
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
I
Błyskawica przecięła ciemne, nocne niebo nad Krakowem. Biało-niebieskie wyładowanie rozerwało chmury, z zabójczą precyzją zmierzając ku wymierzonemu punktowi na ziemi. Grzmot rozległ się prawie od razu, rozchodząc się po uliczkach z ponurym hukiem.
Upiorne, blade światło na krótki moment wyłoniło z mroku dziwną postać. Stał na dachu kamienicy. Czarny strój stapiał go w jedno z ciemnością, a zza ramienia wystawała rękojeść zawieszonego na plecach miecza. Trwał zamarły, wpatrzony w jeden punkt, jakby na coś czekając.
I doczekał się. W ciemności zafurkotał czarny płaszcz i tuż za nim pojawiła się druga osoba. Kolejna błyskawica przecięła mrok.
-Nihil. – odezwał się mężczyzna, cichym, tętniącym tajemnicą i grozą głosem. Nie odwrócił się.
-Witaj Fulgorze. – zadźwięczał w odpowiedzi głos kobiecy. Przybyła postać rozejrzała się dookoła, ogarniając wzrokiem ciemne dachy i szalejącą burzę. – "Nihil". Ciepłe powitanie. Naprawdę, masz zamiłowanie do dramatyzmu bracie. To nasze spotkanie mogłoby być nawet początkiem jakiegoś opowiadania czy książki. – kobieta roześmiała się głośno.
-Zamknij się. Mów z czym przybywasz. – zimny głos rozerwał jej śmiech jak nóż. Nihil zamilkła na moment, patrząc na niego spode łba.
-Znaleźliśmy go. Wszystko przygotowane.
-Dobrze. To chciałem usłyszeć. – mężczyzna odwrócił się w jej stronę. – Powiedz, że mogą zaczynać. Nie mamy czasu do stracenia.
Burza nad miastem przybrała nad-normalne rozmiary. Ogromne błyskawice szarpały noc raz po razie, a cisza wypełniała się już nie pojedynczym, a brzmiącym prawie bez przerw odgłosem grzmotów.
-Oni znów nadeszli. – dodał.
Krzysiek nie wiedział czy obudził go potworny huk, czy ból głowy. Błądząc dłonią w ciemności wymacał włącznik lampki, ale pstryknięcie nie przyniosło rezultatu w postaci zalewającego pokój światła.
-Co do diabła… – stęknął podnosząc się na łokciu.
Huk grzmotów za oknem narastał. Przez zaciągnięte zasłony docierało nikłe światło tłukących o ziemię wyładowań.
Krzysiek zsunął nogę z łóżka, dotykając nagą stopą zimnej podłogi. Skutki wieczornego upojenia trunkiem dowolnym gnały go do łazienki, ale nogi nie gwarantowały oparcia. Podniósł się powoli, asekurując się poręczą łóżka. Chwiejnie ruszył do przodu, niemal się wywracając gdy pusta butelka podstępnie zastąpiła mu drogę.
Kontakt na ścianie też nie spełnił swojej funkcji, ciemność pozostała ciemnością. Nic dziwnego przy takiej cholernej burzy, przemknęło nadzwyczaj trzeźwo przez głowę Krzyśka.
Ściany litościwie dawały oparcie, gdy zdradziecka podłoga próbowała wstać i uderzyć go w twarz. Nagle jednak i one go zdradziły, drżąc w posadach. Krzysiek upadł na podłogę, z uszami wypełnionymi hukiem i trzaskiem. Z sufitu sypnął się tynk. Rozedrgane szyby trzasnęły, rozsiewając w powietrzu deszcz szklanych okruchów. Tuż obok jego głowy runął na podłogę ogromny kawał rozsypującej się ściany.
-Co do kur… – wyjąkał, ale nie mógł mówić dalej krztusząc się pyłem. Na drżących rękach zaczął się czołgać gdziekolwiek, bez jasno określonego celu. Pył zaszedł mu oczy, pogłębiając panującą wokół ciemność. We wszechobecnym huku bardziej wyczuł niż usłyszał walącą się ścianę. Uderzyła tam, gdzie jeszcze przed krótką chwilą był. Czołgał się rozpaczliwie, ale rozedrgane podłoże nie dawało oparcia.
-Jje.. Zzzu…ss…Mma… – krztusił przez zaciśnięte, zasypane pyłem gardło. Wszystko dookoła trzaskało, drżało, rozwalało się w drobny mak. Coś, w czym rozpoznał połamane drzwi, runęło na niego wgniatając go w podłoże. Rozdarte drewno wbiło się głęboko w jego skórę, poczuł szybko rozlewającą się po plecach krew. Zachłysnął się z bólu, wdychając jeszcze więcej pyłu.
Kolejny huk, kolejne wstrząsy, docierały do niego jak przez mgłę. Wyciągnął ręce daleko przed siebie i wspierając się na nich podciągnął jeszcze kawałek do przodu. Prawie nie czuł, że ciągnie swoje ciało po podłodze zasłanej okruchami i odłamkami. Nie widział smugi krwi, którą za sobą zostawia.
Jednak głos, który usłyszał był całkiem wyraźny.
-Wstawaj durniu. – odezwał się ktoś, jakby nie widząc tego co się wokół dzieje.
A później wszystko szlag trafił.
Trzęsienie ziemi? Tu, w Krakowie? Amadeusz, trzymając się kurczowo oparcia kanapy zadawał sobie to pytanie po raz nie wiadomo który w przeciągu ostatnich dwóch minut. Drgania powoli ale regularnie gasły. Wkrótce ustały niemal zupełnie. Zmęczone ciało osunęło się na zasłaną resztkami jego dobytku podłogę. Każdą tkanką czuł jeszcze potworne wstrząsy, był cały obolały i straszliwe kręciło mu się w głowie.
Dziwna była cisza, która teraz zapanowała. Po kilku minutach huku i trzasku, poprzedzonych grzmotami gigantycznej burzy, aż dźwięczała w uszach. Amadeusz sięgnął do kieszeni wyjmując pogniecioną paczkę papierosów i starą zapalniczkę, pamiętającą Związek Radziecki w jego najlepszych dniach. Nikły płomień na moment rozjaśnił ciemność, wyłaniając z mroku spustoszenia jakie poczyniło trzęsienie. Amadeusz dla spokoju ducha nie rozglądał się i nie oceniał strat. Zaciągnął się i wydmuchał w powietrze chmurę dymu.
