliotecznych półek nie próchniało. Oświetlane lampą naftową Hoffmana i pochodniami pozostałej dwójki nieskończone księgozbiory skrywały zakazane tajemnice. Uczeni z Dremaru wieki temu zapieczętowali wejście do Skarbca.
Skarbiec był zły.
– Tak. Wizje przypominają nam czym jesteśmy, czym jest świat – odrzekł spokojnie Rottler, zdziwiony ciekawością templariusza.
– Nie interesują mnie heretyckie zabobony! – sarknął ciężkozbrojny, wyraźnie wyższym tonem niż poprzednio. Następnie popatrzył chwilę przed siebie, po czym zwiesił głowę w zamyśleniu.
– Ale i tak możesz powiedzieć… – dodał, udając, że wcale go to nie obchodzi.
Zahrim zacisnął zęby, tłumiąc śmiech. Szedł na przedzie, przysłuchując się rozmowie.
– Powiedziałbym, gdybym mógł, ale obawiam się, że nasza heretycka filozofia jest dosyć niewerbalna.
– Tym lepiej – rzucił po chwili templariusz, obrzucając członka Towarzystwa Zrozumienia pogardliwym, ukrytym pod przyłbicą lustrzanego hełmu spojrzeniem. Le Thiam nie miał pojęcia, czego spodziewać się po Rottlerze. Cele i założenia uformowanego po bitwie o Dremar Towarzystwa były dla większej części świata bardzo niejasne. Powszechnie wiedziano, że organizacja miała w swoich szeregach zarówno dezerterów z armii Zartoga jak i magów Fioletowego Miasta, którym udało się przetrwać potyczkę.
Przełamanie pieczęci Bożego skarbca zajęło królowi ponad rok, mówiło się, że Towarzystwo robiło wszystko, by spowolnić prace. Jakiekolwiek były ich motywacje, polityczny świat wiedział, że warto się z nimi liczyć. Członków Towarzystwa widywano rzadko, ale gdziekolwiek się pojawiali, wzbudzali zaciekawienie między innymi swoim wyglądem.
Miedzianego koloru zbroja, w jaką odziany był Hoffman, zintegrowana była z ciemnogranatowym płaszczem. Spod pozornie lekkich, dziwnie poskładanych ochraniaczy wystawały sprężyny i tryby, obracające się przy niektórych ruchach właściciela. Wyglądu dopełniały, przytroczone na wysokości żeber, śmiercionośne wynalazki Towarzystwa zwane krócicami.
Zapadłą po krótkiej wymianie zdań ciszę przerwał zabójca.
– Ciężej się oddycha.
– I zbliżamy się do kolejnych schodów – zauważył templariusz.
– Skąd wiesz? – zaciekawił się Rottler.
– Widzę – ani Hoffman ani Zahrim nie mogli przebić wzrokiem mroku biblioteki dalej niż na dziesięć metrów – Biała Królowa napełnia moje oczy światłem.
* * *
To się stanie.
W jednej sekundzie demony z Sarth zauważyły moment, który zmieni wszystkie inne chwile. Miasto zamarło, ale chwilę dalej każdy wrócił do swoich obowiązków. Inwentorzy, tacy jak Lord Eksto podejrzewali taki obrót sytuacji już pięć tygodni wstecz i sześć godzin w przód. Wydarzenie mogłoby musieć być powstrzymane.
Zwołano zebranie Inwentorów. Mosiężna Sala została skonstruowana tak, aby od początku istnienia Sarth aż do jego końca, nic się tu nie zmieniło. Kwantowa Kropka – tak nazywano by ją w żartach.
– Czy przeszkadza nam kiedyś rozwój ludzkości? – spytał Lord Orm, szanowany za swą niezmienność.
– Tak / nie – ryknęli naraz wszyscy zgromadzeni, każdy w innym momencie.
* * *
Hoffman ocknął się. Nie pamiętał chwili, w której stracił przytomność, nie pamiętał dlaczego. Piszczało mu w uszach, stracił czucie w prawym ramieniu. Dookoła niego dogorywała bitwa, ziemia usłana była trupami. Wypływająca z jego rozciętej brwi krew barwiła ametystową trawę, na której leżał. Głaz wystrzelony z dremarskiej katapulty minął go o nie więcej niż metr, miażdżąc nogi jakiegoś nieszczęśnika.
Chwiejąc się, wstał. Rozejrzał się nietrzeźwo. Pod murami Dremar walczyło tylko kilka oddziałów armii Zartoga, większość wojsk stała dużo dalej. Milicja Fioletowego Miasta powinna być już dawno rozniesiona, król wolał jednak dać jej ułudę szansy. Uczciwa walka, bez przewagi liczebnej. Gdyby najeźdźcy zostali pokonani, pod murami pojawiłoby się ich więcej, Zartog chciał zachować pozorny honor.
Pod samotną lipą nieopodal broniło się jeszcze kilku mieszczan. Rośli mężczyźni trzymali ogromne drewniane tarcze, ustawieni w okrąg znosili ciosy najeźdźców, nie kontratakując.
Co oni robią?
Rottler zatoczył się w tamtą stronę. Gdy podszedł bliżej, dostrzegł, że mieszczanie tworzą żywy mur okalający postać w lnianej szacie. Podniósł lewą ręką leżący na ziemi miecz i niezdarnie ruszył na pomoc towarzyszom broni. Pisk w uszach nie ustawał.
Za… Króla?
Żołdak Zartoga zamarkował skośny sztych z góry, tnąc dzierżącego tarczę osiłka po łydkach. Wybity z równowagi obrońca opuścił pawęż, narażając się na niedbały cios Hoffmana. Rottler trafił w gardło.
Za… Pieniądze?
Wyrwa w mieszczańskiej falandze została błyskawicznie zapełniona, nim nieszczęśnik zdążył upaść na ziemię, na jego miejscu pojawił się kolejny ochotnik, zwężając ludzką obręcz dookoła maga.
