- Opowiadanie: Sunnivina - Zegar

Zegar

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Zegar

Pokój wy­glą­dał jakby nie wi­dział środ­ków czy­sto­ści od ja­kie­goś roku. Meble, pod­ło­gę a nawet ka­lo­ry­fer zdo­bi­ły po­roz­rzu­ca­ne ubra­nia, któ­rych wy­gląd a przede wszyst­kim za­pach su­ge­ro­wał, iż ich wła­ści­ciel nie jest zwo­len­ni­kiem zby­tecz­nej czy­sto­ści. Gdyby za­głę­bić się jesz­cze bar­dziej w wy­gląd tego po­miesz­cze­nia, nie­trud­no było by do­strzec wiele in­nych do­wo­dów dzia­łal­no­ści (a może jej braku) na­sto­lat­ka, który je za­miesz­ki­wał. Można by tu wli­czyć reszt­ki pizzy wy­sta­ją­cej z po­ście­li, rząd pu­szek po piwie usta­wio­ny za łóż­kiem (rze­ko­mo nie­wi­docz­ny), a także reszt­ki ka­na­pek wy­rzu­co­nych w po­śpie­chu z ple­ca­ka, któ­rych datę zro­bie­nia aż strach okre­ślić (w każ­dym razie jesz­cze przy­po­mi­na­ły ka­nap­ki). Pla­kat na któ­rym trium­fal­nie wid­nia­ło BMW, przy­kle­jo­ny czar­ną taśmą izo­la­cyj­ną, spra­wiał wra­że­nie zwłok przy­bi­tych do ścia­ny. Ach, nie można za­po­mnieć jesz­cze o cho­mi­ku – małym, sku­lo­nym zwie­rząt­ku, który za­miast w klat­ce za­do­mo­wi­ło się w jed­nym z fo­te­li.

Do tegoż wła­śnie po­ko­ju wszedł zdy­sza­ny i kom­plet­nie wy­mę­czo­ny Ma­riusz Marz. Rzu­cił od nie­chce­nia ple­ca­kiem w naj­mniej za­bru­dzo­ny kąt i bez­wład­nie opadł na łóżko. Grali dziś ważny mecz, zwy­cię­stwo gwa­ran­to­wa­ło­by wy­gra­nym przej­ście do pół­fi­na­łów mi­strzostw mię­dzysz­kol­nych a w dal­szej ko­lej­no­ści być może i osta­tecz­ne zwy­cię­stwo. Nie­ste­ty, jak można się do­my­śleć po braku za­pa­łu Ma­riu­sza, jego dru­ży­na prze­gra­ła. Ba, można nawet po­wie­dzieć: po­nio­sła to­tal­ną klę­skę. Prze­gra­li 5:1. Jak stwier­dził tre­ner, nie do­pi­sa­ło im szczę­ście a „Anioł Stróż do­stał z bas­se­bal­la od dru­ży­ny prze­ciw­nej i do tej pory nie może się wy­grze­bać z ja­kiejś za­pa­dłej dziu­ry”. Praw­da była taka, że po ostat­nich roz­gryw­kach za­wod­ni­cy mało ćwi­czy­li. Zwy­cię­stwa, jakie od­nie­śli nad po­przed­ni­mi prze­ciw­ni­ka­mi za­sło­ni­ły Ger­re­no­wi oczy grubą wo­al­ką złu­dze­nia, że jego dru­ży­na jest nie­po­ko­na­na. Na to wszyst­ko na­ło­ży­ły się pro­ble­my ser­co­we tre­ne­ra, które wy­sła­ły bie­da­ka do szpi­ta­la na dwa ty­go­dnie przed ćwierć­fi­na­ła­mi. Ger­ren się jed­nak nie pod­da­wał. Do­szedł do wnio­sku, że pod­ku­ru­je Anio­ła Stró­ża (a przy oka­zji da też wy­cisk za­wod­ni­kom) i w przy­szłym se­zo­nie zdo­bę­dą mi­strzo­stwo. Dru­ży­na po­ko­na­nych przy­ję­ła jego wia­do­mość z mie­sza­ny­mi uczu­cia­mi. Wciąż mieli w ustach smak gorz­kiej po­raż­ki. Per­spek­ty­wa ca­ło­rocz­ne­go, cięż­kie­go tre­nin­gu nie dzia­ła­ła na nich zbyt­nio po­bu­dza­ją­co.

Ma­riusz miał wszyst­ko w nosie. Niech sobie robi, co chce ten Ger­ren – my­ślał – ja się wy­pi­su­je z ca­łe­go tego in­te­re­su. Marz grał w szkol­nej dru­ży­nie, jak to się mówi, dla świę­te­go spo­ko­ju, żeby oj­ciec się nie przy­cze­piał i był z niego dumny. Ale teraz bę­dzie mu­siał wresz­cie przy­jąć do wia­do­mo­ści, że piłka nożna nie jest naj­moc­niej­szą stro­ną jego syna.

– Ma­riusz? – za drzwia­mi roz­legł się głos matki – Je­steś u sie­bie?

– Tak, je­stem!

Usły­szał ciche stą­pa­nie mięk­kich kapci po obi­tych wy­kła­dzi­ną scho­dach i po chwi­li klam­ka opa­dła ener­gicz­nie w dół.

– Boże, jaki ty masz tu ba­ła­gan! – krzyk­nę­ła Sara le­d­wie wci­snąw­szy nos do po­ko­ju.

– No nie wiem czy Bóg ma z tym coś wspól­ne­go, ale jeśli tak, to nie ob­ra­ził­bym się gdyby tu po­sprzą­tał.

