- Opowiadanie: Enspirian - Robin Kapturzak

Robin Kapturzak

Frag­ment z dru­giej czę­ści po­wie­ści. Od pierw­szej, w któ­rej to chłop­cy Enspi i Sylli po­dró­żo­wa­li po świe­cie w po­szu­ki­wa­niu przy­gód mi­nę­ło 7 lat. Sylli Kapsa znie­wie­ściał od luk­su­so­we­go życia, a En­spi­rian, po bo­le­snych prze­ży­ciach do­łą­czył do brac­twa sep­tu­ali, któ­rzy to na zle­ce­nie ko­ścio­ła cho­dzą po świe­cie i wy­ko­nu­ją eg­zor­cy­zmy (także na cie­le­snych for­mach de­mo­nów) i więżą plu­ga­stwa w sobie. Przez to Enspi stał się bez­li­to­sny, szorst­ki i bru­tal­ny. 

Tyle po­win­no wy­star­czyć. 

Aha. Przy­ja­cie­le zo­sta­li za­ata­ko­wa­ni w lesie przez ja­kichś ob­dar­tu­sów.

Pro­szę o szcze­re ko­men­ta­rze, dzię­ku­ję z góry za po­świę­co­ny czas i po­zdra­wiam.

Oceny

Robin Kapturzak

 

 – Panie… zli­tuj­że się – wy­ją­kał chłop, ze­zu­jąc na przy­ło­żo­ne do szyi ostrze. – My wszyst­ko wy­ja­śnim…

En­spi­rian stał chwi­lę, pa­trząc w jego prze­ra­żo­ną twarz.

– Eh… – wark­nął w końcu. – Macie szczę­ście, że je­stem taki, kurwa, mi­ło­sier­ny – wy­ce­dził przez za­ci­śnię­te zęby i uchy­lił ostrza.

– Trzy zda­nia i żad­nych nu­me­rów. Może was nie za­bi­ję – dodał, ge­sty­ku­lu­jąc luźno mie­czem.

– Królu złoty, trzy zda­nia za mało be­dzie – za­czął wie­śniak, po­dą­ża­jąc wzro­kiem za stalą. – Ale my nie są źli lu­dzie. My po szko­dzie są. Dajże spo­koj­nie wy­tłu­ma­czyć się. Bez agre­sji i stre­su.

Enspi spoj­rzał spode łba na Syl­le­go, wes­tchnął i po­wie­dział doń:

– Weź po­wróz z torby i spę­taj ich, psia­ju­cha.

– A ty sia­daj tu na mchu i gadaj – rzu­cił do chło­pa i po­ka­zał dło­nią nad­ro­że. – Ale jak ze­łżesz, albo się nie wy­bro­nisz, to za­bi­je wszyst­kich, przez po­de­rżnię­cie gar­dła, tępym nożem – wy­ce­dził ma­cha­jąc bez­wied­nie mie­czem, po czym po­ło­żył go i usiadł obok.

Chłop po­bladł, zzie­le­niał, a potem prze­łknął gło­śno ślinę.

– Dobry panie widać, żeś pan człek prawy i dobry, za­bi­jać ni­ko­go nie lza be­dzie… – za­czął.

– Do rze­czy – prze­rwał zimno Enspi.

– Eee… – wy­trą­co­ny lekko z pan­ta­ły­ku wie­śniak po chwi­li się zmi­ty­go­wał. – Sza­fik mnie wo­ła­ją, panie. Na po­cząt­ku po­wiem, że myśl­my krzyw­dy ni­ko­mu nie zro­bi­li, jeno tro­chę stra­wy prze­jezd­nym za­bra­li i broni.

– To juz le­piej – rzekł raźno sep­tu­al.

Chłop po­kra­śniał z ulgi, nie wy­czuw­szy oczy­wi­ste­go sar­ka­zmu

Enspi ob­ró­cił głowę i krzyk­nął :

– Sylli, jak już ich po­wią­żesz, to strycz­ki po­pleć.

Od­wró­cił głowę, do za­sty­głe­go z dziw­ną, zie­lo­ną miną Sza­fi­ka.

– Zwra­cam honor. Zwy­kłych skur­wy­sy­nów na suche ga­łę­zie pod­wie­szam.

Uzna­jąc spra­wę za roz­wią­za­ną za­czął wsta­wać.

Sza­fik od­zy­skał od­dech i żywo za­czął po­wstrzy­my­wać go roz­pacz­li­wym ge­stem.

–Toć to nie wszyst­ko! – zawył.

Enspi za­stygł opar­ty na ręce, lecz po chwi­li usiadł.

– My są ba­ni­ci, z wio­ski wy­gna­ni…

– Za­baw­na ta twoja linia obro­ny – po­wie­dział Sylli, który wła­śnie pod­szedł re­cho­cąc.

