- Opowiadanie: wielkiszu332 - Dzieci Morza i Dzieci Pustyni

Dzieci Morza i Dzieci Pustyni

Starcie kultur, religii i losów dwóch odmiennych grup ludzi. Wszystko w lekko zabarwionym fantasy świecie inspirowanym wierzeniami  i poglądami dawnych ziemskich cywilizacji. 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Dzieci Morza i Dzieci Pustyni

Słyszał szum morza. Był mokry, a fale rozbijały się o jego nogi i muskały jego dłonie. W ustach czuł sól i trące o zęby drobinki podłoża. Prawa strona jego twarzy leżała w wilgotnym piasku. Otworzył lewą powiekę. Czuł szczypanie wdzierające się do wnętrza jego oka. Widział blade białe światło. Wsparł się na dłoniach i z trudem uniósł swe ciało. Prawy bok bolał go niemiłosiernie. Usiadł na klęczkach i otworzył również drugie oko. Świat począł nabierać ostrości. Znajdował się na wielkiej plaży, a przed nim wiły się bezkresne wydmy.

– Gdzie jestem? – wyszeptał do siebie, a słowa zaschły mu w gardle.

Piach, zmącony solą i morską wodą zrobił swoje. Kręciło mu się w głowie. Spojrzał na prawo. Może dwadzieścia kroków od niego leżało ciało mężczyzny. Jego długie czarne włosy poruszały się w rytmie fal. Krew wypływała z jego boku tworząc jakby czerwone jezioro wokół niego. Porywane przez fale by powrócić na nowo, bardziej rozrzedzonym i jakby różowym kolorze. Mężczyzna był obdarty, jego spodnie stały się niemal białe od soli, a z koszuli pozostał jeno strzęp okrywający lewe ramię zza którego spozierał tatuaż. Czarny Kraken, a w zasadzie jego połowa. Ogromna otwarta paszcza z trzema rzędami zębów przypominającymi spiralę zamykającą się do wnętrza otworu gębowego i dwie potężne macki zaciśnięte niczym pięści. To musiał być Olaf Svensonn zwany Czarną Macką. Człowiek ten był najbardziej bezwzględnym i głodnym krwi członkiem ich załogi. Mierzył sześć i pół stopy i był masywnie zbudowany. Chwalił się często iż potrafiłby rozerwać człowieka na pół, chwytając go za oba ramiona. Zaiste bezmyślna brutalność. Lecz ich kapitan i wódź jarl Borren cenił tego typu ludzi na swych wyprawach. Potrzebował gwałtowników, morderców i gwałcicieli. Ludzi, którzy wzbudza strach w sercach tych na których uderzali. Zebrał dwanaście okrętów na tę wyprawę. Rejs miał trwać dziewięć dni i dziewięć nocy nim dotrą do Brais. Niewielkiego Wellandskiego miasteczka na południowy-zachód od Kielde z którego pochodzili.

Odwrócił się w lewo. Dostrzegł wrak ich drakkaru „Dumy Łupieżców”. Smok Gilbardunn zdobiący ich dziobnicę był odłamany. Pozostała z niego właściwie tylko ostatnia partia bladozłotych łusek. Do prawej burty przymocowane były jeszcze trzy tarcze, których jakimś cudem żywioł nie zabrał ze sobą. Okrągła tarcza w biało-czerwona szachownicę należąca do Grunna Brimdalla zwanego Szkaradnym nie zaznała nawet rysy. Obok wisiała złamana w pół tarcza Torstena „Bezuchego”. Czarny byk na zielonym tle. Pozostała z niego właściwie tylko głowa z gorejącymi czerwonymi oczyma. Trzecia zaś była jego. Zdumiał się iż spośród wszystkich dwudziestu czterech właśnie jego przetrwała. Duma rodu Sunde, błękitna błyskawica pośród ognistych fal. Jarl Borren nalegał, aby cała trójka braci wyruszyła na tę wyprawę. Lecz ich ojciec Sigfried wyprosił go o pozostawienie dwójki jego braci w wiosce. Czasy były niespokojne, a klany górskie poczęły podchodzić pod ich osadę. Wysłanie wszystkich wojów na łupieżczą ekspedycję byłoby więc szaleństwem. Tak sądzili również inni ojcowie wielkich rodów. Thing starszyzny nawoływał nawet do wyprawy w góry, aby się z nimi rozprawić, lecz jarl Borren miał decydujący głos. Zabrał wielu młodych i głodnych sławy mężczyzn z Kielde i podległych mu osad i wyruszył, pozostawiając zarządzanie swemu bratu Sorrenowi „Zapalczywemu”.