Przyświecając sobie zapalniczką ruszył przed siebie, kierując się do łazienki. Jego stopy brnęły w kupach gruzu i tynku. W pewnym momencie na swojej drodze ujrzał istną barykadę, na której w nikłym świetle dało się dostrzec telewizor, jakieś drzwi i na oko połowę najbliższej ściany. Amadeusz pamiętając o postanowieniu nie oceniania strat zamknął zapalniczkę i po omacku, na czworaka przedostał się przez przeszkodę.
Korytarz przetrwał trzęsienie z dość małymi zniszczeniami. Amadeusz znowu przyświecając zapalniczką odgarnął potrzaskane płytki z odpowiedniego miejsca i otworzył ukrytą pod podłogą klapę. Prawie całą objętość ciemnej skrytki zajmowała długa drewniana skrzynia. Drżącymi dłońmi odczepił zatrzaski i podniósł wieko. Słabe światło wyłoniło z ciemności upchnięty w skrzyni mały arsenał.
Trochę broni maszynowej, sporo broni krótkiej. Garść granatów, niewielka ilość materiałów wybuchowych, mnóstwo amunicji. Amadeusz odetchnął z ulgą. Wszystko było na swoim miejscu. Trzęsienie nie uszkodziło nic z kolekcji emerytowanego, pięćdziesięcioletniego komandosa.
Do jego uszu dotarł z salonu hałas rozwalanej ściany. Ręce odruchowo powędrowały ku broni.
Krzysiek otworzył oczy i zwymiotował.
Trudno mu było zdiagnozować co jest powodem nudności, ale miał kilka typów. Pierwszym był dalszy ciąg skutków wieczornej degustacji napojów procentowych. Drugi to przecież całkiem naturalne dla tego rejonu kraju trzęsienie ziemi, które wstrząsnęło jego wnętrznościami w równym stopniu co jego mieszkaniem. Trzeci – dziwny, nienaturalny ból który pulsował w jego skroniach. Podniósł wzrok.
W pokoju panował półmrok. Światło pochodziło z poustawianych pod ścianami świeczników. Między świecznikami zaś w równych odstępach, dookoła całego pokoju, stało dziesięć postaci. Wszyscy mieli czarne płaszcze i kaptury na głowach. Wszyscy prawą dłoń wyciągali przed siebie, w jego kierunku.
Krzysiek spróbował się zerwać, ale jakaś niewidzialna siła przygniotła go z powrotem do podłogi.
-Co do diabła? Kim jesteście? – krzyknął, ale postacie stały bez ruchu, w milczeniu. Ich wyciągnięte dłonie lekko drżały, jakby unoszone przez morskie fale. Spod ciemnych kapturów nie było widać twarzy.
Pulsowanie w skroniach stało się jeszcze silniejsze. Krzysiek położył ręce na głowie i jęknął. Obraz przed jego oczami ściemniał, wszystko rozmazywało się i skręcało.
Nagle, ból skończył się równie szybko co przyszedł.
Krąg postaci zafalował, opuszczając dłonie.
-To pewne. To on. – odezwała się męskim głosem jedna z osób. Wiedział skąd dobiegły te słowa, ale zakrycie przez wszystkich twarzy uniemożliwiało stwierdzenie kto mówi.
Jedna z postaci zbliżyła się do niego i podniosła dłonie do kaptura. Materiał powoli zsunął się z głowy, odsłaniając poznaczoną zmarszczkami twarz starego mężczyzny. Na jego ramiona spłynęły uwolnione długie, siwe włosy.
Krzysiek próbował coś wykrztusić, ale nie mógł z siebie wydobyć ani słowa. Nie przy tych zimnych, stalowych oczach, które czujnym spojrzeniem świdrowały jego umysł.
-Witaj Krzysztofie Alfredzie Kernelu, synu Jakuba i Jolanty, urodzony w Kolbuszowej. Były studencie drugiego roku informatyki, wyrzucony ze studiów parę dni temu i z tej okazji zatracający się jeszcze bardziej niż zwykle w alkoholizmie. Przyjacielu byłego komandosa, schizofrenika Amadeusza Ternuka. Obecnie i przez całe wcześniejsze życie nie będący w żadnym poważnym związku. – zimny głos mężczyzny, w połączeniu z jego wzrokiem, przyprawiał Krzyśka o dreszcze.
-Witaj – kontynuował tym samym głosem – synu przeznaczenia.
Dziwaczna istota wciąż tam była.
Śliskie, fioletowe łuski.
Wyrastające z pleców macki, powoli kołyszące się w powietrzu niczym odrębne organizmy.
Błyszczące, czarne oczy, omiatające wszystko dookoła i dwie szparki nozdrzy węszące coś w powietrzu.
Wierzysz w kosmitów? Amadeusz, patrzący na tajemniczą istotę przez wizjer celownika laserowego, właśnie uwierzył. Nie wiedział czym to coś jest, ani dlaczego chwilę temu wpadło przez ścianę do jego salonu. Nie wiedział dlaczego z każdym wciągnięciem powietrza coś było coraz bliżej jego kryjówki wśród gruzów, ale wiedział że nadszedł czas na działanie.
Celna seria z karabinu maszynowego rzuciła istotę do tyłu. Pociski zadzwoniły o twarde łuski odbijając się, ale część musiała się przebić, gdyż coś wydało dźwięk brzmiący jak krzyk bólu. Stwór młócąc mackami powietrze i rycząc z bólu ruszył biegiem w jego stronę. Kolejna seria miała uderzyć w twarz. Ale stało się coś dziwnego. Pociski, wyrzucane z lufy z prędkością prawie tysiąca metrów na sekundę, zatrzymały się tuż przed twarzą obcego, po czym posypały się na ziemię.
Istota wydała z siebie coś brzmiącego prawie jak śmiech i znów rzuciła się w jego stronę. Zakończone ostrymi kolcami macki przecięły powietrze. Amadeusz nie miał już refleksu dwudziestolatka, ale szybkim skrętem ciała zdołał uniknąć ataku. Rzucił się do tyłu i słysząc jak kolejna macka śmignęła tuż nad jego głową zaczął na oślep biec w stronę drzwi.
Do jego uszu dobiegło coś co brzmiało jak odgłos towarzyszący wyskakiwaniu w powietrze. Nagle tuż przed sobą Amadeusz dostrzegł zarys sylwetki obcego, ale tym razem był przygotowany. Poderwał do góry swoje M16, chyba ulubiony element pokaźnej kolekcji nabytej na lewo broni, i posłał obcemu serię prosto w twarz. Jak przedziwnych zdolności nie miała by istota, nie była w stanie zatrzymać pocisków wystrzelonych z takiej odległości. W powietrzu rozprysnęły się substancje, które w przypadku człowieka byłyby chyba krwią, mózgiem, fragmentami oka i kośćmi. Istota zwaliła się do tyłu.
