- Opowiadanie: Sunnivina - Zegar

Zegar

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zegar

Pokój wyglądał jakby nie widział środków czystości od jakiegoś roku. Meble, podłogę a nawet kaloryfer zdobiły porozrzucane ubrania, których wygląd a przede wszystkim zapach sugerował, iż ich właściciel nie jest zwolennikiem zbytecznej czystości. Gdyby zagłębić się jeszcze bardziej w wygląd tego pomieszczenia, nietrudno było by dostrzec wiele innych dowodów działalności (a może jej braku) nastolatka, który je zamieszkiwał. Można by tu wliczyć resztki pizzy wystającej z pościeli, rząd puszek po piwie ustawiony za łóżkiem (rzekomo niewidoczny), a także resztki kanapek wyrzuconych w pośpiechu z plecaka, których datę zrobienia aż strach określić (w każdym razie jeszcze przypominały kanapki). Plakat na którym triumfalnie widniało BMW, przyklejony czarną taśmą izolacyjną, sprawiał wrażenie zwłok przybitych do ściany. Ach, nie można zapomnieć jeszcze o chomiku – małym, skulonym zwierzątku, który zamiast w klatce zadomowiło się w jednym z foteli.

Do tegoż właśnie pokoju wszedł zdyszany i kompletnie wymęczony Mariusz Marz. Rzucił od niechcenia plecakiem w najmniej zabrudzony kąt i bezwładnie opadł na łóżko. Grali dziś ważny mecz, zwycięstwo gwarantowałoby wygranym przejście do półfinałów mistrzostw międzyszkolnych a w dalszej kolejności być może i ostateczne zwycięstwo. Niestety, jak można się domyśleć po braku zapału Mariusza, jego drużyna przegrała. Ba, można nawet powiedzieć: poniosła totalną klęskę. Przegrali 5:1. Jak stwierdził trener, nie dopisało im szczęście a „Anioł Stróż dostał z basseballa od drużyny przeciwnej i do tej pory nie może się wygrzebać z jakiejś zapadłej dziury”. Prawda była taka, że po ostatnich rozgrywkach zawodnicy mało ćwiczyli. Zwycięstwa, jakie odnieśli nad poprzednimi przeciwnikami zasłoniły Gerrenowi oczy grubą woalką złudzenia, że jego drużyna jest niepokonana. Na to wszystko nałożyły się problemy sercowe trenera, które wysłały biedaka do szpitala na dwa tygodnie przed ćwierćfinałami. Gerren się jednak nie poddawał. Doszedł do wniosku, że podkuruje Anioła Stróża (a przy okazji da też wycisk zawodnikom) i w przyszłym sezonie zdobędą mistrzostwo. Drużyna pokonanych przyjęła jego wiadomość z mieszanymi uczuciami. Wciąż mieli w ustach smak gorzkiej porażki. Perspektywa całorocznego, ciężkiego treningu nie działała na nich zbytnio pobudzająco.

Mariusz miał wszystko w nosie. Niech sobie robi, co chce ten Gerren – myślał – ja się wypisuje z całego tego interesu. Marz grał w szkolnej drużynie, jak to się mówi, dla świętego spokoju, żeby ojciec się nie przyczepiał i był z niego dumny. Ale teraz będzie musiał wreszcie przyjąć do wiadomości, że piłka nożna nie jest najmocniejszą stroną jego syna.

– Mariusz? – za drzwiami rozległ się głos matki – Jesteś u siebie?

– Tak, jestem!

Usłyszał ciche stąpanie miękkich kapci po obitych wykładziną schodach i po chwili klamka opadła energicznie w dół.

– Boże, jaki ty masz tu bałagan! – krzyknęła Sara ledwie wcisnąwszy nos do pokoju.

– No nie wiem czy Bóg ma z tym coś wspólnego, ale jeśli tak, to nie obraziłbym się gdyby tu posprzątał.