Spojrzał na maszt. Ten pozostał w całości, choć stracili żagiel. Pusty kikut stał przechylając się na lewą stronę. Do niego wciąż przywiązany był jarl Borren. Strach przed śmiercią i ofiara na przebłaganie bogom. Szlachetna krew, jak to określił ich kapłan Siveeg.

– Bóg Mórz domaga się ofiar! Chce świętej krwi! – krzyczał do nich, gdy szalejący cyklon pchał ich drakkar w nieznane siedemnasty dzień z rzędu.

Teraz ich kapitan wisiał na linach z groteskowo rozwartymi ustami. Jego siwiejąca czupryna oklejała jego twarz niczym wodorosty. Z piersi wciąż sterczał sztylet, który wraził mu ich duchowy przywódca. Sloan protestował i omal nie skończyło się dla niego tym samym losem. Lecz Olaf Svensonn postanowił jedynie przywiązać go do wioseł, nie mogli bowiem tracić kolejnego wioślarza. Drakkar posiadał bowiem czterdzieści osiem wioseł, a żywioł zabrał już dwudziestu trzech. Sorren wciąż pamiętał krzyki i prośby kapitana. Obietnice łupów, zaszczytów i praw do ziemi. Lecz w obliczu śmierci i strachu nikt nie sprzeciwiał się Siveeg’owi. Ich kapłan był na wpół opętany, nosił naszyjnik z ludzkich zębów, a w swe włosy wplatał krucze pióra. Jednakże, gdy przychodziło do wizji, jego przepowiednie choć mało zrozumiałe z czasem nabierały wyrazu, kształtu i sensu. Lecz często bywało tak, iż było to po fakcie. Nigdy dotąd Jarl nie zabierał ze sobą ich duchowego przywódcy, lecz tym razem dziwna wizja z chaty na wzgórzu, gdzie ten pomieszkiwał przekonała go, aby włączyć go w poczet tej wyprawy. Pierwsze sześć dni pogoda była wspaniała i sprzyjały im wiatry. Kurs obrany na największą z Wellandskich wysp Kolle wskazywało im słońce i gwiazdy. Problemy zaczęły się siódmej nocy, gdy zabrały się chmury. Z pozoru niewinny deszcz, a potem wzmagający się wiatr. Morze Argassowe należało do burzliwych i niebezpiecznych, lecz zwykle w okresie wiosny i jesieni. Latem sztormy zdarzały się rzadko, lecz wówczas były chyba najbardziej niszczycielskie. Kapłan miał przeprowadzić ich bezpiecznie. Miał, albowiem burza, która się rozpętała rozdzieliła i poszatkowała flotę. Już kilka chwil po tym, jak fale wezbrały, a wody poczęły rzucać w ich twarz swe mokre ciosy, stracili kontakt z innymi łupieżcami. Tak to zaczęło trwać. Szalejący wiatr wdzierał się im pod ubrania i wprawiał w dreszcze. Słone fale sprawiały iż byli mokrzy niczym łańcuchowy pies podczas letniego oberwania chmury. Niebo było ciemne, tak bardzo czarne iż zdawało się im, że płyną wprost do granicy świata, że za chwilę dopłyną do Krawędzi Magura, za którą znajduje się przepaść, a za nią podróż w nicość. Lecz nic takiego miejsca nie miało. Fale szarpały drakkarem, rozdzierały żagiel i próbowały wyrwać im wiosła i tak trwało to wiele godzin. Potem ustało i była cisza, pełna mroku, strachu i przerażenia. Trwała kilka godzin, tak jakby bogowie dawali im odpocząć przed kolejnym uderzeniem. Potem znowu morze wzbierało, a fale uderzały w ich twarze, ramiona i piersi. Mokrzy, zmarznięci i powoli tracący wiarę w przeżycie brnęli jednak dalej. Jarl Borren dodawał im nadziei, krzyczał o wspaniałych łupach, pięknych dziewkach i dobrym winie. Wszystko zakrapiane krwią pokonanych wrogów, która miała być dla nich przyczynkiem do chwały, która jest niezbędna, aby wejść do boskich komnat Pałacu Waldsunn i zasiąść do stołu z bogami. Nadzieja i entuzjazm jednak malały z każdym dniem. Trwało to siedemnaście dni, gdy na przemian targała nimi burza, fale i walka z żywiołem do ostatnich sił, oraz cisza pełna ciemności i przerażenia. Do tego każdy dzień począł zabierać któregoś z członków ich załogi. Pierwszym, którego zabrały odmęty był Laif Horreg. Fala zmyła go wraz z jego wiosłem. Kolejnym był Gunnar „Dymiąca Szczęka”. Uderzył w niego piorun. Żartowniś mógłby powiedzieć iż puścił dym po raz ostatni. Lecz nie było im do śmiechu. Siedemnastego dnia bowiem pozostało ich dwudziestu czerech z czterdziestu dziewięciu, którzy wsiedli na pokład. „Duma Łupieżców” była największym z drakkarów, który wyruszył na tę wyprawę. Chlubą Kielde, która jak dotąd zawsze wychodziła zwycięsko.