Sara we­szła ostroż­nie ma­new­ru­jąc mię­dzy brud­ną bie­li­zną a spo­nie­wie­ra­ny­mi ze­szy­ta­mi. Pod pachą trzy­ma­ła wiel­ki, czar­ny zegar o ide­al­nie czy­stej i błysz­czą­cej tar­czy. Sam zegar wy­glą­dał, na co naj­mniej pięć­dzie­siąt lat, jed­nak tar­cza przy­po­mi­na­ją­ca ide­al­nie wy­szli­fo­wa­ny mar­mur, spra­wia­ła wra­że­nie jakby do­pie­ro wy­szła spod ręki ze­gar­mi­strza. Była to bar­dzo dziw­na kom­bi­na­cja nad­gry­zio­nej przez ząb czasu sta­ro­ci z pięk­nem mło­do­ści.

– Ciot­ka przy­sy­ła ci pre­zent…

Ma­riusz znał pre­zen­ty ciot­ki Iza­bel­li. Przed­wo­jen­ne meble, cza­pecz­ki z idio­tycz­ny­mi pom­po­na­mi, po­żar­te przez mole książ­ki a teraz ten oto zegar.

– Skąd go cio­cia wy­trza­snę­ła? – spy­tał – Ku­pi­ła na ja­kimś targu sta­ro­ci czy może zna­la­zła pod drzwia­mi z kart­ką o tre­ści: „Uwol­nij mnie od tego prze­kleń­stwa!”?

– Nie bądź taki nie­spra­wie­dli­wy. Iza­bel­la po­wie­dzia­ła, że to zegar wę­drow­ni­czy…

Ma­riusz pod­niósł lewą brew do góry w akcie jed­no­cze­sne­go zdu­mie­nia i kpiny.

– Ja wie­dzia­łem, że czas leci. Mówi się nawet, że bie­gnie, ale żeby ze­ga­ry same spa­ce­ro­wa­ły to ab­so­lut­na no­wość!

Oboje par­sk­nę­li śmie­chem. Nigdy nie brali do­słow­nie tego, co mó­wi­ła chi­me­rycz­na sio­stra Sary, która cza­sa­mi opo­wia­da­ła lep­sze hi­sto­rie niż nie­je­den autor be­st­sel­le­ra z półki pod ty­tu­łem „Fan­ta­sty­ka”, z tą jed­nak róż­ni­cą, że Iza była go­to­wa za­kląć się na wszyst­kie świę­to­ści, iż to, co po­wie­dzia­ła jest praw­dą.

– Czyli jeśli pew­ne­go dnia ten zegar pój­dzie sobie na spa­cer i już nie wróci, ciot­ka Iza­bel­la nie bę­dzie miała do mnie żalu?

– Może z cza­sem o nim za­po­mni. Po­wieś go przy­naj­mniej na razie.

– Dobra. Mam na­dzie­ję, że nie bę­dzie mnie zbyt­nio stra­szył po no­cach.

Sara po­ło­ży­ła zegar na stole mię­dzy brud­ny­mi na­czy­nia­mi i pod­ję­ła próbę prze­brnię­cia przez ubra­nia i książ­ki do drzwi.

– I jesz­cze jedno – po­wie­dzia­ła, gdy szczę­śli­wie do­tar­ła do celu – do wie­czo­ra ten pokój ma lśnić czy­sto­ścią.

– Jasne – od­burk­nął Ma­riusz.

Su­mu­jąc dzień mijał świet­nie. Mało, kto zo­sta­je tak szczę­śli­wie ob­da­ro­wa­ny przez los w ciągu dnia, a wła­ści­wie w ciągu nie­speł­na trzech go­dzin.

Po­rząd­ki skoń­czył szyb­ciej niż przy­pusz­czał, bo już około osiem­na­stej pokój błysz­czał jak nowy. Wy­zbył się wszyst­kich resz­tek je­dze­nia, po­ukła­dał ubra­nia, a nawet sprząt­nął za­le­ga­ją­cy od pół roku kurz. Je­dy­nym śla­dem uprzed­nie­go stanu mogły oka­zać się pusz­ki, które zo­sta­ły trium­fal­nie usta­wio­ne na naj­wyż­szej półce re­ga­łu tuż obok zbio­ru i tak nie prze­czy­ta­nych lek­tur szkol­nych.

Zegar ciot­ki Iza­bel­li zo­stał po­wie­szo­ny na ho­no­ro­wym miej­scu obok pla­ka­tu BMW. Ma­riusz z nie­sma­kiem stwier­dził, że te dwa przed­mio­ty kom­plet­nie do sie­bie nie pa­su­ją i gdyby miały zęby z pew­no­ścią by się po­gry­zły, albo jedno zja­dło­by dru­gie. Nie to było jed­nak naj­gor­sze. Zegar, mimo że oce­nia­no go na ja­kieś pięć­dzie­siąt lat wy­da­wał się być znacz­nie star­szy. Pa­trząc na niego Ma­riusz zda­wał się wi­dzieć od­le­głe czasy dru­giej wojny świa­to­wej, oświe­ce­nia, re­ne­san­su, może śre­dnio­wie­cza… Nie! Bzdu­ry! – Po­wie­dział do sie­bie – Prze­cież to kom­plet­nie nie­moż­li­we. Ten ru­pieć płata mi figle. Za­mknął oczy pró­bu­jąc wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści. Otwo­rzył je i znów spoj­rzał na rów­niut­ką po­wierzch­nię tar­czy. Wy­da­wa­ła się po­dob­na do twa­rzy bez oczu i nosa, ale z uśmie­chem two­rzo­nym przez wska­zów­ki. Zegar wy­krzy­wiał „twarz” w szy­der­czym uśmie­chu jakby chciał po­wie­dzieć „Pa­trzę na cie­bie z góry, cią­gle pa­trzę”.

 

Ma­riusz zszedł do sa­lo­nu w jed­nej ręce trzy­ma­jąc nie­bie­ski mop, w dru­giej zaś ście­recz­kę do kurzu i wia­der­ko wody.

