- Opowiadanie: Dzikowy - Prekariusz

Prekariusz

Krótki postal. Tekst powstał na potrzeby GOREktywu na żywca, w którym mogły brać udział dzieci, dlatego mocno musiałem złagodzić formę, na czym chyba tekst zyskał. Miłego.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Corcoran

Oceny

Prekariusz

I want to kill someone,

I want to see you run

as I'm closing in

 

Asia miała już jedenaście lat. Dokładnie jedenaście, no, nawet trochę więcej, bo od mamy usłyszała, że urodziła się o piątej rano. To właśnie z okazji urodzin wybrały się do sklepu. Tata był jeszcze w pracy, dlatego przyszły we dwie. Dziewczynka nie weszła do sklepu, tylko zatrzymała się przy szklanych gablotach przed wejściem, w których kicały małe króliczki. Były też inne zwierzęta: puchate szynszyle, ciekawskie koszatniczki, kuliste chomiki, ale Asia marzyła o króliczku. Takim, jak ten siedzący w rogu. Futro miał prawie całkowicie białe, jeśli nie liczyć niewielkiej plamki o barwie kawy z mlekiem na prawym policzku. Patrzył na nią ogromnymi czarnymi oczami. Kręcił przy tym noskiem tak uroczo, że dziewczynka zasłoniła dłońmi usta, żeby nie krzyknąć z zachwytu. Była przekonana, że zwierzątko nie lubi hałasu.

Rodziców męczyła od kilku miesięcy, a dokładniej od dnia, w którym Żaneta przyniosła do szkoły Bolka, swojego czarnego milusińskiego. Niby na lekcję przyrody, ale Asia i jej koleżanki wiedziały, że zwierzak był tylko artefaktem służącym zwróceniu uwagi na jego właścicielkę. Co z tego, skoro przez cały dzień wszystkie ustawiały się w kolejce do głaskania i karmienia koniczyną i mleczem, które zrywały przy płocie za szkolnym boiskiem. Od tamtego dnia marzyła o króliczku, chyba nawet o nim śniła, ale nie pamiętała snów, więc nie była pewna.

Mama czasami pozwalała jej korzystać z internetu. Wtedy dziewczynka szukała informacji o królikach, czym je karmić, jak o nie dbać, jak tresować; wybierała najładniejsze zdjęcia, oglądała filmy z kicającymi puchatymi długouchami. Potem, do wieczora, odrabiała lekcje, rysowała, liczyła, rozwiązywała zadania. Wiedziała, że decyzja rodziców w dużym stopniu będzie zależała od ocen.

Miała nadzieję, że króliczka dostanie na Wielkanoc. Przy okazji, bo byłby ładną ozdobą świąt. To przecież taka ładniejsza wersja zająca. Musiała jednak poczekać. Dopiero dziś rano mama powiedziała, że mogą iść do sklepu wybrać Asi przyjaciela.

Klęczała teraz przy gablocie i oglądała zwierzaczki. Wiedziała już, którego wybierze. Cicho mówiła do białej kulki futra, zapewniając, że szybko się zaprzyjaźnią. Gdy usłyszała huk za plecami, w pierwszej chwili chciała zasłonić rozbiegające się we wszystkie strony spłoszone zwierzęta. Króliczek się nie ruszył, za to skulił, a końce uroczo klapniętych uszu dotknęły trocin. Drugi hałas był inny. Zabrzęczało szkło. Czerwone krople pięknie wyglądały na białym futrze.

***

Bim, bim, bim… – dzwonił zegar w drugim pokoju, u Tomka. Maciek nie cierpiał swojego współlokatora między innymi za ten zegar, ale to tylko odprysk gromadzonej nienawiści. Tomek miał wszystko: pieniądze, świetną robotę, w której chyba nawet za bardzo się nie przepracowywał, skoro wychodził do pracy późno, wracał wcześnie, kąpał się i zaraz odświeżony znikał na imprezy. Czasem wracał w towarzystwie pachnącym perfumami, drogimi drinkami i tytoniem. W takie noce Maciek nie spał, budzony gongiem zegara, krzykami ekstazy i waleniem sąsiadów z dołu. Sąsiadów też nienawidził. Tomek jeszcze nie wstał. Przynajmniej łazienki nie zajmie.