Jakikolwiek plan miała zakapturzona postać, realizowała go bardzo konsekwentnie. W oczach obrońców widać było oddanie, przekonanie o wyższości celu.
Rottler tłukł jak w amoku, tarczownicy stopniowo uginali się pod ciężarem gradobicia ciosów. Długo nie wytrzymają…
W jednej sekundzie czas zwolnił. Mag skierował wzrok prosto w oczy Hoffmana. Jego twarz była młoda, ale w ogromnych źrenicach odbijało się morze doświadczenia i ocean żalu. Adept nie odrywając wzroku od Hoffmana, nieznacznie pokręcił głową.
„Nie.”
Jego dłonie wydawały się oplatać jakąś niewidzialną sferę i powoli zbliżały się do siebie. Pomiędzy nimi zaginała się rzeczywistość.
Rottler otrząsnął się i szybko przełknął ślinę. Jeden z obrońców skierował tarczę w stronę napierającego żołnierza Zartoga, odsłaniając swój prawy bok na gwałtowne pchnięcie Hoffmana. Ten sekundę później był już wewnątrz okręgu.
Za Elżbietę…
Zanim dłonie maga zdążyły się połączyć, z jego czarnych oczu pociekła krew.
– Zobacz – wyszeptał do Rottlera.
Szept był ostatnim, co usłyszał. Zaraz po nim cały dźwięk zniknął, na ułamek sekundy zapanowała absolutna cisza. Spodziewał się fali uderzeniowej, która rozerwie go na strzępy, dużo się nie pomylił. Rozchodzący się w każdym kierunku impuls wyrwał jego świadomość z ciała i rozproszył dookoła. Nie było już Rottlera Hoffmana, a jakaś nieskrępowana materią obecność została wystrzelona w głąb siebie samej, prosto do źródła wszechrzeczy. Znajdowała się w pierwotnym szczęściu, ponad miejscem i czasem, ilekolwiek sekund, ilekolwiek lat. Potem Źródło zaczęło się oddalać, pojawiły się wspomnienia o ludzkości, czyjaś osobowość.
A potem niepokojąca mieszanka zapachu lipowych kwiatów i krwi.
Gdy powróciły zmysły, Rottler Hoffman znów stał się faktem. Stał pośród swych braci, czuł powagę chroniącej go przed słońcem lipy i stoicki spokój wszechobecnej ametystowej trawy. Był świadomy opiekuńczego dotyku wiatru i blasku, chwalącego się ogromem energii, słońca.
Widział niezrozumienie oszalałych żołnierzy Zartoga, okaleczających się nawzajem, zezwierzęconych.
– Widzisz? – usłyszał głos za sobą. Gdy się odwrócił, ujrzał wpatrzonego w przestrzeń maga. Rottler przełknął ślinę.
– Widzę… – wyszeptał. – Kiedy o tym wszystkim zapomnieliśmy?
– Na samym początku. Zawsze zapominamy.
– Po co?
– Po to – zakapturzony rozłożył ręce.
Hoffman rozejrzał się dookoła. Cień lipy zdawał się tworzyć niezniszczalną aurę spokoju, odcinającą oświeconych od rozszalałych żołdaków. Pomimo wszechobecnego bólu, agresji, frustracji i barbarzyństwa, pomimo wszystkiego co ludzkie, pomimo najczarniejszych chwil…
Pomimo wszystko.
Świat był piękny.
* * *
Odgłos tłuczonego szkła.
Rottler zerwał się z posłania. Choć przez całą wędrówkę sypiał bardzo płytko, sny były klarowne, wizje momentami niebezpiecznie przekonujące.
Omszałe, kamienne ściany Skarbca błyszczały od wilgoci w świetle dogasającego ogniska. Wysokie sklepienie imponowało misternymi zdobieniami, przywodzącymi na myśl korzenie lub żyły. Mimo swojej przestrzenności, korytarze były tu duszne. Z każdymi pokonanymi schodami, światło pochodni z coraz większym trudem przebijało się przez gęstniejący mrok.
Szósty poziom, dzień siódmy. Prowiantu starczy jeszcze na maksymalnie trzy obozowania, żaden z piechurów nie znał prawdziwych motywacji pozostałej dwójki.
Będzie tylko gorzej.
Po oblężeniu Dremar Zartog oszalał, a niedobitki jego armii przejęły miasto. Gdy pieczęcie biblioteki zostały wreszcie przełamane, uzurpator wbiegł do środka, grożąc ścięciem każdemu, kto wejdzie za nim. Po miesiącu od zniknięcia monarchy Towarzystwu Zrozumienia udało się wpłynąć na większość królewskich urzędników, pozostałych zastępując swoimi aktywistami. Organizacja miała największe ze wszystkich pojęcie, co może zastać wewnątrz Skarbca, zdecydowano więc wysłać tam tylko Oświeconego Rottlera Hoffmana. Oficjalnie jego zadaniem było odnalezienie króla.
Gdy się rozejrzał, dostrzegł, że Le Thiama i Zahrima nie ma nigdzie w pobliżu.
Znowu tłuczone szkło, odległe krzyki.
Hoffman docisnął knykcie, przestawiając zbroję w tryb bojowy i udał się w kierunku hałasów.
– One nie są dla śmiertelników! – ryknął templariusz, próbując uderzyć Zahrima wierzchem uwięzionej w obsydianowej rękawicy dłoni.
– Stłucz jeszcze jedną, a przestaniesz się do nich zaliczać, dewoto! – zabójca z łatwością uchylił się przed niedbałym ciosem Le Thiama. – Nie każ mi zabierać ci ich siłą!
– Dzierżę w dłoni całą twoją fałszywą siłę!
– Nie chcesz się przekonywać, jak bardzo się mylisz – zasyczał szczurowaty.