Amadeusz ostrożnie podszedł do czegoś. Stwór drgał w przedśmiertnej agonii. Macki z nieprzyjemnymi plaśnięciami uderzały w podłogę. Komandos wycelował automat w częściowo strzaskaną pociskami czaszkę obcego i… I jedna z macek poderwała się wytrącając mu z rąk karabin i oplatając jego szyję.
Śliski, mięsisty organ zacisnął się wokół karku, pozbawiając go tchu. Chwycił mackę dłońmi, ale nie był w stanie odciągnąć jej od swojego gardła. Krztusił się, tracił powietrze coraz szybciej. Mrok przed oczami zaczynał ciemnieć, w miarę jak macka zaciskała się coraz bardziej.
Amadeusz kopnął na oślep. Jego stopa ześlizgnęła się po łuskach.
Dusił się.
Spróbował kopnąć jeszcze raz, tym razem jego stopa zagłębiła się w czymś miękkim, czymś co wyglądało na rozwaloną głowę obcego. Istota jęknęła, a przynajmniej wydała coś mogącego uchodzić za jęknięcie, i zluzowała uścisk na jego szyi.
Były komandos wykorzystał to natychmiast. Wyrwał się z chwytu oślizgłej macki, na oślep rzucił się tam gdzie chwilę wcześniej upadł karabin. Wymacał znajomy kształt w ciemnościach i natychmiast odwrócił się strzelając w stronę obcego.
W zrujnowanym pokoju słychać było tylko jego kule i macki tłukące powietrze. Nagle, równo z momentem skończenia magazynka, wszystko ucichło. Wszystko poza jękami tajemniczej istoty i cichym skrzypieniem podłogi.
-Wstajesz jeszcze? – syknął Amadeusz osłupiałym, gniewnym głosem. Z czaszki obcego chyba właśnie zostały strzępy, pozostałe części ciała musiały też porządnie oberwać od jego strzałów. Zrezygnowany komandos westchnął i wyciągnął z kieszeni pamiętający jeszcze drugą wojnę granat.
-Nie chciałem tego robić. – powiedział tonem usprawiedliwienia. I rzucił.
No cóż, to przynajmniej dużo wyjaśniało. Krzysiek musiał przyznać, żart kolegów był pierwszej klasy, zorganizowany z niewiarygodnym rozmachem i z solidnym zaskoczeniem. Wprawdzie twarz stojącego blisko gościa nie przypominała mu twarzy żadnego z kumpli, ale jak rozmach to rozmach, mogli kogoś wynająć. Bo to był żart prawda? W takim razie czemu ten gość tak dziwnie na niego patrzył? Czemu jego kumple, bo to oni na pewno kryją się pod kapturami, czemu ich nie ściągają krzycząc "Niespodzianka!"? I jak do diaska zorganizowali trzęsienie ziemi?
Jedna z osób otaczających pokój parsknęła śmiechem. Po dźwięku sądząc – kobieta. Facet stojący przed Krzyśkiem popatrzył w jej kierunku z surowym wyrazem twarzy.
-Wybacz Fulgorze – odpowiedziała głosem, którego chyba też nie znał. – Pozwoliłam sobie zajrzeć w myśli naszego "syna przeznaczenia" i udało im się mnie rozbawić. Wyobraźcie sobie bracia, że ów młodzieniec traktuje naszą tu obecność jako element bardzo wyrafinowanego żartu.
Jeszcze kilka osób parsknęło krótkim śmiechem. A Krzysiek zbaraniał. Nie, to nie może być prawda, pomyślał szybko. To było logiczne, że weźmie to za żart, nie musieli czytać w jego myślach żeby… Mężczyzna stojący przed nim nagle zniknął.
-To też uznasz za żart? – usłyszał tuż przy swoim uchu Krzysiek.
-O cholera… – szepnął były student drugiego roku informatyki i głośno wciągnął powietrze.
-Powiedz mi chłopcze – szepnął głos za jego plecami – wierzysz w przeznaczenie?
Krzysiek przełknął ślinę. Nie wiedział co jest grane, ale osoba jego rozmówcy chyba raczej sugerowała poważne podejście do tematu.
-Nie, nie wierzę. – powiedział, siląc się by jego głos brzmiał pewnie. – Przeznaczenie odbierałoby człowiekowi jego wolność, to zabijałoby sens naszej egzystencji.
-I bardzo słusznie. – odezwał się Fulgor – Przeznaczenie w waszym ułomnym pojmowaniu to brednie. To co teraz powiem bezpośrednio cię dotyczy. Oczekuję jednego. Masz mnie wysłuchać i postarać się wierzyć w to co mówię. Mogę na liczyć?
Krzysiek nie był tego pewny. To wszystko było… po prostu nierealne.
Usłyszał zza pleców pstryknięcie palców i jego rozmówca zmaterializował się z powrotem przed nim, z groźnym, pytającym wzrokiem.
Krzysiek przełknął ślinę i skinął głową.
Polowanie.
Tak dużo czasu minęło odkąd polowałem po raz ostatni.
A teraz biegnę, wolny, wreszcie nie zamknięty w ograniczonej przestrzeni statku.
Wreszcie moje nozdrza wdychają nie powietrze destylowane przez aparaturę tylko prawdziwe, naturalne. Wprawdzie na mojej planecie inne są proporcje pierwiastków, ale tak czy tak azotu jest tu pod dostatkiem. Czuję go, jak wpływa pod moim błonami nosowymi, jak krąży po każdym skrawku mojego organizmu napełniając go siłą.
Biegnę.
Moje silne stopy łatwo radzą sobie z gruntem, choć pokryty jest warstwą kamiennych odłamków.
Jak wszyscy, brałem udział w transie który wywołał to trzęsienie.
Jestem współwinny temu, że spod gruzów wystają teraz szczątki ludzkich ciał.
Jestem współodpowiedzialny za śmierć wielu istot z tej planety.
Miłe.
Biegnę, czując że nie ma dla mnie ograniczeń. Pomagając sobie mackami w szybkim tempie wdrapuję się na wysoką górę gruzu. Głaz, który blokuje mi drogę odrzucam telekinetycznym impulsem.
Zatrzymuję się na szczycie. To na czym stoję było chyba kiedyś jednym z ludzkich domów, a wśród ruin wyczuwam trupy. No cóż. Moje oczy omiatają przestrzeń. Podobno ludzie umieją widzieć jak my tylko dzięki… Noktowizorowi? Czy jak tam się to zwało. Cóż za ograniczone istoty.