Zegar miał jedną zaletę. Nie dało się go zignorować, dlatego Maciek nigdy nie spóźnił się na swoją zmianę w zoologicznym. Od dwóch lat punktualnie przychodził do pracy w sam raz sprofilowanej pod jego zainteresowania, ale nie wykształcenie, jak ironizował. Interesowało go płacenie czynszu, przeceny w Biedzie i wypatrywanie kanarów w tramwaju. Za to studia nie nauczyły go obsługi kasy i czyszczenia kuwet. Dobrze, że ten etap miał za sobą, choć wbrew sobie. Ostatniego dnia w pracy, kiedy po kolejnej fali gnoju lanej mu do uszu przez kierownika, spytał, jak ma wyglądać wypowiedzenie, płakał po raz pierwszy od lat. Ryczał nad sobą, swoim zasranym, samotnym życiem, nad dwoma tuzinami miesięcy sprzątania odchodów gryzoni, wymiatania sierści, ściągania syfonem kału gupików i szczerzenia się do nadzianych frajerów, którym nie bez satysfakcji wciskał najgłupsze porady. Debile by mu uwierzyli, nawet gdyby poradził karmić koty haczykami wędkarskimi, a psy wieszać na noc za obrożę na klamce u drzwi. Ich też nienawidził. Zdarzały się również miłe sytuacje. Kiedyś mieli pająka, którego karmił myszami. Drapieżnik skakał na ofiarę i wbijał kolce jadowe, ogon gryzonia wibrował, długie tylne łapy drżały spazmatycznie. Myszami karmił również piranie. Raz wrzucił do akwarium chorą szynszylę, której kierownik kazał się pozbyć. Potem musiał wymienić wodę i wyczyścić filtry.

Od dziś wszystko miało się zmienić. Kilka dni po opuszczeniu zoologicznego dostał pracę w księgarni, naprzeciw starego miejsca pracy, tylko piętro niżej. Wreszcie trochę higieny, również tej umysłowej. Pachnące woluminy na półkach, oczytani klienci przy kasie – tak to sobie wyobrażał. Czemu nie zwolnił się wcześniej?

***

Telefon wibrował, powodując, że torebka przyjemnie łaskotała biodro. Teresa nie słyszała dzwonka – szum wody w fontannie zagłuszał nawet muzykę dobiegającą z głośników rozwieszonych w całym centrum handlowym. Kobieta zastanawiała się przez chwilę, gdzie odłożyć trzymane w obu dłoniach kiście papierowych toreb, ale po kilku sekundach po prostu ułożyła je przy stopach i sięgnęła po aparat. Westchnęła ciężko, widząc na ekranie zdjęcie jej męża z córką na kolanach. Boże, prawie zapomniała, że zaraz ma odebrać córkę z przedszkola.

– Co tam? – spytała bez powitania.

– Gdzie schowałaś jedzenie Traktora? – Oprócz głosu mężczyzny słyszała miauczenie kota. Delikatnie przyłożyła dłoń do czoła, sprawdzając, czy pot zbierający się pod linią włosów zaczął już rozpuszczać makijaż.

– Nie ma – odpowiedziała sucho. – Zaraz kupię i jadę po Lilkę.

– O której będziesz? – spytał.

– O piątej. Chcesz coś?

– Nie, mam wszystko. Widzimy się w domu. Papa – pożegnał się. Teresa rozłączyła rozmowę. Zawróciła do zoologicznego.