– A wy nadal prujecie mordy – Hoffman skarcił pozostałych, opierając się o filar.
W mroku prawie nieoświetlonej komnaty nie był pewien, jaka dokładnie scena rozgrywa się przed jego oczami, widział tylko, że templariusz trzyma jakiegoś rodzaju sakwę.
– Szczuromordy plugawiec szprycuje się białym! – zaśmiał się gorzko ciężkozbrojny.
Biały fluid, Rottler znał tę substancję. Ściekający ze stalaktytów Jaskiń Czerwonego Kanionu reagent, po zażyciu mocniej związywał użytkownika z materią, wyostrzał jego zmysły, uwydatniał logikę, zwiększał refleks, ale i predyspozycje psychiczne. Substancja szybko uzależniała, bo oddalała świadomość od Źródła, powoli wypłukując z życia szczęście.
– Jesteś uzależniony? – zaciekawił się Oświecony.
– Jeśli już musicie wiedzieć to tak, ale… – zaczął Zahrim.
– W takim razie uwalniam cię w imię Białej Królowej, nieszczęśniku! – przerwał templariusz, rzucając workiem w pobliską ścianę. Dźwięk tłuczonych flakonów rozniósł się echem po podziemiach, a emitująca nikłe światło ciecz rozprysnęła się po kamiennych ścianach komnaty, ujawniając grymas nienawiści na twarzy zabójcy.
– Ale moje uzależnienie ma bardziej zwierzęcy charakter – dokończył przez zęby. – Teraz, kiedy pozbawiłeś mnie sposobu na powstrzymywanie głodu – skrzeczał nienaturalnie – pomożesz mi go zaspokoić.
Le Thiam odchrząknął cicho i cofnął się o pół kroku.
Stawy Zahrima zaczęły zgrzytać i pękać. Spod rozdzieranej przez rosnące nagle mięśnie skóry, wyrastała szorstka sierść. Bestia nie zdążyła jeszcze przybrać swojej ostatecznej formy, gdy, po sekundzie majestatycznego lotu, została wgnieciona w pobliski regał prawym prostym Rottlera.
Templariusz skamieniał. Przed nim, dokładnie w miejscu, w którym sekundę temu znajdowała się nieokreślona maszkara, stał teraz Oświecony rozgrzewając nadgarstki.
– Wzmacniacze kinetyczne – powiedział zauważywszy zszokowaną minę templariusza – a tam w książkach leży szczurołak, jeśli się nie mylę. Radzę zamknąć przyłbicę.
Le Thiam szybko kiwnął głową i opuścił zasłonę hełmu.
– Padł? – spytał wpatrując się w stertę książek i połamanych półek.
Rottler parsknął.
– Jak widać leży. Pytanie: na jak długo? Jeśli zemdlał w trakcie przemiany to obudzi się zły. Jeśli zemdlał po przemianie to obudzi się skrajnie wkurw… – złożył gardę w ostatniej chwili, by przyjąć na przedramiona wyrzuconą z impetem deskę. Miedziane tryby amortyzatorów zachrobotały, ładując wzmacniacze ciosów.
Zahrim wyskoczył ze sterty i po jednym odbiciu od marmurowej podłogi rzucił się w kierunku Hoffmana. Ten wyczekał do ostatniej chwili i odsunął się, po czym lekko przykucając na lewej nodze wykonał błyskawiczny obrót, piętą prawej wymierzając nacierającej bestii solidnego haka. Stwór zatoczył się pod świecącą od białego fluidu ścianę i szybko odzyskał równowagę. Oświecony miał okazję mu się teraz lepiej przyjrzeć. Potwór o budowie goryla mógł być wysoki nawet na dwa metry, jednym ciosem ogromnego łapska byłby w stanie bez problemu skręcić kark. Szczuropodobny pysk miał całkiem ludzką mimikę, w rozbieganych oczach widać było inteligencję.
– Nie mieszaj się, Rottler – wycharczał.
– Bestia gada! – bezbłędnie zdiagnozował Le Thiam.
– Szkoda tylko, że mało myśli. Templariusz pozostanie templariuszem – zripostował szczurołak.
– Biada ci potworze, że nie zastałeś mnie uzbrojonego, twoja śmierć byłaby godniejsza! – ryknął dumnie ciężkozbrojny, pędząc już w kierunku stwora.
– Biada mi – wyszczerzył się Zahrim i ruszył w kierunku upatrzonego obiadu.
Hoffman wbił wzrok w pustkę.
Prowiant na wyczerpaniu.
Jeżeli pozwoli szczurołakowi zjeść templariusza, bestia może zgodzić się oddać mu swoje ludzkie jedzenie, a zagadka motywacji Le Thiama nie potrzebowałaby już rozwiązania. Z drugiej strony, stosunki Towarzystwa z Zakonem pogorszyłyby się, gdyby klerycy nie odzyskali ciała fanatyka. Nie było też pewności, że zakonnik zaspokoi głód arouratropa.
Kilkusekundowe rozważania Oświeconego przerwał odległy skowyt niosący się echem przez korytarze Skarbca.
Przygnieciony cielskiem potężnego drapieżnika kleryk żegnał się z życiem, gdy szczurołak nagle zamarł w bezruchu i pociągnął nosem.
– Szczuroludzie, co najmniej pięć samic, dwie w rui, jedna całkiem… – rozmarzył się Zahrim, po czym szybko wrócił na ziemię. – Szczuroludzie! – syknął zbliżając się do Hoffmana – w trójkę mamy większe szanse, poza tym – odwrócił się i obrzucił pogardliwym spojrzeniem Le Thiama – wolę ich mięso od ludzkiego.
– Wolisz jeść swoich niż nas? – zdziwił się Oświecony.
– On jest arourathropos – wykasłał zakonnik, podnosząc się – szczuroludzie to arouraios anthropos – doprecyzował.