Skupiam swoje zmysły na wykonaniu zadania. Linie losu plączące się wokół tamtego człowiek można wyczuć z daleka. Znam już kierunek.
Biegnę popękaną ulicą. Nie ma dla mnie ograniczeń. Jakaś ludzka kobieta patrzy na mnie z przerażeniem, krzyczy. Wyłączam na chwilę zmysł słuchu, by nie słyszeć tego paskudnego wrzasku. Dzięki zdolnościom telekinetycznym, których Ci godni pożałowania ludzie nie mają, mogę ją chwycić w mocny uścisk i unieść w powietrze, mimo, że do niej nie podchodzę.
Na jej twarzy maluje się przerażenie. Oglądam ją przez chwilę z zainteresowaniem, ale tak często oglądałem ludzi na programach szkoleniowych, że szybko nudzę się jej widokiem.
Siłą umysłu rozrywam ją na kawałki.
Biegnę dalej. Gruz chrzęści pod moimi stopami.
-To nie było zwykłe trzęsienie ziemi. To nie była zwykła burza. Widzisz chłopcze, jakby to absurdalnie nie zabrzmiało, na naszej skromnej, położonej w zupełnie spokojnej części wszechświata, błękitnej planecie zawitali kosmici. Humanoidy, z ostro zakończonymi mackami na plecach, z niesamowitą wytrzymałością na ataki. Widzące w podczerwieni i oddychające azotem. Z telekinetycznymi i telepatycznymi zdolnościami rodem z tanich filmów fantasy. Przybyli w jakże prostym, oklepanym przez tysiące filmów i książek celu. Chcą podbić Ziemię, tak jak to już uczynili z niejednym światem. Co ty na to?
Co on na to? No cóż, wydawał się to stek bredni, ale Krzysiek postanowił sobie mocno, że nic go już nie zdziwi. W zasadzie nigdy nie wykluczał istnienia w kosmosie innych form życia. Ale atak na ziemię? Czyżby ktoś naoglądał się zbyt dużo "Dnia Niepodległości" albo "V"?
-Mówią o sobie Stag'thek, co w ich języku oznaczać ma najeźdźców. Mają pewną potężną umiejętność. Umiejętność, która żeby być opanowana przez człowieka wymaga wieloletnich ćwiczeń i poświęceń, i to tylko przy specjalnym talencie. U nich jest ona wrodzona. Umiejętność dostrzegania wokół człowieka splątanych linii. Przez nas zwanych Potencjałem Możliwości. Przez nich Girtaet. Liniami Losów.
-Dopiero co powiedziałeś, że przeznaczenie to brednie.
-W typowo ludzkim rozumieniu – tak. Nigdzie, niezależnie od twej wiary i poglądów, nie jest zapisane krok po kroku jak będzie przebiegać twoje życie. Nic nie będzie cię pchać do jakiś czynów niezależnie od tego jak postąpisz. Sam powiedziałeś, to zabijałoby sens naszej egzystencji. Potencjał Możliwości ten sens nadaje. W tych splątanych liniach można odczytać możliwości, czyny, które przy właściwym rozwinięciu swojego potencjału i talentów jest się w stanie spełnić. Rozumiesz?
-Wydaje mi się, że tak. – mruknął Krzysiek. – Tak czy siak, co to ma wspólnego ze mną?
-Nasza organizacja istnieje od wieków. – ciągnął Fulgor jakby nie usłyszawszy pytania. – Od wieków odnajdujemy ludzi z ważnym dla świata potencjałem i pomagamy im dokonać tego co powinni. Stag'thek nie są tu pierwszy raz. Wtedy odnaleźliśmy osobę, która mogła ich powstrzymać. Nim zdążyli się zorientować wykorzystała swój potencjał i pokonała ich. Catherine Le Vitre. Prawdziwa bohaterka, choć milczą o niej kroniki. – starzec na moment zawiesił głos, jakby w krótkim geście szacunku. -Tym razem byli sprytniejsi. Pierwszym ich celem po ataku miał stać się człowiek z potencjałem do ich pokonania. Dzięki swym zdolnościom wzbudzili w mieście jego zamieszkania potężną burzę i trzęsienie ziemi. Natychmiast po nadejściu wysłali pościg. Obcy już dobrą godzinę muszą przeszukiwać twoje zrujnowane mieszkanie chłopcze. Szukają… ciebie.
Krzysiek był wstrząśnięty, choć już od paru chwil spodziewał się że taka będzie pointa.
-Przyjmijmy, że wierzę. – wykrztusił – Sugerujesz, że ja, ja – życiowy nieudacznik, mam zniszczyć krwiożerczą rasę kosmitów, którzy najechali ziemię?
-Tak, chłopcze. Niewielu, być może tylko ty możesz tego dokonać. Wierzysz naprawdę? Czy może chcesz teraz wyjść i dać się zabić oślizgłemu obcemu?
-Daj mi dowód. Daj mi jeden prosty dowód bym ci uwierzył. – szepnął Krzysztof.
-Dobrze. – odrzekł Fulgor. Podszedł do niego i położył mu dłoń na czole. Przymknął oczy. Jego dłoń stawała się coraz cieplejsza, wręcz gorąca. Nagle obraz przed oczami Krzyśka się rozmazał.
"1957
Truchła kosmitów leżały na ziemi. Osoby w czarnych płaszczach przynosiły kolejne, rzucali je na dziwaczny, ohydny stos z łuskowatych ciał, z poskręcanych macek.
Catherine Le Vitre przyglądała się tej pracy z boku. Wspierała się na karabinie, wiatr targał jej jasnymi, gęstymi włosami. Wojskowa kurtka, która ją opinała, uwydatniała piękno jej kształtów.
Adept bractwa, Fulgor, przestępując nad ciałami kosmitów podszedł do kobiety. Przy tak bliskiej odległości nie musiał nawet wchodzić w trans, by dostrzec ciepłe przebłyski potężnego Potencjału Możliwości. Takie piękno, taka moc i odwaga w jednym ciele…
Catherine spojrzała na niego z lekko kpiącym uśmiechem.
-Tak, dzieciaku? -powiedziała swoim miękkim głosem. Fulgor speszył się lekko. Miał dziewiętnaście lat, ona dwadzieścia kilka. Mimo to faktycznie czuł się dzieciakiem. Przy niej, przy zwycięskiej przywódczyni.
-Mam wiadomość od brata Frigusa. Ścigali wrogów do końca, ale kilku udało się uciec. Ewakuowali się na ostatnim statku.
Kobieta skrzywiła się lekko.