Karmę dla kota kupowała zazwyczaj przez internet z dostawą do domu, dlatego trochę błądziła, zanim znalazła właściwy regał. Ubrana w zieloną kamizelkę pracownica orbitowała jak kometa wokół słońca, raz nawet spytała, czy trzeba pomóc, ale zniecierpliwiona klientka tylko odburknęła, że sobie poradzi. Głupio, bo dziewczyna znalazłaby towar dużo szybciej. W końcu dojrzała znajome opakowanie i skierowała się w tamtą stronę. Nie było to polowanie na upatrzoną na wieszaku sukienkę, ale też satysfakcjonujące. Zdjęła paczkę i zaczęła czytać skład, upewniając się, że to ta sama karma, którą wybredny Traktor raczył spożywać w swojej wielkiej kociej łaskawości. Kilka metrów dalej, po lewej stronie rozległ się huk. Potem drugi. Odwróciła się i prawie wybuchła śmiechem. Przy bramkach stał chudy niski mężczyzna z blond grzywą wchodząca w oczy. Jak w marnym filmie, pomyślała, dopóki nie dostrzegła zniszczonych gablot z gryzoniami. Poczuła uderzenie krwi w skroniach. Z zakupami rzuciła się za regał zastawiony klatkami, transporterami, zabawkami dla kotów. Dobiegła do akwariów i… koniec. Nic więcej, żadnej drogi ucieczki. Wejście na zaplecze musiało być gdzieś indziej, może za regałem? Nie było czasu na sprawdzanie. Szafki pod zbiornikami z wodą były niezabudowane. Zepchnęła wrzucone tam niedbale korzenie i wczołgała się pod akwaria, strącając przy okazji kubeczki z bojownikami. Było jej niewygodnie. Dekoracyjne kamienie wbijały się w skórę, chłodne i wilgotne paczki z płukanym żwirkiem szurały tak głośno! Teresa bardzo żałowała, że kupione ubrania zapakowano w papierowe torby o tak jaskrawych barwach. Czerwień wręcz raziła, zieleń jarzyła się jak pierwiastki promieniotwórcze w kreskówkach. Odrzuciła je, byle dalej. Pomyślała o Lilce. O której zamykają przedszkole? Może powinna zadzwonić do męża? Nie chciała go odrywać od pracy, ale przecież czasem trzeba. Nie, telefonowanie to zły pomysł. Rozmawianie może zdradzić jej kryjówkę. Wyśle SMS-a. Zdenerwowana robiła tyle literówek, że nawet słownik w telefonie nie mógł się domyślić, co chciała napisać. W panice próbowała sobie przypomnieć jakąkolwiek modlitwę. Tak dawno się nie modliła.

– Aniele Boży, stróżu mój… – zaczęła recytować szeptem. Ciepła woda spadła na nią ciężką falą. Szorstkie liście wodorostów podrażniły odsłoniętą skórę ramion i karku. Karmazynowe mieczyki, czarne molinezje i filigranowe neonki skakały po podłodze. Walczyły o oddech.

***

W pokoju praktycznie nie było dekoracji, chyba że za ozdobę uznać fikuśny regał wygrzebany z wiaty śmietnikowej. Zapełniony książkami i zbindowanymi kserówkami prezentował się zacnie. W rogu pomieszczenia stał nieduży telewizorek, jaki ludzie czasem kupują na biwak, kiedy zderzają się z trudnym do przezwyciężenia zespołem odstawieniem nawyku gapienia się w telenowele i teleturnieje. Nad ekranem, za szkłem antyramy, wisiała reprodukcja obrazu Francisa Bacona, ale nie tego filozofa od empiryzmu, tylko malarza. Maciek pocieszał się, że większość ludzkiego mięsa nie ma pojęcia o istnieniu któregokolwiek z nich. Obraz przedstawiał papieża siedzącego na tronie z oparciem wykonanym z dwóch półtuszy wołowych. Sam Ojciec Święty przypominał trupa. Maciek zazwyczaj nie przyglądał się znanemu na pamięć wydrukowi, ale dziś stanął przed nim i trwał tak dobrych kilka minut. Z zamyślenia wyrwał go zegar bijący jeden raz, znaczy minęło pół godziny od pobudki. Czasu coraz mniej, a jeszcze tyle do zrobienia. Pierwszy dzień w nowej pracy.

Na stole obok kilku kromek chleba, puszki pasztetu i słoika ogórków konserwowych postawił starego netbooka, sprezentowanego przez Tomka, który postawił ultimatum, że jeżeli Maciek go nie weźmie, to sprzęt wyląduje na śmietniku. Przyjął podarek, mimo upokorzenia. Przy jedzeniu przeglądał firmowy czat. Chyba przez nieuwagę nikt go jeszcze nie zablokował. Nic nowego – rzadko o nim pamiętali, nawet gdy widzieli go po dziewięć, czasem dziesięć godzin dziennie, a co dopiero teraz. Dwa tysiące starszych wiadomości wczytywało się długo, szczególnie że niektóre zawierały zdjęcia Norka, znienawidzonego kierownika. Gryząc wczorajszy chleb, czytał znane już na pamięć zdania.