– Cztery plus, siadaj – charczał Zahrim – mogłeś dodać, że jeden z nich musiał być moim ojcem.
– Albo matką – parsknął Le Thiam.
– No dobra, pięć mniej ale jak chcesz zdać z gimnastyki, to zapieprzaj po tarczę i miecz.
– Ile mamy czasu? – Hoffman poluzował kabury krócic.
– Koło minuty – rzekł arouratrop, odprowadzając wygłodniałym wzrokiem truchtającego ociężale templariusza.
* * *
– Jeżeli to się dzieje, ja nie żyję, Bargh. – Stodar reprezentacyjnie rozłożył fraktalne skrzydła, w każdej rzeczywistości, w której je posiadał.
– W moich wersjach to się niestety dzieje – syknął Bargh tam, gdzie był bardziej wężem, ryknął wtedy, kiedy był bardziej lwem.
– Od teraz zawsze się sprzeczałem – zauważył zazwyczaj-skrzydlaty – żaden z nas nie chce nie być, Bargh.
– Opcję, w której obaj istniejemy dostrzegam tu rzadko, Stodar – losowa emocja jawiła się na obliczach wielu bytów.
– Widzę, stąd istnienie walki – przyznał strażnik Wrót.
Gdzieś ścierali się bogowie, kiedyś kolonie mrówek toczyły spory o terytorium, jacyś ludzie kochali innych ludzi, noc ustępowała dniowi. Zachodziły reakcje chemiczne, antymateria ustępowała materii, kiedy indziej pomidory pleśniały, a jakaś babcia wracała z kuchni z kolejną dokładką, chociaż wnuk mówił już trzy razy, że więcej nie zje.
Na ogół jednak Bargh wygrywał potyczkę, a przynajmniej te wersje obserwował teraz Lord Eksto. W żadnej z nich, ukrywanie dumy ze swojego pracownika nie wchodziło w grę.
Ten stał teraz przed Wrotami Percepcji, które otworzyć można było tylko z obu stron jednocześnie.
A w większości opcji Hoffman Rottler był tylko po jednej stronie.
* * *
Gdy szczuroludź opuszczał swoją kryjówkę, nie miał pojęcia, że jego życie zakończy się dzisiaj. Nie mógł podejrzewać, że lot w stronę gardła pozornie nieuzbrojonego wędrowca zostanie brutalnie przerwany przez idealnie wymierzony kopniak z półobrotu. A nawet gdyby podejrzewał, to nie mógł przewidzieć, że siła dotychczasowych ataków jego pobratymców na tegoż wędrowca, przeniesiona zostanie przez wzmacniacz kinetyczny umieszczony w obcasie, wprost na jego szczurzą czaszkę.
Zgrzyt łamanych kręgów zlewał się z popiskiwaniami i charczeniem otaczającym trójkę eksploratorów Bożego Skarbca. Rottler i Le Thiam, stojąc kilka metrów od siebie, odpierali ataki z przeciwnych kierunków, podczas gdy Zahrim, w swej szczurzej postaci wbijał się w kolejne grupy humanoidów, nakreślając krwawy okrąg wokół dwójki ludzkich wojowników.
Szczuroludzie byli drobniejsi niż szczurołaki, posturę mieli bardziej ludzką, nie dorównywali zabójcy siłą, ale przewyższali go zwinnością. Ci, z którymi spierało się teraz nietypowe trio, wyglądali na wychudzonych, wyniszczonych jakąś zarazą.
Głodnych.
Zahrim co rusz odrywał przygryzające się do niego niczym pijawki drapieżniki i miotał nimi o ściany, z innymi wymieniając drapnięcia, na inne jeszcze spadając jak meteoryt. Gromada agresorów liczyła jakieś trzydzieści osobników, o połowę więcej niż przewidywał arouratrop, o połowę mniej niż miał nadzieję Le Thiam.
– Za Zakon, za światłość, przed którą pierzcha najgęstszy mrok, za transcendującą ludzkość, bez grzechu, bez skazy, bez strachu, bez litości dla spaczenia i zarazy, które niczym deszcz po rynnie spływają po mej tarczy w imię Najjaśniejszej Panny, Białej Królowej, władczyni świata, podzielniczki jedności i scalaczki osobieństw! – krzyczał ciężkozbrojny, odpychając szarżujące gryzonie lustrzaną tarczą.
– A poza tym szczęścia, zdrowia i pinindzy, dużo pinindzy – szczurołak zmuszony był przerwać, gdyż przegryzał się właśnie przez tętnicę szyjną – bo pinindze najważniejsze! – dokończył po chwili, delektując się smakiem szczuroludzkiej krwi.
– Śmierć wszystkim szczurowatym abominacjom! – Le Thiam rąbał jak szalony.
Całkowity spokój w panującym chaosie zachowywał tylko Oświecony. Pięściarz widział niewiele, więc polegał głównie na słuchu i zmysłach somatycznych. Umiejętność walki na ślepo jeszcze nigdy mu się nie przydała, choć był z tą sztuką dobrze zaznajomiony. Dremarscy magowie uczyli się różnych technik bojowych, wiedząc, że kula ognia nie zawsze jest najlepszym rozwiązaniem. Podczas swojego rocznego pobytu w Fioletowym Mieście, Rottler nauczył się więcej niż kto inny byłby w stanie przyswoić przez dekadę. Towarzystwo Zrozumienia miało swoje sposoby…
Tempo ruchów Hoffmana zwiększało się z każdą sekundą, był istnym tornadem kopnięć, uderzeń i uników. Nie był za to przyzwyczajony do walk z tak licznymi grupami adwersarzy, co po chwili zaczęło dawać o sobie znać. Pokonanie jednego szczuroludzia nie sprawiłoby mu problemu, podobnie dwóch czy trzech. Po szóstym zaczął się zwyczajnie męczyć. Zahrim był w amoku, gdyby zaistniała taka konieczność, mógłby ciągnąć masakrę nawet i godzinę, ale uszu Oświeconego dobiegał coraz cięższy oddech templariusza. Mimo to wydawało się, że ciężkozbrojny woli deklamować litanie bojowe niż oszczędzać tchu.