– Sługa wy­ko­nał po­le­ce­nie – rzu­cił matce i wy­szedł do ko­ry­ta­rza, w któ­rym znaj­do­wał się scho­wek na róż­ne­go ro­dza­ju rzad­ko uży­wa­ne przed­mio­ty. Od­sta­wił na bok jak to na­zy­wał na­rzę­dzia­mi tor­tur i wszedł do kuch­ni.

Sara we­szła na górę cie­ka­wa efek­tów pracy syna. Tak rzad­ko wi­dy­wa­ła po­rzą­dek w jego po­ko­ju, że miała ocho­tę wziąć apa­rat i uwiecz­nić ten prze­ło­mo­wy mo­ment. Po­wo­li otwo­rzy­ła drzwi i zaj­rzaw­szy do środ­ka stwier­dzi­ła, że pokój nie przy­po­mi­na już toru prze­szkód, a wszyst­ko jest sta­ran­nie po­ukła­da­ne. Już za­po­mnia­łam jak wy­glą­da tutaj dywan – po­wie­dzia­ła z uśmie­chem do sie­bie. Po­de­szła do re­ga­łu z książ­ka­mi ob­ser­wu­jąc ze zdu­mie­niem mini ko­lek­cję pu­szek. Dziw­ne jest tu po­wie­trze – po­my­śla­ła – trze­ba so­lid­nie prze­wie­trzyć pokój. Chwy­ci­ła jedną z lek­tur (zdaje się „Gra­ni­cę”) i wy­cią­gnę­ła z moc­ne­go uści­sku resz­ty ksią­żek. W po­wie­trze wzbił się tuman kurzu tak wiel­ki, że za­nio­sła się du­szą­cym kasz­lem.

– Ma­riusz! – za­wo­ła­ła, gdy zła­pa­ła tro­chę świe­że­go po­wie­trza – Chodź tu na­tych­miast!

Chło­pak zja­wił się z szyb­ko­ścią bły­ska­wi­cy wy­raź­nie zdzi­wio­ny za­cho­wa­niem matki.

– Co się stało? – spy­tał prze­kra­cza­jąc próg.

– Mia­łeś sprząt­nąć pokój!

– Prze­cież to zro­bi­łem!

– Tak? Więc co to jest?

Sara wska­za­ła na dę­bo­wą półkę. Była po­kry­ta ol­brzy­mią war­stwą kurzu. Ma­riusz ro­zej­rzał się do­ko­ła i ze zdzi­wie­niem stwier­dził, że całe po­miesz­cze­nie znaj­du­je się w po­dob­nym sta­nie. Meble, pa­ra­pet, kąty, wszyst­ko było po­kry­te chyba cen­ty­me­tro­wą war­stwą sza­re­go pyłu. Cięż­kie po­wie­trze zle­ga­ło na samym dnie płuc. Dumny pla­kat BMW (teraz już mniej dumny), za­sło­nię­ty szarą po­włocz­ką wto­pił się w białą ścia­nę przy­po­mi­na­jąc ra­czej wiel­ką, brzyd­ką plamę. Oczy Ma­riu­sza zwró­ci­ły się ku re­ga­ło­wi z książ­ka­mi. Pusz­ki po piwie stały na swoim miej­scu. Mię­dzy środ­ko­wą z nich a su­fi­tem po­wie­wa­ła de­li­kat­na pa­ję­czyn­ka.

– Co to jest? – spy­tał.

– Mnie o to py­tasz? Nie wiem, co tu ro­bi­łeś i nie chcę tego wie­dzieć. Ale zanim pój­dziesz spać wszyst­ko to po­sprzą­tasz.

To po­wie­dziaw­szy wy­szła z po­ko­ju po­zo­sta­wia­jąc za sobą nie mniej zdzi­wio­ne­go jak ona sama syna.

Ma­riusz stał jak słup soli nie wie­dząc, co do­kład­nie ma zro­bić. Chyba za­sną­łem pod­czas sprzą­ta­nia i przy­śnił mi się bar­dzo głupi sen – po­my­ślał – Przed wyj­ściem wszyst­ko wy­glą­da­ło ina­czej. Skąd wziął się ten kurz? No obudź się!

Ude­rzył się w twarz, po czym stwier­dził z bo­le­snym roz­cza­ro­wa­niem, że wszyst­ko dzie­ję się w wą­skich gra­ni­cach nie­chcia­nej rze­czy­wi­sto­ści. Spoj­rzał na zegar. Jego ciem­na twa­rzycz­ka uśmie­cha­ła się sze­rzej niż po­przed­nio. Cyfry roz­pły­nę­ły się w tle sta­jąc się chwi­lo­wo nie­wi­docz­ne. Ma­riusz wi­dział je­dy­nie wska­zów­ki usta­wio­ne jakby w „po­zy­cji za dzie­sięć druga”, z tą jed­nak róż­ni­cą, że nie łą­czy­ły się one kątem ostrym w środ­ko­wej czę­ści tar­czy. Zda­wa­ły się być ra­czej jedną, za­krzy­wio­ną łu­kiem linią cią­gną­cą się od dzie­siąt­ki do dwój­ki. Co za bez­czel­ny uśmiech!

On się ze mnie śmie­je – po­my­ślał chło­pak – Nie, chyba je­stem zbyt zmę­czo­ny. Prze­cież jest wpół do siód­mej…

Tym razem po­rząd­ki za­ję­ły o wiele wię­cej czasu, bo Ma­riusz skoń­czył je do­pie­ro około je­de­na­stej w nocy. Zmę­czo­ny i po­zba­wio­ny chyba ostat­nich sił wi­tal­nych rzu­cił się na łóżko, nie zwra­ca­jąc uwagi, że za­sy­pia w prze­po­co­nym ubra­niu i bu­tach. Czy ktoś kie­dyś po­wie­dział, że nie­szczę­ścia cho­dzą pa­ra­mi? Tak, ale to guzik praw­da. Nie­szczę­ścia cho­dzą w usta­lo­nym szyku. Naj­pierw po­ja­wia­ją się w krót­kich od­stę­pach czasu, a póź­niej na hura zwa­la­ją się wszyst­kie na głowę.