– Słu­chaj­cież pa­no­wie dalej. – Po czole chło­pa spły­wa­ła struż­ka brud­ne­go potu. – Nie dalej jak trzy ty­go­dnie temu do mia­stecz­ka przy­je­cha­ła zbroj­na hanza nie­ja­kie­go Het­brech­ta. Pismo mieli, ja­ko­by od mo­nar­chy Ro­nu­ela. Pie­częć kró­lew­ska, pa­pier kró­lew­ski, pod­pi­sem kró­lew­skie­go se­kre­ta­rza oka­la­ny. Wójta na plac wy­pro­wa­dzi­li i rze­czyć mu po­czę­li. A tłu­mek ze­brał się ze wsi całej, jam był tam też. Tako mówił, słowo w słowo…

Sza­fik spoj­rzał w górę i zmarsz­czył całą twarz, wy­si­la­jąc reszt­kę sza­rych ko­mó­rek i wy­re­cy­to­wał:

– "Na mocy de­kre­tu ja­śnie pa­nu­ją­ce­go, jego kró­lew­skiej mości Ro­nu­ela Bro­nic­kie­go, zie­mie te od­da­ne są pod pa­no­wa­nie wiel­moż­ne­mu Het­brech­to­wi, herbu Hac­kle­mo­re, kurwa wasza mać"

Twarz chło­pa po­wró­ci­ła do nor­mal­nie głup­ko­wa­te­go wy­glą­du.

– Wójta w po­wróz wzię­li i do losz­ku za fraki wtrą­ci­li. Że ja­ko­by –od­chrząk­nął – "za ko­rup­cy­je, prze­krę­ty i ogól­ne skur­wy­syń­stwo"

Zro­bił efek­tow­ną – jak są­dził – pauzę, lecz szyb­ko pod­jął opo­wieść pod nie­cier­pli­wym spoj­rze­niem sep­tu­ala.

– Roz­ło­ży­li się w ra­tu­szu i sobie ka­za­li do­ga­dzać, stra­wą i wódką. Pa­pie­ry trzy­ma­li, myśmy za praw­dę je mieli, sło­wa­śmy nie rze­kli. Przez parę dni jeno chla­li i żarli, a myśmy w karcz­mie ra­dzi­li. Nic zro­bić nie było, nikt na ta­bo­re­cik wła­zić nie chciał za kró­lo­wi prze­ciw­sta­wie­nie. Ale ro­bi­ło się coraz go­rzej. Wy­ła­zi­li roz­ryw­ki szu­kać i jak babe spo­tka­li to do ra­tu­sza za­cią­ga­li. A jak kto się sprze­ci­wił, to do losz­ku szedł. Ka­za­li sobie usłu­gi­wać i po­dat­ki pła­cić nie­mo­żeb­ne, pi­smem kró­lew­skim wy­ma­chu­jąc. W losz­ku już z tuzin chło­pa sie­dział. My miast ze­brać się od razu, tośmy do­pie­ro się za­cię­li jak się pie­nią­dze koń­czy­ły, a baby wszyst­kie ob­chę­do­rzo­ne. Sie­dli­my w karcz­mie w dwu­dzie­stu jakoś chło­pa, iśmy po­szli z wi­dła­mi pod ra­tusz. – Ob­li­zał wargi. – Nie udało się, tośmy ucie­kli.

– Zaraz, zaraz – zmarsz­czył czoło Sylli. – Prze­cież was pię­cio­ro jest.

Chłop po­pa­trzył w swe gołe stopy.

– No rację panu wy­zna­je… – Za­czer­wie­nił się i za­czął ner­wo­wo dra­pać się po gło­wie. – Bo paru na­szych zła­pa­li i do losz­ku wrzu­ci­li.

– Pięt­na­stu? – zdzi­wił się Sylli.

– Tak po praw­dzie – Sza­fik był czer­wo­ny jak burak – to dzie­się­ciu.

Ensp pa­trzył w niebo i dłu­bał w zębie, a Sylli jesz­cze bar­dziej zmarsz­czył czoło.

– Mówże chło­pie, bo się gu­bi­my.

– Bo ich po­wie­sić chcie­li, a myśmy mia­ro­wa­li ra­to­wać ich…

– Ty i te twoje głu­pie po­my­sły… – ode­zwał się jakiś przy­tłu­mio­ny głos, który oka­zał się do­cho­dzić spod po­ło­żo­ne­go na brzu­chu, z rę­ka­mi i no­ga­mi po­wią­za­ny­mi z tyłu, jak zła­pa­na na lasso na rodeo krów­ka.

Sza­fik za­czął miąć swa ko­szu­lę i – co wy­da­wa­ło się nie­moż­li­we – stał się jesz­cze bar­dziej czer­wo­ny.

– Opo­wia­daj pa­cho­le – włą­czył się Ensp zim­nym gło­sem. – I bez owi­ja­nia w ba­weł­nę.

– Eee… Bom ja sły­szał bajkę o Ro­bi­nie Kap­tu­rza­ku, co bo­ga­tym od­bie­rał, a sobie brał…

– I miast się w nocy do losz­ku wkraść, toż się kur­waź kom­bi­no­wać za­chcia­ło – do­biegł z oko­lic mchu bez­na­mięt­ny, przy­tłu­mio­ny głos spę­ta­ne­go chło­pa.

– Ja do­brze chciał… – Sza­fik wy­glą­dał, jakby miało mu się za­cząć kop­cić z uszu. Jego ręka bez­wied­nie mięła ko­szu­lę. – Bo to w tej opo­wie­ści Ro­bi­na gam­ra­tów jak wie­szać mieli, to pod­ło­ży­li becz­kę z pro­chem pod sza­fot i z łuku pod­pa­lo­ną strza­łą grzmot­nę­li. Szu­bie­ni­ca się roz­le­cia­ła, straż­ni­cy padli oszo­ło­mie­ni, a kom­pa­nów za fraki wzię­li i ucie­kli.