– … a potępienie mych wrogów niech będzie tak srogie jak mój cios! Tak mi dopomóż ty, która górując nad wszystkim co ludzkie i nieludzkie, obserwujesz nas spod najmroczniejszej otchłani! – wrzeszczał.
Spojrzenia arouratropa i pięściarza spotkały się.
Spod najmroczniejszej otchłani…
Fanatyk wyruszył w głąb skarbca, aby odszukać boga. Zakon dowiedziawszy się o misji ratunkowej, wysłał swego porucznika nie po to, żeby zyskać szacunek Towarzystwa czy uratować szalonego monarchę. Klerycy śnili o absolucie, osobistym pokłonem dla siły stwórczej chcieli kupić sobie przychylność stwórcy.
Myśl zdekoncentrowała szczurołaka, co zostało szybko wykorzystane przez oponentów. Głębokie na kilka centymetrów rozcięcie pojawiło się na brunatnej skórze Zahrima, powodując bardzo obfite krwawienie. Bestia z trudem utrzymała równowagę, przez ranę widać było biel żeber.
Gdyby nie to, że walka dogasała, zabójca skończyłby źle.
Blask rozmazanego na ścianie fluidu gasł. Zakonnik z trudem wyrwał miecz z cielska ostatniego żywego przeciwnika i rozgniótł jego głowę tąpnięciem lustrzanego buta.
Nareszcie cisza.
Trójka wojowników sapała ciężko. Zahrim kasłał krwią.
– Chyba wygrałeś, klecho – powiedział z trudem.
Oświecony dopiero teraz przyjrzał się ranie towarzysza.
– Nie póki dychasz, bestio – odrzucił chłodno templariusz.
– Ja nie o tym – uśmiechnął się gorzko arouratrop – przeżyję. Wygrałeś wyścig.
Rottler miał podejrzenia co do motywacji szczurołaka-zabójcy. Trafne, jak się miało zaraz okazać.
– Wszyscy wiemy, że tam na dole siedzi demon – parsknął ranny.
Le Thiam z jakiegoś powodu powstrzymał się przed komentarzem. Jego zęby zazgrzytały bardzo głośno.
– I to nie żaden inny niż ten, który zeszczurzył krasnoludy – kontynuował ranny – chcesz dowodów to się rozejrzyj. I tu się pojawia nasz problem, bo ja chciałem tego demona tłuc aż nie cofnie klątwy, a ty chcesz mu zrobić laskę.
W tej chwili Rottler przypomniał sobie maszyny parowe, które widywał w monastyrze Towarzystwa, gdyż dokładnie tak zabrzmiał teraz templariusz.
– I wszystko nadal byłoby cacy – mówił, tłamsząc ból Zahrim – gdyby nie to, że w obecnym stanie, gdybym nawet demonowi nakopał do rzyci, to gdyby ten na stałe przemieniłby mnie w człowieka – kaszlnął krwią – to i tak na dużo by mi się to nie zdało, bo Zahrim-człowiek nie zajdzie daleko z taką raną jak ta. Nie pozostaje mi więc nic innego, niż opuścić szanowne towarzystwo i zaszyć się w tym uroczym miejscu na jakiś czas.
Zakonnik wykonał dwa sztywne kroki w stronę zabójcy. Trząsł się.
– Pokonałbyś mnie w walce, klocu – wyszczerzył się potwór, kierując się spokojnie w stronę wyjścia z komnaty – ale nadal mnie nie dogonisz, więc nie masz co próbować. Poza tym chyba żaden z nas nie jest w nastroju na berka. Do widzenia, Rottlerze, sugeruję uważać na tego kretyna.
– Do widzenia – uśmiechnął się szczerze Hoffman – mam wrażenie, że jeszcze będziemy się widzieć, szczurze.
Zahrim parsknął, kręcąc głową i zniknął w mroku.
Zakonnik stał jeszcze chwilę w bezruchu, po czym odwrócił się do Oświeconego i odezwał się najspokojniej jak umiał.
– Tym razem nie będę mógł czuwać przy ognisku.
– Gdyż?
– Pora dla mnie na oczyszczenie. Odprawię rytuał, jeśli za mną podążysz, zginiesz.
Pięściarz popatrzył spode łba na ciężkozbrojnego.
– Nie czas jeszcze na obozowanie, Le Thiamie, droga przed nami.
– Wiem – odparł klecha – ostrzegam z góry. Nie będę się powtarzał.
Wrócili do obozowiska i, zwinąwszy manatki, udali się w dalszą wędrówkę. Przez następne godziny udało im się pokonać dwa poziomy biblioteki, kolejne kondygnacje były dużo mniejsze niż poprzednie. Robiło się coraz duszniej.
* * *
Wóz znachora Hoffmana toczył się z wolna po trakcie. Zachodzące słońce swoją krwistoczerwoną barwą nadawało iście magicznego wyglądu farenarskiej puszczy. Rottler był z siebie zadowolony, na targowisku rzadko udawało się wypatrzeć tyle okazji w ciągu jednego dnia, a dziś bryczka pękała w szwach.
Gdy podjechał pod sam ganek, postanowił, że, zanim odprowadzi konia do stajni, wstąpi na chwilkę do środka, byle tylko szybciej pochwalić się Elżbiecie. Wziął pod pachę kilka pakunków i powędrował w stronę drzwi.
Parę metrów od werandy usłyszał krzyk.
Upuściwszy paczki, puścił się pędem. Energicznie pociągnął za klamkę.