Za­snął. We śnie wi­dział obraz Sa­lva­do­ra Dali. Ze­ga­ry bez­wład­nie zle­wa­ły się na zie­mię jak po­zba­wio­ne życia ludz­kie ciała. Barwy i cie­nie wi­ro­wa­ły w po­wie­trzu, pa­no­wał chaos – prze­ra­ża­ją­cy chaos sza­le­nie tań­czą­cych wska­zó­wek i wi­bru­ją­cych cyfr. Czas ucie­kał w ni­cość. Biegł, biegł coraz szyb­ciej aż wszyst­ko zni­kło.

 

Kiedy się obu­dził za oknem było kom­plet­nie ciem­no. Pokój za­la­ny gę­stym mro­kiem utrud­niał po­zby­cie się wa­riac­kie­go snu i po­wrót do nor­mal­no­ści. Po­mi­mo póź­nej pory z kuch­ni do­cho­dzi­ły żywe i roz­ba­wio­ne dźwię­ki. Wsłu­chał się uważ­niej i roz­po­znał głosy ro­dzi­ców. Ma­riusz do­szedł do wnio­sku, że świat staje na gło­wie. Kurz sam gro­ma­dzi się w jego po­ko­ju, stary zegar się z niego śmie­je a na do­kład­kę ro­dzi­ce pro­wa­dzą oży­wio­ną kon­wer­sa­cję w środ­ku nocy.

Zszedł na dół po ciem­ku, in­stynk­tow­nie po­ko­nu­jąc drogę. Chwy­cił klam­kę i gwał­tow­nym ru­chem otwie­ra­jąc drzwi roz­chy­lił usta by spy­tać ro­dzi­ców czy cier­pią na bez­sen­ność lub coś w tym ro­dza­ju. W jed­nej chwi­li jasne świa­tło po­ra­zi­ło go w oczy. Do tej pory przy­mru­żo­ne po­wie­ki sa­mo­ist­nie za­ci­snę­ły się w bo­le­snym skur­czu.

– Długo spa­łeś – po­wie­dzia­ła Sara – już pra­wie po­łu­dnie. Idź do skle­pu i kup sobie coś do je­dze­nia na szkol­ną wy­ciecz­kę.

Ma­riusz sze­ro­ko otwo­rzył oczy, które szyb­ko przy­zwy­cza­iły się do zmia­ny na­tę­że­nia świa­tła. Za oknem świe­ci­ło słoń­ce, był dzień – pięk­ny i bez­chmur­ny!

– Sły­szysz mnie dziec­ko? – spy­ta­ła matka – Mówię do cie­bie, a ty nawet nie uda­jesz, że mnie słu­chasz!

– Tak, słu­cham – od­po­wie­dział – mu­sia­łem coś prze­my­śleć… Co mó­wi­łaś?

– Umyj się i idź do skle­pu. W po­nie­dzia­łek je­dziesz na wy­ciecz­kę.

– A, tak, rze­czy­wi­ście…

Nie mając ocho­ty ani na śnia­da­nie ani nawet na szklan­kę soku Ma­riusz po­szedł pro­sto do ła­zien­ki. Wziął prysz­nic i wró­cił do po­ko­ju. Nic się w nim nie zmie­ni­ło, nie było kurzu, pa­ją­ków a co naj­waż­niej­sze pokój wy­peł­nia­ły cie­płe pro­mie­nie sło­necz­ne. Spoj­rzał na zegar. Wy­glą­dał cał­kiem nor­mal­nie, nie uśmie­chał się, nie przy­bie­rał żad­nej miny, można po­wie­dzieć, że na jego twa­rzy wid­niał ka­mien­ny wyraz, osoby chłod­nej i obo­jęt­nej.

Czy­ste wa­riac­two – po­wta­rzał Ma­riusz – czy­ste wa­riac­two.

 

Nie chciał wie­rzyć, że zegar wi­szą­cy w jego po­ko­ju po­sia­da ja­kieś prze­dziw­ne zdol­no­ści, ale na wszel­ki wy­pa­dek dzień spę­dził u zna­jo­mych i włó­cząc się z dziew­czy­ną po mie­ście. Wró­cił do­pie­ro pod wie­czór i po ko­la­cji od razu po­ło­żył się spać. Tro­chę się bał, ale padał z nóg, od­wró­cił twarz w kie­run­ku ścia­ny i na­krył głowę koł­drą. Wszyst­ko to prze­cież tylko wy­twór wy­obraź­ni…

Na­stęp­ne­go dnia wstał koło dzie­sią­tej i z za­do­wo­le­niem stwier­dził, że nic dziw­ne­go się nie wy­da­rzy­ło. Włą­czył płytę swo­je­go ulu­bio­ne­go ze­spo­łu i w ryt­mach tech­no za­czął się ubie­rać. Nagle ktoś za­pu­kał do drzwi.

– Mogę wejść? – spy­ta­ła Sara.

– Zaraz! Po­cze­kaj! Już mo­żesz! – krzyk­nął, kiedy na­cią­gnął spodnie.

Sara we­szła do po­ko­ju ze skwa­szo­ną miną.

– Mu­si­my z ojcem po­je­chać na kilka dni do stry­ja. Nie­ste­ty… Wcale mi to nie na rękę, ale ktoś musi się nim za­opie­ko­wać. Może po­pro­sić ciot­kę Iza­bel­lę żeby za­ję­ła się w tym cza­sie domem?