– Ale to była kurwa bajka i to był kurwa Kap­tu­rzak – wy­ce­dził bli­ski ziemi po­wią­za­ny.

– Myśmy proch sko­ło­wa­li, za skra­dzio­ne ka­ra­wa­nom pie­nią­dze. Ale jeno taka mała be­czusz­ka się uzbie­ra­ła – kon­ty­nu­ował Sza­fik, a jego ko­szu­la była już tak wy­mię­ta, że ma­te­riał za­czął się prze­cie­rać. – W no­cy­śmy to pod­ło­ży­li, a szu­bie­ni­cę to oni zbili długą na pięt­na­ście me­trów, bez plat­for­my, jeno pal, miej­sce na strycz­ki i ta­bo­re­ci­ki. Wi­sieć tam mieli nasi długo i ku prze­stro­dze. Rano cała banda wy­pro­wa­dzi­ła jeń­ców, ga­piów prze­go­ni­li. Czesz­ko miał strze­lać strza­ła­mi ze smołą pod­pa­lo­ną , bo naj­le­piej z nas z łu­kiem był obe­zna­ny. Po­de­szli­śmy z nim do krzacz­ka i ka­za­li strze­lać, bo już mieli na­szych na stoł­ki wpro­wa­dzać…

– Ale nie tra­fiał, bo­ście kurwa się bali bli­sko po­dejść i strza­ły wiatr zwie­wał – za­war­czał po­wią­za­ny je­go­mość, znów uzu­peł­nia­jąc opo­wieść.

– Ano po praw­dzie to tak, ździeb­ko bli­żej trza było… – Sza­fik wy­glą­dał jakby miał ze­mdleć. – No i plan wziął w łeb, nie udało się – uciął szyb­ko.

–Tak kurwa , samo się nie udało – do­biegł głos ner­wo­we­go kam­ra­ta.

–Pa-pa­nie ja-ja do­brze chciał…

–Nie jęcz tylko gadaj – zmi­ty­go­wał Sza­fi­ka Sylli.

–Ja usta­lił, że my wy­bie­gnie­my na plac, a z dru­giej stro­ny Cesz­ko pod­bie­gnie i strza­łą pod­pa­lo­ną becz­kę pod­haj­cy.

–I się kurwa udało… – Enspi i Sylli od­wró­ci­li głowę do przej­mu­ją­ce­go ini­cja­ty­wę po­wią­za­ne­go. – Jak wy­bie­gli­śmy krzy­cząc, to nasi już na ta­bo­re­ci­kach grzecz­nie stali. Ban­dy­ci spo­koj­nie za mie­cze zła­pa­li, a ten kre­tyn, Cesz­ko, wy­le­ciał z dru­giej stro­ny i miast rzu­cić strza­łą na tę je­ba­ną becz­kę, to sta­nął koło niej i drze mordę. Jak tamci na niego łby od­wró­ci­li, to pa­trząc się na nich bez­czel­nie po­wo­li rękę jął opusz­czać ze strza­łą pod­pa­lo­ną. A cie­szył ryj jak pu­stel­nik do wy­pię­tej owcy. Tamci padli na zie­mię, my też, a ten szcze­rzy zęby. I JEB! Jak nie łup­nie! Pod­nie­śli­śmy się i pa­trzy­my, a ten kre­tyn drze mordę w nie­bo­gło­sy, bo mu ręce urwa­ło, a krwią bry­zga do­oko­ła jak fon­tan­na. Szu­bie­ni­ca stoi, lekko okop­co­na, zbóje lekko tylko uku­rze­ni, a nasi wiszą na sznu­rach i gul­go­cą, bo im wy­buch jeno ta­bo­re­ci­ki spod nóg po­wy­trą­cał. Hanza w krzyk i hola na nas. Tośmy spier­da­lać jęli, ale paru nas zła­pa­li…

Za­pa­dła cisza prze­ry­wa­na char­cze­niem za­po­wie­trza­ją­ce­go się Sza­fi­ka, który był tak czer­wo­ny, że z jego głowy za­czę­ło pa­ro­wać.

–Świet­ny, kurwa, po­mysł – pod­su­mo­wał głos z ziemi i splu­nął sły­szal­nie, jed­nak skrę­po­wa­ny chłop za mało pod­niósł głowę i na­pluł sobie w oko, są­dząc po wście­kłych prze­kleń­stwach.

Enspi wstał, od­szedł na bok wo­ła­jąc ge­stem Syl­le­go i za­czę­li szep­tać.

– Panie… – za­skom­lał Sza­fik. – Dziś na­szych wie­sza­ją. Zrób­że coś. Tam jesz­cze baby i dzie­ci…

Pod­szedł na czwo­ra­kach do En­spie­go i jął be­czeć tuląc się do jego kolan.

–Wstań głup­cze i nie becz. Za­pro­wa­dzisz mnie tam.

Sza­fik za­czął dzię­ko­wać ca­łu­jąc mu ręce, ale gdy Enspi pod­niósł miecz i wark­nął, to od razu od­sko­czył, sta­jąc na bacz­ność.

– Przy­pil­nuj tych ga­mo­ni Sylli.

