
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
*** Maxim
Bar “U Maxima” wciśnięty był niedbale pomiędzy dwie dawno zapomniane kamienice. Niewielki budynek przypominający na pierwszy rzut oka niewielki magazyn przyozdabiał ciemnoniebieski, mrugający nieregularnie neon. Wejścia broniły dwuskrzydłowe, metalowe drzwi z których ciemnoniebieska farba o odcieniu niemalże identycznym z tym z neonu odchodziła drobnymi płatkami, oraz para dryblasów o zwodniczym wyglądzie dworcowego menela. Bylejakie swetry szyte były jednak, by ukryć noszone pod ramieniem kabury oraz nabite mięśniami ciała, a matowe oczy ochroniarzy obserwowały okolicę z bystrością godną jastrzębia.
Wnętrze w dużej mierze wypełniał parkiet: olbrzymia tafla błękitnego, półprzezroczystego szkła podświetlanego od spodu baterią reflektorów. Pomiędzy szkłem a reflektorami gorące powietrze tłukł niestrudzenie tuzin niewielkich wiatraków – efekt przypominał nieco światła stroboskopów, był jednak dużo bardziej ogłupiający. Nad parkietem unosiło się kilka głośników przymocowanych do sufitu grubymi łańcuchami oraz kolejne reflektory. W głębi za parkietem znajdowało się kilkanaście stolików, natomiast całą długość lewej ściany zajmował kontuar wykonany z naturalnego mahoniu. Najważniejszy jednak nie był sam bar lecz to, co kryły jego piwnice…
Rozpoznany przez jednego z drabów skinąłem na powitanie głową a on odpowiedział otwarciem drzwi. W tej samej chwili moje zmysły oszalały. Kakofonia dźwięków, produkowanych w równej mierze przez dj-a, co przez klientów wiecznie zapełnionego "Maxima" zaatakowały mnie, nieomal zbijając z nóg. Procesor wariuje, usiłując znaleźć poziom dźwięku, który nie spowoduje mojego szaleństwa, selekcjonując jednocześnie kwaśny odór nie do końca przetrawionego alkoholu, niemożliwej do przetrawienia zapachowej mieszanki dymu z setek papierosów, czy wreszcie zwykłego ludzkiego potu. Przyćmione, niebieskawe światło z trudem przebija się przez sino-szarą mgłę wiszącą w pomieszczeniu, mieszaną tłumem poruszających się ludzi. Przystanąłem na chwilę w progu by oswoić się z atmosferą lokalu, po czym zagłębiłem się w wypełnioną energią jaskinię.
Kierując się na prawo od wejścia szerokim łukiem ominąłem parkiet. Kiedy dopadłem wreszcie stolika w głębi sali cały ociekałem potem – mimo iż szedłem wzdłuż bocznej ściany, nadal musiałem przebić się przez setki wijących się w wiecznym skurczu ciał, co bardziej przypominało przeprawę środkiem amazońskiej dżungli. Albo przynajmniej środkiem tego, co z amazońskiej dżungli pozostało. Ledwo usiadłem, kiedy na stolik położył się nieregularny cień, niczym plama atramentu wylewająca się nagle z dwudziestowiecznego kałamarza. Podniosłem wzrok i napotkałem sztuczny, przyklejony uśmiech niezbyt udanie maskujący zmęczenie. Lecz wtedy opada maska sztuczności a oczy uśmiechają się do mnie.
Sally opadła na krzesełko obok, niemal oddając ducha; z trudem utrzymuje równowagę na chybotliwym meblu. Uśmiechnąłem się również – Sally jest moją ulubioną kelnerką, jedyną, która naprawdę kocha ten lokal i swoją w nim pracę.
– Boże, dziewczyno! Wykończysz się! – przekrzykuję hałas. – Ile to już na nogach?!
– Piętnasta godzina! – Sally uśmiechnęła się dzielnie, wstając powoli. – O mnie się nie bój! Patrz lepiej, coby ktoś nie odstrzelił twojego zgrabnego tyłka! To co zwykle?!