Powiem tylko tyle: albo skończycie sobie jaja ze mnie robić i pracować tak, by sie nie napracować, albo podziękuję za współpracę!!! Nie będę Was niańczył i poprawiał po Was stołów itp. Jakim prawem ktoś wkłada do kartonu na zwrot karmę dla kundli i kotów do jednego? I to nie żadna pomyłka. Ściemę możecie sprzedawać znajomym, ale nie mi! Maciek, nie, nie wyłożysz tego jutro gdyż wyłożyła to teraz Sylwia, nie będę nadrabiał pracy za ranną zmianę!

Bla, bla bla, jeszcze przez kilka linijek.

Ej, kurwa, jestem cały pokiereszowany na rękach, na szyi, nawet na dupie, omg!!!! Mały dzisiaj leżał za kasą z gołą dupą. Się pracuje – emot z uśmieszkiem na końcu i zdjęcie potwierdzające, że Mały faktycznie leżał za ladą z gołą dupą. – Dzieci, do jutra. O boszee, 11:30, dramat. Miłej nocki, idę pić.

Zegar wybił pełną godzinę. Maciek cierpliwie poczekał, licząc kolejne gongi. Początek godziny czarownic, jak u Berlioza, tylko że jedenasta przed południem, nie północą. Pocieszał się, że większość ludzkiego mięsa pojęcia nie ma, kim był Berlioz.

Pod prysznicem rozpamiętywał wczorajszą rozmowę z rodzicami. Jak zwykle bezsensowną, jak zwykle sprowadzającą się do namawiania „wracaj, synuś”. Ale musiał wyrzucić z siebie napięcie, rozładować się, scedować trochę ciężaru, więc sam zadzwonił. Pochwalił się matce, że znalazł nową pracę; ojcu, że w końcu zajął się lefoszówką, którą dostał na osiemnastkę. Miała ponad sto lat, ale wyglądała jak nowa. Bez problemu samodzielnie skonstruował brakujące akcesoria. Zachował dla siebie fakt, że prezent przerobił samodzielnie, bo ojcu serce by pękło. Oczywiście nie zdradził też zamiaru praktycznego użycia podarku. Osiemnastka, rozpoczęcie dorosłości. Wydawało mu się, że dopiero w dniu rzucenia roboty podjął swoją pierwszą dorosłą decyzję, czyli zmarnował, ile? Piętnaście lat dorosłości. Może powinien być wdzięczny Norkowi? Nie, zaprzeczył sobie gwałtownym ruchem głowy. Rozrzucona piana leniwie spływała z kafelków.

Odprężony, z wodą kapiącą z blond włosów poszedł do pokoju Tomka. Delikatnie nacisnął klamkę i bezszelestnie wkradł się do środka. Pomieszczenie było ze cztery razy większe niż sypialnia Maćka, choć płacili po równo. Na podłodze leżał dywan przykryty dużą płachtą szarego papieru. Na tym prowizorycznym ołtarzu honorowe miejsce zajmowała lefoszka, otoczona ustawionymi na sztorc cylindrami, przez co całość wyglądała trochę jak Stonehenge. Arkusz ozdabiały pasemka opiłków metalu. Mężczyzna przez chwilę rozglądał się po pokoju. W końcu sięgnął po torbę, w której współlokator trzymał lustrzankę z obiektywem wielkim jak jego pewność siebie. Wyjął sprzęt i delikatnie odłożył na łóżko, obok leżącego Tomka. Spojrzał z zazdrością na jego odsłonięte ciało, na przystojną twarz, harmonijnie zbudowane ramiona i klatkę piersiową. Otrząsnął się, sprawdził po raz kolejny, czy lefoszówka jest gotowa, zgarnął tulejki i wszystko ułożył w torbie. Był prawie gotów.