Sylli przy­tak­nął, usiadł i wyjął z torby su­cha­ra z ka­wał­kiem su­szo­ne­go mięsa. Za­czął chru­pać pa­trząc na śpie­wa­ją­ce ptasz­ki.

–Sza­fik idzie­my. – Ensp nie mu­siał po­wta­rzać.

 

 

 

Do­szli po­po­łu­dniem. Wio­ska była usy­tu­owa­na w ko­tlin­ce, z da­le­ka widać było, co dzie­je się na rynku.

– Jesz­cze za wcze­śnie –po­wie­dział Sza­fik i ode­tchnął. Nie był pewny czy nie po­wie­si­li ich rano. Teraz wi­dział, że nie ma no­wych wi­siel­ców, tylko przy­go­to­wa­ne strycz­ki.

Ensp usiadł i za­czął płu­kać usta wodą z bu­kła­ka.

– Za­cze­ka­my.

 

 

 

Gdy słoń­ce chy­li­ło się ku za­cho­do­wi, zmie­nia­jąc dzień w sza­rów­kę nocy, z placu do­bie­gły ich od­gło­sy. Paru uzbro­jo­nych rze­zi­miesz­ków za­czę­ło się krzą­tać po placu.

En­spi­rian wyjął z torby mała, me­ta­lo­wą ma­nier­kę. Od­kor­ko­wał z plu­sk­nię­ciem. Oczy Sza­fi­ka po­więk­szy­ły się z pod­nie­ce­nia.

Ensp wypił łyk bez ce­re­gie­li. Twarz skur­czy­ła mu się lekko.

– Łooo! – za­chwy­cił się Sza­fik. – Toć to praw­da! Te wasze elik­si­ry ma­gicz­ne, co przed walką pi­je­cie! Te co wam nad­ludz­kie siły dają!

–Tak – przy­tak­nął po­waż­nie En­spi­rian i wypił drugi haust śliw­ko­we­go bim­bru. Skrzy­wił się, za­kor­ko­wał i wło­żył do torby le­żą­cej na ziemi. Po tym po­wie­dział do Sza­fi­ka:

– Cze­kaj tu. Wrócę nie­ba­wem

Nie mu­siał mu mówić, że ma pil­no­wać torby i nie ważyć się jej tknąć.

Ru­szył raźno w dół ko­tli­ny, a słoń­ce świe­ci­ło czer­wie­nią.

 

 

 

Na placu stało sied­miu więź­niów z sza­ry­mi ze zmar­twie­nia i stra­chu ob­wi­sły­mi twa­rza­mi. Ręce mieli po­wią­za­ne za ple­ca­mi po­wro­zem. Do­oko­ła nich, w nie­ła­dzie i lo­so­wym roz­rzu­cie po­nie­wie­ra­li się ban­dy­ci. Jedni krzą­ta­li się w tę i z po­wro­tem. Inni stali sztyw­no – z rę­ka­mi zło­żo­ny­mi na pier­si, lub na bio­drach– z ka­mien­nym wy­ra­zem twa­rzy na gę­bach. A gęby mieli pa­skud­ne. Z ga­tun­ku ta­kich, w które chcia­ło­by się na­pluć, lub w nie grzmot­nąć. Albo naj­le­piej jedno i dru­gie. W lo­so­wej ko­lej­no­ści.

Każdy by miał ocho­tę, ale takie mordy przy­mo­co­wa­ne są za­zwy­czaj do ludzi groź­nych. Mało kto może sobie po­zwo­lić na za­dar­cie z ta­ki­mi ty­pa­mi.

En­spi­rian mógł.

– Wy­pier­da­lać – rzekł spo­koj­nie, ale do­no­śnie, sta­jąc na pla­cy­ku pa­rę­na­ście me­trów od nich. Ręce miał za­ci­śnię­te w pię­ści , a minę taką, że po­są­gi gar­gul­ców na zamku Het­trich nie tylko mo­gły­by mu jej po­zaz­dro­ścić, lecz chyba nawet ob­srać sobie ze stra­chu swoje ka­mien­ne pięty.

Po­dob­nie za­dzia­ła­ła na hanzę. Stali jak ska­mie­nie­li, ga­piąc się na niego z roz­dzia­wio­ny­mi gę­ba­mi

Trwa­ło to na tyle długo, że Ensp za­czął się tro­chę iry­to­wać, więc po­wie­dział z nieco więk­szym na­ci­skiem i gło­śniej:

–Wy­pier­da­lać! Może nie będę was gonił.

Sto­ją­cy przy sza­fo­cie wie­śnia­cy, nawet do­my­śla­jąc się, że przy­szedł im na ra­tu­nek za­pew­ne usłu­cha­li­by po­le­ce­nia i wzię­li nogi za pas, ale mieli po­wią­za­ne nogi. Byli tak prze­ra­że­ni, że dwóch, są­dząc po ciem­nych pla­mach na spodniach, po­twier­dzi­ło tezę o – może nie­ko­niecz­nie gar­gul­czuch, ale jed­nak – zwie­ra­czach.

Ban­dy­ci po­wo­li od­zy­ski­wa­li pan­ta­łyk. Ro­zej­rze­li się po sobie upew­niw­szy jak wielu ich jest. Naj­pierw za­re­ago­wał jeden. Potem wspar­li go ku­mo­trzy. Po chwi­li grom­ko śmia­ła się cała hanza.