Sara weszła ostrożnie manewrując między brudną bielizną a sponiewieranymi zeszytami. Pod pachą trzymała wielki, czarny zegar o idealnie czystej i błyszczącej tarczy. Sam zegar wyglądał, na co najmniej pięćdziesiąt lat, jednak tarcza przypominająca idealnie wyszlifowany marmur, sprawiała wrażenie jakby dopiero wyszła spod ręki zegarmistrza. Była to bardzo dziwna kombinacja nadgryzionej przez ząb czasu staroci z pięknem młodości.

– Ciotka przysyła ci prezent…

Mariusz znał prezenty ciotki Izabelli. Przedwojenne meble, czapeczki z idiotycznymi pomponami, pożarte przez mole książki a teraz ten oto zegar.

– Skąd go ciocia wytrzasnęła? – spytał – Kupiła na jakimś targu staroci czy może znalazła pod drzwiami z kartką o treści: „Uwolnij mnie od tego przekleństwa!”?

– Nie bądź taki niesprawiedliwy. Izabella powiedziała, że to zegar wędrowniczy…

Mariusz podniósł lewą brew do góry w akcie jednoczesnego zdumienia i kpiny.

– Ja wiedziałem, że czas leci. Mówi się nawet, że biegnie, ale żeby zegary same spacerowały to absolutna nowość!

Oboje parsknęli śmiechem. Nigdy nie brali dosłownie tego, co mówiła chimeryczna siostra Sary, która czasami opowiadała lepsze historie niż niejeden autor bestsellera z półki pod tytułem „Fantastyka”, z tą jednak różnicą, że Iza była gotowa zakląć się na wszystkie świętości, iż to, co powiedziała jest prawdą.

– Czyli jeśli pewnego dnia ten zegar pójdzie sobie na spacer i już nie wróci, ciotka Izabella nie będzie miała do mnie żalu?

– Może z czasem o nim zapomni. Powieś go przynajmniej na razie.

– Dobra. Mam nadzieję, że nie będzie mnie zbytnio straszył po nocach.

Sara położyła zegar na stole między brudnymi naczyniami i podjęła próbę przebrnięcia przez ubrania i książki do drzwi.

– I jeszcze jedno – powiedziała, gdy szczęśliwie dotarła do celu – do wieczora ten pokój ma lśnić czystością.

– Jasne – odburknął Mariusz.

Sumując dzień mijał świetnie. Mało, kto zostaje tak szczęśliwie obdarowany przez los w ciągu dnia, a właściwie w ciągu niespełna trzech godzin.

Porządki skończył szybciej niż przypuszczał, bo już około osiemnastej pokój błyszczał jak nowy. Wyzbył się wszystkich resztek jedzenia, poukładał ubrania, a nawet sprzątnął zalegający od pół roku kurz. Jedynym śladem uprzedniego stanu mogły okazać się puszki, które zostały triumfalnie ustawione na najwyższej półce regału tuż obok zbioru i tak nie przeczytanych lektur szkolnych.

Zegar ciotki Izabelli został powieszony na honorowym miejscu obok plakatu BMW. Mariusz z niesmakiem stwierdził, że te dwa przedmioty kompletnie do siebie nie pasują i gdyby miały zęby z pewnością by się pogryzły, albo jedno zjadłoby drugie. Nie to było jednak najgorsze. Zegar, mimo że oceniano go na jakieś pięćdziesiąt lat wydawał się być znacznie starszy. Patrząc na niego Mariusz zdawał się widzieć odległe czasy drugiej wojny światowej, oświecenia, renesansu, może średniowiecza… Nie! Bzdury! – Powiedział do siebie – Przecież to kompletnie niemożliwe. Ten rupieć płata mi figle. Zamknął oczy próbując wrócić do rzeczywistości. Otworzył je i znów spojrzał na równiutką powierzchnię tarczy. Wydawała się podobna do twarzy bez oczu i nosa, ale z uśmiechem tworzonym przez wskazówki. Zegar wykrzywiał „twarz” w szyderczym uśmiechu jakby chciał powiedzieć „Patrzę na ciebie z góry, ciągle patrzę”.

 

Mariusz zszedł do salonu w jednej ręce trzymając niebieski mop, w drugiej zaś ściereczkę do kurzu i wiaderko wody.