– Jak chcesz. Mi to obo­jęt­ne.

– Myślę, że tak zro­bię. Iza pod­le­je kwiat­ki, od­bie­rze pocz­tę, na­kar­mi cho­mi­ka…

Po­de­szła do klat­ki i ze zdzi­wie­niem przy­glą­da­ła się zwie­rzę­ciu. Nie ru­szał się, nie re­ago­wał na jej głos. Wło­ży­ła rękę do środ­ka i de­li­kat­nie nim po­trzą­snę­ła. Cho­mik prze­wró­cił się bez­wład­nie na lewy bok i w ta­kiej po­zy­cji już po­zo­stał.

– Co mu się stało?! – krzyk­nę­ła prze­ra­żo­na – Dla­cze­go on się nie rusza? Nie żyje! Co mu zro­bi­łeś?

– Ja? Nic! Wczo­raj za­cho­wy­wał się nor­mal­nie. Dzi­siaj jesz­cze do niego nie za­glą­da­łem.

Wzię­ła do ręki karmę dla cho­mi­ków i z uwagą prze­czy­ta­ła jej skład. Nie od­kry­ła jed­nak ni­cze­go, co mo­gło­by wzbu­dzić ja­kie­kol­wiek wąt­pli­wo­ści. Po chwi­li na­my­słu oświad­czy­ła:

– Za­bie­ram go do we­te­ry­na­rza. Jeśli to wina karmy podam do sądu firmę, która wy­pro­du­ko­wa­ła to świń­stwo.

Sara na­le­ża­ła do sil­nych ko­biet, które każdy pro­blem i każde nie­po­ro­zu­mie­nie chcą za­ła­twić oso­bi­ście i po swo­je­mu. Wy­szła z karmą i cho­mi­kiem trza­ska­jąc przy tym gło­śno drzwia­mi.

Ma­riusz, do któ­re­go nie zdą­ży­ło do­trzeć, co się wła­ści­wie stało (wcze­sne go­dzi­ny nie sprzy­ja­ły w jego przy­pad­ku my­śle­niu) nie prze­jął się ni­czym. Za­ło­żył ko­szul­kę, zjadł śnia­da­nie i wy­szedł z domu.

Wró­cił koło pięt­na­stej przy­pro­wa­dza­jąc ze sobą dziew­czy­nę. Mal­win­ka – nie­bie­sko­oka blon­dyn­ka, uśmie­cha­ła się do wszyst­kich pró­bu­jąc spra­wić dobre wra­że­nie. Jed­nak mimo jej wy­sił­ku wyraz twa­rzy mówił zu­peł­nie, co in­ne­go. Usta, oczy, wła­ści­wie cała jej mowa ciała krzy­cza­ła „NIE!”. Przez to Mal­wi­na zda­wa­ła się być nie­przy­stęp­na i ob­ra­żo­na na cały świat.

Sara już na wej­ściu za­ga­da­ła o cho­mi­ka.

– Nie zgad­niesz, co się stało – po­wie­dzia­ła – we­te­ry­narz oświad­czył, że cho­mik zdechł ze sta­ro­ści.

– Jak to? – zdzi­wił się Ma­riusz – Prze­cież ku­pi­li­śmy go le­d­wie mie­siąc temu! Nie są­dzisz, że cho­mi­ki żyją tro­chę dłu­żej?

– W takim razie sprze­da­li nam umyśl­nie sta­re­go cho­mi­ka… Nie wiem…, ale nie za­uwa­ży­łam wcze­śniej na jego sier­ści si­wych wło­sów, a teraz… Może miał jakiś silny stres i osi­wiał w jedną noc?

– Cho­mik miał­by osi­wieć w jedną noc? Ze stre­su? Bez prze­sa­dy!

Nagle Ma­riu­sza olśni­ło. Wy­rwał jak opa­rzo­ny i po­biegł na górę. Wszedł do po­ko­ju i wol­nym, ostroż­nym kro­kiem zbli­żał się w kie­run­ku sta­re­go ze­ga­ra.

– Ty… – po­wie­dział – Ty …

– Z kim roz­ma­wiasz? – spy­ta­ła nagle Mal­wi­na, któ­rej obec­no­ści chło­pak nie za­uwa­żył.

– Z nim! – krzyk­nął wska­zu­jąc mar­twy przed­miot na ścia­nie – on jest nie­bez­piecz­ny! Stwa­rza za­gro­że­nie! Trze­ba go usu­nąć!

Mal­wi­na wpa­try­wa­ła się w chło­pa­ka nie ro­zu­mie­ją­cy­mi ocza­mi. Ma­riusz spoj­rzał na jej za­sko­czo­ną a za­ra­zem wiecz­nie od­ma­wia­ją­cą twarz i szcze­rze się zdzi­wił, jakim cudem po­wie­dzia­ła „Tak”, kiedy pro­sił ją by zo­sta­ła jego dziew­czy­ną.

– Chcesz po­wie­dzieć, że roz­ma­wiasz z ze­ga­rem? – spy­ta­ła.

Ma­riusz zro­zu­miaw­szy wresz­cie jak ko­micz­na musi być jego sy­tu­acja wziął głę­bo­ki od­dech i spró­bo­wał spoj­rzeć na sy­tu­ację obiek­tyw­nie.

– Zro­bi­my eks­pe­ry­ment – po­wie­dział – po­cze­kaj.

Wy­biegł z po­ko­ju. Wró­cił po chwi­li z do­nicz­ką wy­peł­nio­ną zie­mią i szklan­ką wody. Wy­cią­gnął z kie­sze­ni małe zia­ren­ko po­ma­rań­czy i wci­sną je w zie­mię. Ca­łość ob­fi­cie skro­pił wodą i po­sta­wił na środ­ku po­ko­ju.