Ensp cze­kał cier­pli­wie.

W końcu śmie­chy uci­chły i ode­zwał się jeden z nich. Wy­stro­jo­ny w zdob­ne szaty na­rzu­co­ne na kol­czu­gę. Za­pew­nie Het­brecht.

– Sam wy­pier­da­laj. I nie wa­ha­my się nad tym, czy bę­dzie­my cię gonić. Masz pięć se­kund. Tylko dla­te­go, żeby było cie­ka­wiej.

Ensp nie za­re­ago­wał. Ban­dy­ta za­czął od­li­cza­nie.

– Raz…

Nic.

– Dwaa…

Hanza za­czę­ła się wier­cić, go­to­wać broń.

–Trzy!

Het­brecht wi­dząc, że Ensp nie ma za­mia­ru ucie­kać, a tro­chę się go oba­wia­jąc, po­sta­no­wił zabić go z bez­piecz­ne­go dy­stan­su. Wska­zał na trzech, któ­rzy na­ła­do­wa­li swe kusze.

Na­stęp­ne wy­da­rze­nia trwa­ły tyle co mgnie­nie oka. Bełty po­le­cia­ły, Ensp rzu­cił się z prze­wro­tem w bok. Po­ci­ski z trza­skiem od­bi­ły się od ubi­te­go grun­tu, w róż­nym roz­rzu­cie. Nie uczy­ni­ły jed­nak En­spie­mu krzyw­dy, który w locie wyjął re­wol­wer. Gdy tylko usta­bi­li­zo­wał się z grub­sza strze­lił szyb­ko sześć razy, prze­ła­do­wu­jąc lewą ręką .

Trzech – tych któ­rzy trzy­ma­li kusze – padło za­krwa­wio­nych na zie­mię. Krew lała się z ma­łych dziu­rek, u każ­de­go gdzie in­dziej, ko­lej­no: w skro­ni, brzu­chu i szyi. Dwóch ko­lej­nych za­ła­pa­ło się na mniej groź­ne rany: na udzie i ra­mie­niu. Szó­sta kula ude­rzy­ła w słup szu­bie­ni­cy, parę cen­ty­me­trów od głowy Het­brech­ta.

Enspi od­rzu­cił re­wol­wer, wyjął miecz i przy­go­to­wał się na atak pod­bie­ga­ją­cej resz­ty hanzy.

Byli zgra­ni, ale nie karni. Wście­kłość i rzą­dza krwi spra­wi­ła, że lek­ce­wa­żąc prze­ciw­ni­ka ata­ko­wa­li sa­mot­nie, w ko­lej­no­ści kto szyb­ciej do­biegł. Czyli z grub­sza – kto miał dłuż­sze nogi. Gdy czte­rech dłu­go­no­gich zgi­nę­ło z biegu od pew­ne­go, po­je­dyn­cze­go ciosu, to ko­lej­nych sied­miu zwol­ni­ło i od­zy­ska­ło re­zer­wę. Po­pa­trzy­li po sobie i już wie­dzie­li jak dzia­łać.

Za­czę­li pod­cho­dzić go po­wo­li pół­ko­lem, na zmia­nę wy­ska­ku­jąc przed szyk, by go zmy­lić.

Ensp cofał się po­słusz­nie. Po­zwa­lał im się spy­chać tam, gdzie go za­ga­nia­li – pod ścia­nę domu. Wie­dzie­li, że przyj­mie walkę, gdy bę­dzie miał ubez­pie­czo­ne plecy.

Dla­te­go nie spo­dzie­wa­li się szyb­kie­go jak pi­ko­wa­nie so­ko­ła skoku, wy­ce­lo­wa­ne­go na wiel­kie­go draba, trze­cie­go od pra­wej. Przy lą­do­wa­niu sep­tu­al za­mar­ko­wał atak na niż­sze­go po lewej. Duży do­strzegł to i za­czął ubez­pie­czać są­sia­da. Ensp nie miał na­dziei, że ten pro­sty trik za­dzia­ła, lecz przy samej ziemi ciął zza głowy wiel­kie­go.

Siła ude­rze­nia wbiła miecz przez oboj­czyk, aż do pępka. Sep­tu­al ude­rzył tak mocno, bo przy­go­to­wał impet na prze­bi­cie pa­ra­dy. Prze­ce­nił umie­jęt­no­ści draba. Stra­cił przez to uła­mek se­kun­dy na wy­cią­gnię­cie zbłą­dzo­ne­go w ko­ściach i fla­kach mie­cza. Przy­go­to­wał na tę sy­tu­ację unik, ale znów prze­ce­nił swych prze­ciw­ni­ków. Nie zdą­ży­li za­re­ago­wać wła­ści­wie, lub to on stał się tak szyb­ki, na­ła­do­wa­ny rzą­dzą przez krew umie­ra­ją­ce­go draba, która ochla­pa­ła mu twarz. Nie ob­cho­dzi­ła go przy­czy­na.

Dwóch sto­ją­cych obok było mar­twych, po szyb­kim pi­ru­ecie zwa­nym Si­nu­sem, czyli zwod­ni­czo nie­rów­nym fa­lo­wa­niem ostrza w górę i w dół, z ob­ro­tem wokół wła­snej osi. Jeden do­stał od dołu we wnę­trze uda, drugi stra­cił głowę od za­ma­szy­ste­go cię­cia z góry

Na plecy En­spi­ria­na chlu­snął stru­mień juchy z bez­gło­we­go torsu.