– Sługa wykonał polecenie – rzucił matce i wyszedł do korytarza, w którym znajdował się schowek na różnego rodzaju rzadko używane przedmioty. Odstawił na bok jak to nazywał narzędziami tortur i wszedł do kuchni.

Sara weszła na górę ciekawa efektów pracy syna. Tak rzadko widywała porządek w jego pokoju, że miała ochotę wziąć aparat i uwiecznić ten przełomowy moment. Powoli otworzyła drzwi i zajrzawszy do środka stwierdziła, że pokój nie przypomina już toru przeszkód, a wszystko jest starannie poukładane. Już zapomniałam jak wygląda tutaj dywan – powiedziała z uśmiechem do siebie. Podeszła do regału z książkami obserwując ze zdumieniem mini kolekcję puszek. Dziwne jest tu powietrze – pomyślała – trzeba solidnie przewietrzyć pokój. Chwyciła jedną z lektur (zdaje się „Granicę”) i wyciągnęła z mocnego uścisku reszty książek. W powietrze wzbił się tuman kurzu tak wielki, że zaniosła się duszącym kaszlem.

– Mariusz! – zawołała, gdy złapała trochę świeżego powietrza – Chodź tu natychmiast!

Chłopak zjawił się z szybkością błyskawicy wyraźnie zdziwiony zachowaniem matki.

– Co się stało? – spytał przekraczając próg.

– Miałeś sprzątnąć pokój!

– Przecież to zrobiłem!

– Tak? Więc co to jest?

Sara wskazała na dębową półkę. Była pokryta olbrzymią warstwą kurzu. Mariusz rozejrzał się dokoła i ze zdziwieniem stwierdził, że całe pomieszczenie znajduje się w podobnym stanie. Meble, parapet, kąty, wszystko było pokryte chyba centymetrową warstwą szarego pyłu. Ciężkie powietrze zlegało na samym dnie płuc. Dumny plakat BMW (teraz już mniej dumny), zasłonięty szarą powłoczką wtopił się w białą ścianę przypominając raczej wielką, brzydką plamę. Oczy Mariusza zwróciły się ku regałowi z książkami. Puszki po piwie stały na swoim miejscu. Między środkową z nich a sufitem powiewała delikatna pajęczynka.

– Co to jest? – spytał.

– Mnie o to pytasz? Nie wiem, co tu robiłeś i nie chcę tego wiedzieć. Ale zanim pójdziesz spać wszystko to posprzątasz.

To powiedziawszy wyszła z pokoju pozostawiając za sobą nie mniej zdziwionego jak ona sama syna.

Mariusz stał jak słup soli nie wiedząc, co dokładnie ma zrobić. Chyba zasnąłem podczas sprzątania i przyśnił mi się bardzo głupi sen – pomyślał – Przed wyjściem wszystko wyglądało inaczej. Skąd wziął się ten kurz? No obudź się!

Uderzył się w twarz, po czym stwierdził z bolesnym rozczarowaniem, że wszystko dzieję się w wąskich granicach niechcianej rzeczywistości. Spojrzał na zegar. Jego ciemna twarzyczka uśmiechała się szerzej niż poprzednio. Cyfry rozpłynęły się w tle stając się chwilowo niewidoczne. Mariusz widział jedynie wskazówki ustawione jakby w „pozycji za dziesięć druga”, z tą jednak różnicą, że nie łączyły się one kątem ostrym w środkowej części tarczy. Zdawały się być raczej jedną, zakrzywioną łukiem linią ciągnącą się od dziesiątki do dwójki. Co za bezczelny uśmiech!

On się ze mnie śmieje – pomyślał chłopak – Nie, chyba jestem zbyt zmęczony. Przecież jest wpół do siódmej…

Tym razem porządki zajęły o wiele więcej czasu, bo Mariusz skończył je dopiero około jedenastej w nocy. Zmęczony i pozbawiony chyba ostatnich sił witalnych rzucił się na łóżko, nie zwracając uwagi, że zasypia w przepoconym ubraniu i butach. Czy ktoś kiedyś powiedział, że nieszczęścia chodzą parami? Tak, ale to guzik prawda. Nieszczęścia chodzą w ustalonym szyku. Najpierw pojawiają się w krótkich odstępach czasu, a później na hura zwalają się wszystkie na głowę.