Sorren Sunde jeszcze chwile spoglądał na wrak niegdyś wspaniałego okrętu. Jednak nie mógł czynić tego wiecznie. Z trudem dźwignął się na równe nogi i trzymając za prawy bok począł truchtać w kierunku okrętu. Dopiero teraz przyjrzał się bolącemu miejscu. Dostrzegł kawałek drewna tkwiący w jego ciele. Pociągnął zań sycząc przeraźliwie i usiadł na ziemi. Dopiero teraz dostrzegł Aloffa. Mężczyzna wysoki i potężnie zbudowany siedział jakieś trzydzieści kroków od niego tuż przy wznoszącej się ku górze wydmie. Ostrzył swym sztyletem kawałek kija, który odnalazł. Zdarł ze swych piersi mokrą koszulę, a jego tors obnażył tatuaż obrazujący Czarne słońce z białym krukiem po środku. Zawsze zastanawiało go to, dlaczego Łupieżcy ozdabiają się wizerunkiem zwiastuna Ostatniej Nocy. „Gdy nadleci biały kruk, a słońce pocznie świecić czarną poświatą do boju ruszyć przyjdzie ostatnim wojownikom”. Choć był jednym z tych nielicznych, którzy potrafili czytać runy i pismo Wallandczyków to nie potrafił zrozumieć tej pasji i namiętności związanych z ostatnią bitwą światów. Aloff nie był dla niego przyjacielem. Owszem znali się i wiosłowali na tym samym okręcie. Lecz, gdy przychodziło do spędzania razem wolnych chwil, czy też rozmów przy zimnym ale to mężczyźni nigdy nie czynili tego wspólnie. Teraz jednak zdawał się być jedynym towarzyszem pozostałym przy życiu.

Wstał ponownie i ruszył w jego stronę. Prawą dłoń zatykał ranę z której wciąż sączyła się krew. Podszedł do niego i zapytał:

– Przeżył ktoś jeszcze? Gdzie jesteśmy?

– Tam. – wskazał skinieniem głowy na lewo.

Sorren obejerzał się i dostrzegł Siveega, który podnosił z ziemi rannego towarzysza. Kapłan wciąż miał swój zębowy naszyjnik na szyi, który ocierał się o jego nagi wychudły tors. Pomagał młodemu Grennowi wstać i podejść w miejsce, gdzie znajdował się on i Aloff. Nieco dalej dostrzegł Roara Sundgrenna, który z owiniętym prawym ramieniem prowadził pod swą lewą kończyną Larsa Tornbrooka. Widok ten był lekko zdumiewający. Niski i krępy mężczyzna niemal ciągnął wysokiego i silnie umięśnionego towarzysza. Ten kulał, jego noga była złamana z przemieszczeniem. Kość wystawała z rozdartych czarnych spodni. Daleko za nimi dostrzegł dwóch jeźdźców. Pędzili na białych koniach. Mężczyźni byli odziani w blado pomarańczowe stroje. Byli zakryci całkowicie. Kefije zasłaniały ich głowy, odsłoniętymi pozostawiając tylko oczy. Był poranek, a chmury rozwiewały się. Zaczynało robić się gorąco. Aloff skończył ostrzyć kij i wstał na równe nogi. Ruszył w stronę zbliżających się nieznajomych. Ci gdy znaleźli się w odległości dwudziestu kroków od niego ściągnęli uzdy, a ich konie zatrzymały się.