Wi­ro­wał dalej, zwal­nia­jąc i przy­spie­sza­jąc – tając rytm. Za­trzy­mał obrót w nie­spo­dzie­wa­nym mo­men­cie, ob­ró­co­ny do ban­dzio­ra z czer­wo­ną opa­ską w po­zor­nie nie­na­tu­ral­nej po­zy­cji – pra­wie cał­kiem tyłem. Wy­ko­rzy­stał pęd i zro­bił pół­flip przez lewy bark, tnąc w locie w ło­pat­kę jed­ne­go, a od­bi­ja­jąc przy lą­do­wa­niu pchnię­cie dru­gie­go. Bły­ska­wicz­nie ana­li­zu­jąc sy­tu­ację po pchnię­ciu, płyn­nym ru­chem strza­skał od­sło­nio­ne­mu ban­dy­cie tcha­wi­ce głów­ką mie­cza. Ostat­ni był w takim szoku, że wy­sta­wił w ża­ło­snym ge­ście naj­prost­szą pa­ra­dę, da­ją­cą po­zo­ry bez­pie­czeń­stwa.

W En­spi­ria­nie ode­zwa­ła się pycha. Nie mógł tego prze­pu­ścić. Dał się po­nieść im­pro­wi­za­cji. Sko­czył obok niego pi­ru­etem i z ob­ro­tu, z im­pe­tem kop­nął go w łydkę. Siła ciosu ob­ró­ci­ła nim przyj­mu­jąc za oś ob­ro­tu oko­li­ce pasa. Gdy jego nogi były w górze, a głowa tuż nad zie­mią, to skie­ro­wał ostrze w kie­run­ku prze­ciw­nym, niż ten, w który prze­miesz­cza­ła się głowa i wy­ce­lo­wał lekko w gar­dło.

Impet ob­ro­tu spra­wił, że zbir upadł na tyłek z gra­cją worka ziem­nia­ków, si­ka­jąc do­oko­ła krwią z szyi. Głowa była ścię­ta czy­stym cię­ciem.

Ensp spo­koj­nie wy­tarł krew w spodnie i od­wró­cił się do po­zo­sta­łej trój­ki, sto­ją­cej z roz­war­ty­mi gę­ba­mi nie­opo­dal sza­fo­tu i dwóch do­go­ry­wa­ją­cych po­strze­lo­nych.

Za nimi wie­śnia­cy in­ten­syw­nie zwra­ca­li tre­ści żo­łąd­ków.

Pod­szedł po­wo­li z opusz­czo­nym mie­czem.

Wie­śnia­cy, zie­le­ni na twa­rzach, prze­rwa­li two­rze­nie śmier­dzą­cych kałuż.

– Na ko­la­na i bła­gać o li­tość. –Głos En­spie­go był obo­jęt­ny.

Cały był uma­za­ny krwią, którą chciał­by z wiel­ką chę­cią jak naj­szyb­ciej zmyć.

Chło­pi jak jeden mąż rzu­ci­li się na ko­la­na w kupki swych wy­mio­cin i za­czę­li prze­okrop­nie skom­leć:

–Oszczędź panie!

–Ja mam dzie­ci…

–Ja żonę…

–Ja krowę…

– Nie wy, głup­cy! – wy­ce­dził za­że­no­wa­ny sep­tu­al przez za­ci­śnię­te zęby. – Wsta­wać i ogar­nąć się!

Chło­pi ze­rwa­li się nie­zdar­nie na po­wią­za­ne nogi.

Ensp po­pa­trzył na trój­kę ban­dy­tów.

– Bła­gać nie bę­dzie­my – rzekł dum­nie Het­brecht od­zy­skaw­szy cień od­wa­gi. – Nie wy­star­czy zwy­kła ka­pi­tu­la­cja? Jakie by­ły­by jej wa­run­ki? Jeśli od­dasz nas prawu, to nam za­jed­no – miecz czy stryk – bę­dzie­my wal­czyć.

–Uwierz­cie mi – po­wie­dział ostro En­spi­rian. – Jak się wami zajmę, to wam nie bę­dzie za­jed­no.

Het­brecht zbladł i po­pa­trzył na to­wa­rzy­szy.

–Eh – Wark­nął Ensp wku­rzo­ny swą do­bro­cią. – Wa­run­kiem ka­pi­tu­la­cji jest ho­no­ro­wa przy­się­ga o po­rzu­ce­niu bez­pra­wia.

– Że jak?! – Het­brecht zmarsz­czył brwi.

– Obie­ca­cie po­pra­wę, a ja za rok was znaj­dę i wy­eg­ze­kwu­ję wer­dykt. Sta­nie­cie się prawi – bę­dzie­cie żyć dalej. Jeśli nie… – zro­bił efek­tow­ną pauzę. – za­fun­du­ję wam pełny pa­kie­cik u Kon­do­ria, świa­to­wej sławy mi­strza tor­tur.

Ban­dy­ci po­pa­trzy­li po sobie i przy­tak­nę­li.

– Zgoda – po­wie­dział Het­brecht, a minę miał za­cię­tą.

Ensp spy­tał chło­pów:

– Jak ci dwaj się na­zy­wa­ją?

– Coren i Patio ich wo­ła­ją… – po­wie­dział nie­pew­nie jeden.

– Dobra – chrząk­nął Ensp.– Po kolei mów­cie słowa przy­się­gi i złam­cie swe mie­cze.

I tak się stało.

Każdy przy­się­gał, z ręką na sercu, a En­spi­rian nie wie­rzył w żadne ich słowo.

Koniec

Komentarze

Za­cho­dzę w głowę, jak się “ge­sty­ku­lu­je mie­czem”. Po­zdro­wie­nia.

Bez agre­sji i stre­su. – Wie­śniak, który używa ta­kich słów? Na do­da­tek w opo­wia­da­niu z epoki?

rzu­cił do chło­pa i po­ka­zał dło­nią nad­ro­że. – co to jest “nad­ro­że”?

"za ko­rup­cy­je, prze­krę­ty i ogól­ne skur­wy­syń­stwo" – ko­rup­cja w takim tek­ście?

a baby wszyst­kie ob­chę­do­rzo­ne. – chę­do­żyć – or­to­graf

na­ła­do­wa­ny rzą­dzą przez krew umie­ra­ją­ce­go – żądzą

Dobra, prze­sta­ję wy­pi­sy­wać.

Masz prze­dziw­na mie­szan­kę – mo­men­ta­mi fajne, żywe opisy mie­sza­ją się z jakąś drę­two­tą. Wy­my­ślasz cał­kiem cie­ka­we hi­sto­rie, ale już wy­ko­na­nie nie do­rów­nu­je wy­obraź­ni, przez co tekst dużo traci. Cho­ciaż z dru­giej stro­ny po­do­ba mi się barw­ność i do­sad­ność ję­zy­ka. Trud­no mi nawet po­wie­dzieć, co jest nie tak z Twoim opo­wia­da­niem. Prze­czy­ta­łam, znie­sma­czo­na nie je­stem, ale też do za­chwy­tów sporo bra­ku­je. 

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

rzu­cił do chło­pa i po­ka­zał dło­nią nad­ro­że. – co to jest “nad­ro­że”?

Też się nad tym za­sta­na­wia­łam i sobie po­szu­ka­łam. Je­dy­na de­fi­ni­cja, jaką zna­la­złam po­cho­dzi z bran­ży bu­dow­la­nej: “belka nad otwo­rem drzwio­wym”. Co chyba tym bar­dziej kon­fu­du­je czy­tel­ni­ka co do sensu zda­nia. 

 

Au­to­rze, masz te same błędy, co w po­przed­nim tek­ście. Np. “marsz­cze­nie twa­rzy” – upie­rasz się przy swoim, a ja nadal nie umiem wy­obra­zić sobie cze­goś ta­kie­go. Twarz roz­cią­ga się od czub­ka czoła do brody i od ucha do ucha. Jeśli w grę wcho­dzi wy­si­łek (umy­sło­wy czy fi­zycz­ny), obrzy­dze­nie (np. na jakiś smród) lub co­kol­wiek in­ne­go, to po­wo­du­je zmarsz­cze­nie czoła, ścią­gnię­cie brwi, można też jesz­cze po­wie­dzieć o zmarsz­cze­niu noska (cho­ciaż chyba bar­dziej me­ta­fo­rycz­nie). A co z po­licz­ka­mi? Co z brodą? One się marsz­czą. 

Mo­żesz po­wie­dzieć, że się cze­piam, ale jako czy­tel­ni­ka rażą mnie takie kon­struk­cje, przez które muszę się prze­dzie­rać, za­miast cie­szyć lek­tu­rą. 

 

I jesz­cze jedno – mó­wi­li­śmy już, ze frag­men­ty nie cie­szą się po­pu­lar­no­ścią i mało kto je czyta i ko­men­tu­je? 

Na­pisz coś no­we­go, za­mknię­te, pełne opo­wia­da­nie, weź przy tym pod roz­wa­gę ko­men­ta­rze (stąd i z po­przed­nie­go tek­stu). 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Nadal mi przy­kro, En­spi­ria­nie, bo Ro­bi­na Kap­tu­rza­ka rów­nież czyta się bar­dzo źle.

Fa­bu­ła, nie­ste­ty, nie po­wa­la, ni­czym nie za­ska­ku­je, ra­czej nuży. Opo­wia­dasz hi­sto­ryj­kę nudną i roz­wle­kłą, w do­dat­ku fa­tal­nie na­pi­sa­ną, pełną błę­dów, uste­rek i nie naj­le­piej kon­stru­owa­nych zdań. Mając w pa­mię­ci złe wra­że­nia z lek­tu­ry Ka­plicz­ki złego boga, utwier­dzi­łam się w prze­ko­na­niu, że dal­szych frag­men­tów Two­jej opo­wie­ści czy­tać już nie będę.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Sam po­mysł jest in­te­re­su­ją­cy, choć nie­no­wy – zro­bić z opo­wie­ści o Robin Ho­odzie gro­te­skę.  I jest cie­ka­wy. Jed­nak tekst w dużej mie­rze kła­dzie nie­rów­no­mier­na sty­li­za­cja ję­zy­ka = ana­chro­ni­zmy są­sia­du­ją ze współ­cze­sny­mi wul­ga­ry­zma­mi – i pro­ste błędy w kon­stru­owa­niu zdań.  W sumie wy­szło bar­dzo por­ta­lo­wo…

Pi­sa­nie wy­ma­ga cier­pli­wo­ści.