***

Martyna zniecierpliwiona co chwila spoglądała na zegar wiszący nad wejściem do sklepu. Tarczę ozdabiała fotografia kleszcza, psa i obroży zapobiegającej inwazji tych pierwszych. Teoretycznie za pół godziny powinna skończyć się jej zmiana. Norek znów namieszał w grafiku i dlatego wylądowała sama na całe przedpołudnie. Na szczęście klientów nie było zbyt wielu, tym bardziej tych problematycznych, którzy zazwyczaj pojawiają się wieczorami z setką pytań, dziesiątkami banknotów i kilkorgiem dzieci. Za to od kwadransa po sklepie kręcił się pan Łukasz, stały odwiedzający, bo nie klient. Wpatrywał się w akwaria i co jakiś czas zagadywał pracownika. Piękniczkowate mają nicienie, paletki ciemnieją, ospa u glonojadów. Starszy człowiek, który dzielił się swoją pasją i swoją wiedzą w zamian za złudzenie, że nie jest samotny. A doświadczenie miał ogromne, choć przecież nikt w sieciówce nie będzie leczył ryb. Martyna nie miała sumienia mówić mu, co dzieje się z chorymi sztukami.

– Pani Martyno! – Wyrwał dziewczynę z zadumy. – Tam na filtrach w holendrze chyba widzę glony brunatne. Zaraz się rozplenią po wszystkich roślinach.

Uśmiechnęła się życzliwie.

– Panie Łukaszu, niech pan przyjdzie po południu, jak będzie któryś z chłopaków. To oni zajmują się rybami.

– Ale ja po południu nie mogę. Przekaże pani?

Podała mu wyjęty z kieszeni kamizelki długopis i notesik z logo producenta żwirków do kuwet.

– Niech pan zapisze, żebym czegoś nie pomyliła. Pamięta pan, jak wtedy z tym lekiem na „me”, tym na syfilis, co leczy robaki u ryb.

– Metronidazol – odpowiedział staruszek.

Martyna miała nadzieję, że uda się jej go spławić, zanim przyjdzie do rozliczania kasy. W tej branży najważniejszą zasadą była uprzejmość pracownika względem klienta. Nawet jeżeli klient niczego nie kupował, bo miał swoje źródła, tańsze i pewniejsze, tylko co chwila wołał, żeby pokazać glona, krostę lub ciągnącą się kupę. Na szczęście pan Łukasz po oddaniu notesu nie wrócił już do akwariów. Dziewczyna odetchnęła i weszła za ladę. Wskazówki na zegarze prawie nie drgnęły.

Jak się okazało, ze zliczeniem kasy musiała się wstrzymać. Wkurzona po raz kolejny przeczytała właśnie otrzymaną wiadomość SMS. Kierownik w ogóle nie przyjdzie, może przed piętnastą dotrze ktoś inny. W polu widzenia nad ekranem telefonu mignęła jej czerwień, zieleń i matowa czerń. Jakaś kobieta z tuzinem papierowych toreb przeszła w stronę regałów, stukając obcasami o posadzkę. Martyna schowała telefon i poszła za nią.

– Dzień dobry, czy mogę w czymś pomóc?

– Sama znajdę – kobieta odburknęła zniecierpliwionym głosem.

Taka odpowiedź nie zwalniała Martyny z obowiązku krążenia wokół, bo zawsze istniała szansa, że klientka zmieni zdanie. Ta jednak po chwili rozglądania się namierzyła produkt, zdjęła z półki i wczytała się w zapisany drobnym drukiem skład karmy. W tym momencie coś huknęło przed sklepem, sekundę później ponownie. Obie obróciły się jednocześnie. Przy wejściu stał Maciek. Obok niego zza potrzaskanych gablot wystawał kawałek tkaniny. Martyna na początku nie zrozumiała, co się dzieje. To on miał ją zmienić? Przecież już tu nie pracuje. Klientka zareagowała szybciej. Upuściła karmę, chwyciła torby z zakupami i pobiegła na tył sklepu. Dopiero jej reakcja wywołała u dziewczyny uczucie strachu, od razu tak silnego, że odebrał jej kontrolę nad nogami, uniemożliwiał ucieczkę. Pomyślała, że za ladą poczuje się bezpiecznie, mimo że wymagało to zbliżenia się do Maćka. Na szczęście ten grzebał teraz w torbie, złamana w pół rura zwisała pionowo w dół. Przebiegła kilka metrów, starając się nie powodować żadnych hałasów. Zniknęła za meblem, ukryła się w samym rogu. Tak bardzo chciała być małym króliczkiem, małą myszką, móc schować się na półce obok niezapisanych etykiet, taśmy klejącej, markerów i ładowarek do telefonów. Czy Maciek ją zobaczył? Nie była pewna. Miała cichą nadzieję, że nie. Boże, niech to nie będzie prawda, tylko taki żart, dowcip. Maciek czasami strasznie pajacował, ale w sumie był normalnym trzydziestolatkiem, jak oni wszyscy tutaj. Usłyszała zgrzyt metalu i kroki. Pierwsze trzy coraz bliżej, ale później oddalające się, cichnące. Poszedł za klientką? Chyba tak. A może tylko tak zwodził? Bawił się z nią, zgrywus jeden. Kolejny huk w oddali odbił się echem. Szum wody zagłuszył płynący z głośników smooth jazz. Jak przy fontannie na parterze galerii. Uciekać? Bała się. A jeżeli wystarczy, że on pomyśli, że uciekła? Raz już ją minął, może zrobi to znowu; rozejrzy się, nikogo więcej nie dostrzeże i wyjdzie jak gdyby nigdy nic, zostawiając ją za plecami, gdzie nie ma oczu?