– Jutro wszy­scy stąd wy­jeż­dża­my – za­czął – ta do­nicz­ka bę­dzie tu stała w sa­mot­no­ści. Zo­ba­czy­my, co się z nią sta­nie po na­szym po­wro­cie.

Mal­wi­na wciąż nie ro­zu­mia­ła, o co cho­dzi. Ki­wa­ła głową na boki i trze­po­ta­ła rzę­sa­mi bez­myśl­nie przy­ta­ku­jąc jak pa­pu­ga. Ma­riusz zo­rien­to­wał się, iż fak­tycz­nie dziew­czy­na nie może mieć o ni­czym po­ję­cia, więc po­sta­no­wił po krot­ce przy­bli­żyć sy­tu­ację.

– Cho­dzi o to – po­wie­dział – że ten zegar ma ma­gicz­ne wła­ści­wo­ści. Bawi się cza­sem, może zro­bić wszyst­ko, nawet cof­nąć cię do cza­sów ka­mie­nia łu­pa­ne­go. On żyje wła­snym ży­ciem a co naj­gor­sze śmie­je się ze mnie!

Brawo! Nie za­brzmia­ło to zbyt in­te­li­gent­nie.

– Zo­ba­czysz, co się sta­nie z do­nicz­ką po na­szym po­wro­cie z wy­ciecz­ki – po­wie­dział wi­dząc, że zdzi­wie­nie Mal­wi­ny za­czy­na się zmie­niać w prze­ra­że­nie – A teraz chodź­my do Adama, za­pra­szał nas do sie­bie, pa­mię­tasz?

Dziew­czy­na kiw­nę­ła głową na zgodę wle­pia­jąc wzrok w ścien­ny zegar. Może już czas się z nim roz­stać? – po­my­śla­ła.

 

Ma­riusz prze­spał ko­lej­ną noc w sa­lo­nie. Rano wszedł do po­ko­ju, który za­stał w sta­nie, jakim go zo­sta­wił po­przed­nie­go dnia, żad­nych nie­spo­dzia­nek. Wrzu­cił tro­chę ubrań do ple­ca­ka i szyb­kim kro­kiem wy­szedł z po­ko­ju. Z miłą chę­cią opusz­czał dom na pięć dni.

 

Jak bar­dzo może zmie­nić się pokój w ciągu pię­ciu dni? Weźmy pod uwagę, że nikt w nim nie prze­by­wał, żaden ka­ta­klizm go nie do­tknął, ale… jest w nim dziw­ny zegar nie­zna­ne­go po­cho­dze­nia. Od­po­wiedź brzmi: w ogóle – czy­sto teo­re­tycz­nie i zdro­wo­roz­sąd­ko­wo my­śląc. Ale odłóż­my na bok zdro­wy roz­są­dek.

Tak jak za­po­wie­dzia­ła Sara w cza­sie nie­obec­no­ści ro­dzi­ny Marz, domem za­ję­ła się Iza­bel­la. Bar­dzo prze­ję­ta swoją rolą wy­sprzą­ta­ła cały salon i każ­de­go dnia wie­czo­rem pod­le­wa­ła ro­śli­ny. Nie­ste­ty nie dane jej było prze­ko­nać się jak spra­wu­je się jej pre­zent. Ma­riusz za­mknął drzwi, co Iza przy­ję­ła zresz­tą z dużym roz­cza­ro­wa­niem. Czyż­by bał się, że coś mu zgi­nie? Nigdy w życiu nie prze­szło­by jej prze­cież przez myśl, że oto za drzwia­mi po­ko­ju jej sio­strzeń­ca od­by­wa się bar­dzo nie­co­dzien­ny eks­pe­ry­ment.

 

Kilka dni spę­dzo­nych poza domem za­koń­czy­ło się w chwi­li prze­stą­pie­nia progu oj­czy­ste­go domu. Już dzień wcze­śniej Ma­riusz przy­go­to­wał się na tę chwi­lę. Był pe­wien, że jego oczom ukaże się nie­sa­mo­wi­ty spek­takl.

Z miną zdo­byw­cy wszedł do po­ko­ju trzy­ma­jąc Mal­wi­nę za rękę.

– Teraz uwa­żaj – po­wie­dział – wiem, że to, co mó­wi­łem brzmia­ło tro­chę dziw­nie, ale teraz mu­sisz mi uwie­rzyć.

Ro­zej­rze­li się po po­miesz­cze­niu.

Wszyst­ko le­ża­ło na miej­scu. Nic nie zmie­ni­ło swo­je­go po­ło­że­nia, nic w nie­okre­ślo­ny spo­sób się nie prze­mie­ści­ło.

Ma­riusz pod­biegł do do­nicz­ki. Ani zia­ren­ko ubi­tej przez niego ziemi się nie prze­su­nę­ło.

– My­śla­łeś, że w ciągu pię­ciu dni wy­ro­śnie ci drze­wo po­ma­rań­czo­we? – spy­ta­ła z kpiną, tym samym zdo­by­wa­jąc się chyba na pierw­sze in­te­li­gent­ne słowa w swoim życiu.

– Wła­ści­wie… Chyba… Chyba tak…

Ma­riu­szo­wi zro­bi­ło się nie­wy­mow­nie głu­pio. Wy­szedł na idio­tę przed dziew­czy­ną, co ona teraz o nim po­my­śli? Jak w ogóle mógł uwie­rzyć w coś ta­kie­go?

– Słu­chaj… Wiem, że to może za­brzmieć tro­chę nie­wia­ry­god­nie, ale ten zegar na­praw­dę zabił mi cho­mi­ka!

