
Prezentuję obiecane opowiadanie-prequel o spotkaniu Ardora i Genei – dwójki Demonów, których love story można poznać w konkursowym Płomieniu.
I oczywiście wielkie dzięki dla betujących :)
Prezentuję obiecane opowiadanie-prequel o spotkaniu Ardora i Genei – dwójki Demonów, których love story można poznać w konkursowym Płomieniu.
I oczywiście wielkie dzięki dla betujących :)
Odległe gwiazdy odbijały się delikatnie w gładkich powierzchniach wypolerowanego granitu. Stojące jedna przy drugiej czarne kolumny, których końców nie było widać, unosiły się w próżni, tkwiąc nieruchomo na swych miejscach. Kamienny okrąg wyznaczał granice – na zewnątrz nie było nic, a wewnątrz istniały wspomnienia. Miniaturowe płomyczki pobłyskiwały w głębiach kryształów, zawieszonych w nieregularnych odstępach w przestrzeni.
Czerwony płomień Ardora przepływał pomiędzy kolumnami. Gdy wirował i wił się, na jego obrzeżach błyszczały złote refleksy. Przesuwał się spiralnym ruchem wewnątrz kręgu, wciąż wyżej i wyżej. Często przenikał przez kryształki, muskał je. Gdy to robił, rozlegały się dalekie echa – coś jakby śmiech, dźwięk dzwonków, świst wiatru, szelesty, szumy, szepty, tupot. Czasem zabrzmiał okrzyk bojowy, jęk bólu, wrzask strachu. A potem wszystko milkło.
To była jego kolekcja. Zbiór trofeów myśliwskich. Jeden kryształ – jedna dusza i zaklęty w niej ogień. Ardor potrafił rozpoznać każdą z postaci, pamiętał z jakiego świata i wymiaru pochodziły. Wciąż potrafił wyczuć ich strach. Ich lękami się karmił.
Pamiętał istotę o tym różowym lśnieniu. Bała się, jak mało która z pozostałych ofiar. Kryształ wciąż emanował przerażeniem, doprawianym wybuchami paniki. Zielony poddał się praktycznie bez walki – polowanie było mało zabawne i nie dało satysfakcji. Ten w kolorze burgunda… tak, on walczył. O mały włos, a Ardor z łowcy stałby się zwierzyną. To prawdziwy klejnot w kolekcji. Zawsze z dziką przyjemnością wspominał tę wężową istotę.
A teraz jego własne światło przygasało. Znaczyło to tylko jedno – znów nadchodziła pora, by wyruszyć na łowy. Czekał tylko na wezwanie. Gdy nadeszło, demon zawirował i zniknął. Cisza i ciemność ponownie ogarnęły przestrzeń pomiędzy kolumnami.
Wybór świata nigdy nie należał do Ardora. I było mu wszystko jedno, dokąd władcy Barathrii go wyślą. Liczyły się tylko podchody, pogoń, czasem walka i wreszcie zdobycz.
Gdy pojawił się w Bramie, ceremonia się rozpoczynała.
Z szarej masy lekko falujących wód wyłonił się już portal, stworzony z karminowych bali skamieniałego drewna, pochodzącego z jednego z odleglejszych światów. Bramę tworzyły cztery gładkie słupy, połączone dwuspadowym dachem z misternie rzeźbionych w zawiłe wzory gontów. Z rogów zwisały cztery złote łańcuchy. Wszystko lśniło w ostrym świetle dwóch słońc szybko parującymi kroplami, co dawało efekt otaczającej Bramę mgły. Ardor wisiał w pewnej odległości od portalu, czekając aż opar zniknie.
W końcu zagrały ogniwa. Ich brzęczenie ułożyło się w przedziwną melodię, a łańcuchy zatańczyły pod czerwonym dachem, splatając się wolnymi końcami. Utworzyły płytki koszyk, do którego podleciał Płomień.
W samym środku Bramy, na zaplecionej powierzchni, zaczął pojawiać się trójwymiarowy obraz. Na powierzchni globu szybko dało się rozróżnić błękitne wody oceanów, kilka plam niewielkich kontynentów i całe mrowie nieregularnych kropeczek oznaczających wyspy. Czerwony ogień z niecierpliwością unosił się, wijąc i złocąc na obrzeżach. Świat się wyostrzył i ustabilizował. Na to czekał Ardor. Natychmiast zwinął się w spiralę i dosłownie wkręcił w błękitną sferę.
Ardor znał tego typu światy, odwiedził już kilka z nich. Choć różniły się między sobą szczegółami, to jednak zasady życia na każdym były praktycznie takie same. Zamieszkiwały je dwunożne istoty, które miały się za rozumne. Latami tworzyły cywilizacje, a potem w ciągu kilku dni potrafiły je zniszczyć w imię czyjeś urażonej dumy, czy wybujałej ambicji. Nazywali siebie ludźmi, tak samo na każdej z planet, w każdym z wymiarów. Wszystkich też łączyła jedna wspólna cecha – emocje. Nie do końca rozumiał, o co w tym chodzi. Ludzie wciąż rozprawiali o jakichś odczuciach. Z ich ust wylewały się całe potoki słów. Szeptali, mówili i wykrzykiwali o tym, co czuli, analizowali uczucia swoje i wszystkich innych dokoła. Płomień nie rozumiał tego, bo dla niego były to tylko puste dźwięki, bez znaczenia i treści. Demony Barathrii znały tylko kilka podstawowych instynktów, choć żadnego nie potrafiły nazwać.
Aż kiedyś, z ciekawości, Ardor zaczął się bliżej i dłużej przyglądać ludziom, uczyć się. Dzięki temu umiał już rozróżnić i nazwać kilka z tych dziwnych stanów psychiki i ducha. Znał nadzieję, widział smutek, rozpoznawał nienawiść. Jego ulubionym jednak był strach i wszelkie jego odmiany. Doceniał też odwagę. I wiedział, że ta dzikość, dodająca mu złotych iskier i siły po udanym polowaniu, nazywana jest radością.
Niestety, dowiedział się też, że istnieje nuda. To był ten stan, gdy już kończyły się pokłady energii czerpane z ostatniej ofiary, a Brama się nie otwierała. To te momenty, gdy błąkał się pomiędzy kolumnami, nie wiedząc, co z sobą począć. Dopadała go też w takich momentach niecierpliwość – to określenie poznał przy okazji ostatnich łowów.
Kilka polowań wstecz nauczył się też innego ludzkiego słowa – samotność. Nie znał go wcześniej i nigdy nie czuł się samotny. Nie znał innego życia, niż to, które prowadził. A jednak ostatnimi czasy coś mu doskwierało, coś czego jeszcze nie umiał nazwać. Bał się, że może się to okazać samotnością.
Te wszystkie uczucia potrafił już nazwać i rozpoznać w rozbłyskach i przygaszeniach dusz. Jednak wciąż poza zasięgiem jego zrozumienia znajdowało się kilka innych, o których dużo i chętnie ludzie mówili. Wciąż nie potrafił w nich zobaczyć litości, wciąż obce mu było współczucie. Nie rozumiał zazdrości, choć widział ją, żarzącą się w głębiach ludzkich istot. Nigdy jednak nie widział u nikogo prawdziwej miłości, jakże często wspominanej.
Przemierzając czas i przestrzeń, przenikając przez różnorakie wymiary, spowite mgłą, zastanawiał się, czego nauczy się od ludzi tym razem.
Ardor zawisł nieruchomo nad błękitną kulą. W swej ognistej postaci nie widział jednak tego błękitu. Dostrzegał za to miliony skrzących się, różnokolorowych lśnień. Jeden płomyk, jedna dusza. Gdzieś tam, pośród tego mrowia czekał na niego kolejny kryształ do kolekcji. Nie spieszył się, był cierpliwy. Tego nauczył się tak dawno, że już nawet nie pamiętał kiedy.
Przepływał wysoko nad powierzchnią lądów i mórz, leniwie wpatrując się w feerię barw. Zauważył, że dusze migotały olbrzymimi grupami, nie spostrzegł nigdzie pojedynczych. Oznaczało to skupiska ludzkie, zwane miastami. Pomiędzy nimi znajdowały się duże przestrzenie ciemności. Bez oznak życia, nawet tego zwierzęcego. A może na tej planecie nie było dzikich zwierząt?
Ardor oblatywał glob powoli, wypatrując zdobyczy. W końcu dostrzegł błysk złota, który wyróżniał się spośród pozostałych światełek. To było to.
Przestroił swe postrzeganie tak, by zobaczyć Ziemię w jej własnym kształcie.
Miasto, wielka plama stworzona z szarości kamienia i zieleni roślin, znajdowało się na samym środku olbrzymiej pustyni, w sercu jednego z kontynentów. Aby piasek niesiony wiatrem nie wdzierał się pomiędzy budynki, miasto otoczone zostało potężnym murem. Wyznaczał granicę pomiędzy życiem i śmiercią. Podróż lądowa przez pustynię byłaby dla ludzi samobójstwem, widział to wyraźnie. Jakby na potwierdzenie, z usytuowanej po północnej stronie miasta platformy, poderwała się szara maszyna i uniosła w powietrze. Wypełniona była w połowie towarami, w połowie pasażerami. Widział świecącą duszę każdego z nich poprzez stal burt samolotu.
Dla równowagi, na południowym skraju metropolii, niby gigantyczny barbakan wkomponowany w mur, tkwiła budowla, która ze względu na kilkukilometrową powierzchnię sama mogła być małym miasteczkiem. Musiała być pusta lub mieć niezwykle grube mury, bo Demon nie dostrzegał wewnątrz żadnego światła.
– Spójrz! Szybko, szybko! – Kamila szturchnęła Gabrielę tak mocno, że smyczek wypadł z ręki dziewczyny na miękką murawę. – Spadająca gwiazda! Pomyśl szybko życzenie…
Gabriela spojrzała na niebo w kierunku, który wskazywała czarnoskóra koleżanka. Dostrzegła znikający za ciemnymi koronami drzew czerwony błysk. I choć nie zdążyła się przyjrzeć, to miała pewność, że nie była to spadająca gwiazda, czy raczej meteoryt.
Miała wrażenie, że to, co spadło z nieba, mogłaby znaleźć po drugiej stronie parku. Schylając się po smyczek potrząsnęła lekko głową, przecząc swym niewypowiedzianym na głos myślom. To coś nie mogło upaść tak blisko. Przecież ziemia nie zatrzęsła się od uderzenia, nie było błysku eksplozji, jakie obserwowała na pustyni na południe od Miasta. Zawsze podczas deszczy meteorytów, wraz z innymi widzami, siadała na skraju dachu budynku, skrywającego w swych murach Wulkan. Zapatrzoną w cudowne zjawisko Gabrielę w takich momentach przepełniał zachwyt i spokój.
Teraz jednak ogarnął ją dziwny niepokój, z którego źródła nie potrafiła zdać sobie sprawy. Złożyła go w końcu na karb zwykłej tremy przed występem. Prostując się wzięła kilka głębokich wdechów, żeby uspokoić nerwy.
– …pomyślałaś swoje? – Kamila wciąż paplała, wymachując trzymanymi w dłoni skrzypcami. – Bo ja tak. Ale nic nie mów. Bo się nie spełni. Ja ci też swojego nie wyjawię. Ach, jakby było cudownie, gdyby się spełniło!
– Co? – Gabrysia dopiero teraz zwróciła uwagę na koleżankę, której usta się nie zamykały.
– No, życzenie. Przecież mówię. Ale nie mogę ci powiedzieć jakie. No wiesz, bo się nie spełni.
– Tak, tak, mówiłaś już o tym. – Popchnęła lekko Kamilę w stronę rozstawionej na skraju błoni i rzęsiście oświetlonej sceny. – A teraz chodź, bo zaraz nasza kolej. Zobacz, kwartet gitarowy już schodzi.
Dziewczęta podbiegły do drewnianych schodków, nieco niezgrabnie, gdyż wysokie obcasy zagłębiały się w miękkim podłożu.
Gdy przebrzmiały brawa zgromadzonej na błoniach publiczności, konferansjer zapowiedział kolejne wykonawczynie charytatywnego koncertu, zorganizowanego przez studentów Akademii Muzycznej. Zgodnie ze scenariuszem schodził z jednej strony w tym samym momencie, w którym skrzypaczki wchodziły z drugiej.
Stanęły pośrodku sceny, w świetle białych reflektorów i skłoniły się lekko.
Stanowiły nie tylko odmienne osobowości, ale i postaci. Kamila, o skórze czarnej i krótko przystrzyżonych kruczych włosach, ubrana była w śnieżnobiałą, sięgającą ziemi suknię. Z Gabrielą, poza skrzypcami, łączył ją jedynie ten sam krój stroju. Tu jednak podobieństwa się kończyły. Czerń szaty Gabrieli kontrastowała z bielą jej skóry i jasnobrązowymi włosami. Sięgające normalnie połowy łopatek loki, związane teraz były w koński ogon i tylko jeden krótszy kosmyk opadał na lewy policzek.
Rozpoczęła Gabriela. Smyczek powoli przesuwał się po strunach, skrzypce zawodziły czystym dźwiękiem długich nut. Po dwóch taktach dołączyła Kamila. Szybko przebierała palcami, smyczek zatańczył szaleńczo. Utwór nabrał tempa. Iluminacja reflektorów zaczęła zmieniać barwy w rytm pulsującej melodii.
Przed sceną rozstawione były ledwie dwa rzędy krzeseł dla najważniejszych gości. Reszta widowni zajmowała miejsca stojące, co pozwalało ludziom swobodnie się przemieszczać w trakcie koncertu, nie przeszkadzając innym. I, jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa, przy każdej zmianie wykonawcy następowały lokalne migracje.
Szczupły, młody mężczyzna, w dobrze skrojonym grafitowym garniturze o modnym, pół-sportowym kroju, podszedł do drugiego rzędu krzeseł. Kilka stojących obok dziewcząt przestało skupiać się na grze duetu skrzypcowego, co i raz obrzucając nowoprzybyłego zaintrygowanymi spojrzeniami. Śniada cera, gładko wygolona twarz, w której, okolone czernią rzęs, błyszczały równie czarne oczy. Tak samo ciemne włosy, lśniły w odbitym od sceny świetle. Postawa mężczyzny przyciągała spojrzenia równie mocno, jak wygląd. Wyprostowany, ręce założone do tyłu, wzrok wbity w występujące dziewczyny.
Ardor, przybrany w ludzką postać, stał kilka metrów od sceny i nie zważał na rozlegające się dokoła szepty. Jego uwagę pochłaniały skrzypaczki i ich gra. Działo się z nim coś niezwykłego. Płomień wewnątrz ziemskiego ciała łkał i wił się w bólu wraz ze skargą skrzypiec. A potem znów pląsał w tańcu radości, skry szczęścia skakały w rytm reela. Chłonął każdy gest, każdą nutę. Zapisywał je w pamięci.
Kamila błyszczała seledynem, którego nie mogło przyćmić nawet złoto Gabrieli. Grały całymi sobą. Zdawało się nawet momentami, że to nie dłonie prowadzą smyczki, ale smyczki dyktują ruch ciała. Jak nikt inny Ardor widział, że dziewczęta wkładają w grę serca i dusze. Spod smyków ulatywały w powietrze snopy złotych i seledynowych ogników.
Kamila wodziła półprzytomnym wzrokiem, od czasu do czasu pokazując w uśmiechu równe, białe zęby. Biegała w tanecznych pląsach po scenie. Przy obrotach materiał sukni furkotał wokół szczupłych łydek. Gabriela, przeciwnie, przytupywała tylko lekko, stojąc w jednym miejscu. Powieki miała przymknięte, kosmyk, poruszany gwałtownymi ruchami głowy, wił się przy policzku, tuż ponad pudłem instrumentu.
Umilkła ostatnia nuta finałowego utworu. Dziewczęta zastygły w bezruchu. Kamila znów szeroko się uśmiechnęła. Gabriela otworzyła oczy i tylko lekko uniosła kąciki ust. Ardor zobaczył, że jej tęczówki mają kolor ciemnego bursztynu.
Skrzypaczki stanęły obok siebie i, chwyciwszy się za ręce, skłoniły nisko publiczności, która nagrodziła występujące gromkimi brawami. Gdzieś z boku grupka młodzieży - najwyraźniej bliscy znajomi lub przyjaciele – głośno wiwatowała i domagała się bisu. Kamila posłała w tłum pocałunek, Gabriela nieśmiało zamachała dłonią. Zasady koncertu były jasno określone – żadnych bisów. Pomimo okrzyków niezadowolenia duet zszedł ze sceny, ustępując miejsca konferansjerowi i kolejnym wykonawcom.
Raczej nikt nie przychodził na próby Gabrieli. Wszyscy przyjaciele zajęci byli zazwyczaj swoimi sprawami, a obcy nie wykazywali aż takiego zainteresowania jej grą. Tym razem jednak było inaczej. Kilka rzędów za kolegami, czekającymi na swoją kolej i parą profesorów odpowiedzialnych za przygotowywany koncert, gdzieś w cieniu nieoświetlonej widowni, pojawił się tajemniczy młody człowiek. Siedział tam już zanim przyszła. Zauważyła jednak, że był dość znudzony i wydawało się, że nie słuchał improwizowanych wprawek jednego z najlepszych studentów akademii, który właśnie kończył przebiegać palcami po klawiaturze fortepianu.
Miała jeszcze chwilę, więc ukryta za kurtyną obserwowała niespodziewanego widza. O ile mogła ocenić z tej odległości i w kiepskim świetle, był około dekadę starszy od niej, miał śniadą cerę i ciemną czuprynę. Szczegółów twarzy nie potrafiła dostrzec. Ubranie miał raczej proste – w miarę wyraźnie widziała tylko czarną koszulę.
Zaczęła się zastanawiać, dla kogo tu się pojawił. Gdy pianista skończył grę, jeszcze tylko wymienił kilka zdań z jednym z profesorów i zszedł ze sceny. Wywołana Gabriela ściskała w spoconej nagle dłoni smyczek. Podnosząc instrument do brody zauważyła jeszcze kątem oka, że tajemniczy mężczyzna wyprostował się w swoim fotelu i poczuła na sobie jego spojrzenie.
Przymknęła oczy, jak zawsze, gdy musiała się skoncentrować. Pociągnęła smyczkiem po strunach. Skupiła się na grze i zapomniała szybko o obserwującym ją nieznajomym. Po kilku taktach otworzyła oczy, ale spojrzenie miała półprzytomne. W pewnym momencie jej wzrok prześliznął się po widowni. Palce lewej dłoni zastygły w bezruchu, smyczek, z raniącym uszy zgrzytem, zjechał z ostatniej struny. Nie zważając na uwagi profesora spojrzała przerażona ponad jego głową w stronę dalszych rzędów. Zobaczyła tylko rozmytą w półmroku twarz mężczyzny w czerni. A mogłaby przysiąc, że jeszcze przed chwilą w tej twarzy, w miejscu oczu, widziała dwa czerwone ognie.
Otrząsnęła się i wróciła do gry, wmawiając sobie, że to tylko zwykłe przywidzenie. Jej gra nie była już jednak tak czysta i żywiołowa.
Ardor najchętniej siedziałby i słuchał bez końca. Nigdy jeszcze dźwięk skrzypiec nie zrobił na nim takiego wrażenia. Słabł jednak z każdą chwilą i nie mógł sobie pozwolić na przedłużanie wizyty w tym świecie bez porządnego wzmocnienia. A to oznaczało jak najszybsze rozpoczęcie polowania.
Zanim dziewczyna skończyła grę, opuścił salę i budynek akademii. Schował się w cieniu rosnącego nieopodal wejścia kasztanu.
Ta próba nie należała do udanych. Gabriela nie była zadowolona z gry i z dręczącego ją niepokoju. Ze zdenerwowania nie zabrała skrzypiec, co uzmysłowiła sobie już w bramie budynku. Przez ułamek sekundy zawahała się, czy nie wrócić po instrument. Doszła jednak do wniosku, że w szafce w akademii jest on bezpieczny, a tego dnia i tak już nie będzie ćwiczyć. Równie dobrze może przyjechać wczesnym rankiem, przed zajęciami.
Ruszyła więc przed siebie, przewiesiwszy mały plecaczek przez jedno ramię i schowawszy ręce do kieszeni spodni.
Pojawiła się w otwartym wyjściu i na moment stanęła, jakby niezdecydowana dokąd iść. Ardor widział, jak włożyła ręce do kieszeni i ruszyła przed siebie. Nic nie wskazywało na to, że dostrzegła go schowanego za grubym pniem.
Ruszył powoli za nią.
Spacer nieco ją uspokoił. Gabriela zapomniała o tajemniczym mężczyźnie i nieudanej próbie. Zaczęła w myślach nawet układać nową aranżację do najnowszego utworu. Momentami, zapominając, że jest na ulicy, pogwizdywała kilka nut. Aż z zamyślenia wyrwało ją gwałtowne szarpnięcie za ramię.
Odór alkoholu owionął twarz dziewczyny, gdy napastnik przyciągnął ją do siebie. Coś tam bełkotał, ale nawet nie starała się słuchać. Sparaliżowana strachem, patrzyła na nieogoloną, brudną gębę i tłuste, zmierzwione włosy pijaka, który wciągnął ją w jakąś bramę. Po chwili odzyskała panowanie nad sobą i spróbowała się wyszarpać. Jednak napastnik, mimo że pijany, był znacznie silniejszy i nie wypuszczał jej z mocnego uścisku. Chciała krzyknąć, zawołać kogoś na pomoc, ale w tym momencie cuchnący oddech omal nie przyprawił jej o omdlenie.
Nogi ugięły się pod Gabrielą i, wypuszczona nagle, osunęła się na kamienny chodnik. Spojrzała w górę. Tajemniczy meloman właśnie zadawał potężny cios w szczękę menela. W ciemnych oczach, skierowanych na twarz przeciwnika, rozgorzał purpurowy blask, usta wykrzywił dziwny grymas. Bez jednego piśnięcia, bojąc się głośniej odetchnąć, wycofała się z bramy na czworakach, na ulicy poderwała się na nogi i rzuciła do biegu.
Sumienie podpowiadało, że powinna podziękować swemu niespodziewanemu obrońcy. Jakaś jej część bała się go jednak chyba jeszcze bardziej niż pijaka w bramie.
Czujnej uwagi Ardora nie umknęła brudna łapa, która wyłoniła się z bramy starej kamienicy i pochwyciła Gabrielę. W kilku susach demon znalazł się za plecami draba. Potraktował tę sprawę bardzo osobiście – jako napaść na swoją własność. Zagrożenie dla jego łupu. Wściekłość zapaliła mu ognie w oczach, gdy wymierzał cios.
Ucieczkę Gabrieli zauważył dopiero, gdy dziewczyna znikała za rogiem ulicy. Ardor przez ułamek sekundy zastanawiał się, co zrobić. Czuł się osłabiony, a tu przed nim leżało, jak podane na tacy, beżowe światło. Nie najlepszej jakości i mocy, ale zawsze pożywne.
Prawo mówiło jasno – wyruszył na konkretne polowanie i nie mógł samowolnie zmienić zdobyczy. Jednak wolno mu było jej bronić, a granice obrony własności w Prawie nie zostały określone. Chyba władcy Barathrii nie będą mieć mu za złe, jeśli posili się tym ochłapem, który usiłował pozbawić go łupu. Jeśli się jednak pomylił i nadinterpretował Prawo, to nie tylko by się nie pożywił, ale i bezpowrotnie utracił tę odrobinę energii zużytej na pijaka. Zdecydował się zaryzykować.
Po chwili, pomiędzy granitowymi kolumnami świata demona, pojawił się kolejny kryształ. W jego wnętrzu błąkała się mdła iskierka.
Odszukanie Gabrieli nie było dla Ardora żadnym problemem. Gdy gubił ją jako człowiek, odnajdywał jako Płomień. Z zapasem nowej energii postanowił się zabawić. Pokazywał się dziewczynie i znikał. Zaganiał, jak pasterz zagubioną owieczkę. Kierował w odludne miejsca, w których nie mogła uzyskać pomocy. Dzięki umiejętności tkania iluzji sprawiał, że napotkani ludzie nie widzieli i nie słyszeli dziewczyny.
Gabrielę opuszczały powoli siły. Ten szaleńczy pościg zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Przemierzyła już chyba całe miasto i nigdzie nie znalazła schronienia. Wszędzie ją znajdował. Miała wrażenie, że spojrzenie ognistych oczu sięga poprzez mury.
Czuła się jak zaszczuta zwierzyna, która jakimś cudem dała się, wbrew rozsądkowi, odgonić od stada. Napotkani po drodze ludzie ignorowali ją, jakby była powietrzem. Jakby nagle przestała istnieć.
A teraz przed sobą miała ściany Wulkanu. Potężne mury wznosiły się wysoko, oddzielone od płaskiej powierzchni dachu szerokim pasem szklanej tafli okien. Z prawdziwym wulkanem ukryta za żelbetonem tajemnicza formacja nie miała nic wspólnego. Pośrodku wypiętrzenia ciemnych skał ział otwór studni, czy też krateru o średnicy zaledwie kilku metrów. Nikt nie wiedział jak głęboko sięgał, ani co się może w nim znajdować. Przez całe dekady i stulecia nie udało się nikomu tego zbadać. W końcu, po kolejnych śmiertelnych wypadkach, Wulkan otoczono murem i teraz wstęp został ograniczony do wąskiego grona naukowców, ich studentów oraz nielicznych już zwiedzających, którzy musieli przestrzegać rygorystycznych zasad bezpieczeństwa.
Dalej nie było już nic poza pustynią, gdzie drobny piasek przesypywał się z każdym podmuchem wiatru. Gabriela nie miała już dokąd uciekać.
Zmęczona, obchodząc budynek, natknęła się na uchylone stalowe drzwi. Wślizgnęła się do środka. Nie zauważyła tam nikogo. Zaczęła chyłkiem przemykać w odległy kąt. Prawie na czworakach wspinała się po nierównej skale, czepiała się palcami ostrych krawędzi. Wzniecony ruchem pył wznosił się w nieruchomym powietrzu, po czym osiadał na ubraniu i skórze. Dziewczęca twarz poszarzała, dłonie zrobiły się czarne, zmierzwione wcześniej przez podmuchy wiatru włosy skleił pot i czarne cząstki lgnęły do niego jak do lepu.
Wspięła się najwyżej jak się dało. Na poszarpanej powierzchni szczytu znalazła sobie skrawek miejsca, w którym zwinęła się w kłębek. Dwie łzy spłynęły po nosie i policzku, żłobiąc w przyklejonym do ciała pyle jasne ślady. Zanim zamknęła oczy, majacząc, wyszeptała jeszcze w pustą przestrzeń przed sobą: „Daj mi odpocząć, daj mi zebrać siły. Proszę, tak bardzo proszę.” Gabrieli jeszcze tylko zdążyła przez głowę przemknąć myśl o tym, że może lepiej już nigdy się nie obudzić. I zapadła w sen. Sen bez marzeń. Tylko ciemność, cisza i pustka.
Wzburzone ruchem powietrze przy twarzy wirowało jeszcze przez chwilę, a czarne drobinki pyłu tańczyły w nim, zanim opadły.
Ardor z daleka obserwował Gabrielę, gdy znikała za drzwiami prowadzącymi do Wulkanu. Jego przystojną ludzką twarz wykrzywił grymas, który miał być uśmiechem zwycięstwa. Pościg nie był najgorszy, musiał przyznać, że nawet dość udany. Demonowi brakło jednak walki. Tym razem też się jej nie spodziewał. Kruche ciało dziewczyny nie było stworzone do boju i musiał się z tym pogodzić.
Powoli, spacerowym krokiem podszedł do stalowych drzwi. Pchnął je lekko i wszedł do środka. Żaden z niewielkiej grupki studentów, schodzących wyciętymi w zboczu schodkami, go nie zauważył. Poczekał bez ruchu, schowany za dużym odłamkiem skalnym, aż wyjdą i zamkną za sobą drzwi. Nie spieszyło mu się. Jego ofiara już tu była i nie miała dokąd uciekać. Gdy w zamku zazgrzytał klucz, Ardor machnął ręką i czarny pył wzbił się w górę niczym trąba powietrzna i posłuszny jego woli osiadł grubą warstwą na wszystkich szybach. Teraz żaden promień nie mógł się przedostać do wnętrza budowli. Ani przeniknąć na zewnątrz.
Ruszył w górę po świetlistych śladach, tylko dla niego widocznych. Bez trudu znalazł leżącą postać dziewczyny. Promieniała wciąż tym samym niezmiennym blaskiem.
Gdy zbliżył się do niej na jakieś dwa kroki, pomiędzy nimi zalśniły w powietrzu litery układające się w biały, migotliwy napis:
„Daj mi odpocząć, daj mi zebrać siły. Proszę, tak bardzo proszę.”
Zbliżył się jeszcze o krok. Słowa zmieniły kolor z białego na złoty i później karminowy. Unosiły się tak między dwoma ciałami jak tarcza, chroniąca jedno przed drugim. Demon znów się uśmiechnął. Mógł zaczekać.
Ardor przysiadł obok na zimnej skale. Oparł łokcie o kolana, a na dłoniach brodę. Zaczął wpatrywać się w śpiącą. Najpierw podziwiał to światło, które miało stać się ozdobą kolekcji. Jego czystą barwę, siłę, ciepło od niego bijące.
Przez krótką chwilę poczuł coś dziwnego. Jakby ukłucie, gdzieś wewnątrz ognistej duszy. Nie potrafił nazwać tego uczucia, bo nie znał znaczenia słowa żal. To złoto zamiast zostać zamknięte w krysztale, w granitowym kręgu, powinno żywe podróżować przez wymiary. Wraz z nim, płomyk przy płomyku, iskra przy iskrze. Jego pusty i cichy dom pomiędzy granitowymi kolumnami mógłby rozbrzmiewać muzyką, która przecież tkwiła w duszy skrzypaczki.
Odrzucił jednak szybko te myśli. Samowolne darowanie życia wybranej ofierze poniosłoby za sobą groźne konsekwencje. Nie podsycony żar życia zagasłby przed następnym polowaniem. Zresztą nie byłoby już dla niego kolejnych polowań. Prawo Barathrii było surowe. Wśród demonów musiała istnieć równowaga.
Później przestroił się na ludzki wzrok i patrzył na dziewczynę jak człowiek na człowieka. Ciemność nie stanowiła dla niego przeszkody. Widział spokój malujący się na zmęczonej i brudnej twarzy. Widział zaschnięte ślady łez na zakurzonym licu. Drobne dłonie, złożone razem i wsunięte pod policzek. Skulone ciało, spoczywające wśród czarnych skał.
Nagle spostrzegł drgnienie mięśnia na jej twarzy. Później gwałtowne ruchy gałek ocznych pod zamkniętymi powiekami. Już nauczył się, że to normalna reakcja tych istot na nawiedzające je sny. Siedział więc dalej bez ruchu, tylko nieco uważniej wpatrując się w dziewczynę, do momentu, gdy jej ciało zaczęło coraz gwałtowniej drgać. Z ust śpiącej wydobył się jęk, zaraz po nim następny. Ardor zaczął się niepokoić. Natychmiast oczy zapłonęły czerwono i znów widział jedynie złote światło. Z tym, że teraz migotało ono niespokojnie. Odrywały się od niego pojedyncze, maleńkie skry, czemu towarzyszyły jęki ludzkiego ciała dziewczyny.
To mu się nie spodobało. Ardor zerwał się na równe nogi. Wyciągnął przed siebie dłoń, w której po chwili zmaterializował się błyszczący blado, srebrzysty miecz. Szybko, sprawnym i płynnym ruchem, przeciągnął sztychem wokół postaci dziewczyny, zaledwie kilka centymetrów od jej ciała. Teraz też zauważył, że płonący napis zniknął.
W pewnej chwili ostrze rozbłysło i na moment jego oczom ukazał się wąziutki promyczek sączący się z dziewczyny. Zanim zagasnął, udało mu się ustalić kierunek, w którym zmierzał. Płynął wprost do krateru.
Ognisty nigdy jeszcze nie oddał nikomu innemu swojej ofiary. Już kilka razy przyszło mu walczyć o swój łup i nigdy jeszcze nie przegrał. I nie zamierzał tym razem.
Podszedł do krateru i stanął na samej krawędzi, spoglądając w dół. Studnia była tak głęboka, że wydawała się bezdenna. I czarna. Nie znalazł w niej żadnego światła. Chociaż miał wrażenie, że dostrzega jakieś migotanie. Kolejna złota nić pomknęła w głąb wzdłuż skalnych ścian. A za nią następna.
Demon mieczem zablokował drogę nici, przerywając jej bieg. Po chwili wyczuł pod stopami delikatne wibracje. Uśmiechnął się. Ktoś był niezadowolony z obrotu sprawy. Teraz wystarczyło poczekać na dalszy rozwój wypadków. Oparł delikatnie czubek broni na porowatej skale, a dłonie na głowicy. Postawa, jaką przyjął, wydawała się niedbała, rozleniwiona, jednak to tylko pozory. W rzeczywistości był gotów do walki, każdy mięsień ludzkiego ciała miał napięty, wyostrzone zmysły czujne, oczy gorejące czerwonym lśnieniem. Dlatego od razu zauważył wyłaniającą się z otworu czarną mackę, pełznącą w stronę śpiącej dziewczyny. Cicho, i nie spiesząc się, pewnie ciął.
Macka cofnęła się gwałtownie w głąb studni. Odcięty kawałek zaskwierczał jak gaszona iskra i zamienił się w dym. Żyłki na ostrzu rozświetliły się bielą i zamigotały. Ardor przyjął to ze zdziwieniem. Jego magiczny oręż właśnie dał mu do zrozumienia, że walczy z innym demonem. Zanim czarna macka znikła w głębinie, zdążył jeszcze raz rzucić na nią jedno ogniste spojrzenie. To był czarny Płomień. Nigdy takiego nie spotkał.
W tej samej chwili ziemia zatrzęsła się mocniej. Kilka odłamków skalnych ukruszyło mu się spod stóp i wpadło do czeluści. Zamachał gwałtownie rękami, by złapać równowagę i natychmiast odskoczył w tył.
Stanął w lekkim rozkroku na delikatnie ugiętych kolanach w obu dłoniach trzymając broń. Był gotów nie tylko do walki jako człowiek, ale też do natychmiastowej przemiany we własną postać.
Ze studni wyskoczył potężny mężczyzna. Stanął na postrzępionej krawędzi i przez kilka sekund przeciwnicy przyglądali się sobie z uwagą.
Nowoprzybyły miał skórę czarną jak heban, łysą czaszkę, mocno zarysowane szczęki. Pośrodku płaskiej twarzy tkwił szeroki nos, a pod nim mięsiste, zamknięte w tej chwili, usta. Oczy wydawały się pozbawione białek. Wiła się w nich i połyskiwała wewnętrznym blaskiem czerń płomienia. Ubrany był podobnie jak Ardor – w czarną koszulę, jednak bez rękawów, czarne spodnie z nogawkami wpuszczonymi w cholewy sznurowanych, wysokich butów na grubych, mocnych podeszwach.
Wyciągnął prawą rękę i natychmiast w dłoni pojawił się szary miecz.
Ardor czekał na pierwszy ruch Czarnego. Obserwował go wszystkimi zmysłami. Dzięki doświadczeniu i czujności zrobił szybki unik, gdy ostrze pomknęło w stronę gardła. Niemal natychmiast sam ciął szerokim łukiem. Czarny odskoczył w ostatniej chwili. Zaczęli krążyć wokół siebie szukając okazji do kolejnego ataku.
Gabriela już od kilku minut rzucała się przez sen. Skóra na jej dłoniach zdzierała się o ostre kamienie, ale coś trzymało ją i nie pozwalało się obudzić.
I chociaż w rzeczywistości uśpione ciało poruszało się, w majaku czuła, że nie może drgnąć. Nawet odwrócić głowy. Była zawieszona w czarnej próżni i jedyna rzecz, którą była w stanie dostrzec, to złote iskierki. Odrywały się od jej ciała, tańczyły przez chwilę wokół i w końcu odlatywały w ciemność, ginąc w nicości. W ich miejsce pojawiały się następne. I spektakl się powtarzał. Aż drobiny zaczęły łączyć się we włókna i nitki, cieniutkie, długie na kilkanaście centymetrów. Widziała jak jedna za drugą wystrzeliwują z końców palców, z piersi, ramion. Wirowały przed twarzą, splatały się w coraz grubsze i dłuższe i znów znikały poza zasięgiem jej wzroku. Każda opuszczająca ją skra czy nić złota powodowała ukłucie bólu. Uszczypnięcie, jakby ktoś po skrawku wydzierał z niej jej własne ciało. A może duszę?
W pewnym momencie oczy Gabrieli poraził srebrny rozbłysk. Przecięta błyskawicą złota nitka rozwiała się w czymś, co – z braku lepszego określenia – nazywała powietrzem. Wyciągnęła rękę w stronę rozproszonego migotania, ale cząstki światła nie wróciły do niej. Znikły.
Zobaczyła swą dłoń i przesunęła nią przed oczyma. Całe ciało świeciło bladozłocistą poświatą. Poruszyła głową. Spróbowała się rozejrzeć. Dokoła jednak wciąż panowała ciemność, gęsta i wywołująca wrażenie lepkości. Przeszył ją dreszcz. Zapragnęła się obudzić, uwolnić z koszmaru.
Dziewczyna otworzyła oczy. W pierwszej chwili nie wiedziała, gdzie się znajduje. Otaczała ją ciemność. Uniosła się lekko, pozostając jednak w pozycji siedzącej. Pod piekącą skórą poranionych rąk czuła zimną skałę. Bała się zaufać zmysłowi równowagi i nie wstała. Spróbowała spojrzeć na swoje dłonie. Wciąż żarzyły się słabym blaskiem.
Gabriela nagle usłyszała dziwny stalowy zgrzyt. Odwróciła się powoli i ostrożnie. Za jej plecami rozgrywał się pojedynek. W powietrze, niby wybuch fajerwerków, wystrzeliła fontanna srebrnych i białych skier, gdy dwa miecze znów się zderzyły. Kiedy wzrok już przyzwyczaił się do panującego półmroku, okazało się, że nie jest aż tak ciemno, jak we śnie. Choć wcale nie była pewna, czy jednak wciąż nie śni. Zorientowała się już, że jest w murach okalających Wulkan, na jego szczycie, ledwie kilka metrów od krateru. Pamiętała, jak tu weszła. Jednak te dwie postacie nie mogły być rzeczywiste. Nikt już nie walczył białą bronią, która nawet nie istniała poza kilkoma muzeami.
A jednak ci dwaj mężczyźni zadawali ciosy mieczami. Jeden świecił srebrzyście, drugi, szary, był ledwie widoczny. Rozjarzał się jedynie w momencie zetknięcia ze srebrnym. Sypały się też wtedy iskry, rozświetlając nieco obu walczących.
Rozpoznała jednego z nich. Rozpoznałaby go zawsze i wszędzie – to on ją prześladował i przed nim uciekała od wielu godzin. W jego oczach lśnił czerwony blask, który ją tak przerażał. Gdy jednak ujrzała oczy tego drugiego, o czarnej skórze, tamten strach wydał jej się mały i śmieszny. Ta czerń przywodziła na myśl smoliste dna piekieł. Przypominała koszmar, od którego uwolniła ją srebrna błyskawica. Skuliła się, jednocześnie pragnąc uciec i nie mogąc się poruszyć. Obserwowała ostrze, migające szybko w powietrzu i zdała sobie sprawę, że to ono było jej ratunkiem w demonicznym śnie.
Oślepiający piorun przeciął powietrze, gdy wytrącone z ręki Ardora ostrze przeleciało z furkotem ponad jej głową i, odbijając się od skał, stoczyło w dół zbocza.
Czarny zaśmiał się z tryumfem. Szyderczo. Brzmiała w tym żądza krwi, pewność siebie i obietnica koszmarnych tortur. Szare ostrze dotykało delikatnie skóry na gardle Ardora.
Ardor nie mógł uwierzyć, że przeciwnikowi udało się go rozbroić. Pozbawić magicznego miecza, który go nigdy wcześniej nie zawiódł. Jego dumy. Teraz sam odczuł strach. Spojrzał w oczy śmierci, która śmiejąc się w głos zawołała:
– Jam jest Nigror! Jam najpotężniejszy z demonów Barathrii! Mnie nikt nie pokona! – Uderzył pięścią w pierś niczym w bęben. – Nikt nie stanie między Nigrorem i jego łupem. Nawet ty, łowco. Pożrę cię! – Wyszczerzył kły, warcząc dziko. – Będziesz moim deserem. Dzięki tobie moja moc urośnie szybciej niż od tych marnych, ziemskich duszyczek. Urośnie na tyle, że wrócę do Barathrii i zemszczę się. Za wygnanie. Za wieki banicji. Zostanę nowym władcą i wprowadzę nowe rządy.
Pycha wręcz fizycznie promieniała z Nigrora, gdy tak się przechwalał. Ardor, wciąż stojąc zaledwie dwa kroki od czarnego, gorączkowo rozmyślał nad sposobem obrony lub ucieczki. Po raz pierwszy rozważał taką możliwość. Myśl o odwrocie zapiekła go. Na zmianę formy nie miał czasu. Nigror natychmiast przeciąłby gardło ludzkiego ciała, wystarczyłby niewielki ruch dłonią. Natomiast ułamki sekund potrzebne do przemiany w tej sytuacji to o lata za długo. Uwięziony w ludzkim ciele Płomień stałby się łatwym łupem zaraz po śmierci swego nosiciela, bezbronny przez kilka cennych milisekund.
I nagle stała się rzecz niezwykła. Dziewczyna, na którą żaden z nich nie zwracał do tej pory uwagi, poruszyła się lekko. Z jej dłoni wystrzelił odprysk skały trafiając w czarną dłoń, unoszącą oręż. W powietrze od razu poleciał drugi kamień.
Zdezorientowany Nigror przez moment nie wiedział gdzie się zwrócić, w stronę którego z wrogów. Ardor natychmiast wykorzystał wahanie przeciwnika. Przemienił się. Nigror jednak pozbierał się szybko i też się przemienił. Czarny ogień splótł się z czerwonym.
Gabriela zasłoniła oczy przed potężnym rozbłyskiem, gdy dwa demony zwarły się w śmiertelnych zapasach. Kiedy blask się zmniejszył, odjęła dłoń od twarzy. Mrużąc powieki spoglądała na walczące płomienie. Mieszały się, przenikały, próbowały wzajemnie się zdusić. Teraz zauważyła, że Ardor nie cały był czerwony. Na postrzępionych brzegach dostrzegła złote lśnienie, które przygasało po każdym ataku Nigrora. Coraz mniej złotych iskierek widziała na purpurowej powierzchni. Pochłaniała je czerń.
Serce dziewczyny biło mocno i równo. W tym samym rytmie pulsował złoty blask na jej skórze, przebijając się przez przylegający brud. Patrzyła przez chwilę na swoje ręce, po czym przeniosła spojrzenie na walczących. Już prawie nie widziała złotego skrzenia.
Podjęła decyzję. Nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co kazało jej to zrobić i skąd wiedziała, jakie wykonać gesty, przyłożyła do piersi, na wysokości serca, otwarte dłonie. Odetchnęła głęboko i zacisnęła palce, jakby nabierała czegoś. Gwałtownym ruchem wyrzuciła zaciśnięte pięści do przodu i otworzyła je. Resztką świadomości, zamglonym wzrokiem, zobaczyła, jak z jej ciała wylatuje potężny złoty płomień. Przesłonił jej świat, zatańczył niepewnie tuż przed nią i odleciał. Ciało dziewczyny bez czucia upadło na skalne podłoże.
Ardor wiedział już, że nie da rady Nigrorowi. Czarny demon okazał się znacznie potężniejszy od niego, był w stanie zagłuszyć i wchłonąć każde światło. Ardor walczył jednak. Próbował nie poddawać się, ale trwać aż do ostatniego tchnienia.
Jednak ogarniał go z każdą chwilą coraz większy strach. W końcu już tylko chciał uciec. Uwolnić się od czarnych jęzorów i zniknąć, zaszyć się pomiędzy kolumnami. Karmić wspomnieniami okaleczone istnienie. Nie mógł się jednak wyrwać. Czerń otoczyła go ze wszystkich stron, zamknęła w sobie. Wola walki i życia gasła w Ardorze z każdą zanikającą skrą.
Nigror triumfował. Pochłaniał właśnie jednego z największych łowców Barathrii, przyswajał jego siłę. Już czuł się władcą wszystkich demonicznych światów, gdy zaszło coś niespodziewanego. Znalazł się w samym środku gorejącego złota. Czarna dziura jego istnienia usiłowała wchłonąć ten blask. Jednak palące lśnienie otaczało go, przyduszało. Złote światło przenikało na wskroś. Za późno spostrzegł, że wzmacnia czerwonego ducha Ardora. Na purpurowych brzegach znów pojawiły się jasne rozbłyski.
Czarny cierpiał teraz piekielne tortury, tłumiony z zewnątrz przez złoto i od środka przez purpurę. Znikał, gdy cząstka po cząstce odłączała się od jego ciała i wybuchała w mikroeksplozjach. Aż złota sfera się otworzyła i tylko czarno-szary dym rozwiał się w powietrzu.
Uwolniony Ardor odskoczył.
Dwa płomienie, złoty i czerwony, zawisły obok siebie nad otworem krateru. Przyglądały się sobie bez słów.
– Kim… – Niewypowiedziane pytanie zawisło w powietrzu. – Kim jesteś? Kim jestem ja? – zdawała się niemo pytać złocista kolumna.
Jednak Genea czekała. Dopiero narodzona nie znała Prawa i nie wiedziała, co może przynieść przyszłość. Ardor tkwił naprzeciw niej niezdecydowany.
Przybył tu po nią. Ale nie mógł jej teraz, nie potrafił, zabić. Jej ogień był tak wyjątkowy. I ocaliła go, choć nie musiała.
Myśli Ardora kłębiły się niespokojnie. Zgrupowały się w dwa oddziały i rozpoczęły bitwę. Nie zauważył, że do udziału w batalii przyłączyły się uczucia. Nie rozpoznał ich, bo jeszcze się ich nie nauczył. A teraz targały nim, powodując dziwne i niepokojące wiry wewnątrz jestestwa. Pozostać wiernym Prawu, czy je złamać?
Pomiędzy nimi rozedrgało się powietrze. Niby fatamorgana, pojawił się nad otworem krateru niewyraźny obraz. Błękitno-biała kula. Genea przyglądała się jej, usiłując zgadnąć co oznacza. Ardor od razu rozpoznał świat, w którym właśnie przebywał. Kula obróciła się i teraz widział wyraźnie zarys kontynentu ze zniekształconą plamką miasta pośrodku. Ta plamka najpierw świeciła złoto, ale zaraz przygasła i zatraciła się w czerni. Ale i ta wkrótce znikła.
To był znak dla Ardora. Odpowiedź, przyzwolenie i wyjaśnienie. To nie Genea była jego rzeczywistym celem w tym świecie, lecz Nigror. Zdegenerowany czarny Płomień, buntownik Barathrii.
Gdy błękitnawa kula rozmywała się i znikała, miał wrażenie, że słyszy radosny śpiew skrzypiec.
– Nie możemy jej tak zostawić. – Kiwnął w stronę leżącej na skale dziewczyny. – To nie byłoby w porządku.
– Dobrze – Genea odpowiedziała krótko. Wypuściła z siebie jedną, grubą złotą nić. Ardor strząsnął kilka czerwonych iskier, które nanizały się na nią.
Świetlista wstęga przepłynęła ponad nieprzytomną Gabrielę i po chwili ułożyła się wokół jej szyi, jak niezwykły naszyjnik. Jeszcze tylko błysnęła skra lub dwie i światło wtopiło się w brudne i zmęczone ciało. Dziewczyna nie otworzyła oczu, ale przez sen wzięła głęboki, uspokajający wdech.
Pomiędzy granitowymi kolumnami, pośród setek innych kryształów, pojawił się jeszcze jeden. Dwa razy większy od pozostałych. Nie migotał w nim żaden blask. Zamknięta w nim była czerń bezksiężycowej i bezgwiezdnej nocy.
***
Ogień, spleciony z czarnego i białego płomienia, zakołysał się przed jednym z tysięcy kryształów zawieszonych w przestrzeni jądra nieskończonego świata Barathrii. Kryształ błyszczał złotem i purpurą, dźwięcząc cichutko strunami skrzypiec.
– TAK – powiedział czarny.
– TAK – przytaknął biały.
– SPISEK ZOSTAŁ WYKRYTY…
– … I UDAREMNIONY.
– JEDEN DEMON ODSZEDŁ…
– … JEDEN DEMON PRZYSZEDŁ…
– … RÓWNOWAGA ZOSTAŁA ZACHOWANA. – Głosy czarnego i białego zlały się w jeden.
– ZNÓW JESTEŚMY BEZPIECZNI…
– … I MOŻEMY DALEJ…
– … RZĄDZIĆ BARATHRIĄ – dokończyły razem.
Moi drodzy, jak zawsze będę wdzięczna za komentarze i uwagi. Wiecie, że zawsze staram się na nie odpowiadać. Tym razem jednak mogę mieć problem czasowy – pojutrze wybieram się na dwutygodniowy urlop (w tym od Internetu), ale obiecuję, że komu nie zdążę odpowiedzieć przed wyjazdem, to odpowiem po powrocie. Jeśli znajdziecie i wytkniecie jeszcze jakieś usterki, to też poprawię po powrocie.
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Zawsze podczas deszczy meteorytów, w otoczeniu innych widzów, siadała na skraju dachu budynku, skrywającego w swych murach Wulkan. Zapatrzoną w cudowne zjawisko Gabrielę, zawsze w takich momentach przepełniał spokój.
<> Przecinek w drugim zdaniu niepotrzebny. Pierwsze zdanie – zmieniłbym szyk. Obecny sugeruje mi, że inni widzowie niejako specjalnie towarzyszyli Gabrieli. Powtórzenie, pomimo odległości, jednak za dobrze widać… ---> Zawsze podczas deszczy meteorytów siadała, pośród innych widzów / wraz z innymi widzami, na skraju dachu budynku, skrywającego w swych murach Wulkan. Zapatrzoną w cudowne zjawisko Gabrielę przepełniał zachwyt i spokój. <---
Oparł delikatnie czubek broni na porowatej skale i oparł dłonie na głowicy.
Oślepiający piorun przeciął powietrze, gdy wytrącone z ręki Ardora ostrze przeleciało jej z furkotem ponad głową i, odbijając się od skał, stoczyło w dół zbocza.
<> Zmieniłbym szyk. ---> Oślepiający piorun przeciął powietrze, gdy wytrącone z ręki Ardora ostrze z furkotem przeleciało ponad jej ponad głową i, odbijając się od skał, stoczyło w dół zbocza. <---
<><> Zapewne pojawią się narzekania, że za dużo i zbyt obszernie o uczuciach, za słodko chwilami… Ja narzekać nie mam zamiaru. Moim zdaniem prequel celnie wprowadza w treść “Płomienia”, pomaga lepiej, pełniej zrozumieć i odebrać.
Adamie Niezawodny – dziękuję bardzo :)
Poprawki już naniosłam.
Zapewne pojawią się narzekania, że za dużo i zbyt obszernie o uczuciach, za słodko chwilami…
Mogę powiedzieć tylko jedno – trudno. Odrobina uczucia i słodyczy też w życiu jest potrzebna :)
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Są potrzebne, bo ubywa ich na tym szalenie i w połowie bezsensownie zabieganym świecie.
Dla porządku powtórzę, że mi się podobało :) Najbardziej kreacja świata i wciągająca, nawet jeśli pełna “uczucia i słodyczy” historia.
The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)
A dla mnie aż takie pełne uczucia i słodyczy nie są. Obu tych uczuć jest tyle, ile trzeba. Natomiast uwiódł mnie poetycki język, szczególnie we fragmentach dotyczących muzyki. Może to głupio zabrzmi, ale ja rozumiem taki sposób postrzegania, mało tego, bywają utwory, które wywołują u mnie łzy wzruszenia i gęsią skórkę.
A opowiadanie oprócz tego, ze poetyckie w nastroju, to pokazało też pazur w akcji. Jestem na tak.
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Mirabell – jeszcze raz dziękuję za wszystko :)
Bemik – cieszę się ogromnie, że uznałaś, że wszystkiego jest tak akurat (tak to odebrałam).
To wcale nie brzmi głupio, dla mnie to jest normalne – bo też tak mam. Przynajmniej do momentu, aż się osłucham za bardzo, to potrafię mieć dreszcze i bardzo dosłownie czuć pewne utwory.
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Bardzo dobrze odebrałaś, śniąca.
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Za najmocniejszą stronę tekstu uważam opisy z początku. I ogólnie początek, przygotowania do polowania, te fragmenty o emocjach. Później, zdaje mi się, coś nie gra z proporcjami. Nie odczułam za bardzo tej pogoni demona za dziewczyną. Opis koncertu, choć ładny, wydaje mi się za długi – cała ta część, kiedy Ardor się jej przygląda mogłaby chyba być krótsza, większy akcent postawiłabym na ucieczkę przez miasto, bo teraz nie bardzo czuję jej strach i zmęczenie, a przez to wlezienie na wulkan i uśnięcie na nim wydaje mi się takie trochę od czapy.
Czy dobrze zrozumiałam, że Gabriela “urodziła” Geneę?
Technicznie to chyba jeszcze tu i ówdzie brakuje przecinków, czasem rwie się trochę rytm.
Ogólnie, raczej mnie nie porwało, ale to chyba subiektywne bardzo – klimat nie mój ;)
Udanego urlopu, baw się dobrze! :)
Niewątpliwie ładnie napisane i poruszające wyobraźnię opowiadanie, które przeczytałam bez przykrości, choć nieco nużył mnie przepych opisów świata fantastycznego, ale rozumiem, że taki ten świat jest. Natomiast sceny fantastyczne w świecie realnym sprawiają, że podchodzę do nich z pewną dozą sceptycyzmu, choć też rozumiem, że w Twoim świecie wszystko jest możliwe.
Jednak zupełnie nie rozumiem skąd się wzięła Genea, nagle objawiona w końcówce.
Przesuwał się spiralnym ruchem wewnątrz kręgu, wspinając się wyżej i wyżej. – Czy można wspinać się coraz niżej.
Może: Przesuwał się spiralnym ruchem wewnątrz kręgu, wciąż wyżej i wyżej.
Bramę tworzyły cztery pionowe, gładkie słupy… – Chyba wystarczy: Bramę tworzyły cztery gładkie słupy…
Słupy z reguły są pionowe.
…to określenie poznał przy okazji ostatniego polowania. Kilka polowań wstecz… – Czy to zamierzone powtórzenie?
Może w pierwszym zdaniu: …to określenie poznał przy okazji ostatnich łowów.
…przenikając przez różnorakie wymiary, spowite we mgle… – …przenikając przez różnorakie wymiary, spowite mgłą/ skryte we mgle…
Ardor oblatywał glob powoli, wypatrując swojej zdobyczy. – Zbędny zaimek.
…miał śniadą cerę i czuprynę ciemnych włosów. – …miał śniadą cerę i ciemną czuprynę/ ciemne włosy.
Masło maślane. Czupryna to włosy.
…dla kogo tu przyszedł. Gdy pianista skończył grę, jeszcze tylko wymienił kilka zdań z jednym z profesorów i zszedł ze sceny. Wywołana Gabriela wyszła, ściskając w spoconej nagle dłoni smyczek. – Powtórzenia.
Oparł łokcie o kolana, a na dłoniach podparł brodę. – Na dłoniach można brodę oprzeć, można też podeprzeć brodę dłońmi, ale nie można brody na dłoniach podeprzeć. Powtórzenie.
Może: Oparł łokcie o kolana, a na dłoniach położył brodę.
Widział zaschnięte ślady łez na zakurzonych licach. – Widział zaschnięte ślady łez na zakurzonym licu.
Jedna osoba ma jedno lico, choć zdarzają się osoby, mające wiele twarzy. Pewien pan miał ich pięćdziesiąt. ;-)
…ale też do natychmiastowej przemiany do własnej postaci. – Może: …ale też do natychmiastowej przemiany we własną postać.
Skóra na jej dłoniach zdzierała się na ostrych kamieniach… – Raczej: Skóra na jej dłoniach zdzierała się o ostre kamienie…
…z braku lepszego określenia - nazywała powietrzem. – Powinna być półpauza, nie dywiz.
Całe ciało świeciło blado-złocistą poświatą. – Całe ciało świeciło bladozłocistą poświatą.
Rozjarzał się jedynie w momencie zetknięcia się ze srebrnym. – Może wystarczy: Rozjarzał się jedynie w momencie zetknięcia ze srebrnym.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Zapewne pojawią się narzekania, że za dużo i zbyt obszernie o uczuciach, za słodko chwilami…
Prorok czy jak? No to dla mnie było za dużo o uczuciach. Ledwo przebrnęłam przez początek. Ale ja jestem Finkla.
Potem na szczęście coś się zaczęło dziać. Jednak wiedziałam, jak to wszystko się skończy, więc bez fajerwerków. Ale tak to z prequelami bywa.
Natomiast ułamki sekund potrzebne do przemiany w tej sytuacji to o lata świetlne za długo.
Oj. Lata świetlne to jednostka odległości, a nie czasu.
Czarny demon okazał się znacznie potężniejszy od niego, był w stanie zagłuszyć i wchłonąć każde światło. Walczył jednak. Próbował nie poddawać się, ale trwać aż do ostatniego tchnienia.
Czy mi się wydaje, czy podmiot wziął i zwiał?
Babska logika rządzi!
Pół godziny pisałam komentarz i mi go wcięło. Wybaczcie więc, że będzie skrótowo.
Werweno – jeśli nie Twój klimat, a jednak przeczytałaś i pozostawiłaś ślad bytności – tym bardziej doceniam i dziękuję.
Także za życzenia :)
Regulatorzy – wiedziałam, że przy betowaniu będzie mi brakowało Twojego oka :) I znów oczywiste oczywistości – nie wiem, jak je przegapiam.
Finkla – obiecuję, że w kolejnym opowiadaniu uczuciowych uczuć prawie nie będzie – jak uda mi się wreszcie skończyć.
Czy mi się wydaje, czy podmiot wziął i zwiał? – Oj, był i znikł – demony tak mają ;)
Poprawki zrobione – dziękuję bardzo :)
I na koniec uwaga ogólna – z przykrością, bo skoro muszę się tłumaczyć, to znaczy, że skopałam. Gabriela nosiła w sobie duszę-demona, który przebudził się z uśpienia i opuścił ciało pod wpływem wydarzeń na Wulkanie. Koniec tłumaczenia.
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
A dla mnie pojawienie się demona z Gabrieli było dość oczywiste.
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Dokładnie tak, Bemik, oczywiste, ale (dla mnie) odrobinkę, ździebeczko, kapeczkę rozczarowujące. Bo do ostatniej chwili myślałem, że Genea to Gabriela, która została przemieniona w demona, by mogła zamieszkać z Ardorem w Barathrii. Wiesz, zwykła dziewczyna, a jednak w jakiś sposób na tyle niezwykła, że zakochał się w niej demon. I zmienił, zapewne na siłę, w kogoś podobnego sobie. I ona teraz musi to wszystko jakoś ogarnąć, inny świat, inną postać i kompletne uczuciowe zamieszanie… A tu się okazuje, że Gabriela żyje sobie dalej radośnie w swoim świecie, a obiektem westchnień Ardora jest ktoś zupełnie inny, ktoś “urodzony" jako demon, więc "przygotowany" do tego wszystkiego…
Ale to tylko takie moje mędzenie. Bo tekst naprawdę dobry, choć istotnie, scena pogoni przez miasto mogłaby być bardziej wyeksponowana.
A fajne jest to, że świet ma potencjał. I demoniczna równowaga nieco chwiejna, i Władcy niezupełnie czyści…
Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!
Typowy facet ;) Tylko ciało się dla niego liczy, a tu chodzi o wnętrze!
Miło, że jednak się podobało :)
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Nie no, wnętrze ciała też jest okej ;-)
Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!
Serce i inne podroby? I metry jelit? ;)
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Ha, to już kwestia osobistych zapatrywań, jak głęboby by się chciało… Tfu, co też ja wypisuję, apage!
Jeszcze mi tu jakieś służby wpadną… A piwnica niesprzątnięta…
Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!
Thargone :)
Do zobaczenia/usłyszenia/przeczytania za dwa tygodnie :) Nie skąpcie w tym czasie komentarzy :) Na wszystkie odpowiem jak wrócę.
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Dokładnie tak, Bemik, oczywiste, ale (dla mnie) odrobinkę, ździebeczko, kapeczkę rozczarowujące. Bo do ostatniej chwili myślałem, że Genea to Gabriela, która została przemieniona w demona, by mogła zamieszkać z Ardorem w Barathrii. Wiesz, zwykła dziewczyna, a jednak w jakiś sposób na tyle niezwykła, że zakochał się w niej demon. I zmienił, zapewne na siłę, w kogoś podobnego sobie. I ona teraz musi to wszystko jakoś ogarnąć, inny świat, inną postać i kompletne uczuciowe zamieszanie… A tu się okazuje, że Gabriela żyje sobie dalej radośnie w swoim świecie, a obiektem westchnień Ardora jest ktoś zupełnie inny, ktoś “urodzony" jako demon, więc "przygotowany" do tego wszystkiego…
Zgadzam się z tym. Jak przeczytałam miałam tak samo. Choć tekst bardzo dobry i ciekawie wykreowany świat mnie porwał. Nie przeszkadzała mi w ogóle mnogość opisów. Myślę, że dodają uroku. Mam nadzieję przeczytać coś jeszcze o demonach Barathrii. :)
"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll
Co by tu…
Napisane ładnie.
Fabuła jest, choć prosta. Za to bohater interesujący – demon łowiący dusze jako pokarm – to kopalnia pomysłów na teksty.
Moim zdaniem, zupełnie niepotrzebne miejscami opisy tego, kto jak wyglądał, w co się ubrał i jak to nie zwracał lub zwracał na siebie uwagę. Dlaczego niepotrzebne? Bo czekałem, aż “dobrze skrojony grafitowy garnitur o modnym, pół-sportowym kroju” odegra jakąś rolę, np. w finałowym pojedynku – ale nie, nie odegrał, tylko zaśmiecił opis. Pół biedy, gdyby tylko on, ale takich momentów jest więcej. Mnie ten nadmiar “opisowatości” wybijał z rytmu niczym boski Enrice wyjący “Ol aj niiiid iz a rytym diwajn!”. (tak, właśnie dlatego nie prosisz mnie o betę ;-) )
Natomiast ustępy o uczuciach, odczuciach i rozterkach wydają się tu być bardzo na miejscu, uważam, że spowalniają, ale nie zakłócają lektury. Ciekawie ukazane z perspektywy bytu, który traktuje je bardziej w kategoriach odżywczo-kulinarnych, a dopiero potem je przeżywa.
Ja też myślałem, że Gabriela “urodziła” złotą demonicę.
Naprawdę niezły prequel, ale jesli mogę zapytać – a myślałaś, żeby połączyć ten tekst i “Płomień” w jedno opowiadanie? Osobno to jak serial, a razem… No, razem mogłaby być bomba.
Jak dla mnie Biblioteka tak, ale nominacja jeszcze nie. Nie ten poziom zadowolenia ;-)
"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)
No, no Śniąca, Ty i te Twoje sny ;)
Masz za nie, ode mnie, Bibliotekę :)
Trochę się zgadzam z Rybcią. Te opisy sukienek i fryzur… no, zbędne. Nie, żebym się czepiała, sama tak miałam ze dwa lata temu :)
I nie, nie proś go o betę, jeśli nie jesteś gotowa na pseudocytaty z Enrique :) Uwierz, i tak potraktował Cię baaaaaaaaaaaaaardzo ulgowo :)
Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)
Niestety łapały mnie momenty znużenia, ale ciekawie naszkicowany świat i demony. Dobry pomysł z polowaniem. Ładny język i nawet zaskakujące zakończenie. Kamienny krąg jakoś zakotwiczył się w mojej wyobraźni. Gratuluję! :-)
Nie poczułam głębszego związku z historią, aby mnie porwała całkowicie. Ale zdecydowanie byłam zadowolona ze stylu, który bardzo pasował do treści. Rzeczywiście było kilka niepotrzebnych dłużyzn, które mi aż tak bardzo nie przeszkadzają, ale stworzyły dysproporcję pomiędzy późniejszymi fragmentami. Ale ogólnie podobało mi się, pomysł też przedni. Dlatego też, z wielką chęcią przeczytam “Płomień”.
Hej, dostałem trochę rad pod swoim tekstem to się odwdzięczam :)
”Stojące […] unosiły się w próżni, tkwiąc nieruchomo na swych miejscach” to stały, unosiły się czy tkwiły? Za dużo.
Przesuwał się spiralnym ruchem wewnątrz kręgu, wciąż wyżej i wyżej” – przesuwanie kojarzy się z ruchem poziomym, tu mamy chyba ruch pionowy, więc raczej “unosił”?
”Czerwony płomień Ardora” – Ardor jest czerwonym płomieniem? Czy stoi obok i muska kryształki jakimś swoim przedmiotem, Czerwonym płomieniem? Potem piszesz” To była jego kolekcja.” Kolekcja Ardora czy Czerwonego płomienia Ardora? Chyba źle określony podmiot. Potem się wyjaśnia, że Płomień jest formą Ardora – ale to jego forma. Więc dalej Ardor.
Mam wrażenie że bardzo wyraźnie i mocno widziałaś tą pierwszą scenę i bardzo chciałaś to oddać dokładnie jak to odczuwasz i widzisz i z tego powstały błędy. Sama wizja plastyczna, dość przekonywująca, tylko, jak dla mnie, językowo chwilowo niezgrabna
”z misternie rzeźbionych w zawiłe wzory gontów” literówka, zamiast “z” powinno być “o”. Generalnie to zdanie wydaje mi się ładne i naładowane ciekawym słownictwem.
“Wszystko lśniło w ostrym świetle dwóch słońc szybko parującymi kroplami” – lśniło kroplami? Krople mogą lśnić, ale czy można lśnić kroplą? Więc raczej może coś w stylu “Wszystko błyszczało od lśniących w ostrym świetle dwóch słońc kropel” or something? Spróbuję jeszcze zajrzeć do podręczników gramatyki i się wywiedzieć, ale jakoś mi to nie brzmi.
”Latami tworzyły cywilizacje, a potem w ciągu kilku dni potrafiły je zniszczyć w imię czyjeś urażonej dumy, czy wybujałej ambicji” – bez przecinka, tu “czy” nie jest partykułą ale spójnikiem
”różnorakie wymiary, spowite mgłą” – raczej “różnorakie, spowite mgłą wymiary”
“miała pewność, że nie była to spadająca gwiazda, czy raczej meteoryt” – trochę niezgrabnie. Rozumiem, że chodzi o to, aby czytelnik wiedział, że Gabriela wie, że spadające gwiazdy to tak naprawdę meteoryty. Jeśli to istotnie (istotne?) to lepiej byłoby napisać “miała pewność, że wcale nie była to smuga spalającego się w atmosferze meteorytu”
Pytanie:
– co to jest długa nuta? czy to jakieś oznaczenie w muzyce?
“Grały całymi sobą” – chyba nie ma liczby mnogiej w tym wypadki. “Grały całkowicie oddając siebie” może czy coś
“Po kilku taktach otworzyła oczy, ale spojrzenie miała półprzytomne.” spojrzenie to coś, na co się patrzy z zewnątrz – coś, co zauważa się u innej osoby. Jeżeli prowadzisz narracje z perspektywy Gabrieli, to raczej tutaj należy napisać jak widziała a nie jakie miała spojrzenie (no bo przecież ona sama nie wie, jakie ma w danej chwili spojrzenie).
”Ardor wiedział już, że nie da rady Nigrorowi” – potocznie, nie dawałbym do narracji tekstu literackiego.
Pewnie jeszcze dałbym radę się poprzyczepiać, ale nie o to chodzi. Wszędzie piszę chyba – to dlatego, że wiele z tych uwag powyżej jest na “ucho”, które często się myli. Dodam że skupiłem się na szukaniu błędów. Robię to nie ze złośliwości tylko dla ćwiczenia no i chęci pomocy. Pomimo tego, gdy zaczęła się akcja, zrobiło się ciekawie. Do momentu, w którym paszczę otworzył Nigror. Jego wypowiedź pasowałaby do jakiegoś Orka a nie wielowiekowego, potężnego demona z zaświatów. Gdyby z czeluści jego otworu gębowe wydostało się syczenie “Giń, łowco” a Ardor by sobie zdał sprawę, że ma do czynienia z Wygnanym (i tu można niepotrzebny tekst o zemście i pysze wrzucić, zamiast robić z tego dialog), to by pasowało do klimatu. Tak wyszło śmiesznie. Generalnie to opowiadanie to nie mój klimat.
Będę wkrótce coś wrzucał, mam nadzieję, że odwdzięczysz mi się pięknym za nadobne za moją krytykę :)
"Ora et Labora"
Ładnie napisane romansidło. ;)
Jeśli chodzi o zgrzyty, zgadzam się z dwiema uwagami przedpiśców:
Moim zdaniem, zupełnie niepotrzebne miejscami opisy tego, kto jak wyglądał, w co się ubrał i jak to nie zwracał lub zwracał na siebie uwagę.
Pomimo tego, gdy zaczęła się akcja, zrobiło się ciekawie. Do momentu, w którym paszczę otworzył Nigror. Jego wypowiedź pasowałaby do jakiegoś Orka a nie wielowiekowego, potężnego demona z zaświatów.
Poza tym całkiem fajne, choć niczego nie urwało. :)
Hej-ho!
Sorry, taki mamy klimat.
Dziękuję wszystkim za odwiedziny i komentarze i za bibliotekę też :)
Morgiano – ja wolę myśleć, że w każdym stworzeniu żyje w duszy taki płomienny demon i albo tak będzie istniał-nie istniał, albo zostanie pożarty (np. przez takiego Ardora), albo zostanie obudzony do nowego życia jak Genea. Aczkolwiek wasz punkt widzenia nasuwa mi pewien pomysł, który być może w jakieś bliżej nieokreślonej przyszłości doczeka się spisania. Jednak niczego na razie nie obiecuję :)
Fishu – masz mnie :) Jak znajdę kolejną wolną chwilę, albo znajdę sposób na rozciągnięcie czasu, to w jakiś logiczny sposób pozbędę się tego garnituru. Za bibliotekę dziękuję – nawet na tyle nie liczyłam z tym podrasowywanym starociem :)
Emi – dziękuję :) Z dobrej rady jednak nie skorzystam – właśnie poprosiłam Rybę o betę. Może takie tęgie psycho-lanie mentalne dobrze zrobi mnie i mojej “twórczości” ;)
Blackburn – przykro mi, że znalazłeś przynudzające fragmenty, ale skoro jednak dotarłeś do końca cały i zdrowy, to chyba tak źle nie było :) Dziękuję za komentarz.
Deirdriu – dziękuję za wizytę i to, że dostrzegłaś dopasowanie stylu do treści :)
Gradziej – mówisz, że odpłacasz pięknym za nadobne? I bardzo dobrze :) Jak wspomniałam już wcześniej – jak znajdę czas, to dokładniej przetrawię Twoje uwagi i nie wykluczam, że coś jeszcze poprawię. Komentuj i czepiaj się do woli – nie tylko mnie możesz tak pomóc, ale i sobie :)
Co do długiej nuty – to raczej metafora długo granego, przeciągniętego dźwięku.
Sethrael – romansidło, powiadasz? Niech będzie i tak :) Dziękuję za wizytę i ostatecznie dobre słowo.
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Dołączam (trochę późno, przepraszam) do grona piewców i marud;)
Pamiętam “Płomień” i cieszę się, że opublikowałaś prequel. Podobnie jak Psycho uważam, że coś większego ma dużą szansę z tego wyjść.
Podobały mi się odczucia, a jakże;) Nic szczególnie nie raziło, ale faktycznie, jako oddzielne opowiadanie, na kolana nie powala. Może dlatego, że po lekturze „Płomienia” wiedziałem już, że się tak wyrażę, co się czym je;) Dlatego pomysłowi na połączenie, przebudowanie i jedno wprowadzenie do całej filozofii, jak najbardziej przyklaskuję.
Co prawda połączenie wątków wymagałoby jakiegoś dodatkowego lepiszcza z fabuły, to po okrojeniu wprowadzeń do koncepcji, tekst nie powinien jakoś bardzo się rozdymać. Z drugiej strony, nie masz pokusy na coś większego niż opko? Już po tych dwóch tekstach widać, że wątków do pociągnięcia jest sporo.
Pozdrawiam i cały czas kibicuję.
empatia
Cieszę się, że udało Ci się znaleźć chwilę :)
Od samego początku zdawałam sobie sprawę, że na kolana rzucać nie będzie, bo za dużo już wiadomo z “dalszych losów”, ale chcieliście, to macie :)
Pokusa jest, zawsze. Tyle, że czasu brak. A nawet jak już jest, to tłum innych rzeczy od zrobienia i napisania tak się rozpycha, że pisanie zadeptane gdzieś w tyle zostaje.
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Też się cieszę;)
A pokusa i brak czasu. Bardzo dobrze Cię rozumiem.
empatia
Jak już wróciłeś, to Cię jeszcze nieskromnie zaproszę do Zaginionej świątyni :)
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Eh, to ten konkurs, w którym zostałem z rozgrzebanym opkiem:( Nic to, może za rok będzie kolejna edycja:D
Z chęcią przeczytam, jak polecasz:)
empatia
Zachciało mi się przeczytań “Zagraj tylko dla mnie”, więc – w ramach poszanowania chronologii – przeczytałem powyższe cudeńko*.
I mam mocno mieszane uczucia. Z jednej strony jest to ładna, bardzo przyjemnie i przede wszystkim ciepło na pisana historia, która… zupełnie do mnie nie przemówiła. Ot, takie klasyczne love story wielkim paskudem i demonus ex machina w finale, co zdecydowanie czyni mnie odbiorcą niedocelowym.
Chyba pierwsze poważne skrzywienie nastapiło podczas opisu, jak pannice na koncercie zaczęły lampić się w boskiego (hehehe) Ardora. Walka przy “wulkanie” też mi się nie podobała – jak diabeł z pudełka (i to chyba bardziej dosłownie niż w przenośni) wyskoczył Wielki Zły (to znaczy: Wielki Jeszcze Gorszy), skopał dupę bohaterowi po czym wygłosił swoją Wielką Złą Przemowę (strasznie sztuczną, nota bene), po czym – w ostatniej chwili, klasyka – nasz bohater otrzymuje ratunek z (powiedzmy) najmniej oczekiwanej strony, pokonuje Złego (Jeszcze Gorszego), zdobywa miłość i wszyscy – prócz, rzecz oczywista, przyszłych ofiar Ardora i Genei – żyli długo i szczęśliwie. A, no i na końcu to info – przekaz ze wszechświata – że “tak miało być”.
Pomijając naturę bohaterów, mamy tu do czynienia z klasyczną bajką, może baśnią. I nie bardzo mi to. No, ale że znałem już część dalszą tej historii, a Ty już na samym początku, fragmentem o uczeniu się rozpoznawania uczuć, niejako zdeklarowałaś kierunek, w którym opowiadanie podąży, to nie mogę powiedzieć, że “nie tego się spodziewałem”, więc i do czepialstwa praw nie mam. Choć nie ukrywam też, liczyłem, iż nie będziesz cisnęła w aż taką schematyczność.
Na koniec, dla podkreślenia, powtórzę, że sam proces czytania był mi wielce przyjemnym, bo napisane zajebiście.
Peace!
* – “Zagraj tylko dla mnie” również. Żeby nie było.
"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/
Chlip, idę sobie do kącika. Albo nie, wracam do komputera i będę walić w klawisze produkując coś, co może skryje w swym majestatycznym cieniu schematyczność i różne ex machiny. Przynajmniej pół roboty mam z głowy, skoro potwierdzasz, że zdania składać umiem – nadzieja więc jeszcze we mnie nie umarła, że kiedyś Cię zadziwię :)
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
Dzięki, Anet :)
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Miś zauroczony. Śniąca autorko więcej śnij takich opowiadań. Pozdrowienia od misia. :)
Misiu drogi, z takim dopingiem łatwiej mi będzie napisać kolejną opowieść z tego demonicznego świata, która się już przyśniła, a teraz dojrzewa w zakamarkach umysłu. Dziękuję :)
Pisanie to latanie we śnie - N.G.