– Cześć, Martyna. – Usłyszała nad głową. Zasłoniła się, czekając na ból. – Szukam Norka. Dziś miał otwierać sklep.

– Co? – odpowiedziała z ogromną ulgą. Spróbowała się uśmiechnąć. Pierwsze łzy popsuły efekt. – Ale nie ma. Grafik zmienił.

– Rano nic nie było. Po co go chronisz? – spytał zniecierpliwiony. Spojrzała mu w oczy. Zdenerwowanie, strach, ekscytacja? Nie potrafiła odczytać.

– SMS-a mi wysłał, że zapił i mam przyjść na rano – wyjaśniła, trochę uspokojona. Dzięki ci Boże, to nie po mnie przyszedł, po kogoś innego, po Norka, Norberta, kierownika. Kłócili się, owszem, ale nie sądziła, że to aż tak, że Maćka tak to ruszyło. – Zaraz ci pokażę.

Sięgnęła po telefon. Drżącymi palcami wodziła po ekranie, nad głową czuła ciepło bijące od metalu. Czuła zapach, znajomy, jak na pokazach sztucznych ogni. Znalazła wiadomość i pokazała mężczyźnie. Skrzywił się czytając, zmarszczył czoło.

– Eh, trudno – westchnął. – Zmiana planów. Wiesz, że znalazłem nową robotę?

– O, a gdzie? – zapytała, siląc się na entuzjazm.

– A, nieważne. Nie powiem ci.

***

Czy to syreny wyły? Chyba tak. Szczurki rozbiegły się po całym sklepie i teraz szukały smakołyków, podgryzając rogi papierowych opakowań. Koszatniczki nie były takie śmiałe. Kto by pomyślał, obserwując je przez tyle czasu. Może zanieść je do akwariów, popatrzeć, jak żerują na duszących się rybach? Przy innej okazji, jeśli będzie taka okazja. Siedział na stosie paczek z silikonowym granulatem. Promocja do końca tygodnia, tylko dwadzieścia cztery dziewięćdziesiąt dziewięć. Dobra promocja. Namawiałby klientów szczerze. Lefoszówki już nie nabijał. Nie będzie potrzebna. Gdy nadbiegnie policja, wyrzuci ją na korytarz, żeby przypadkiem nie zaczęli do niego strzelać albo rzucać granatów dymnych czy innych hukowych. Widział coś takiego na filmach, a po co komu ofiary?

Norka nie spotkał. Szkoda. Ale jeszcze nie wszystko stracone. Zatrzymają go, aresztują, będzie proces, potem wyrok. Będą też media i on tym mediom opowie wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami. Kto jest winny tych dzisiejszych niefortunnych wypadków? No przecież, że Norek, pieprzony Norbercik. Będą go wytykać palcami, kierownik regionu przeprowadzi wewnętrzne dochodzenie, przejrzy firmowe czaty i kolega poleci z roboty. Za mobbing, o! Rzecznik sieci będzie przepraszał, kajał się, a Maciek? Maciek będzie sławny, jak Herostrates. Tyle że większość ludzkiego mięsa pojęcia nie ma, kim był Herostrates.