Mal­wi­na wpa­try­wa­ła się w oczy swej pierw­szej, praw­dzi­wej mi­ło­ści (ko­lej­nej pierw­szej, praw­dzi­wej mi­ło­ści) i nie ukry­wa­jąc po­iry­to­wa­nia spy­ta­ła:

– Czy ty na­praw­dę uwa­żasz mnie za taką idiot­kę? My­ślisz, że uwie­rzę, iż zegar zabił two­je­go cho­mi­ka?

– Nie… To zna­czy tak… Po­słu­chaj…

– Nie! – prze­rwa­ła.

Ma­riusz za­stygł w bez­ru­chu jakby Mal­wi­na wła­śnie oznaj­mi­ła, że chce go zabić naj­bar­dziej be­stial­ską me­to­dą, jaką tylko czło­wiek był w sta­nie wy­my­ślić. Jed­no­cze­śnie ze zdzi­wie­niem od­krył, że jej słowa pierw­szy raz ide­al­nie pa­su­ją do ca­ło­kształ­tu całej oso­bo­wo­ści.

Wy­gląd mówi „NIE!”.

Usta mówią „NIE!”.

Z tym, że nawet mina Mal­wi­ny nie by­ła­by w sta­nie wy­ra­zić ta­kie­go znie­cier­pli­wie­nia i zło­ści, co to kró­ciut­kie słowo.

– Wy­cho­dzę – po­wie­dzia­ła – i nie mam za­mia­ru słu­chać tych bajek. Nie­dłu­go za­czniesz mi wma­wiać, że po­rwa­li cię ko­smi­ci.

To po­wie­dziaw­szy wy­szła po­zo­sta­wia­jąc Ma­riu­sza sa­me­go. Co cie­ka­we chło­pak wcale nie był zroz­pa­czo­ny za­cho­wa­niem dziew­czy­ny, które mo­gło­by su­ge­ro­wać, że pięk­na mi­łość do­bie­gła końca. Wpa­try­wał się tylko w drzwi z mało in­te­li­gent­ną miną, nie mogąc uwie­rzyć, że Mal­wi­na zdol­na była do ta­kie­go czynu.

Kiedy wresz­cie otrzeź­wiał spoj­rzał w twarz ze­ga­ra. Znów się z niego śmiał. Szy­der­czo wy­krzy­wiał wska­zów­ki tak, że Ma­riu­szo­wi wy­da­wa­ło się przez chwi­lę, że widzi jego zęby.

– Kpisz sobie ze mnie! – krzyk­nął – Cały czas stro­isz sobie ze mnie żarty!

Chwy­cił pierw­szy lep­szy przed­miot, jaki na­wi­nął się pod rękę i z całą siłą ci­snął w zegar. Osła­nia­ją­ca tar­czę szyb­ka pękła i drob­niut­ki­mi ka­wał­ka­mi po­sy­pa­ła się na dywan. Ma­riusz spoj­rzał na przed­miot, który upadł na pod­ło­gę i przy­to­czył się pod jego stopy. Był okrą­gły, miał po­ma­rań­czo­wy kolor.

Po­ma­rańcz unio­sła się do góry i ude­rzy­ła pro­sto w czoło Ma­riu­sza, który upadł na plecy nie tyle pod wpły­wem ciosu, co oszo­ło­mie­nia. Wziął ją do ręki. Nagle owoc po­czął się kur­czyć marsz­czyć i wy­sy­chać. To, co po­zo­sta­ło po nim po trzy­dzie­stu se­kun­dach przy­po­mi­na­ło wy­schnię­tą na słoń­cu śliw­kę. Spoj­rzał na zegar. W miej­scu roz­bi­tej szyb­ki błysz­cza­ła nowa, na dy­wa­nie nie było nawet śladu po okruch szkła.

– Albo mi się wy­da­je – wy­mam­ro­tał – albo ty krad­niesz czas by za­cho­wać mło­dość.

– Nie krad­nę, żywię się – od­po­wie­dział nie­wia­do­mo jaki głos, nie­wia­do­mo skąd.

Ma­riusz wcale nie ocze­ki­wał, że zegar od­po­wie. Ra­cjo­nal­nie my­śląc, nikt by tego nie ocze­ki­wał. Jed­nak w za­ist­nia­łej sy­tu­acji ko­rzy­sta­nie z ter­mi­nu „ra­cjo­nal­ny” może oka­zać się nie tyle zbęd­ne, co nawet szko­dli­we. Trze­ba przy­jąć do wia­do­mo­ści to, co dzie­je się wo­ko­ło. Rze­czy­wi­stość czy sza­leń­stwo – cza­sa­mi to jedno i to samo.

– Więc zja­dłeś czas mo­je­go po­ko­ju? Stąd kurz? I za­bi­łeś mo­je­go cho­mi­ka?

– Każde żywe stwo­rze­nie i każdy przed­miot po­sia­da swój czas. Ja od­ży­wiam się cza­sem nie­po­trzeb­nym, takim, któ­re­go nikt nie wy­ko­rzy­sta jak na­le­ży. Dzię­ki temu żyję. Twój pokój nie po­trze­bo­wał ta­kiej ilo­ści czasu jak po­sia­dał. Za­bra­łem mu pół roku a on nic na tym nie stra­cił.

Głos był chłod­ny i obo­jęt­ny. Mówił o tym wszyst­kim zu­peł­nie tak, jakby było to po­wszech­ne i oczy­wi­ste jak spo­ży­wa­nie na śnia­da­nie bułki z dże­mem.

– A cho­mik? Prze­cież go za­bi­łeś.

– Za­bie­ra­jąc zwie­rzę z jego na­tu­ral­ne­go śro­do­wi­ska czło­wiek od­bie­ra mu cel, do któ­re­go zo­sta­ło ono stwo­rzo­ne. W klat­ce każdy dzień taki sam. Ten czas nie był mu po­trzeb­ny.

Ma­riusz mil­czał.