Kiwnąłem tylko głową, poddając się kolejnej fali jazgotu otaczającego mnie zewsząd. Czuję go fizycznie, czuję jego wrogość – chce przecisnąć mnie przez krzesło, wbić w ziemię. Materializuje się w okolicy parkietu, wpatrując się we mnie pulsującymi szaro-niebiesko oczami; postępuje ku mnie wyciągając ociekające błękitną krwią dłonie. Twarz wykrzywia mu grymas nienawiści – grymas, który odsłania ociekające ciemnoniebieską posoką nierówne zęby. Przebiera nogami, idealnie zgrywając się z ogłuszającym łup-łup muzyki. Moja ręka powędrowała ku pistoletowi na prawym udzie, lecz napotkała jedynie pustkę. Potwór nagle jest zupełnie blisko – rzuca się ku mnie wskakując na stolik, który ugina się pod jego ciężarem. Trzask!
– …ci nie jest?! Hej! Zero!!
Przeminęły całe wieki, nim w końcu zobaczyłem wpatrującą się we mnie Sally. Drgnąłem, widząc przerażenie w jej oczach. Potrząsnąłem głową aby uwolnić umysł od wypełniającej go wizji, mój wzrok padł na przyniesioną dopiero co szklankę stojącą na stoliku.
– Już dobrze, Sally – powiedziałem, bardziej jednak po to by dodać sobie otuchy. – Już dobrze!
Sally uśmiechnęła się niewyraźnie, nie do końca przekonana.
– To cię kiedyś zabije, Zero! Te wszystkie cholerne kable w twojej głowie kiedyś się przepalą i… – nachyliła się nade mną – …puff!! Wiesz, co Psychosquad robi z takimi, co mają przepalone druciki?
– Daj mi spokój! – wrzasnąłem – Cholerna matka się znalazła! Idź, zajmij się klientami! – Energicznym gestem podniosłem szklankę i opróżniłem ją jednym haustem. Puste szkło huknęło głucho o blat stolika. Sally zrobiła krok w tył, szaro-błękitny tłum wchłonął ją niemal natychmiast.
Przez chwilę wpatrywałem się tępo przed siebie, moje myśli blakły aż ogarnęło mnie całkowite odrętwienie. Nie wiem, jak długo tak siedziałem nim ponownie zobaczyłem Sally przedzierającą się w moim kierunku. Żywa, ludzka ściana wypluła ją w końcu tuż przy moim stoliku. Znowu opadła ciężko, głośno stawiając na stole blaszaną tacę – narzędzie swojej pracy – z dwoma szklaneczkami wypełnionymi smoliście czarną substancją.
– Przepraszam, Zero – Odezwała się po dłuższej chwili. – Wystraszyłeś mnie cholernie, ot co. Szkoda, że nie widziałeś swojej miny! – Parsknęła nerwowym śmiechem. Nadal milczałem, lecz nie zbiło jej to z tropu. Ona nie jest z tych, którym przeszkadza milczenie drugiej strony.
– No już, już. Napij się ze mną do cholery. Na koszt firmy.
Sięgnąłem po szklaneczkę. Przyglądałem się chwilę plamie światła na powierzchni cieczy – do złudzenia przypominała plamy ropy wirujące w kałuży – po czym gwałtownym gestem wychyliłem płyn. Zawartość szklanki spłynęła żywym ogniem wzdłuż mojego przełyku i zaatakowała żołądek powodując jego niekontrolowane skurcze. Zaraz potem poczułem, jak ktoś smaruje słodkim niczym miód balsamem podrażnione gardło, jak słodycz koi moje nerwy, wreszcie uspokaja żołądek. Przewróciłem szklaneczkę chcąc ją odstawić – czarna, słodka niczym ulepek ciecz przykleiła moje palce do szkła.