W sieni zobaczył przerażoną Elżbietę, przed nią Zacharego. Sąsiad trzymał w dłoni nóż do ziół Hoffmana, jego twarz bez cienia emocji, oczy wpatrzone w pustkę. Rottler był po drugiej stronie pomieszczenia. Zachary odwrócił się do niego, uśmiechnął makabrycznie i wbił nóż prosto w serce Eli. Zanim znachor zdążył zareagować, morderca, nie zmywając z twarzy przerażającego grymasu, dźgnął się trzykrotnie w pierś, po czym upadł jak marionetka, której podcięto sznurki.
Rottler skamieniał.
To nie mogła być prawda, to nie miało sensu.
Nogi gięły się pod nim, ledwo oddychał, z trudem podpełzł do umierającej żony. Padł na kolana.
Tyle krwi.
Gdyby tylko był tam wcześniej, gdyby tylko był bliżej.
Gdyby tylko mógł się obudzić.
* * *
Rottler zerwał się z posłania zlany potem. To wspomnienie zostało zakopane bardzo głęboko. Takie sny się nie zdarzały.
– Dremar?
Hoffman odwrócił się nerwowo i odruchowo wycelował krócicę w kierunku, z którego dobiegał głos.
– Nie… Co tu robisz? Szedłeś za nami? Gdzie Le Thiam? – Pięściarz nie spodziewał się zobaczyć koło siebie szczurołaka.
– Farenar? – wyszczerzył się Zahrim.
– Nie twoja sprawa. Co zrobiłeś z templariuszem? – Hoffman był pewien, że skutecznie odciął się od swojej przeszłości.
– Zakon prędzej uwierzyłby pijakowi niż znachorowi – arouratrop ignorował pytania – powiedz, wyznaczyli jakąś cenę za twoją głowę?
– Czego chcesz?
– Ciekawość, ciekawość. Po prostu intryguje mnie, dlaczego wrobiony przez demony znachor tak bardzo pcha się na spotkanie z jednym z nich. Zemsta?
– Nie – rzucił chłodno Rottler.
Zahrim parsknął i zbliżył się do ledwie żarzącego się ogniska. Hoffman zauważył, że stwór używa teraz swego ludzkiego plecaka jak sakwy, a z posłania zrobił sobie bandaż.
– Obudziłeś się w bardzo dobrym momencie. Nic nie zrobiłem z templariuszem – zaśmiał się – ale jak się ze mną przejdziesz kawałek, to zobaczysz co templariusz zrobił z templariuszem.
– Rytuał?
Szczurołak ryknął śmiechem.
– A, owszem, wielce sakralny, chodź, chodź. Proponuję zwinąć manatki, raczej tu nie wracasz.
Rottler wziął głębszy wdech, spakował się i podążył za szczurowatym. Bestia była w ewidentnie dobrym humorze. Przez chwilę szli w milczeniu.
– To nie ciebie wybrała arystokracja – zaczął Rottler.
– Nie – rzucił beztrosko Zahrim.
– Jak dowiedzieli się, że wchodzimy za Zartogiem, to mało się nie posrali, żeby tylko wysłać kogoś od siebie.
– Wiem.
– Człowiek, którego wybrali nie miał na imię Zahrim, jestem tego pewien.
– Nie miał – kiwał głową zabójca – nie był też szczurołakiem.
– Domyślam się, że tamten nie mógł przyjść?
– Ostatnimi czasy miał zbyt wiele na głowie, wiesz jak to jest w naszym cechu. Wziąłem za niego zmianę.
– Ciężkie sprawy? – Hoffman podchwycił.
– Bardzo ciężkie.
– Jak bardzo?
– Jakieś sto kilo.
Kolejny dłuższy moment milczenia. Dwójka dotarła do następnych schodów.
– Zszedł niżej? – Rottler badał wzrokiem mimikę arouratropa.
– Mhm.
– Prowadzisz mnie w jakiegoś rodzaju pułapkę?
– Jakbym nie mógł urwać ci głowy gdziekolwiek indziej – zadrwił Zahrim.
– Celnie – zauważył ten drugi.
Korytarze Skarbca od jakiegoś czasu wyglądały inaczej. Przerwy między cegłami miały nieregularne, rozmyte kształty, korytarze zaczynały przypominać jaskinie. Żylaste zdobienia stawały się coraz bardziej realistyczne, aż do momentu, w którym Rottler wiedział już, że w istocie nie są zdobieniami.
To miejsce żyło.
Hoffman zdał sobie sprawę, że biblioteki nie zbudowali ani ludzie, ani krasnoludy. Biblioteka wyrosła, stopniowo upodabniając się najpierw do krasnoludzkiej, potem do ludzkiej architektury.
– Tędy – Szczurołak prowadził Rottlera wąskimi przejściami w głąb.
Przyzwyczajone do mroku oczy Oświeconego uchwyciły odległy płomień.
– To on?
– To definicja hipokryzji.
W ziemistej, sferycznej sali znajdował się okrąg niestarannie porozstawianych świeczek. Kilka z nich jeszcze się tliło, z wypalonych knotów większości sączył się ledwo dostrzegalny dym. Pomiędzy nimi leżał w pozycji embrionalnej Le Thiam. Jedna z jego rękawic leżała obok.
– Patrz – syknął Zahrim i złapał nieprzytomnego templariusza za dłoń, oświetlając ją płomieniem podniesionej świeczki. Czarną skórę ręki zakonnika zdobiły olbrzymie strupy, najbardziej w oczy rzucał się jednak nieduży, żelazny pierścień poszerzający głęboką ranę pośrodku przedramienia, uniemożliwiający jej zasklepienie się.
– Tędy wchodzi Biała Królowa – szczerzył się potwór – może chciałbyś ją poznać? Może siedzi na dnie Skarbca, a może tutaj, w małej buteleczce.
Szczurołak przeskoczył kawałek i podniósł z podłogi fiolkę z wygrawerowanym symbolem zakonu. Na jej dnie kołysało się kilka kropel błękitnej cieczy.