 

Warszawa, czerwiec 2015 r.

Koniec

Komentarze

Właściwie nie bardzo wiem, jaką opinię wyrazić. Bo z jednej strony podobała mi się obyczajowa jazda, z drugiej – nieco rozczarowała końcówka. Chodzi mi o to, że mnogość bohaterów i długa ekspozycja sugerowały, iż tekst zmierza do czegoś więcej, niż gruchnęcia z zabytkowej dwururki. Pewnie taki był zamiar – na przekór oczekiwaniom nie bawić się w zakładników, sytuację wymykającą się spod kontroli, przypadkowe ofiary… Tyle, że przez to powstało wrażenie niewykorzystania wątków niektórych postaci – dziadka od rybek i sfrustrowanej pani na zakupach, choćby. To zepsuło mi radochę z przeczytania tego, skądinąd fajnego tekstu. Pozdrawiam!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Zgadzam się z Thargonem, że po końcówce chciałoby się czegoś więcej.  Wydawało się, że opowiadanie zmierza w innym kierunku, choć jest  ładnie napisane i w sumie, mimo że na sam koniec nie ma łupnięcia mnie się podobało. 

 

 

Aaa i chyba sobie nie odpuszczę… Choć mimo, że w postaci Asi wybierającej króliczka dla normalnej osoby nie ma nic zabawnego – to jak żart dla ludzi, którzy mnie znają. ;) A zdaniem: To przecież taka ładniejsza wersja zająca – mnie rozbroiłeś. ;)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Hej, dzięki za uwagi. Też bym wolał gruchnięcie, ale przejrzałem wcześniej statystyki FBI, profile sprawców, relacje i co nie tylko, i banalność podobnych masakr bardziej mnie uderzyła. Dlatego ostatecznie za scopus przyjąłem “zobacz, jak łatwo się umiera”.

"Białka były czerwone, a źrenice większe niż całe oczodoły"

I ja, mimo rozgrywającego się dramatu, przeczytałam opowiadanie z przyjemnością, choć muszę wyznać, że nieco zaskoczył mnie  bardzo spokojny finał. Skoro jednak twierdzisz, że właśnie takie zakończenie jest najbardziej prawdopodobne, przyjmuję Prekariusza z całym dobrodziejstwem przekazanych treści.

Szczerze ubolewam, że brakło fantastyki. 

 

Asia i jej ko­le­żan­ki wie­dzia­ły, że zwie­rzak był tylko ar­te­fak­tem… – Zwierzak był artefaktem? Na pewno?

 

Mama cza­sa­mi po­zwa­la­ła jej ko­rzy­stać z in­ter­ne­tu.Mama cza­sa­mi po­zwa­la­ła jej ko­rzy­stać z In­ter­ne­tu.

 

Papa – po­że­gnał się.Pa, pa – po­że­gnał się.

 

zła­ma­na w pół rura zwi­sa­ła pio­no­wo w dół. – Czy coś może zwisać w górę?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałam z dużą przyjemnością. Choć zarzuty mam bardzo podobne do Thargone’a. Tym bardziej, że bardzo spodobały mi się postaci, w zasadzie wszystkie. Dlatego szkoda, że nie pociągnąłeś ich wątków. Duży plus za budowanie napięcia, pomimo tego, że teraz z tym napięciem zostałam, bo się nijak nie rozładowało ;)

Prekariat to ciekawa, pojemna koncepcja. Ciekawe, czy doprowadzi do “ciekawych czasów”. ;) 

Patrząc na obecną dystrybucję,  w której 1% ludzkości skupia 90% szeroko pojętych “dóbr”, niczego nie można wykluczyć.

 

Co do tekstu:  

Jest bardzo dobry. Męczący.  Od początku spodziewałem się podobnego finału, którego nie można było uniknąć.  Tekst, z tego, co widzę, zamieszczony w sierpniu,  a sądziłem, że tuż po Paryżu :) 

 

Nie biegam, bo nie lubię

A gdzie tu fantastyka?

Napisane dobrze, ale czekałam na jakiś nadnaturalny wątek, a tu kicha.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka