
Słomiani Wdowcy z zadowoleniem przyjęli reakcję załogi Batorego (tak bowiem nazywał się ten słynny polski prom), chodź jak na Niemców przystało, ciągle węszyli podstęp i nawet na chwilę nie zablokowali swych pól siłowych. Zwarci i gotowi czekali na wydanie jeńców. Podczas gdy niszczyciele Wdowców zbliżały się powoli do śluz komunikacyjnych, na pokładzie Batorego trwała cicha, sprawnie prowadzona konspiracja. Kleryk Arek i kapitan Radomski pobiegli do ładowni, aby rozmrozić Diakona. Koniecpolska zajęła się przygotowaniem inscenizacji poddania załogi, a admirał Nochalsky, jak zwykle w takich razach, rozsiadł się wygodnie w Fotelu Dowodzenia i wilgotną szmatą przecierał zakurzone przełączniki.
– Niech wiedzą, z kim mają do czynienia, łapserdaki – mruczał. – Czysty z nas naród. Czysty i honorowy. O swoje dbać umiemy. Nie to co oni: protestanci, degeneraci, malkontenci…
Tymczasem Radomski i Arek zeszli do ładowni, która była wielka i sprawiała przytłaczające wrażenie. Było tu zimno i wilgotno, a ze ścian wybiegały ku sklepieniu kłęby kolorowych kabli i rur. Kleryk podszedł do chromowanej kapsuły stojącej tuż przy wejściu i wymownym gestem wskazał ją Radomskiemu.
– Ładna, nieprawdaż?
– Otwieraj, otwieraj. Nie mamy chwili do stracenia – kapitan nie miał ochoty na żadne gry wstępne. Kleryk przycisnął kciuk do małego wgłębienia. Czytnik cmoknął porozumiewawczo, po sekundzie wysunął się z kapsuły mały panel, na którym Arek wystukał kilka cyfr i liter. Kapsuła zamigotała ledowymi światełkami, syknęła parą schłodzonego azotu i przy wtórze cichej, pozytywkowej melodyjki otwarła się powoli niczym trumna w amerykańskim domu pogrzebowym. Oczom Radomskiego ukazała się zaszroniona, filigranowa postać, przypominająca, wypisz wymaluj, postać mistrza Yody z Gwiezdnych Wojen.
– Niewysoki ten wasz diakon – mruknął sceptycznie Radomski, przypatrując się zamrożonej na kość postaci. – I przystojny też nie jest. A mówili mi, że wyście wszyscy tacy piękni.
Kleryk upomniał wzrokiem kapitana, zacisnął wargi i nie odpowiedział na zaczepkę. Wysunął kilka dodatkowych paneli i zaczął procedurę rozmrażania.
– Ile to potrwa?
– To zależy – kleryk ostrożnie zdjął z twarzy diakona maskę kriogeniczną. – Są dwa sposoby: standardowy i niestandardowy
– No to już wiem, który wybieramy.
– Przy niestandardowym rozmrażaniu mogą wyniknąć pewne, jak by tu powiedzieć, anomalie.
– Tak? – Radomski nie wydawał się zaskoczony. – Trzeba było o tym wspomnieć wcześniej. Rozmrażaj go, byle szybko. I tak już nie mamy innego wyjścia. Z nim czy bez niego, i tak marne są szanse na uratowanie naszych słodkich zadów.
Na górnym pokładzie trwało niezłe zamieszanie. Gdy stewardessy dowiedziały się, że będą musiały, być może, przynajmniej na jakiś czas, oddać się w ręce Słomianych Wdowców, zaczęły piszczeć i lamentować. Gaz rozweselający nie działał na wszystkich z równą mocą: płacze i śmiechy mieszały się ze sobą, tworząc coś w rodzaju miniaturowego, dźwiękowego Armagedonu. Sternik Bobik i kanonier Nowacki postawili grube, alkoholowe zakłady o to, czy przeżyją cały ten cyrk, a Koniecpolska, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, próbowała wytłumaczyć ludziom, że wszystko idzie w bardzo dobrym kierunku.
Tymczasem do Batorego zbliżył się z lewej flanki największy z niszczycieli i z gracją wieloryba zacumował przy głównej śluzie komunikacyjnej. Oczywiście Procedura Humanitarnego Cumowania została całkowicie zignorowana, ale nikt na to nie zważał. Silniki statków zsynchronizowały swe ciągi a potem nastała martwa, głęboka cisza, przerywana tylko metalicznymi dźwiękami otwieranych i zamykanych śluz pośrednich. Pasażerowie promu stłoczyli się w kokpicie dowodzenia, bezpośrednio pod mostkiem kapitańskim, a trzon załogi trzymał się w kupie powyżej, na antresoli mostka. Szczęk zamków i świst rozszczelnianych śluz stawał się coraz bliższy, coraz bardziej namacalny, aż rozwarła się ostatnia powłoka drzwi i do kokpitu wpadło kilkudziesięciu Wdowców z postawionymi na sztorc harmatami. Utworzyli widowiskowy szpaler, aby zrobić miejsce dla spektakularnego wejścia samego Nionia, który, dysząc ciężko, człapał już po trapie i właził do kokpitu Batorego.