– Muszę pogadać z Maximem – odzyskałem wreszcie głos, słodycz niemal uniemożliwiała mi artykułowanie dźwięków. – Możesz mu powiedzieć, że jestem?
– Jasne – Sally wstała, zbierając szklaneczki. – Smakowało ci?
– Cholernie. Tylko dlaczego to takie słodkie! Czego on tam nawrzucał?
Sally uśmiechnęła się tylko, obróciła się na pięcie i po raz kolejny dała się połknąć niebieskookiemu potworowi.
Godzinę później zrobiło się jeszcze bardziej jazgotliwie, tłoczno i duszno, choć w życiu nie spodziewałbym się, że będzie to możliwe.
– Co jest grane? – głos z trudem przebił się przez kakofonię. Spojrzałem na rozmówcę; Maxim był ogromnym, nieco niedźwiedziowatym facetem dobijającym pięćdziesiątki. Nadal jednak płynęła w jego żyłach adrenalina (głowę dam, że ciągle jest w stanie pokonać trzy-czwarte Strefy). Idealnie ogolona czaszka odbijała błyski światła, toporne rysy twarzy na szczęście pogrążone były w cieniu.
– Zapomniałeś języka w gębie, Zero? – człowiek legenda wpatrywał się we mnie swoimi wielkimi, niewiarygodnie zielonymi oczami.
– Nie, nie – uśmiechnąłem się – Po prostu… Nie wyglądasz jak chodząca skamielina. Ciągle nie mogę się do tego przyzwyczaić.
Roześmiał się swoim charakterystycznym, gardłowym głosem; jego policzki zatrzęsły się.
– Heh. Czy naprawdę tak trudno uwierzyć, że kiedyś błądziłem po ulicach w poszukiwaniu śmierci? Po prostu mi się udało. Przeżyłem, by w końcu wylądować tutaj. – Lewe ramię nakreśliło niewielki łuk.
– Niewielu jest takich, naprawdę.
Przez chwilę przyglądał mi się uważnie, uśmiech powoli zsuwał się z jego twarzy.
– Powiedz mi coś, czego jeszcze nie wiem. Na przykład – po co mnie tu ściągnąłeś? Mam trochę spraw na głowie. – Machnął ręką w kierunku baru, nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Potrzebuję skorzystać z Areny.
– Gdzie planujesz ćwiczenia? – To ten typ człowieka, co to od razu przechodzi do rzeczy. Jeżeli potrzebuję skorzystać z Areny, to znaczy że będzie sieczka.
– Jeszcze nie wiem. Wiadomość dostałem niedawno i nie bardzo mam pojęcie, co się kroi.
Maxim odwrócił się przodem do parkietu by dłuższą chwilę pomilczeć. W końcu powrócił do mnie. Z kieszeni na przedzie swojej plastikowej, półprzezroczystej koszuli wyjął kawałek białego plastiku z namalowaną na nim czerwoną trójką i podał mi ją przez stolik. Przez pozbawioną skóry zewnętrzną część jego dłoni widać było dokładnie całą hydraulikę: szary metal zastępujący mięśnie i czerwony plastik w miejsce żył. Plastikową kartę natychmiast schowałem do kieszeni.
– Sala trzecia jest wolna. Powiem chłopakom, żeby na ciebie poczekali. – Wielkolud uniósł się płynnym ruchem; jego cień pojawiał się, to znów znikał z blatu stolika w rytmie muzyki. – Nie daj się, Zero.
Nim zdążyłem odpowiedzieć ruszył w stronę tłumu klientów (rozstępowali się przed nim, niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem). Ruszyłem w stronę toalet – "chłopaki" Maxima szybko stawali się niecierpliwi.
Kiedy dotarłem do tylnej ściany lokalu, koszula znowu kleiła się do moich pleców. Minąłem dwoje drzwi oznaczonych dość pokracznymi symbolami mężczyzny i kobiety (nie chciało mi się do toalety), interesowały mnie natomiast niewielkie, żelazne drzwi pomalowane na zgniło-zielono, nie oznaczone w żaden sposób. Stuknąłem w nie dwukrotnie; uchyliły się bezszelestnie ukazując długi korytarz, oświetlony kilkoma bladymi jarzeniówkami i zakończony schodami prowadzącymi w dół. Tuż za drzwiami stał ponury dryblas, ubrany w koszulkę bez rękawów i spodnie w kolorze khaki z niezliczoną ilością kieszeni. Jego pooraną bliznami twarz wykrzywiło coś na kształt uśmiechu, lecz nie odezwał się do mnie. Skinął tylko głową, ja odwzajemniłem się identycznym gestem po czym ruszyłem w głąb korytarza. W połowie wysokości schody zakręcały o sto osiemdziesiąt stopni, by zakończyć się kolejnym, równie długim co poprzedni korytarzem. Ten jednak był bardziej oświetlony, a po obu jego stronach widniał szereg ponumerowanych drzwi. Podszedłem do tych, na których widniała olbrzymia, srebrna trójka i do szarej płytki tkwiącej w ścianie po mojej prawej stronie przyłożyłem otrzymany od Maxima plastik. Drzwi bezszelestnie wsunęły się w ścianę, by po chwili równie cicho zamknąć się za mną.
*** Arena.
Pomieszczenie w którym się znalazłem było niemal idealnym kwadratem o bokach czterech, może pięciu metrów. Białe, gładkie ściany zlewały się z równie białą podłogą odbijającą niebieskawe światło lejące się zawieszonych u sufitu – białego, a jakże – jarzeniówek. Całe wyposażenie pokoju stanowiły długi, prostokątny stół obity skórą, z którego odchodził całkiem spory pęk kabli (wił się po podłodze tworząc dziwaczne kształty i nikł w ścianie dokładnie naprzeciwko wejścia) oraz niewielka klawiatura wpasowana w ścianę tuż poniżej kabli, mniej więcej na wysokości mojego pasa. Kiedy podszedłem do stołu zauważyłem leżącą na nim złoconą końcówkę kabla. Nagle poczułem czyjąś obecność za plecami – to drzwi bezszelestnie wpuściły niewysoką i brzydką dziewczynę ubraną w biały, lekarski kitel. Bez słowa wskazała łóżko i podeszła do klawiatury; wcisnęła jeden z klawiszy i w pomieszczeniu zapanował półmrok a w jednej ze ścian pojawił się niewielki, zielonkawy prostokąt. Nim podszedłem do łóżka ona już stukała w klawisze a kształt na ścianie wypełniał się setkami znaków.
– Powiedz, kiedy będziesz gotowy – rzuciła w moją stronę, nawet się nie odwracając ani nie przestając pisać. Głos miała równie nieprzyjemny co aparycję. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko ułożyć się na niewiarygodnie miękkim i wygodnym stole; jego powierzchnia natychmiast dostosowała się do kształtu moich pleców. Przymknąłem oczy i wetknąłem złotą wtyczkę w przeznaczone do tego miejsce. U mnie znajdowało się ono tuż przy obojczyku, niemal u nasady szyi, choć różni ludzie wymyślają co i rusz to inne miejsca dla swoich gniazd. Na to także panuje moda – moda jest Twoim życiem, a podążanie za nią – Twoim przeznaczeniem.
Światło zgasło na moment, za opuszczonymi powiekami czaiła się ciemność. I choć nadal czułem swoje ciało i miałem świadomość iż za chwilę znajdę się w Sieci, to jednak wstrząsnął mną niekontrolowany dreszcz strachu. Znam przypadki, kiedy ludzie ginęli bezpowrotnie w trakcie podróży do lub ze Sztucznych Krain – ich umysły nigdy już nie odnalazły drogi do pustych skorup ich ciał; żadna istota ludzka nie jest w stanie mnie tak przestraszyć.
Otworzyłem oczy, kiedy poczułem w nozdrzach zapach wilgoci i stęchłego powietrza. Jak wiele razy wcześniej, znajdowałem się w niewielkim, kwadratowym pomieszczeniu. Wilgoć na murowanych ścianach odbijała niewielką ilość światła, która wpadała do pomieszczenia. Z poprzednich wizyt w tym miejscu wiedziałem, że za plecami mam niewielki, zakratowany otwór za którym czaiła się ciemność a jedyna droga z pomieszczenia to krótki, niewysoki korytarz przez który wpadała odrobina białego światła. Dniało, jak zawsze zresztą kiedy tutaj trafiałem. Po plecach przeszedł mnie kolejny dreszcz – wiedziałem, co musieli czuć gladiatorzy wychodzący na scenę, by walcząc z lwami bądź sobą nawzajem zadowolić rządną krwi gawiedź. Jednak kiedy wstępowałem po tych kilku stopniach krótkiego korytarza, wiedziałem, że nie czekają na mnie pragnące rozrywki tłumy. Lwy jednak… Lwy były prawdziwe. Z tą tylko różnicą, że nie wypadną na ciebie, kiedy postawisz pierwsze kroki na arenie. Te lwy będą czaiły się tuż poza zasięgiem twojego wzroku, czekając na jeden fałszywy krok. Wiesz, że tam są i wiesz, że są prawdziwe – mówi ci o tym każdy napięty do granic wytrzymałości nerw.
Pierwszych kilka kroków na arenie jest stawianych niemalże na oślep – światło dnia po wyjściu z tunelu jest obezwładniające. Nieważne, jak bardzo nafaszerowane elektroniką jest twoje ciało – w Sztucznych Krainach obecny jest tylko twój umysł, co czyni pobyt tutaj bardziej niż realnym.
Przez chwilę stałem na brzegu areny chłonąc tysiącletni zapach ludzkiej i zwierzęcej krwi i potu, czekając aż moje oczy dostosują się do pełnego słońca popołudnia. Piasek pokrywający arenę parzył moje nagie stopy. Jako, iż byłem tutaj gościem, wszyscy – włącznie ze mną – widzieli mnie jako nagą istotę niesprecyzowanej płci. To jest podstawowa wizualizacja dla gościa, lecz są tacy, którzy mogą pozwolić sobie na coś więcej.
Powoli zaczął do mnie docierać cichy szmer rozmów, to inni goście areny wznowili przerwane moim pojawieniem się rozmowy. Po chwili mogłem w końcu rozejrzeć się w poszukiwaniu osoby, która mnie tutaj ściągnęła. Ttaddeus siedział w loży znajdującej się dokładnie nad wylotem tunelu, którym tutaj przyszedłem, otoczony dwoma czy trzeba pomocnikami w postaci czarnych, nad wyraz wyrośniętych dobermanów. Przeskoczyłem niski, naruszony zębem czasu murek oddzielający arenę od miejsca dla widzów i ruszyłem ku niemu po niskich schodkach. Jeden z dobermanów dotarł do mnie mniej więcej w połowie drogi do Ttaddeusa. Warknął przeciągle, ja odwdzięczyłem się błyskawicznym kopnięciem prosto w wyszczerzone kły. Mogłem sobie na to pozwolić– może nie miałem tutaj swojej Ikony, miałem natomiast swoją renomę. Ttaddeus musiał niedawno zmienić obstawę, gdyż żadne z jego poprzednich popychadeł nie zrobiłoby nic tak głupiego. Doberman odskoczył w tył milknąć i chowając krwawiące dziąsła, w jego oczach dało się widzieć autentyczne zdumienie. Podjąłem wspinaczkę po schodkach, by po chwili znaleźć się w loży. Po drodze złowiłem kilka ciekawskich spojrzeń; niech się zastanawiają, niech zapamiętają, być może kiedyś będą chcieli skorzystać z moich usług?
Ttaddeus był około dwumetrowym, unoszącym się kilka centymetrów nad ziemią srebrnym mieczem z ogromnym rubinem wieńczącym rękojeść i dwoma atramentowo-czarnymi wężami owiniętymi ciasno wokół ostrza. Węże miały niepokojąco ludzkie, błękitne jak niebo oczy. Kiedy Ttaddeus przemawiał, czynił to ustami tychże węży. Węże z kolei miały niepokojący zwyczaj mówienia sentencji na zmianę – jeden rozpoczynał zdanie, drugi je kończył. Skutecznie zbijało to z tropu żółtodziobów, i tak, na mnie też to działało. Bardzo dawno temu.
– Cieszę się, że cię widzę, Zero… – zaszeleścił jeden z węży, a jego ciało naprężyło się i ciaśniej owinęło wokół miecza. Na czarnych jak heban łuskach zagrały błękitne cienie.
– …tym bardziej, że to nagła sprawa i nie byłem w stanie udzielić ci zbyt wielu informacji – dokończył drugi. Również się naprężył, jego łuski miały rdzawy odcień.
– Również się cieszę, że cię widzę, Ttaddeus. – Zająknąłem się wypowiadając to cholerne imię, ale radość ze spotkania była autentyczna.
– Wybacz Korkiemu – Pierwszy wąż obrócił nieznacznie łeb, by przyjrzeć się krwawiącemu z pyska psu, który przyczłapał tuż za mną.
– Musi się jeszcze wiele nauczyć – dorzucił Drugi. Myślenie o Ttaddeusu w dwóch osobach znacznie ułatwiało rozmowę, a i głowa jakby mniej potem bolała. Wzruszyłem ramionami, nie uznając za stosowne odpowiadać. W zamian za to rozejrzałem się za czymś do siedzenia i jak zawsze, kiedy tutaj zaglądałem, nic nie znalazłem. Staliśmy tak chwilę w ciszy: ja – goła, człekokształtna, ruchoma rzeźba z gliny, unoszący się w powietrzu miecz opleciony dwoma wężami i trzy czarne dobermany. Ttaddeus zbierał myśli, a że zajmowało mu to dłużej niż zwyczajowe trzy sekundy, zaczęło mnie ogarniać mnie złe przeczucie.
– Zapewne nie jest ci znana nazwa “Cmentarni Podjudzacze” – zaczął wreszcie Pierwszy – powinieneś jednak znać niejaką Dolores Tokari.
– Jeżeli masz na myśli Dolores, która większość swego życia spędza w sypialni zabawiając się ze swoimi kochankami, a pozostałą jego część przeglądając katalogi z najnowszymi zabawkami, których mogłaby użyć w łóżku w trakcie…
– Dokładnie tę samą – wpadł mi w słowo Drugi. – Zaś “Cmentarni Podjudzacze” to jeden z tysięcy punk-rockowych zespołów, których wszędzie teraz pełno. Kiedy dodasz dwa do dwóch wyjdzie ci zapewne, że Zedrzyjstruny Johnes – wokalista “Cmentarnych” – przetestował na Dolores kilka z jej zabawek. Wystaw sobie – tatuś organizuje niebanalne, urodzinowe party dla swojej kończącej właśnie szesnaście lat córki, wieńcząc uroczystość występem ulubionej kapeli swojej latorośli, a tu w przerwie między piosenkami wokalista wypija o jedno piwo za dużo i bałamuci mu żonę na zapleczu.
– A teraz dochodzimy do sedna sprawy – przejął pałeczkę Pierwszy. – Mam klienta, któremu Zedrzyjstruny miał dostarczyć jakąś niezwykle ważną wiadomość czy inną paczkę, a ponieważ Tokari dowiedział się o łóżkowej przygodzie Dolores i Zedrzyjstruny, ten ostatni ma niewielkie szanse na dożycie pojutrza. Mówię pojutrza, gdyż cała ta urodzinowa heca zaczęła się wczoraj i planowana jest na trzy dni, a że Tiffany jest wielką fanką “Cmentarnych Podjudzaczy”, Tokari musi ścierpieć widok kochanka swojej żony przez jeszcze jeden dzień.
– Twoja głowa w tym, Zero – wtrącił się ponownie Drugi – aby Zedrzyjstruny pożył jednak nieco dłużej i opuścił posiadłość Tokariego w stanie umożliwiającym mu przekazanie tego, co ma do przekazania. Nikt nie będzie rozpaczał, jeżeli przy okazji straci rękę czy nogę, o ile nie wykrwawi się przy tym na śmierć, strata głowy w sensie dosłownym jest jednak wykluczona. Wierzę, że staniesz na wysokości zadania.
Zaszemrało cicho, gdy Pierwszy poprawił swoją pozycję wokół ostrza miecza, przechylając jednocześnie swój gadzi łeb by spojrzeć mi prosto w oczy. Zdziwiłem się nieco, gdy poczułem, że robi mi się nieswojo w wyniku tego spojrzenia.
– Mając jednak na względzie fakt, że nie zostało już zbyt wiele czasu zrozumiem, jeśli odmówisz uratowania kościstej dupy naszego trubadura – zaszeleścił, a z tonu jego głosu wywnioskowałem, że nie tylko nie zrozumie, ale będzie też bardzo, ale to bardzo niezadowolony. Wywieranie takiego nacisku nie należało do metod działania Ttaddeusa, wniosek z tego, że trafił mu się bardzo wpływowy klient; taki, który potrafi się odwdzięczyć, ale też mocno zaszkodzić kiedy coś pójdzie nie po jego myśli. Nie bałem się ani Ttadeusa, ani tym bardziej jego potencjalnego klienta, kiedy się jednak nad tym zastanowić, lepiej jest mieć kogoś takiego po swojej stronie. Poza tym nieco się ostatnio zasiedziałem i z przyjemnością rozprostuję zastałe kości. Pozostaje tylko pytanie, czy zdążę przed Tokarim…
– Zdaje się, że muszę udać się po strój klauna, żeby nie odstawać zbytnio od urodzinowych gości – powiedziałem w końcu, na co zarówno Pierwszy jak i Drugi zaszeleściły z wyraźną ulgą – kolejny znak, że mój przyjaciel był pod wielką presją. Zdaje się nawet, że węże uśmiechnęły się do mnie jadowicie, nie mogłem jednak mieć pewności gdyż w tym właśnie momencie słońce zaświeciło mi prosto w oczy. Odwróciłem się, spoglądając na pustą piaskownicę Areny.
– Wszelkie dane przesłałem już na zwyczajową skrzynkę, pozwoliłem też sobie zasilić twoje konto drobną zaliczką – powiedział Pierwszy do moich pleców. A może był to Drugi? Trudno było stwierdzić nie patrząc na węże.
– Powiedz mi jeszcze, Ttaddeus, dlaczego do cholery nie zmienisz sobie imienia na takie, które da się po ludzku wymówić? – Zapytałem, nadal spoglądając na Arenę.
– Zmykaj już, Zero. Nie zostało Ci zbyt wiele czasu.
O, trzeba to powiedzieć, idzie dalej w lepszą stronę.
Podoba mi się opis wrażeń człowieka z podrasowanymi zmysłami. Niby detal, a cieszy.
Ttaddeus i dialog z nim to chyba najmocniejszy punkt programu. Więcej takich i zainteresowanie opowieścią będzie wzrastać.
Błędów nie wyliczam, bo duszno mam w mieszkaniu, przez co nie chcę mi się wypisywać, wybacz. Dla mnie między 4 a 5.
Robi się ciekawiej. Rozwinięcie i wprowadzenie akcji dobrze zrobiło. I nawet na potencjalne błędy - literówki - nie zwracałam uwagi - tj. nie wiem czy były. Chyba nie :D
Opowiadanie broni się samo :). Nie przepadam za cyberpunkiem więc nie chciałbym tekstu oceniać. Niemniej dobrze sie go czyta.