-Mogli nie wypuszczać żadnych. Ale, nie dało się to się nie dało. – na jej twarzy znów zagościł delikatny, niewymuszony, choć zmęczony uśmiech. Odłożyła karabin i usiadła na ziemi.
-A więc skończyło się. Zabrali swoje łuskowate tyłki z Ziemi. – powiedziała do Fulgora. Poczuł, że pasowałoby coś odpowiedzieć, zamiast płonić się jak idiota.
-Brat Frigus przesłuchiwał jednego z nich. To była ponoć tylko straż przednia. Podobno mają powrócić.
-Wiem, byłam przy tym przesłuchaniu. Może i wrócą. Na pewno nieprędko. – Catherine sięgnęła do plecaka wyjmując butelkę czerwonego wina. Nawet odkorkowanie jej zębami było u niej pełne naturalnego wdzięku, idealnej kobiecości. Nachyliła butelkę do pełnych, czerwonych ust i upiła kilka drobnych łyków.
-Napijesz się ze mną w dzień zwycięstwa, dzieciaku? – spytała podając mu butelkę i mrużąc zalotnie oko.
2001
Rzucił niedopałek na ziemię i przydeptał go butem. Bractwo nie pochwalało palenia, ale on nie lubił się tym przejmować. Rozejrzał się jeszcze raz wokół. Nikt za nim nie podążał. Otworzył szare, odrapane, niepozorne drzwi przed którymi stał.
Spotkanie jeszcze się nie zaczęło. Członkowie rady siedzieli dookoła okrągłego stołu, przeglądali sterty papierów leżące przy każdym miejscu. Fulgor wysłał wszystkim krótkie, telepatyczne pozdrowienie i zajął swoje miejsce. Rzucił okiem na leżący przed nim porządek obrad. No tak, Bush, mamy nowego prezydenta Stanów. Ciekawe co tam o nim ciekawego się dowiemy. Co jeszcze…
"Najwyższego jeszcze nie ma. Nigra jest dziwnie podenerwowany, a Nexus jeszcze nie wyszedł z transu, który Najwyższy mu zlecił. Coś się dzieje Fulgorze, a ja nie lubię nie wiedzieć co." – w głowie Fulgora rozbrzmiał telepatyczny głos Cautora, jednego z normalniejszych ludzi w radzie. Ich spojrzenia spotkały się na krótko ponad stołem. "Fakt. Mi też coś nie gra."
Nagle drzwi się otworzyły. Wkroczył Najwyższy, z twarzą jak zawsze osłoniętą szczelną maską, nie mającą nawet przerwy na oczy. U jego boku szedł Nexus. Jego twarz była blada.
-Wyczułem ich. Aura Stag'thek znów się zbliża. – szepnął nie siląc się na telepatię. Nigra pochylił głowę.
-Też mi się wydawało, że coś czuję, nie wchodziłem jednak w pełny trans. A więc spełniają się najgorsze oczekiwania.
-Ile mamy czasu? – zapytał Fulgor siląc się na wydobycie względnie spokojnego głosu.
-Kilka, może z dziesięć lat. – powiedział Nexus. -Musimy się przygotować.
Najwyższy skinął głową potwierdzając jego słowa. Jego zakryta twarz skierowała się w stronę Fulgora.
-Wiecie kogo musimy odnaleźć. Fulgorze, możemy na ciebie liczyć?
2010
Fulgor czekał na dachu kamienicy. Ciemność wisiała nad miastem, tłukły potężne błyskawice. Czuł ich aurę. Już tu byli. Ta potworna burza nie była naturalna, umiał to wyczuwać. Śpieszmy się. Śpieszmy się do cholery. Usłyszał i wyczuł, że wylądowała za nim jakaś osoba.
-Nihil.
-Witaj Fulgorze. – odrzekła dobrze znanym głosem. – "Nihil". Ciepłe powitanie. Naprawdę, masz zamiłowanie do dramatyzmu bracie. To nasze spotkanie mogłoby być nawet początkiem jakiegoś opowiadania czy książki. – w ciemności zabrzmiał śmiech.
-Zamknij się. Mów z czym przybywasz. – powiedział. To nie był czas na śmiech.
-Znaleźliśmy go. Wszystko przygotowane.
-Dobrze. To chciałem usłyszeć. – Fulgor zwrócił twarz w stronę kobiety – Powiedz, że mogą zaczynać. Nie mamy czasu do stracenia.
Burza potężniała. Błyskawice rozrywały niebo, a złowroga aura była tuż.
-Oni znów nadeszli. – powiedział."
Duża część miasta była w ruinie. Gdy w pierwszych promieniach świtu patrzyło się na zniszczone domy po bokach ulicy, aż zdziwienie brało gdy spojrzało się w stronę Wawelu. Unosił się nad miastem, wciąż dumny i bez widocznych zniszczeń.
Jego stary, odrapany uaz krążył wśród ruin, przedzierał się przez tłumy zrozpaczonych ludzi. Amadeusz zrobił już kilka kursów z rannymi do szpitala, karetki nie wyrabiały. Jeden z ludzi chciał uciekać mimo ran, gdy dostrzegł niedbale przykryte M16 na tylnym siedzeniu. Rozmyślił się, gdy rzucił się na nich obcy, a Amadeusz jako argumentów do jego odpędzenia użyć musiał tegoż właśnie M16 i maski samochodu. No, może nie do końca się rozmyślił, najzwyczajniej zemdlał.
Stary komandos zauważył dziwną rzecz. Ludzi wydostawali się spod gruzów. Rozpaczali, klęli, wzywali pomocy. Ani razu jednak nie usłyszał rozmowy o owych dziwnych istotach. Nie dostrzegali ich? Nie było ich aż tyle? A może ścigały właśnie jego? Komandos zapalił papierosa i wydmuchał dym. Nawet jeśli, cóż, już dwa przekonały się o tym, że to bezcelowe.
-Ciekawe co tam u Krzyśka. Mówili, że w jego dzielnicy walnęło najbardziej. – powiedział sam do siebie. -Można by sprawdzić.
Skierował zielonego uaza w odpowiednim kierunku. Z pobliskiego, zniszczonego domu ktoś wołał o pomoc. No cóż, Krzysiek poczeka, stwierdził komandos i skierował samochód tam skąd dobiegało wołanie.
Słońce coraz bardziej wynurzało się zza horyzontu. Wstawał dzień.
Krzysiek ocknął się na twardym materacu. Postanowił nie otwierać oczu, może to po prostu jego łóżko i właśnie skończył się idiotyczny sen. Ręką wymacał brzeg. Nie, to nie było jego łóżko.