Zasnął. We śnie widział obraz Salvadora Dali. Zegary bezwładnie zlewały się na ziemię jak pozbawione życia ludzkie ciała. Barwy i cienie wirowały w powietrzu, panował chaos – przerażający chaos szalenie tańczących wskazówek i wibrujących cyfr. Czas uciekał w nicość. Biegł, biegł coraz szybciej aż wszystko znikło.

 

Kiedy się obudził za oknem było kompletnie ciemno. Pokój zalany gęstym mrokiem utrudniał pozbycie się wariackiego snu i powrót do normalności. Pomimo późnej pory z kuchni dochodziły żywe i rozbawione dźwięki. Wsłuchał się uważniej i rozpoznał głosy rodziców. Mariusz doszedł do wniosku, że świat staje na głowie. Kurz sam gromadzi się w jego pokoju, stary zegar się z niego śmieje a na dokładkę rodzice prowadzą ożywioną konwersację w środku nocy.

Zszedł na dół po ciemku, instynktownie pokonując drogę. Chwycił klamkę i gwałtownym ruchem otwierając drzwi rozchylił usta by spytać rodziców czy cierpią na bezsenność lub coś w tym rodzaju. W jednej chwili jasne światło poraziło go w oczy. Do tej pory przymrużone powieki samoistnie zacisnęły się w bolesnym skurczu.

– Długo spałeś – powiedziała Sara – już prawie południe. Idź do sklepu i kup sobie coś do jedzenia na szkolną wycieczkę.

Mariusz szeroko otworzył oczy, które szybko przyzwyczaiły się do zmiany natężenia światła. Za oknem świeciło słońce, był dzień – piękny i bezchmurny!

– Słyszysz mnie dziecko? – spytała matka – Mówię do ciebie, a ty nawet nie udajesz, że mnie słuchasz!

– Tak, słucham – odpowiedział – musiałem coś przemyśleć… Co mówiłaś?

– Umyj się i idź do sklepu. W poniedziałek jedziesz na wycieczkę.

– A, tak, rzeczywiście…

Nie mając ochoty ani na śniadanie ani nawet na szklankę soku Mariusz poszedł prosto do łazienki. Wziął prysznic i wrócił do pokoju. Nic się w nim nie zmieniło, nie było kurzu, pająków a co najważniejsze pokój wypełniały ciepłe promienie słoneczne. Spojrzał na zegar. Wyglądał całkiem normalnie, nie uśmiechał się, nie przybierał żadnej miny, można powiedzieć, że na jego twarzy widniał kamienny wyraz, osoby chłodnej i obojętnej.

Czyste wariactwo – powtarzał Mariusz – czyste wariactwo.

 

Nie chciał wierzyć, że zegar wiszący w jego pokoju posiada jakieś przedziwne zdolności, ale na wszelki wypadek dzień spędził u znajomych i włócząc się z dziewczyną po mieście. Wrócił dopiero pod wieczór i po kolacji od razu położył się spać. Trochę się bał, ale padał z nóg, odwrócił twarz w kierunku ściany i nakrył głowę kołdrą. Wszystko to przecież tylko wytwór wyobraźni…

Następnego dnia wstał koło dziesiątej i z zadowoleniem stwierdził, że nic dziwnego się nie wydarzyło. Włączył płytę swojego ulubionego zespołu i w rytmach techno zaczął się ubierać. Nagle ktoś zapukał do drzwi.

– Mogę wejść? – spytała Sara.

– Zaraz! Poczekaj! Już możesz! – krzyknął, kiedy naciągnął spodnie.

Sara weszła do pokoju ze skwaszoną miną.

– Musimy z ojcem pojechać na kilka dni do stryja. Niestety… Wcale mi to nie na rękę, ale ktoś musi się nim zaopiekować. Może poprosić ciotkę Izabellę żeby zajęła się w tym czasie domem?

– Jak chcesz. Mi to obojętne.