– Jatka będzie jak nic – kanonier Nowacki wydął usta w geście całkowitej abnegacji.
– Zamilcz, psi synu – posłanka dała mu mocnego kuksańca w biodro. – My tu karty rozdajemy.
Nionio von Biszo mógłby uchodzić za rasowego błazna i gdyby nie straszna sława, którą się okrył w przeciągu zaledwie kilku miesięcy, wszyscy na jego widok wpadliby w nie lada konsternację. Niestety, nie mamy czasu, aby opisać tu osobliwe stroje i maniery Nionia. Zainteresowanych odsyłam do odcinka czwartego, gdzie będzie szansa na bliższe zapoznanie się z kulturą materialną Słomianych Wdowców.
– Hej, hej, hej, ptaszęta moje nieużyteczne! – Nionio dziarsko wkroczył na pokład Batorego i od razu bezbłędnie wcielił się w rolę hegemona. – Jakże tu miło macie, jakże ciepło i bezpiecznie! Aż żal będzie wam to gniazdko efektownie rozpirzyć.
Tłum z Batorego drgnął niespokojnie.
– Macie to, o co was prosiłem?! – zawołał dziarsko Nionio.
– Mamy! – tłum zablefował bez mrugnięcia oka.
– Stewardessy ładne?
– Bardzo ładne – blefował nadal aż miło.
– Cieszy nas to niezmiernie. Nie mamy czasu na czcze pogaduchy. Musimy jeszcze dzisiaj do bazy wrócić. Kobiety, jak obyczaj każe, puścimy przodem, a potem cała reszta ferajny pójdzie grzecznie z nami. Zapraszamy do nas na małe death party – Nionio von Biszo szarmanckim gestem wskazał drogę w kierunku śluzy.
Tłum poruszył się, skłębił, kilka stewardess zapłakało cicho i ruszyło wolnym krokiem w czeluście otchłani. Za nimi ustawiali się następni nieszczęśnicy, na końcu oficerowie i załoga. Słomiani Wdowcy szybko rozstawili się między zebranymi i delikatnymi ruchami harmat dawali do zrozumienia, że wszelki opór jest bezcelowy i będzie stłumiony w zarodku.
Tymczasem w ładowni Arek i Radomski cucili otumanionego diakona, który wybudzony w ekspresowym tempie zaczął gadać od rzeczy i markotnieć.
– Mówiłem, że może być różnie – kleryk masował policzki i uszy diakona, starając się jednocześnie utrzymać jego ciało w jako takim pionie.
– Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie… – intonował sennie diakon.
– Oho, kroi się tu nam mały wieczorek poetycki – Radomski zagryzł wargę.
– Macie tu może na boku jakąś małą piersióweczkę, mili ludkowie? – wychrypiał zbolałym głosem diakon.
– Ależ – obruszył się kleryk – nasz stan duchowny wzbrania nam… – urwał w pół zdania, bo Radomski zgromił go błyskawicznie wzrokiem i wyciągnął z bocznej kieszeni kombinezonu smukłą flaszkę. Diakon wychylił głęboki łyk ognistego trunku i od razu jego wzrok rozpłynął się w ciepłym, karmelowym uśmiechu. – Ooo, tego mi było trzeba! Teraz to co innego. Teraz, to jestem jak młody bóg! O mój rozmarynie, rozwijaj się…
– Diakonie, potrzebujemy pomocy – wypalił kleryk bez ostrzeżenia.
– Sprecyzujmy sytuację. W czym tkwimy? – diakon w mig skoncentrował się na problemie, chowając butelczynę za pazuchę powłóczystej szaty.
– Jesteśmy otoczeni przez Słomianych Wdowców. Właśnie przed chwilą otrzymaliśmy od nich ultimatum. Mamy im oddać nasze głowy, nasze stewardessy i kody identyfikacyjne.
– A co, jeśli odmówimy?
– Wtedy nas zamaszyście i po pańsku puszczą z dymem.
– Psia kostka… – parsknął diakon. – Żadnej wyrozumiałości, żadnej kultury! Tylko daj, daj i daj! Pogańskie nasienie. Niech Szara Moc ich pochłonie. Zobaczycie, oddamy ich dusze czartom – oczy diakona zwęziły się jak u kota, któremu ktoś właśnie podsunął pod nos porcję soczystego mięsiwa. – Już my im pokażemy, gdzie ptaszki zimują. Szara Moc jest z nami, czujecie jej subtelne wibracje?