Z westchnieniem otworzył oczy i podniósł się. Był w niewielkim, ciemnym i zimnym pomieszczeniu bez okien. Tu też światło pochodziło z dużego świecznika ustawionego w kącie. Kręciło mu się w głowie od oglądania cudzych wspomnień. Jednak zdecydowanie wolał patrzeć na świat własnymi oczami. No, chyba żeby jeszcze raz przyjrzeć się tej Catherine. Nie dziwił się ani trochę zauroczeniu bijącemu ze wspomnień Fulgora.
Zainteresował się swoimi plecami. Wydawało mu się, że w walącym się mieszkaniu zostały zranione dość solidnie. Wcześniej nie było czasu się tym zainteresować. Wyczuł dłonią wprawnie zrobiony opatrunek. A co najważniejsze – w ogóle nie czuł bólu.
Rozejrzał się po pokoju. Prowadziły z niego jedne, jedyne drzwi. Do wyposażenia należało łóżko na którym leżał, świecznik i mały stolik. Podniósł się zaintrygowany tym co zobaczył na stoliku. Glock. Amadeusz uczył go kiedyś jak się z tym obsługiwać, więc Krzysiek wprawnie chwycił pistolet. Załadował jeden z leżących obok magazynków, podniósł broń na wysokość twarzy, wycelował. Przyjemna spluwa.
Obok amunicji i paska z kaburą leżała kartka zapisana odręcznym pismem. Podniósł i szybko przeleciał wzrokiem krótką wiadomość.
Nie chcemy cię do niczego zmuszać. Przemyśl to o czym mówiłem i to co zobaczyłeś w moich wspomnieniach. Potrzebujemy cię. Zastanów się co teraz zrobisz. Po prostu to przemyśl.
Miejsce, w którym jesteś jest bezpieczne. Położyliśmy barierę, nie znajdą cię tam. Ale jeśli wyjdziesz – uważaj na siebie, wyczują twoją aurę z daleka. Na ewentualne wyprawy zaopatrz się w prezent na stoliku, myślę że umiesz się nim posługiwać. POD ŻADNYM WARUNKIEM NIE WRACAJ DO MIESZKANIA!
Prąd i komórki wysiadły więc nie dostaniesz numeru. Jak już postanowisz z nami współpracować albo będziesz potrzebował pomocy – krzyknij "Fulgor" w myślach.
To by było na tyle. Przeżyj choć trochę.
Brzmiało w porządku. Nie chcą mnie zmuszać… Pewnie i tak bez przerwy będzie się gdzieś kręcić obstawa. Krzysiek założył pasek i wsunął broń do kabury. Magazynki schował w małej torebce przy pasie.
Co teraz? Jak miał podejmować logiczne działania, wciąż nie wiedząc do końca co się dzieje wokół? Potrzebował dowodu. Nie mógł się poruszać w nieznanej sobie sytuacji, sterowany przez nieznanych, tajemniczych ludzi. Więc?
Spojrzał na drzwi. "Pod żadnym pozorem nie wracaj do mieszkania". Wróci. Jeśli to wszystko jakaś chora halucynacja, jeśli ktoś nim manipuluje – tam może to zdemaskować. Jeśli panowie źli-i-mroczni-kosmici istnieją… Może liczyć na pomoc pani 9mm, prawda?
Znów go poczułem. Znów stał się widoczny dla moich zmysłów.
Wreszcie. Już, już zaczynała się pojawiać w mym mózgu bezpodstawna obawa o powodzenie mojej misji.
Ale nie. Znów go czuję. Idzie w moją stronę. Wciągam powietrze do płuc, czuję jak wypełnia je przyjemny smak azotu.
Moje macki bezwiednie tłuką powietrze, pazury wysuwają się z palców.
Mrużę moje wrażliwe na podczerwień oczy i wsuwam się we wnękę wśród zniszczonych ścian.
Znowu zapoluję.
Nie było łatwo tu trafić. Znane mu ulice zmieniły się w gruzowiska. Znane miejsca nie istniały. Ale jakoś tu dotarł, przedzierając się przez poznaczone katastrofą miasto. Nie widział żadnych istot rodem z filmów sf.
Stał w zawalonej bramie swojego domu. Kamienica rozwaliła się w pół, część runęła na ziemię, część chwiejnie stała. Karetki już tu chyba były, bo z ruiny nie dobiegały żadne odgłosy. Przełknął ślinę, mocniej chwycił pistolet i ruszył w kierunku kamienicy.
Drzwi już nie istniały. W ścianie ział duży otwór, ale tuż za nim musiał się wdrapać na hałdę strzaskanych cegieł. Schody… Schody o dziwo przetrwały, choć nie wyglądały stabilnie.
Co gnało go do góry? Po prostu musiał wiedzieć. Pot wystąpił mu na twarz kiedy podciągał się na rękach na zniszczone schody. Chciał żeby nic się nie pojawiło. Chciał, żeby to wszystko okazało się kłamstwem.
Schody lekko się pod nim zachwiały. Szedł na czworaka, ostrożnie myśląc nad każdym ruchem. W spoconej dłoni ściskał kurczowo broń, cały był w pyle i brudzie.
Za załomem panowała ciemność, gruzy odcięły tu prawie cały dopływ światła. Zatrzymał się dla złapania oddechu. Serce ciężko mu biło od wysiłku i nerwów. Gdzieś niedaleko rozległ się szmer kroków i dziwny, przeciągły pomruk. Podniósł głowę, ale nic nie widział w półmroku. Chłodna rączka pistoletu ślizgała mu się w palcach.
-Po cholerę tu przychodziłem? – szepnął sam do siebie, powoli wstając z podłogi. Pomruk znów się odezwał, tym razem jakby bliżej. Przełknął ślinę i trzymając pistolet w pogotowiu przysunął się do ściany. Wsparł się na niej dłonią i natychmiast cofnął ją z syknięciem. Ściana była oblepiona jakimś paskudnym śluzem. Czuł strach. Cofnąć się? Powoli ruszył nogą do tyłu.
I wtedy jego szyi dotknęła macka.
-Co za idiota. – mruknęła Nihil w biegu wyjmując miecz z pochwy na plecach.
-Spokojnie, po prostu ich rozwalimy. – zaśmiał się Bellus odgarniając włosy z czoła. Niedbale chwycił rękojeść miecza i wyszarpnął go z pochwy. – Dopadnijmy ich. – dodał z prawdziwą radością w oczach. Nepa biegł obok, milczący jak zawsze. Dłoń trzymał na spuście swojego ulubionego MP5.
Przebiegli przez opustoszałą, zrujnowaną ulicę, wpadając w bramę domu. Nihil na moment przymknęła oczy, zapadając w krótki trans.