Tekst zde­cy­do­wa­nie do do­pra­co­wa­nia. 

Po­zdrów­ka. 

Dobra, dzię­ki za ko­men­ta­rze. Wsta­wi­łem, żeby się zo­rien­to­wać jak z od­bio­rem tek­stu – jak widać kiep­sko. Dla Wa­szej ulgi po­wiem,  że nie będę już ra­czej wię­cej wsta­wiał :) Co do błę­dów, to od­nio­sę się tylko do “nad­ro­ża”. Usły­sza­łem to słowo w ja­kimś wiej­skim po­wie­dze­niu w stylu “przy­wa­lił jak Ktoś­tam o nad­ro­że”. Cho­dzi­ło chyba (a przy­naj­mniej mnie w tek­ście cho­dzi­ło) o brzeg drogi. Jak np. w lesie idzie droga, to jest trosz­kę po­ni­żej oto­cze­nia. Gdzieś w oko­li­cy kolan po bo­kach za­czy­na się wyżej po­ło­żo­ne oto­cze­nie i ko­rzy­sta­jąc z tej róż­ni­cy po­zio­mów można na tym wy­god­nie usiąść. Moż­li­we, że ta­kie­go słowa nie ma, albo że to mało znany ko­lo­kwia­lizm, ale przy­da­ło mi się w tej sy­tu­acji i uży­łem go, bo mi pa­so­wa­ło. Po­zdra­wiam.

P.S. jesz­cze co do marsz­cze­nia twa­rzy. Moż­li­we, że nie jest to po­praw­ne, cho­dzi­ło mi o ścią­gnię­cie całej twa­rzy. Marsz­czy się przy tym nos, brwi, czoło i jesz­cze kilka miejsc, więc uogól­nie­niem jest moim zda­niem marsz­cze­nie twa­rzy.

En­spi­ria­nie, wsta­wiaj tek­sty, tylko po­sta­raj się uni­kać błę­dów, które zo­sta­ły Ci wy­tknię­te. Nie przez zło­śli­wość to ro­bi­my, ale żeby po­pra­wiać bie­głość w pi­sa­niu. Nie tylko Twoją, bo wobec sie­bie rów­nież sto­su­je­my to samo kry­te­rium. 

Wiem, że przy­kro się czyta takie ko­men­ta­rze, ale jeśli chcesz się uczyć, to mu­sisz od cze­goś za­cząć.

 

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Po pro­stu do­wie­dzia­łem się, że moja wizja tego co na­pi­sa­łem od­bie­ga od praw­dy :) Czło­wiek nigdy nie spoj­rzy obiek­tyw­nie na to co robi. Jed­nak żeby mieć swój styl, a nie wy­rów­na­ny do gra­nic przy­zwo­ito­ści uni­wer­sal­ny styl “przy­zwo­ity”, to chyba le­piej bę­dzie, jak od­cze­kam jakiś czas i spoj­rzę na to śwież­szym spoj­rze­niem i wtedy po­pra­cu­ję, mając tro­chę obiek­tyw­niej­szy wgląd. Po­zdra­wiam! Na od­chod­nym wsta­wi­łem jesz­cze jedno opo­wia­da­nie, za­pra­szam do prze­czy­ta­nia i ko­men­to­wa­nia! 

Twoja wola, panie.

Ma­li­gnę prze­czy­ta­łam, ale znowu dla mnie to jakiś ka­wa­łek wy­rwa­ny z ca­ło­ści, scen­ka. I znowu wrzu­ci­łeś “pe­dal­stwo” do opo­wie­ści teo­re­tycz­nie gdzieś z daw­nych wie­ków.  

Jest tutaj be­ta­li­sta, gdzie można wrzu­cać opo­wia­da­nia. Może spró­buj z kimś po­pra­co­wać i zo­ba­czysz wtedy, gdzie po­peł­niasz błędy.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Fa­bu­ła dość pro­sta, ale miej­sca­mi było cał­kiem za­baw­nie. Masz w tek­ście dużo pro­stych uste­rek – zwłasz­cza źle po­sta­wio­nych spa­cji, bra­ku­je też prze­cin­ków.

juz – li­te­rów­ka

Chłop po­kra­śniał z ulgi, nie wy­czuw­szy oczy­wi­ste­go sar­ka­zmu – bra­ku­je krop­ki

Enspi ob­ró­cił głowę i krzyk­nął : – o, np tu spa­cja przed dwu­krop­kiem nie­po­trzeb­na

Uzna­jąc spra­wę za roz­wią­za­ną za­czął wsta­wać. – bra­ku­je prze­cin­ka

Że ja­ko­by –od­chrząk­nął – tu bra­ku­je spa­cji

pod­pa­lo­ną , bo naj­le­piej – spa­cja

Sza­fik wy­glą­dał jakby –  prze­ci­nek

–Tak kurwa – tu za­czy­na się cały frag­ment, gdzie przed par­tią dia­lo­go­wą da­jesz myśl­nik bez spa­cji

Nie uczy­ni­ły jed­nak En­spie­mu krzyw­dy, który w locie – prze­bu­duj to zda­nie

Nowa Fantastyka