– Myślę, że tak zrobię. Iza podleje kwiatki, odbierze pocztę, nakarmi chomika…

Podeszła do klatki i ze zdziwieniem przyglądała się zwierzęciu. Nie ruszał się, nie reagował na jej głos. Włożyła rękę do środka i delikatnie nim potrząsnęła. Chomik przewrócił się bezwładnie na lewy bok i w takiej pozycji już pozostał.

– Co mu się stało?! – krzyknęła przerażona – Dlaczego on się nie rusza? Nie żyje! Co mu zrobiłeś?

– Ja? Nic! Wczoraj zachowywał się normalnie. Dzisiaj jeszcze do niego nie zaglądałem.

Wzięła do ręki karmę dla chomików i z uwagą przeczytała jej skład. Nie odkryła jednak niczego, co mogłoby wzbudzić jakiekolwiek wątpliwości. Po chwili namysłu oświadczyła:

– Zabieram go do weterynarza. Jeśli to wina karmy podam do sądu firmę, która wyprodukowała to świństwo.

Sara należała do silnych kobiet, które każdy problem i każde nieporozumienie chcą załatwić osobiście i po swojemu. Wyszła z karmą i chomikiem trzaskając przy tym głośno drzwiami.

Mariusz, do którego nie zdążyło dotrzeć, co się właściwie stało (wczesne godziny nie sprzyjały w jego przypadku myśleniu) nie przejął się niczym. Założył koszulkę, zjadł śniadanie i wyszedł z domu.

Wrócił koło piętnastej przyprowadzając ze sobą dziewczynę. Malwinka – niebieskooka blondynka, uśmiechała się do wszystkich próbując sprawić dobre wrażenie. Jednak mimo jej wysiłku wyraz twarzy mówił zupełnie, co innego. Usta, oczy, właściwie cała jej mowa ciała krzyczała „NIE!”. Przez to Malwina zdawała się być nieprzystępna i obrażona na cały świat.

Sara już na wejściu zagadała o chomika.

– Nie zgadniesz, co się stało – powiedziała – weterynarz oświadczył, że chomik zdechł ze starości.

– Jak to? – zdziwił się Mariusz – Przecież kupiliśmy go ledwie miesiąc temu! Nie sądzisz, że chomiki żyją trochę dłużej?

– W takim razie sprzedali nam umyślnie starego chomika… Nie wiem…, ale nie zauważyłam wcześniej na jego sierści siwych włosów, a teraz… Może miał jakiś silny stres i osiwiał w jedną noc?

– Chomik miałby osiwieć w jedną noc? Ze stresu? Bez przesady!

Nagle Mariusza olśniło. Wyrwał jak oparzony i pobiegł na górę. Wszedł do pokoju i wolnym, ostrożnym krokiem zbliżał się w kierunku starego zegara.

– Ty… – powiedział – Ty …

– Z kim rozmawiasz? – spytała nagle Malwina, której obecności chłopak nie zauważył.

– Z nim! – krzyknął wskazując martwy przedmiot na ścianie – on jest niebezpieczny! Stwarza zagrożenie! Trzeba go usunąć!

Malwina wpatrywała się w chłopaka nie rozumiejącymi oczami. Mariusz spojrzał na jej zaskoczoną a zarazem wiecznie odmawiającą twarz i szczerze się zdziwił, jakim cudem powiedziała „Tak”, kiedy prosił ją by została jego dziewczyną.

– Chcesz powiedzieć, że rozmawiasz z zegarem? – spytała.

Mariusz zrozumiawszy wreszcie jak komiczna musi być jego sytuacja wziął głęboki oddech i spróbował spojrzeć na sytuację obiektywnie.

– Zrobimy eksperyment – powiedział – poczekaj.

Wybiegł z pokoju. Wrócił po chwili z doniczką wypełnioną ziemią i szklanką wody. Wyciągnął z kieszeni małe ziarenko pomarańczy i wcisną je w ziemię. Całość obficie skropił wodą i postawił na środku pokoju.

– Jutro wszyscy stąd wyjeżdżamy – zaczął – ta doniczka będzie tu stała w samotności. Zobaczymy, co się z nią stanie po naszym powrocie.