– Twoim cza­sem rów­nież się od­ży­wia­łem – po­wie­dział zegar po chwi­li – Od­ży­wia­łem się każdą zmar­no­wa­ną przez cie­bie chwi­lą. Nikt…

– Nie! – prze­rwał Ma­riusz – Jak to od­ży­wia­łeś się moim cza­sem? To mój czas, nie po­wa­li­łem ci na to!

– To na­tu­ral­na kolej rze­czy. Nic w przy­ro­dzie się nie mar­nu­je. Tylko czło­wiek tak po­tra­fi. Dla­te­go po­wsta­ły ze­ga­ry, które wy­ko­rzy­stu­ją mar­no­wa­ny czas, aby ener­gia w świe­cie nie za­ni­ka­ła.

– Więc czego ode mnie chcesz?

– Jesz­cze pię­ciu dni. W każ­dym miej­scu prze­by­wam dwa­na­ście dni, tyle ile mie­się­cy jest w roku. Potem ru­szam w dal­szą drogę, po­si­lać się w innym miej­scu.

– To wszyst­ko? Bę­dziesz tu wi­siał pięć dni a potem będę go mógł cię komuś pod­rzu­cić? Wy­słać pocz­tą w świat? Zro­bić co­kol­wiek?

– Prze­ka­zać dalej.

– Czym się bę­dziesz od­ży­wiał?

– Każ­dym cza­rem, który jest wokół cie­bie. I twoim wła­snym, jeśli na­le­ży­cie go nie spo­żyt­ku­jesz.

Za­brzmia­ło to groź­nie, mimo że Ma­riusz nie od­czuł dzia­łań ze­ga­ra bez­po­śred­nio na sobie. Nie za­mie­rzał jed­nak spraw­dzać jak wiel­ką zegar po­sia­da moc i czy przyj­mu­je od­mo­wy. Zgo­dził się, więc na wszyst­ko.

 

Przez na­stęp­ne pięć dni zegar wi­siał spo­koj­nie na swoim miej­scu nie wy­ka­zu­jąc żad­nych nad­przy­ro­dzo­nych zdol­no­ści. Na­stał spo­kój. Zo­sta­ła tylko jedna je­dy­na cecha (naj­gor­sza), która przez ten krót­ki czas ka­za­ła wie­rzyć Ma­riu­szo­wi w praw­dzi­wość wspo­mnień – bez­czel­ny, szy­der­czy śmiech, któ­re­go nie za­po­mniał do końca życia. I może jesz­cze pewna re­flek­sja, jakby czas zmar­no­wa­ny przez jed­ne­go mógł być do­sko­na­le wy­ko­rzy­sta­ny przez dru­gie­go.

 

Koniec

Komentarze

Ja się naj­pierw do ję­zy­ka przy­cze­pię: http://pl.wikipedia.org/wiki/Przecinek - bo mam wra­że­nie, że jeśli znasz za­sa­dy, to nie wszyst­kie. Poza tym sporo - może nie wpa­dek - ale nie­do­ró­bek: 5 razy słowo "który" w krót­kim pierw­szym aka­pi­cie, pi­szesz "nie" z imie­sło­wa­mi przy­miot­ni­ko­wy­mi od­dziel­nie, pod­czas gdy peł­nią funk­cję ty­po­wo przy­miot­ni­ko­wą, pełno jest drob­nych błę­dów, zdań, któ­rym przy­da­ła­by się in­wer­sja i - ogól­nie - język od­czu­łem jako jed­nak coś prze­szka­dza­ją­ce­go w tek­ście - i nie wcale dla­te­go, że za­mia­rem Twoim było li­te­ral­ne zwró­ce­nie nań uwagi, np. przez wtrą­ce­nia i par­tie tek­stu w na­wia­sach (jesli było).
Druga spra­wa - kom­po­zy­cja. Ro­zu­miem, że an­ty­we­ryzm miał być obec­ny za­rów­no w tre­ści jak i for­mie (stąd pew­nie zu­peł­nie nie­ra­cjo­nal­ne za­cho­wa­nia po­sta­ci), więc chyba naj­le­piej by­ło­by uczy­nić kom­po­zy­cję ści­śle pod­le­głą jed­ne­mu kon­kret­ne­go wąt­ko­wi, a tu ja­kieś na po­cząt­ku wstę­py o ze­spo­le pił­kar­skim i wstaw­ki-pró­by upraw­do­po­dob­nie­nia zda­rzeń (a jeśli chcia­łeś od­nieść mar­no­tra­wie­nie czasu do pił­kar­skie­go epi­zo­du, to po­wi­nie­neś był bar­dziej to wy­eks­po­no­wać)
Nic spe­cjal­ne­go: 3/6

Po­mysł nie­zły, warto by­ło­by mu po­świę­cić tro­chę wię­cej czasu - czyli nieco roz­bu­do­wać tę sek­cję tek­stu, w któ­rej mowa o od­ży­wia­niu się cza­sem. Miej­sca­mi siada sty­li­sty­ka i in­ter­punk­cja, tra­fi­ło się też tro­chę moim zda­niem nie­po­trzeb­nych wtrą­ceń, zwłasz­cza w pierw­szym i dru­gim aka­pi­cie - może mają uka­zać lek­kość pióra, ale nie­ste­ty ra­czej spra­wia­ją, że tekst wy­da­je się prze­ga­da­ny.

Po­do­ba­ło mi się. Pisz dalej. Masz dobre po­my­sły :).

Fa­bu­lar­nie dobre, ale za­koń­cze­nie zbyt mo­ra­li­za­tor­skie jak na mój gust. Nie trze­ba pod­su­mo­wy­wać w ten spo­sób, bo wy­dźwięk jest jasny już w mo­men­cie, gdy zegar wy­ja­śnia Ma­riu­szo­wi, co dzie­je się z cza­sem.

Nowa Fantastyka