-Dużo ich. – syknęła do towarzyszy.
Nepa mierzył do okien zniszczonej kamienicy. Bellus spojrzał na nią.
-Ruszamy? – spytał. Nie zdążyła odpowiedzieć, poczuła nagły, ostrzegawczy impuls. Uchyliła się przed macką, która prawie przebiła jej plecy i przecięła ją szybkim cięciem bardzo ostrego miecza. Przetoczyła się przez bark unikając kolejnego ataku.
Obcy dopadł do niej gdy wstawała. Obiła mieczem atakującą ją mackę, ale druga oplotła ją w pasie. Stwór uniósł ją w powietrze, kolejna macka zacisnęła się na jej uzbrojonej ręce. Miecz wysunął się ze zdrętwiałej z bólu dłoni.
Ciągnął ją ku sobie. Rozwarł ogromną, uzbrojoną w rzędy żółtych, ociekających dziwnym śluzem kłów. Skrzywiła się z obrzydzeniem gdy dotarł do niej zionący z paszczy ohydny odór. Za wszelką cenę zmusiła się do skupienia myśli.
-Ferio. – szepnęła, wysyłając silny, telepatyczny impuls. Obcy zachwiał się, rozluźnił uchwyt macek tak, że upadła na ziemię. Błyskawicznie rzuciła się na leżący na gruzach miecz i nie czekając aż obcy wyjdzie z oszołomienia wbiła mu go głęboko w trzewia. Stag'thek zachłysnął się z bólu i w agonii znów sięgnął ku niej mackami. Wyrwała miecz i szybkim ruchem odcięła mu głowę. Macki zwiotczały, a ciało stwora runęło na ziemię.
Nie zdążyła nawet poprawić miecza w dłoni i rozejrzeć się po polu bitwy, gdy kolejny stwór zaatakował ją telekinezą. Błyskawicznie postawiła barierę, nie pozwalając rzucić się do tyłu. Dopadł do niej, w złości młócąc mackami powietrze. Nie dała się zaskoczyć. Jednym ciosem miecza przecięła dwie zmierzające ku niej macki, ominęła kolejny atak w zgrabnym piruecie, lekko, jakby niedbale cięła w szyję i mocnym ciosem przecięła czaszkę wroga na pół. Padł martwy.
Dopiero teraz mogła obejrzeć się za siebie. Mały placyk u wejścia do kamienicy zasłany był teraz ciałami kosmitów. Nepa pochylał się nad jednym z nich, dobijając go serią z pistoletu maszynowego. Rozejrzała się za Bellusem i nagle jęknęła. Leżał między ciałami trójki kosmitów, zalany krwią.
Dopadła do niego w krótkiej chwili. Nie oddychał już. Oczy miał zamknięte, tylko płowa czupryna ruszała się na delikatnym wietrze. Nepa podszedł powoli, schylając głowę.
-Zaatakowało go trzech na raz. Nie miał szans. – powiedział ciężkim głosem. Nihil była wstrząśnięta. Najlepszy z nich. Wesoły, odważny, przystojny…
Nepa odnalazł wśród pobojowiska jego miecz i z szacunkiem ułożył go na jego piersi.
Gonił go.
Krzysiek biegł, ciężko dysząc ze strachu. Cały czas słyszał za sobą głuche uderzenia stóp, macki z paskudnymi plaśnięciami odbijające się od ścian. Wygiął rękę do tyłu i wystrzelił na ślepo, nie spodziewał się jednak by dało to jakikolwiek efekt. Pościg nie ustawał. Potwór syknął szyderczo.
Wreszcie.
Słaba istota ucieka w panice. Widzę jego strach, widzę jego rozpacz. Wie że nie ma szans. Zatrzymuję telekinezą każdą kulę lecącą w moją stronę. Co za idiotyczna, bezużyteczna broń.
Cały mój organizm rwie się do działania. Macki kierują się do przodu, stopy przyspieszają. Już zaraz go dopadnę.
Krzysiek szybko podciągnął się na kupę gruzu tarasującą mu drogę. Przetoczył się, nie czując jak twarde kamienie ranią jego ciało. Zsuwając się, już słyszał potwora skaczącego na przeszkodę. Kernel wypadł zza załomu ściany i zachłysnął się ze złości. Przed nim otwierała się przepaść. Trzęsienie przecięło kamienicę w pół, a on właśnie znalazł się na jednej z krawędzi, z ostrym morzem ruin otwierającym się pod stopami.
Odwrócił się. Potwór stał przed nim, jakby niecierpliwie tłukąc mackami. Krzysiek podniósł drżącą dłoń i zaczął strzelać. Huk wystrzałów głucho odezwał się pośród ruiny, ale każda kula zatrzymywała się tuż przed kosmitą, wisząc w powietrzu i przecząc prawu grawitacji.
Krzysiek cofnął się krok do tyłu, czując za plecami pustkę. Spod jego buta cicho obsypał się pył.
Nagle poczuł, że jakaś niewidzialna siła ciągnie go do przodu. Uniósł się w powietrze, jego ciało całkowicie go nie słuchało jakby zamknięte w niewidzialnej uprzęży. Śliskie macki chwyciły go ponad gruzami, wyposażona w szpony dłoń kosmity skierowała się do jego gardła. Szamocąc się w uścisku niewidocznej siły zdołał lekko poruszyć dłonią. Naprężył wszystkie mięśnie, wysilił słabnącą wolę. Palce obcego już zaciskały się na jego gardle. Nie uciekniesz – rozległ się obcy głos w jego głowie. Słabł. Wytężając wszystkie siły podniósł rękę minimalnie do góry i zmusił palec na spuście do ruchu. Huk strzału. Stwór ze zdziwieniem spojrzał na bolesną dziurę w ciele, zarówno fizyczny jak i umysłowy uścisk zelżały. Krzysiek podniósł dłoń wyżej i posłał trzy kule w czaszkę wroga. Macki i ręce zadrżały z bólu. Chłopak kopnął na oślep obcego, wyrwał się i omijając stwora rzucił się w stronę domu. Biegł, pokonując w panicznym pędzie warstwy gruzu. Na niestabilne schody rzucił się z taką prędkością, że zachwiały się i zaczęły obsypywać pod jego krokami. Nie wiedział czy jest ścigany.
Nagle w zniszczonym wejściu pojawił się człowiek z karabinem maszynowym w dłoniach. Podniósł broń do góry i zaczął strzelać w jego kierunku.
Nihil i Nepa wyskoczyli w górę i gładko wylądowali na ściętym fragmencie kamienicy.