Malwina wciąż nie rozumiała, o co chodzi. Kiwała głową na boki i trzepotała rzęsami bezmyślnie przytakując jak papuga. Mariusz zorientował się, iż faktycznie dziewczyna nie może mieć o niczym pojęcia, więc postanowił po krotce przybliżyć sytuację.

– Chodzi o to – powiedział – że ten zegar ma magiczne właściwości. Bawi się czasem, może zrobić wszystko, nawet cofnąć cię do czasów kamienia łupanego. On żyje własnym życiem a co najgorsze śmieje się ze mnie!

Brawo! Nie zabrzmiało to zbyt inteligentnie.

– Zobaczysz, co się stanie z doniczką po naszym powrocie z wycieczki – powiedział widząc, że zdziwienie Malwiny zaczyna się zmieniać w przerażenie – A teraz chodźmy do Adama, zapraszał nas do siebie, pamiętasz?

Dziewczyna kiwnęła głową na zgodę wlepiając wzrok w ścienny zegar. Może już czas się z nim rozstać? – pomyślała.

 

Mariusz przespał kolejną noc w salonie. Rano wszedł do pokoju, który zastał w stanie, jakim go zostawił poprzedniego dnia, żadnych niespodzianek. Wrzucił trochę ubrań do plecaka i szybkim krokiem wyszedł z pokoju. Z miłą chęcią opuszczał dom na pięć dni.

 

Jak bardzo może zmienić się pokój w ciągu pięciu dni? Weźmy pod uwagę, że nikt w nim nie przebywał, żaden kataklizm go nie dotknął, ale… jest w nim dziwny zegar nieznanego pochodzenia. Odpowiedź brzmi: w ogóle – czysto teoretycznie i zdroworozsądkowo myśląc. Ale odłóżmy na bok zdrowy rozsądek.

Tak jak zapowiedziała Sara w czasie nieobecności rodziny Marz, domem zajęła się Izabella. Bardzo przejęta swoją rolą wysprzątała cały salon i każdego dnia wieczorem podlewała rośliny. Niestety nie dane jej było przekonać się jak sprawuje się jej prezent. Mariusz zamknął drzwi, co Iza przyjęła zresztą z dużym rozczarowaniem. Czyżby bał się, że coś mu zginie? Nigdy w życiu nie przeszłoby jej przecież przez myśl, że oto za drzwiami pokoju jej siostrzeńca odbywa się bardzo niecodzienny eksperyment.

 

Kilka dni spędzonych poza domem zakończyło się w chwili przestąpienia progu ojczystego domu. Już dzień wcześniej Mariusz przygotował się na tę chwilę. Był pewien, że jego oczom ukaże się niesamowity spektakl.

Z miną zdobywcy wszedł do pokoju trzymając Malwinę za rękę.

– Teraz uważaj – powiedział – wiem, że to, co mówiłem brzmiało trochę dziwnie, ale teraz musisz mi uwierzyć.

Rozejrzeli się po pomieszczeniu.

Wszystko leżało na miejscu. Nic nie zmieniło swojego położenia, nic w nieokreślony sposób się nie przemieściło.

Mariusz podbiegł do doniczki. Ani ziarenko ubitej przez niego ziemi się nie przesunęło.

– Myślałeś, że w ciągu pięciu dni wyrośnie ci drzewo pomarańczowe? – spytała z kpiną, tym samym zdobywając się chyba na pierwsze inteligentne słowa w swoim życiu.

– Właściwie… Chyba… Chyba tak…

Mariuszowi zrobiło się niewymownie głupio. Wyszedł na idiotę przed dziewczyną, co ona teraz o nim pomyśli? Jak w ogóle mógł uwierzyć w coś takiego?

– Słuchaj… Wiem, że to może zabrzmieć trochę niewiarygodnie, ale ten zegar naprawdę zabił mi chomika!

Malwina wpatrywała się w oczy swej pierwszej, prawdziwej miłości (kolejnej pierwszej, prawdziwej miłości) i nie ukrywając poirytowania spytała:

– Czy ty naprawdę uważasz mnie za taką idiotkę? Myślisz, że uwierzę, iż zegar zabił twojego chomika?

– Nie… To znaczy tak… Posłuchaj…

– Nie! – przerwała.

Mariusz zastygł w bezruchu jakby Malwina właśnie oznajmiła, że chce go zabić najbardziej bestialską metodą, jaką tylko człowiek był w stanie wymyślić. Jednocześnie ze zdziwieniem odkrył, że jej słowa pierwszy raz idealnie pasują do całokształtu całej osobowości.

Wygląd mówi „NIE!”.

Usta mówią „NIE!”.

Z tym, że nawet mina Malwiny nie byłaby w stanie wyrazić takiego zniecierpliwienia i złości, co to króciutkie słowo.

– Wychodzę – powiedziała – i nie mam zamiaru słuchać tych bajek. Niedługo zaczniesz mi wmawiać, że porwali cię kosmici.

To powiedziawszy wyszła pozostawiając Mariusza samego. Co ciekawe chłopak wcale nie był zrozpaczony zachowaniem dziewczyny, które mogłoby sugerować, że piękna miłość dobiegła końca. Wpatrywał się tylko w drzwi z mało inteligentną miną, nie mogąc uwierzyć, że Malwina zdolna była do takiego czynu.

Kiedy wreszcie otrzeźwiał spojrzał w twarz zegara. Znów się z niego śmiał. Szyderczo wykrzywiał wskazówki tak, że Mariuszowi wydawało się przez chwilę, że widzi jego zęby.

– Kpisz sobie ze mnie! – krzyknął – Cały czas stroisz sobie ze mnie żarty!

Chwycił pierwszy lepszy przedmiot, jaki nawinął się pod rękę i z całą siłą cisnął w zegar. Osłaniająca tarczę szybka pękła i drobniutkimi kawałkami posypała się na dywan. Mariusz spojrzał na przedmiot, który upadł na podłogę i przytoczył się pod jego stopy. Był okrągły, miał pomarańczowy kolor.

Pomarańcz uniosła się do góry i uderzyła prosto w czoło Mariusza, który upadł na plecy nie tyle pod wpływem ciosu, co oszołomienia. Wziął ją do ręki. Nagle owoc począł się kurczyć marszczyć i wysychać. To, co pozostało po nim po trzydziestu sekundach przypominało wyschniętą na słońcu śliwkę. Spojrzał na zegar. W miejscu rozbitej szybki błyszczała nowa, na dywanie nie było nawet śladu po okruch szkła.

– Albo mi się wydaje – wymamrotał – albo ty kradniesz czas by zachować młodość.

– Nie kradnę, żywię się – odpowiedział niewiadomo jaki głos, niewiadomo skąd.

Mariusz wcale nie oczekiwał, że zegar odpowie. Racjonalnie myśląc, nikt by tego nie oczekiwał. Jednak w zaistniałej sytuacji korzystanie z terminu „racjonalny” może okazać się nie tyle zbędne, co nawet szkodliwe. Trzeba przyjąć do wiadomości to, co dzieje się wokoło. Rzeczywistość czy szaleństwo – czasami to jedno i to samo.

– Więc zjadłeś czas mojego pokoju? Stąd kurz? I zabiłeś mojego chomika?

– Każde żywe stworzenie i każdy przedmiot posiada swój czas. Ja odżywiam się czasem niepotrzebnym, takim, którego nikt nie wykorzysta jak należy. Dzięki temu żyję. Twój pokój nie potrzebował takiej ilości czasu jak posiadał. Zabrałem mu pół roku a on nic na tym nie stracił.

Głos był chłodny i obojętny. Mówił o tym wszystkim zupełnie tak, jakby było to powszechne i oczywiste jak spożywanie na śniadanie bułki z dżemem.

– A chomik? Przecież go zabiłeś.

– Zabierając zwierzę z jego naturalnego środowiska człowiek odbiera mu cel, do którego zostało ono stworzone. W klatce każdy dzień taki sam. Ten czas nie był mu potrzebny.

Mariusz milczał.

– Twoim czasem również się odżywiałem – powiedział zegar po chwili – Odżywiałem się każdą zmarnowaną przez ciebie chwilą. Nikt…

– Nie! – przerwał Mariusz – Jak to odżywiałeś się moim czasem? To mój czas, nie powaliłem ci na to!

– To naturalna kolej rzeczy. Nic w przyrodzie się nie marnuje. Tylko człowiek tak potrafi. Dlatego powstały zegary, które wykorzystują marnowany czas, aby energia w świecie nie zanikała.

– Więc czego ode mnie chcesz?

– Jeszcze pięciu dni. W każdym miejscu przebywam dwanaście dni, tyle ile miesięcy jest w roku. Potem ruszam w dalszą drogę, posilać się w innym miejscu.

– To wszystko? Będziesz tu wisiał pięć dni a potem będę go mógł cię komuś podrzucić? Wysłać pocztą w świat? Zrobić cokolwiek?

– Przekazać dalej.

– Czym się będziesz odżywiał?

– Każdym czarem, który jest wokół ciebie. I twoim własnym, jeśli należycie go nie spożytkujesz.

Zabrzmiało to groźnie, mimo że Mariusz nie odczuł działań zegara bezpośrednio na sobie. Nie zamierzał jednak sprawdzać jak wielką zegar posiada moc i czy przyjmuje odmowy. Zgodził się, więc na wszystko.

 

Przez następne pięć dni zegar wisiał spokojnie na swoim miejscu nie wykazując żadnych nadprzyrodzonych zdolności. Nastał spokój. Została tylko jedna jedyna cecha (najgorsza), która przez ten krótki czas kazała wierzyć Mariuszowi w prawdziwość wspomnień – bezczelny, szyderczy śmiech, którego nie zapomniał do końca życia. I może jeszcze pewna refleksja, jakby czas zmarnowany przez jednego mógł być doskonale wykorzystany przez drugiego.

 

Koniec

Komentarze

Ja się najpierw do języka przyczepię: http://pl.wikipedia.org/wiki/Przecinek - bo mam wrażenie, że jeśli znasz zasady, to nie wszystkie. Poza tym sporo - może nie wpadek - ale niedoróbek: 5 razy słowo "który" w krótkim pierwszym akapicie, piszesz "nie" z imiesłowami przymiotnikowymi oddzielnie, podczas gdy pełnią funkcję typowo przymiotnikową, pełno jest drobnych błędów, zdań, którym przydałaby się inwersja i - ogólnie - język odczułem jako jednak coś przeszkadzającego w tekście - i nie wcale dlatego, że zamiarem Twoim było literalne zwrócenie nań uwagi, np. przez wtrącenia i partie tekstu w nawiasach (jesli było).
Druga sprawa - kompozycja. Rozumiem, że antyweryzm miał być obecny zarówno w treści jak i formie (stąd pewnie zupełnie nieracjonalne zachowania postaci), więc chyba najlepiej byłoby uczynić kompozycję ściśle podległą jednemu konkretnego wątkowi, a tu jakieś na początku wstępy o zespole piłkarskim i wstawki-próby uprawdopodobnienia zdarzeń (a jeśli chciałeś odnieść marnotrawienie czasu do piłkarskiego epizodu, to powinieneś był bardziej to wyeksponować)
Nic specjalnego: 3/6

Pomysł niezły, warto byłoby mu poświęcić trochę więcej czasu - czyli nieco rozbudować tę sekcję tekstu, w której mowa o odżywianiu się czasem. Miejscami siada stylistyka i interpunkcja, trafiło się też trochę moim zdaniem niepotrzebnych wtrąceń, zwłaszcza w pierwszym i drugim akapicie - może mają ukazać lekkość pióra, ale niestety raczej sprawiają, że tekst wydaje się przegadany.

Podobało mi się. Pisz dalej. Masz dobre pomysły :).

Fabularnie dobre, ale zakończenie zbyt moralizatorskie jak na mój gust. Nie trzeba podsumowywać w ten sposób, bo wydźwięk jest jasny już w momencie, gdy zegar wyjaśnia Mariuszowi, co dzieje się z czasem.

Nowa Fantastyka