– Ma to sens, nie? Duma, złudne duchowe uniesienie, dystans. Seledynowy fluid znany również jako Biała Królowa, jak widać na załączonym obrazku.
Ośliniony zakonnik leżał zupełnie bez ruchu.
– Wiesz, co mnie zastanawia? – ciągnął zmiennokształtny.
Rottler dobrze wiedział, co zastanawiało Zahrima.
– Zastanawia mnie, skąd Zakon ma technologię do produkcji seledynowego. Przecież on nie skapuje sobie ze stalaktytów jak biały, nie można go zbierać jak jagód w lesie. Trzeba mieć technologię. I wiesz do jakich wniosków dochodzę?
Rottler dobrze wiedział do jakich wniosków dochodzi Zahrim.
– Zakon nie ma technologii. Wy macie – wskazał pazurem Oświeconego.
– To był jedyny sposób. Musieliśmy jakoś wejść w stosunki z Zakonem, poza tym w Dremarze nie dało się zarobić pieniędzy na tak szybki rozwój.
– Jedyny? Mogliście sprzedać im wiele innych rzeczy, jestem pewien, że templariuszom spodobałyby się krócice, wzmacniacze kinetyczne, takie pancerze jak twój.
– Po to, żeby nas nimi pozabijali? A przy okazji wszystkich innych, którym cokolwiek się nie spodoba? Popyt na seledynowy będzie ciągle rósł, poza tym sprzedając im nirwanę…
– Macie ich pod kontrolą – dokończył stwór, po czym przyjrzał się bliżej szklanemu flakonowi. – Za pełen mógłbym sobie kupić nieduży dom. Jak ludzie się o tym dowiedzą, żaden wyższy rangą zakonnik nie będzie mógł spać spokojnie. Zabij czterech i bądź ustawiony do końca życia. Zakon spłonie, Rottlerze, gdy tylko ludzie dowiedzą się czego…
– Nie dowiedzą się. – Hoffman wymierzył krócicę w głowę arouratropa.
Chwilę absolutnej ciszy przerwał śmiech Zahrima.
– Zabijesz mnie tylko po to, by umrzeć z uświęconych rąk?
– Co?
– Strasznie mnie korciło, żeby zobaczyć co kleryk odpieprza na tych swoich rytuałach. Przyznam, zaskoczyło mnie to, ale nie byłem nawet w połowie tak zaskoczony, jak ten tu kloc – szczurołak trącił nogą Le Thiama – gdy po przebudzeniu zobaczy obok siebie moje ciało. Sądzę, że będzie wiedział do kogo udać się po wyjaśnienia, Rottlerze. Sądzę też, że nie będzie w najlepszym humorze, gdy zorientuje się w jakim stanie musiałeś go zastać.
Oświecony przełknął ślinę.
– Po co ty tu w ogóle jesteś, Rottler? Wyjawisz mi w imię czego przyszło mi umierać? Jeśli to moje ostatnie słowa, to powinieneś je uszanować. A może darujesz mi życie, o dobrodzieju? Albo uciekniesz gdzieś na drugi koniec świata? Tylko pamiętaj, że tym razem nie ma żadnej armii Zartoga, do której mógłbyś się zaciągnąć, a na drugim końcu świata jest Farenar, w którym jesteś mordercą i heretykiem.
– Pamiętam – wycedził zimno Hoffman, nie spuszczając Zahrima z celownika.
– Jesteś bezwzględnym człowiekiem, Rottlerze Hoffmanie. – Szczurołak wiedział, że jakikolwiek jego ruch byłby wolniejszy niż pocisk Oświeconego.
– To bezwzględny świat, Zahrimie Zabójco.
Odgłos wystrzału rozniósł się echem po wyższych poziomach Bożego Skarbca, niknąc w ziemisto-cielesnych korytarzach niższych kondygnacji.
Gdy dźwięk zupełnie już wygasł, rozbrzmiał po raz kolejny.
* * *
W okrągłym korytarzu było niesamowicie duszno. Rottler miał wrażenie, że znajduje się wewnątrz ogromnej tętnicy, ściany i podłoże były giętkie i lepkie. Hoffman sunął z wolna przez zupełną ciemność, w której zaczynały jawić się wizje. Następny krok przeniósł go na farenarski trakt, jechał teraz swoim wozem, modląc się, żeby zakonnicy nie znaleźli jeszcze ciał z jego domu. Koń pędził co sił, smagany batem znachora…
Kolejny krok. Klęczał, tuląc ciało Elżbiety, roztrzęsiony przeklinał bogów, z jego oczu lały się łzy. Kolejny krok. Otworzył drzwi domu, by zobaczyć Zacharego z nożem.
Nie!
Wyciągnął z kabury krócicę i wypalił prosto w głowę napastnika. Zawartość jego czaszki rozprysnęła się na przeciwległej ścianie, Ela krzyczała.
Czy to możliwe?
Podszedł kilka kroków dalej i spojrzał na ciało dawnego sąsiada. Znowu był w Skarbcu, a przed nim, z rozerwaną czaszką, leżał Zartog Drugi. Rottlerowi zakręciło się w głowie, chyba słyszał śmiech. Duchota była nie do wytrzymania, świadomość zamordowania króla nie pomagała. Odpiął plecak i wyrzucił na ziemię wszystkie trzy wypalone krócice. Niezaładowanych nie było sensu nieść ze sobą, został więc z jedną.
Cokolwiek jest dalej, jeden strzał musi wystarczyć.
Oświecony nie widział już drogi przed sobą, szedł na wprost, starając się utrzymać wyobraźnię pod kontrolą, coraz bardziej zapadał się w grunt. Z każdym krokiem oddychało się gorzej, Rottler nie dawał jednak za wygraną.
Po kilkuset metrach padł na ziemię, nie mogąc już złapać tchu. Jeszcze kilka sekund próbował czołgać się naprzód, po czym został wchłonięty przez podłoże.
* * *
Wziął głęboki wdech. Otworzył oczy, ale nie widział absolutnie nic. Zdawał się unosić w zupełnie czarnej przestrzeni. Wyczuł czyjąś obecność.
– Kim jesteś? – spytał.
– Może Białą Królową – odpowiedział głos brzmiący tak samo jak jego – a może wiatrem wszechrzeczy, demonem, którego szukasz.
– Jak ci na imię? – dociekał Rottler.
– Jestem Stodar, strażnik Wrót Percepcji, Spełniacz Życzeń – wyrecytował Bargh.
Misja Rottlera Hoffmana już prawie się powiodła. Wszystko, co zrobił, by to osiągnąć, zaraz przestanie się liczyć.
– Chcę, żeby wszyscy wrócili do Źródła.
Chwila ciszy.
– Na pewno? – spytał demon.
Oświecony nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Krasnoludzke zapiski, które posiadało Towarzystwo, mówiły, że Spełniacz działa bezwarunkowo, bezdyskusyjnie.
– Tak, chcę żeby zauważyli…
– Jeśli wszyscy naraz powrócą do Źródła, nie będzie ani jednej świadomości, która mogłaby definiować materialny świat. Po powrocie do Źródła nie będzie dokąd wracać, wszystko zniknie. Nie stworzysz idealnego świata, w którym wszyscy się rozumieją. Stworzysz brak świata. Ta linia czasu zniknie, a w jej miejscu pojawi się nieskończenie wiele nowych. W szerszym rozrachunku niczego nie zmienisz, Rottlerze Hoffmanie – wykręcał się demon.
– W takim razie – wypowiedział zszokowany Rottler – nie wiem.
– Zastanów się dobrze.
* * *
Lord Eksto obserwował wersję, w której Barghowi udaje się przekonać Rottlera do zmiany życzenia na odpowiednie. Inne wersje już dawno mu się sprzykrzyły.
– Czy ona żyje? – spytał.
– Na ogół tak – odrzekł Bargh.
* * *
– Chcę tylko z nią być – wycedził zupełnie zrezygnowany pięściarz. Misja nie powiodła się, nie obchodziło go już nic.
– Biegnij – odrzekł demon.
– Co?
– Biegnij, króliku, biegnij. Kop tę dziurę, zapomnij o słońcu.
Rottler poczuł grunt pod stopami. Nie myśląc wiele, zaczął biec. Biegł przez ciemność, dopóki nie usłyszał rżenia konia. Gdy się na nim skoncentrował, biegł po ścieżce prowadzącej na swój dawny ganek w Farenarze.
Parę metrów od werandy usłyszał krzyk.
Gdyby tylko…
Gdyby tylko nie przeżywał tego momentu w snach tak wiele razy, gdyby tylko nie miał ze sobą całego osprzętu Towarzystwa, gdyby tylko był Rottlerem-znachorem – może pozwoliłby jej umrzeć.
Nie tym razem.
Drewniane drzwi potraktowane wzmocnionym kopnięciem upadły na podłogę o krok od Zacharego, odwracając jego uwagę na jakieś trzy sekundy. Oświecony miał aż za dużo czasu, by wymierzyć ostatnią krócicę prosto w jego głowę. Pociągnął za spust. Czaszka napastnika rozprysnęła się na przeciwległą ścianę, Ela krzyczała. Czy to możliwe? Podszedł kilka kroków dalej i spojrzał na ciało dawnego sąsiada.
Rottler rozejrzał się nerwowo. Znajdował się w swoim domu w Farenar, trzy lata wcześniej. Z niedowierzaniem dotknął ściany. Drewno było takie, jakim je zapamiętał i tym razem nie mniej prawdziwe niż on sam.
Ze szczęścia zapomniał o krzyku Elżbiety. Kobieta stała w kącie i z przerażeniem patrzyła to na niego, to na ciało. Hoffman spojrzał jej w oczy.
– Kim pan…?! Rottler? Wyglądasz inaczej, co to za… Jak ty?
Oświecony podszedł do ukochanej i objął ją.
– Jestem złym człowiekiem, Elżbieto. Zabijałem ludzi, którzy… – mówił, dławiąc łzy.
– On zachowywał się dziwnie – tłumaczyła Ela – chciał mnie zabić, musiałeś, nie miałeś wyjścia, nie jesteś złym człowiekiem.
– Nie jego, ja…
– Cśśśs, nic się nie stało – szeptała kobieta, sądząc, że mąż może być w większym szoku niż ona.
Rottler zamarł w bezruchu.
Nic się nie stało.
– Mogę jeszcze…
Nagle pobiegł do swej dawnej sypialni i zaczął przeszukiwać szafki, potem chodził po całym domu, zabierając rzeczy.
– Co ty robisz? Co się dzieje? – dopytywała Elżbieta.
– Pakuj się, wyruszamy w daleką podróż – mówił szybko, starając się przypomnieć, czy nie powinien wziąć jeszcze czegoś.
– Co z Zacharym? Przecież musimy powiedzieć…
– Bierz tylko kosztowności.
– Rottler, o czym ty mówisz? Nie myślisz racjonalnie, usiądź, porozmawiajmy. Gdzie ty chcesz jech… Co ty…?
– Musimy jak najszybciej dostać się do Dremaru.
– Do Dremaru? Przecież to drugi koniec świata, nikogo tam nie znamy. Wytłumacz mi cokolwiek na litość boską!
– Mam tam przyjaciela. Muszę mu pomóc, to bardzo ważne.
– Wie, że przyjeżdżamy?
– Nie – Rottler zatrzymał się w końcu i spojrzał Elżbiecie w oczy, uśmiechając się szczerze – ale będzie na mnie czekał.
Pod rozłożystą lipą.