Na ziemi leżały łuski i pociski z pistoletu. Od jednego miejsca ciągnął się w głąb zrujnowanego domu ślad zielonkawej krwi obcego.
-Pobiegli z powrotem. Mamy pecha. – powiedziała Nihil. Nepa poprawił broń w dłoniach i niemal równocześnie rzucili się w stronę budynku.
-Amadeusz!
Starszy, pięćdziesięcioletni mężczyzna wydmuchiwał dym z papierosa, stojąc nad trupem obcej istoty.
-Mogłeś krzyknąć żebym padł, albo coś w tym stylu. – odezwał się Krzysiek z lekkim wyrzutem.
-Po co? – zdziwionym głosem odezwał się komandos. -Nie zasłaniałeś mi pola strzału, był ponad tobą.
Krzysiek uznał, że tłumaczenie Amadeuszowi takich rzeczy jak dyskomfort psychiczny, gdy pociski z karabinu maszynowego lecą nad twoją głową, nie ma sensu.
-Co tu robisz?
-Pomyślałem że wpadnę zobaczyć co u ciebie słychać. – odpowiedział komandos i klepnął go po ramieniu.
Nagle ze schodów zeskoczyły dwie postacie w czarnych płaszczach. Ładna brunetka z mieczem na plecach i nieogolony facet, z pistoletem maszynowym w dłoniach. Amadeusz podniósł karabin i wycelował w nich, mężczyzna w czarnym płaszczu natychmiast odwzajemnił się tym samym. Zafurkotał płaszcz gdy kobieta skoczyła ponad ich głowami lądując przed Krzyśkiem. Z twarzy bił jej gniew.
-Po co tu wróciłeś? Czy nie wytłumaczyliśmy, że jesteś zbyt ważny żeby się tak idiotycznie narażać? Wyobraź sobie, że przez tą twoją cholerną eskapadę zginął jeden z naszych! – kobieta krzyczała w jego kierunku. Wyrzuty sumienia uderzyły w niego nagle. Wreszcie poczuł że jego wyprawa tu rzeczywiście była głupotą.
-Zachowałem się jak idiota, wiem. Po prostu… Chciałem sprawdzić. Chciałem mieć dowód, że wasze słowa są prawdą. Wybaczcie.
Kobieta wciąż patrzyła na niego ze złością, ale nic już nie mówiła. Biust kołysał się pod płaszczem od szybkiego, gniewnego oddechu.
-To twoi znajomi? – odezwał się do Krzyśka Amadeusz opuszczając broń.
-Można tak powiedzieć. Uwierzysz jeśli ci powiem, że tylko ja mam szansę pokonać kosmitów, którzy najechali Ziemię, bo tak jest zapisane w jakimś moim "potencjale możliwości"?
-Czemu miałbym nie uwierzyć? – komandos szczerze się zdziwił. Zaciągnął się i wydmuchał w powietrze chmurę dymu.
***
Kraków leżał w gruzach. W blasku dnia objawiał się ogrom zniszczeń jakie dokonały się na terenie miasta. W ruinach domów i bloków leżały tysiące potrzebujących pomocy rannych. Nie było prądu, nie działały komórki.
Karetki i cywilne wozy krążyły po mieście na ślepo, klucząc pośród gruzów i wyszukując ocalałych. Straty wśród ludności były ogromne i nierealne do ogarnięcia przez brak komunikacji. Obywatele sami organizowali pomoc, wyciągali ludzi spod gruzów, transportowali do szpitali. Właśnie. Szpitale. Jak wszystko tak i one zatrzęsły się i w wielu przypadkach runęły. Te, które przetrzymały katastrofę z najmniejszymi zniszczeniami – przyjmowały rannych na każdym skrawku podłogi. Wszędzie w mieście organizowały się szpitale polowe. Ludzie z wykształceniem medycznym pracowali tam ramię w ramię z ochotnikami.
Nikt nie zauważał dziwnych istot, które od czasu do czasu przemykały chyłkiem pośród gruzów.
Ksiądz Robert Papponi zrobił znak krzyża.
-No, Bogu niech będą dzięki, wszyscy cali.
-Nie bylibyśmy gdyby Vernacci nas nie ostrzegł. – szepnęła Francesca podchodząc do niego od tyłu i zalotnie kładąc dłoń na jego ramieniu. Zrzucił ją. Od kiedy przydzieli ją do jego oddziału próbowała zaciągnąć go do łóżka. Zapewne chciała sobie udowodnić, że się uda. Momentami była całkiem bliska sukcesu, to Papponi musiał przyznać. Że też agentów watykańskiego wywiadu też musi obowiązywać ten cholerny celibat – myślał czasem patrząc na jej zgrabne ciało, na czarne kręcone włosy okalające jej twarz.
-Szefie… Mogę? – odezwał się drżącym głosem Santiago. Zaczynały trząść mu się ręce, wzrok wyrażał ogromną prośbę.
-Nie. Nie przed zadaniem. – warknął Papponi do podwładnego. Pieprzony ćpun. Że też zawsze musi pracować z takimi ludźmi… -Musimy namierzyć nasz cel i zgarnąć go póki jeszcze żyje. Panowie i panie, gotowi?
-Oczywiście. – Francesca wyprężyła się na baczność i żartobliwie zasalutowała. Przy szybkim ruchu jej ładny, opięty sweterkiem biust zafalował.
-Taa… – mruknął Santiago. Był zły, ale Papponi i tak mógł być zawsze pewny jego lojalności. Skierowali się w stronę drzwi.
Ksiądz Robert przeżegnał się na drogę. I załadował pistolet.
***
Niestety, nie udało się wstawić całości za jednym razem. Zapraszam więc do przeczytania 1szej części, natomiast dalsze fragmenty opowiadania umieszczę z czasem.
To moje pierwsze opowiadanie umieszczone tutaj i w zasadzie pierwsze opowiadanie fantastyczne, dlatego liczę na pozytywne opinie. Mam jednak również nadzieję na szczerzą, konstruktywną krytykę.
Dzięki za przeczytanie, niedługo powinienem wrzucić kolejny fragment :)
,,wyłoniło z mroku dziwną postać. Stał na dachu kamienicy''. Postać jest rodzaju żeńskiego, a więc nie rozumiem jak sie utarło w następnym zdaniu, że jest to mężczyzna. można tu spotęgować tę niepewność czytelnika i dalej pisać o postaci, niż konkretnej personie.
,,stało dziesięć postaci. Wszyscy mieli ''. To samo. 'Wszystkie', a nie 'wszyscy'.
Na pierwszy rzut oka tekst chyba bez większych błędów, ale jeszcze obiecuję mu się uważniej przyjrzeć.