– Jakoś nie za bardzo – Radomski rozejrzał się niespokojnie na boki.
– Opadły cię depresyjne myśli, synu. Nie oczyściłeś swych uczuć. Zatraciłeś cel misji. Słowem: słabo się starasz – podsumował z wyraźną dezaprobatą diakon.
– Może i nie oczyściłem – przyznał w przypływie desperacji kapitan – wszak współdowodzę statkiem kosmicznym a nie jakimś latającym klasztorem zen. Miałem ja czas, żeby się oczyszczać? Co chwila tylko alarm i alarm. Nawet się wysrać porządnie nie można… Taki już mój chędożony los!
– Licz się ze słowami, synu. Nie klasztornicy my, lecz wielcy bojownicy. Zakon wielkie zasługi ma w przedłużeniu narodowego entuzjazmu. Gdyby nie my, Polacy graliby już tylko towarzyskie mecze, a nie spotkania o wielką stawkę. W małym ciałku wielka moc drzymie – diakon zwęził oczy i pociągnął głęboki łyk z piersióweczki. – Nie bójcie się… Odwagi. Rozpierdolimy ich w try miga ich własną bronią. Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Posłuchajcie, ludkowie mili, jaki mam plan…
Na górze trwał ponury exodus Batorego. Ludzie, poszarzali ze strachu i desperacji, przechodzili wolno szpalerem i niknęli w czeluściach śluzy komunikacyjnej. Czarny wieloryb przyklejony do jasnego cygara promu wysysał z niego życiodajne soki. Kilku Wdowców szybko przeczesało mesę i kuchnię w poszukiwaniu zapasów żywności. Natomiast Biszo osobiście zajął się admirałem.
– Piękne macie stewardessy. Żywności też macie pod dostatkiem. Jeszcze tylko kody i będzie wszystko w porządku.
– Jakie kody? – Nochalsky skutecznie udawał wariata, przecierając szmatą kolejne porcje wajch i przełączników.
– Kpisz sobie ze mnie, grówniarzu? KODY!!! KODY!!! I TO SZYBKO!!! – ryknął znienacka Nionio.
– Ależ my… My nie mamy żadnych kodów…
– Jak to nie macie?!!! Mam w to uwierzyć?! Co wy mi tu oczy mydlicie, grówniarze!!! – nagle, bez zapowiedzi potężny Biszo złapał za grdykę Nochalskiego i podniósł go do góry jak piórko. – Jaja sobie chcesz robić ze mnie?!! Żarty się skończyły!!! Ja ciebie na pal każę nabić, zarobaczony lisie!!!
Nogi Nochalskiego zaczęły wykonywać niezbyt skomplikowane aczkolwiek bardzo dramatyczne ruchy, a z ust zaczęła toczyć się piana. Widać było, że sytuacja admirała pogarsza się dosłownie z każdą chwilą.
Nagle dało się słyszeć jakiś ruch na tyłach kokpitu i do wnętrza wtargnęła z nienacka grupa dwóch rosłych mężczyzn i jednego karła w rozlewnej sukience z kapturem. Harmaty szybko skierowały się w stronę niespodzianych gości, lecz Diakon był jeszcze szybszy. Ułożył palce swej włochatej, kościstej łapy w Znak i swobodnym tonem zaczepił Słomianych Wdowców.
– Hej ludkowie, jakiej muzyki słuchacie? – mistrz Biszo zdębiał, ale na takie pytanie zareagował równie szybko i nerwowo jak na zachowanie Nochalskiego. Puścił admirała i szybko skierował się w stronę diakona.
– Jak to JAKIEJ?!! Wszyscy przecież wiedzą, że heavy metalu, durny karle!!!
– No dobrze. A konkretnie, jakie zespoły was nęcą?
– Niemieckie. Tylko niemieckie. Dobre, mocne, niemieckie siekanie…
– Wow, fantastycznie! A co byście, ludkowie najmilejsi, powiedzieli na taki repertuar? – mistrz rozpłynął się w konfiturowym uśmiechu, wyciągnął chudą łapę i w ułamku sekundy zakreślił wokół siebie świetlistą ósemkę. Kilku Słomianych usiłowało wycelować swe harmaty w diakona, ale Znak trzymał ich jeszcze przez chwilę w niepewności. Dokładnie o tę jedną chwilę za długo.
Jak to się stało, nikt nie wie, bo rzeczy działy się tak szybko, że przeczytanie tego zdania wydaje się wiecznością wobec krótkości tamtej chwili ulotnej. W głowach, w trzewiach, w krwi, limfie, w świadomości i podświadomości, w każdym atomie ciała, w poszyciu statku, w kadłubach promu i niszczycieli, w ładowniach, halach, kokpitach, mesach, przedziałach, silnikach i podzespołach, w sterownikach i programach, w sieciach i kablach, tunelach i wywietrznikach, w całej przestrzeni widzialnej i niewidzialnej zaczął wibrować jednostajnym, pulsującym rytmem dźwięk muzyki i cukierkowy śpiew wokalisty:
„Gdy się pojawiasz na szklanym ekranie, wizję zalewa czerwień twych ust.
Jesteś najlepsza zdecydowanie i z wszystkich dziewczyn największy masz biust…”
W ciałach Słomianych Wdowców pojawiły się pierwsze oznaki zaniepokojenia. Wibracje przeszyły ich wnętrzności, przeniknęły mięśnie i kości, dotknęły poszczególne komórki, przeniknęły przez błony, zawibrowały w cytoplazmie, zaczęły od środka rozrywać delikatne struktury białek i aminokwasów. Słomiani Wdowcy niknęli w oczach, a ich workowate, nabrzmiałe jadłem i sprośnościami ciała, zapadały się w sobie w geometrycznym tempie.
„Wciąż po kanałach szukam twego ciała, szept twój namiętny w mych uszach brzmi.
Patrzę się w ekran i ciągle mi mało, mej cycoliny z kanału TV…”
Nionio von Biszo, główny nadprzewodzący, supernadintendent, bóg słońca, kapral prawdziwy, wybałuszył oczy w bezbrzeżnym zdumieniu. Wykonał kilka mechanicznych kroków w stronę roześmianego od ucha do ucha diakona, wyciągnął wielką niby bochen chleba rękę, tak jakby chciał jednym gestem zagarnąć całą trójkę naszych bohaterów i wycisnąć z nich ostatnie soki. Rzecz jasna, nie zdążył. Skóra na jego twarzy i rękach zaczęła pęcznieć, pojawiły się bąble niczym od oparzeń, zewnętrzna powłoka zaczęła zapadać się do środka ciała. Nionio zwiotczał jak wielki balon, z którego ktoś nagle wypuścił powietrze. Potem upadł na twarz i już się nie poruszył.
Przestrzeń wokół Batorego grzmiała silną, witalną muzyką. Niszczyciele Słomianych wdowców utraciły dane wzajemnych trajektorii i jedne po drugich rozbijały się o siebie. Kosmos drżał zdrową, skoczną melodią, a potęga i moc przekazu emanująca z tej archaicznej zaśpiewki jednym dodawała skrzydeł a drugim skutecznie je przycinała. Niebawem wszyscy ludzie Batorego tańczyli przy truchłach martwych Wdowców, wyginając śmiało swe ciała przy wtórze skocznej, swojskiej muzyki. I nawet sterownik rozmyty komputera pokładowego oraz automat śpiewali, wespół w zespół, trzymając się za styki i błyskając radośnie światłami nawigacyjnymi.
„Siabada, siabada, ty i ja,mydełko Fa
Siabada, ty i ja, ty i ja, mydełko Fa…”
No, niby się nie różni specjalnie od części 1, ale jakoś fajniejsza. Wydaję mi się, że nonsensowną jstylizację trochę powściągnąłeś, trochę, ale wystarczająco.
Mam nadzieję, że to literówki:
Diakon w mik skoncentrował
Opadły cię depresyjne myśl
A to są już przebłyski geniuszu:
Procedura Humanitarnego Cumowania - śmiałem się ze trzy minuty. Uwielbiam takie określenia.
Wtedy nas zamaszyście i po pańsku puszczą z dymem - to mi się też strasznie spodobało.
Więcej takich, a będzie coraz lepiej. Kreatywne wykorzystanie idei walki dźwiękiem też mi się podobało :)
Ode mnie mocne 4
Literówki poprawione. Dzięki za dobre słowo :)
...always look on the bright side of life ; )
:)
Rozładowanie dramatycznego napięcia nastąpiło w tak nieoczekiwany sposób, że aż musiałam się roześmiać. ;-)
Nie jest to jakieś rewelacyjne i strasznie ambitne opowiadanie, ale napisane całkiem porządnie i jako lektura na zakończenie pięknego dnia i takiegoż wieczoru, znakomicie się sprawdziło.
…do wnętrza wtargnęła z nienacka grupa dwóch rosłych mężczyzn i jednego karła w rozlewnej sukience z kapturem. – …do wnętrza wtargnęła znienacka grupa dwóch rosłych mężczyzn i jednego karła w obszernej/ powłóczystej sukience z kapturem.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Mnie też dwójka spodobała się bardziej od jedynki – zakończenie faktycznie nietuzinkowe. Kto by pomyślał, że w tych dźwiękach drzemie taka moc?
Babska logika rządzi!
Fajne :)
Gdzie następne części?
Przynoszę radość :)