Nor Zalen?!! (Kim jesteście?!!) – krzyknął w nieznanym języku jeden z nich.

– Aloff zaczekaj! – zdążył krzyknąć Sorren.

– Dlaczego? – zapytał ciemnowłosy Łupieżca.

– Może być ich tu więcej, a nas jest lewie garstka.

– Tchórzysz Sorrenie Sunde? – rzucił zuchwale mężczyzna z wytatuowanym słońcem i krukiem.

Aloff spojrzał na niego i uśmiechnął się obnażając zęby. A po chwili obrócił się w stronę przybyszy i zacisnąwszy prawą rękę na zaostrzonym drzewcu ruszył na dwójkę nieznajomych. Jego druga ręka uzbrojona w sztylet była już gotowa do wykonania rzutu.

Zer ari zara?! (Co robisz?!) – krzyknął w nieznanym języku jeden z obcych.

 Nie czekali. Obaj sięgnęli po długie zakrzywione szable i pogonili konie do szarży. Łupieżca ścisnął w dłoniach zaostrzony kij i wyrzucił go zza głowy, celując w przeciwnika z lewej. Ten jednak odbił go z łatwością. Po chwili próbował odskoczyć w prawo przed końmi i orężem drugiego z jeźdźców. Jednak nie zdołał. Gdy nurkował ku ziemi sięgnęło go ostrze jednego z zamaskowanych mężczyzn rozcinając jego plecy głęboko. Mężczyzna zawrócił konia i ruszył w kierunku próbującego podźwignąć się z piasku Aloffa. Gdy był już blisko wymierzył i zadał cios. Głowa jednego z towarzyszy Sorrena została oddzielona od ciała, a po chwili czyniąc dwa koziołki po ziemi zatrzymała się w wysychającym piasku. Drugi jeździec podjechał do dwóch rannych łupieżców.

Ez mugitu!! (Nie ruszać się!!) – znów zabrzmiał dźwięczny język cudzoziemców.

Obaj mężczyźni zamarli w bezruchu. Ich twarze wyrażały zdumienie. Żaden z nich nie rozumiał mowy obcych. Przy życiu pozostawała ich piątka. Przynajmniej tych, którzy stali teraz na nogach. Żaden z nich nie posiadał broni. Pozostało im tylko czekać na to, co szykuje im los.

*

Zakuli ich w kajdany i kazali podążać za dziwnym dwugarbnym stworzeniem, które śmierdziało gorzej niż jakiekolwiek dotąd napotkane przez Sorrena. Na szczęście szedł prawie na końcu. Za dwójką jeźdźców w pomarańczowych strojach przybyli kolejni. Ubrani w podobne szaty za wyjątkiem jednego. Ten odziany w białą galabiję i zasłaniającą całą jego głowę kefiją zdawał się być ich przywódcą. Wymachiwał dłońmi i wskazywał kierunek. Tak szli plażą w kierunku północnym zabierając jeszcze czterech rozbitków, których oszczędziło morze. Wśród nich był Torstein Kielbasonn chuderlawy i piegowaty, piętnastoletni chłopak dla którego była to pierwsza wyprawa. Igvar Strommo mistrz bukłaka i kufla. Człowiek, który przepił by wieloryba, gdyby przyszło do stanięcia w szranki. Mierzący siedem stóp i ważący grubo ponad dwadzieścia kamieni olbrzym Olaf Kunne. Oraz największy zuchwalec i kłótnik, jakiego Jarl Borren zabrał na tę wyprawę ciemno brody Sigurd Longhorn. Sorren pamiętał, jego gromki śmiech chwilę po tym jak Siveeg wraził sztylet w pierś ich wodza, a potem nie nastąpiło zupełnie nic. Śmiał się gromko i długo, a ledwie kilka minut później nadeszło największe z uderzeń cyklonu. Wyrwało wiosła kilku wioślarzom, zgubili też dwóch członków załogi, a to tylko ledwie chwilkę po tym, gdy wody się wzburzyły. Pamiętał krzyk Torstena „Bezuchego” o tym iż zabicie Jarla sprowadziło gniew boga mórz i boga wichrów. Na jego jęki odparł wówczas właśnie Sigurd:

– Jeśli chcesz zginąć z mieczem w dłoni to chwyć go razem z wiosłem głupcze! Jeśli wolisz lamentować jak mała dziewczynka, niż walczyć o życie to lepiej od razu wyskocz za burtę!

Gdyby nie kolejne uderzenie cyklonu to z pewnością doszło by do bitki, a może nawet i jakiegoś zgonu. Morale było tak niskie iż każda iskra mogła doprowadzić do walki pomiędzy członkami załogi.

Z rozmyślań wyrwał go ponowie nieznany mu język:

Hildako! Bota egin gorputzaren!(Nie żyje! Wyrzućcie ciało!). – zakrzyknął mężczyzna ubrany w białą szatę.

Po tych słowach cudzoziemcy zrzucili ciało rosłego Larsa Tornbrooka z grzbietu dziwnego zwierzęcia. Mężczyzna był już od dłuższego czasu nieprzytomny,  gdy Sorren spojrzał na niego. Jego język był siwy, a tęczówki oczu blade i bez ruchu. Otwarte złamanie musiało wykrwawić go na śmierć. Po chwili zadumy nad losem towarzysza wyprawy, łańcuch otrzeźwił go i sprawił iż powrócił do rzeczywistości. Przed nim szedł Sigurd, ciągnął nogę za nogą i raz po raz potrząsał głową to w prawo to w lewo.

– Silveeg powinien zapłacić za śmierć Jarla Borrena. Ściągnął na nas hańbę. Umrzemy jako jeńcy, albo gorzej. – Przemówił cicho do Sigurda Sorren.

– Skończymy jako niewolnicy. Jeśli pytasz mnie o zdanie. A Ci niewierni ukrzyżują Siveega kiedy tylko dowiedzą się, że jest kapłanem. Przynajmniej, dając wiarę opowiadaniom podróżników tak się stanie.

– Wiesz coś o nich? Opowiadaj!

– Niewiele. Dwie kwarty księżyca, a może trzy przed naszą wyprawą był w Kielde niejaki Ruffus z Guldenn. Opowiadał o krainie piasku, gdzie jest tak gorąco iż drzewa nie chcą rosnąć. Twierdził iż ludzie o brązowej skórze walczą tam z tymi o zupełnie czarnej. Opowiadał o targach, gdzie ludzi sprzedaje się jak u nas ryby, czy mięso. Mówił też o pięknych kobietach uprawiających taniec brzucha i odzianych tak kuso iż przyrodzenie ciężko utrzymać w spodniach. Lecz prawił też o innych cudach, w które Sorrenie ciężko uwierzyć.

– Cudach?

– Tak. Wieżach tak wysokich iż stojąc na ich szczycie można dotknąć nieba. Zdobionych złotą farbą bramach i szlachetnych kamieniach w tysiącu barw. Mówił też iż deszcz w tych krainach pada raz, góra dwa razy w roku. A, gdy już spadnie wszystko ożywa na chwilę krótką, by zwiędnąć potem równie szybko.

– Ale niewolnicy? Będziemy musieli pracować na roli? Tak jak nasi brańcy z Walland?

– Głupiś? Deszcz pada raz w roku, więc jak myślisz?

– To, co z nami będzie?

– Podróżnik prawił iż kobiety są służkami lub służą rozkoszy, a mężczyznom odcina się przyrodzenie i czyni z nich strażników w pałacach rozkoszy.

– Pałace rozkoszy?

– Bez członka, jakie to ma znaczenie Sorrenie?

– Kontserbazioa! Fedegabeak! (Milczeć! Niewierni!) – krzyknął od niechcenia mężczyzna w bieli, a potem sięgnął po bat przymocowany z tyłu jego siodła.

Zamach i cios w plecy Sigurda. Zamknęły ich usta na chwilę. Mężczyzna zasyczał z bólu, lecz nie okazał wściekłości. To ostudziło zapał obcego do dalszych ciosów. Szli za dwugarbnym stworzeniem jeszcze jakiś czas nim ich szlak został zmieniony. Opuścił ich widok morza i plaż, albowiem skręcili wgłąb lądu. Tam ciągnął się inny obraz bezkresu. Złoty piasek mieniący się w upalnym słońcu. Jego bezmiar także był niczym ogromne fale. Wydmy wznosiły się ku górze, by za chwilę opadać ponownie. Jadący przodem cudzoziemcy prowadzili ich pod górę grzbietami tych zdumiewających dla przedstawicieli północy tworów natury. Zwodnicze piaski zdawały się nie mieć końca, gdy Sorren na nie spoglądał. Błękit nieba i złocista ziemia ogarniały cały horyzont już po mniej niż godzinie marszu w głąb lądu. Słońce poczęło doskwierać przybyszom z odległych krain. Roar Sundgrenn słaniał się na nogach. Raz po raz potykając się o własne nogi. Grenn raz po raz syczał:

– Pić… wody… Pić…

Tak ich marsz trwał aż w pewnym momencie weszli na szczyt wydmy, a przed nimi ukazała się niewielka oaza ukryta w dolinie pośród piasków. Było ta oczko wodne szerokie na dwadzieścia stóp i głębokie może na cztery. Obok rosły dwie palmy rzucające lichy cień na rozbity tam sporych rozmiarów namiot. Sprowadzono ich na dół i nakazano usiąść w upale dwanaście kroków od sadzawki. Każdy z nich patrzył na to miejsce z ogromnym pragnieniem. Lokalni, którzy ich tutaj przyprowadzili podeszli do sadzawek i napełnili wodą swe bukłaki wykonane ze skór. Po kilku chwilach zaś sami poczęli pić, a potem poić zwierzęta.

– Dadzą nam się napić? – zapytał młodziutki Grenn.

– Jesteśmy dla nich mniej warci niż te ich dziwaczne zwierzęta. – odparł mu Sigurd.

Cała dziewiątka siedziała w kręgu. Pilnowało ich ledwie czterech mężczyzn. W ich wierze bycie jeńcem oznaczało hańbę i odbierało prawo do wstąpienia do boskich krain. Jednakże ten, który wyzwoli się z okowów może zaznać odkupienia jeśli tylko zabije swego oprawcę, a jego głowę zatknie na szczycie masztu drakkaru, którym powróci do domu. Lecz ich łódź leżała teraz roztrzaskana na nieznanej plaży, a ich prowadzono wgłąb lądu.

– Musimy spróbować ucieczki. To nasza powinność… – zaczął kapłan.

– Już raz Cię posłuchaliśmy i …– zaczął Sigurd, któremu widocznie ciążyła decyzja za którą poszła cała załoga.

–  … i żyjemy. – odarł Siveeg.

– W hańbie, łańcuchach i upokorzeniu. Tego chcieli od nas bogowie? – Sorren w końcu wydobył swoje zdanie z siebie.

Gniew na jego licu zmył nieco pewności siebie z twarzy siwego przywódcy duchowego łupieżców. Longhorn uśmiechnął się chytrze, reszta zaś zastygła w napięciu czekając jakby na ciąg dalszy wydarzeń.

– Powinniśmy udusić Cię naszymi łańcuchami, Ty fałszywy psie. Każdy słyszał twe obietnice dla Jarla Borrena, każdy liczył na łupy. A potem każdy liczył iż dopłyniemy tam, gdzie powinniśmy. A jesteśmy… Gdzie my kurwa jesteśmy Siveegu, głosie bogów?!

Zdumienie ustąpiło miejsca gniewowi i czerwieni na twarzy kapłana. Widać było iż gotuje się w sobie. Wybuch miał już nastąpić, gdy ubrany w biel cudzoziemiec podszedł do jeńców i przemówił w nieznanym im języku:

–  Kanalaren txerriak! (Do koryta Świnie!) – jego twarz była zasłonięta, lecz w melodyjnym głosie dało się odczuć pogardę.

Mężczyzna wskazał na sadzawkę, a dziewiątka rozbitków przewracając się o siebie ruszyła do wodopoju. Tak wpadli do sadzawki niczym nienasycone bestie mącąc w niej wodę i wywołując śmiech ludzi, którzy ich pilnowali.

– Are alien txerriak ureztatu behar dugu. Baina, gutxienez, ez dugu ur zikin. (Nawet obce świnie trzeba napoić. Nasze jednak przynajmniej wody nie brudzą.) – powiedział odziany w biel cudzoziemiec.

Wywołało to jeszcze bardziej gromki śmiech jego kompanów. Sorren podniósł głowę znad sadzawki i krzyknął do towarzyszy.

– Śmieją się z nas! Poją po bydlętach i kpią! To zniewaga bracia. Odstąpcie! – jednak tylko Sigurd podniósł swe usta znad sadzawki i usiadł, jak uczynił to Sunde.

– Nie szarp gardła przyjacielu. Honor pogrzebaliśmy, gdy nas zakuto w łańcuchy. – odpowiedział mu Longhorn.

Sorren nigdy nie czuł się bardziej bezsilny niż teraz. Honor mówił mu, że nie powinien dołączać do swych towarzyszy w tym tańcu pragnienia. Lecz całe jego ciało wołało o orzeźwiający płyn. Sadzawka zaczynała robić się coraz bardziej mulista. Jego duma zwyciężyła. Stanął na równe nogi i zaczął spoglądać na ludzi, którzy ich schwytali. Gdy jego wzrok zatrzymał się na ich przywódcy ten wysyczał głosem pełnym pogardy:

– Itzuli bere belaunak unfaithful behar! (wracaj na klęczki niewierny!)

Gdy te słowa nie przyniosły efektu podszedł do swego wielbłąda i sięgnął po bat. Uderzył nim o ziemię, a potem wykrzyczał w swym melodyjnym języku:

 – Txerria zigortzea eskatzen da? Txerri Hau lortuko! (Świnia prosi o chłostę? To świnia dostanie!)

Słowa te wywołały poruszenie wśród pozostałych obcych. Którzy poczęli nerwowo spoglądać to na niego to na ich dowódcę. Odziany na biało mężczyzna wyprowadził cios. Zamach z prawego ramienia wystrzelił bicz w stronę łupieżcy. Ten jednak swą lewą dłonią schwycił go z łatwością. Jakby to była igraszka. Obcy próbował wyszarpnąć bat, lecz nic z tego. Zaciśnięta dłoń skutecznie mu to uniemożliwiała. Zaczął się denerwować, a po chwili sycząc niczym kobra na nieproszonego gościa wydusił z siebie:

– Zer zain zaude? Ekarri txerri bat lurrera! (Na co czekacie? Sprowadźcie świnię do parteru!)

Dwójka jego podwładnych już miała wykonać polecenie, gdy z rozstawionego namiotu dobiegł ich głos. Spokojny, władczy i pełen pewności siebie w swym przekazie:

– Itxaron! To infidela hitz egin nahi dut. (Zaczekajcie! Chcę pomówić z niewiernym.)

Podwładni zatrzymali się, a po chwili z wnętrza namiotu wyłonił się wysoki mężczyzna w szmaragdowej galabiji i z kefiją w tym samym kolorze. Jego twarz była odsłonięta i pozwalała u ujrzeć jego oblicze. Czarne niczym węgiel oczy, pociągłą twarz, którą zdobiła pociągła, starannie przycięta bródka, oraz lekko oliwkowa cera. Człowiek ten przemówił do niego w Wallandskim języku:

– Vangardczyk? Co wy tutaj robicie?

Sunde znał język ludu, który najeżdżali od lat. Z jednej z wypraw morskich kilka lat temu wziął w niewolę Issillę. Nieśmiałą, młodą córkę szlachcica. Dziewczyna była światła. Nauczyła go mówić, czytać, a nawet pisać w języku swego ludu. On w zamian traktował ją dobrze i bronił przed napastliwością swych pobratymców. Zresztą ród Sunde był trzecim najważniejszym w Kielde, sprzeciwić się im gotowi byli tylko głupcy i rodzina Jarla.

– My wolimy nazywać się Svergami, ale Vangardczykami zwą nas Wallandczycy.

– A więc Svergu, nie odpowiedziałeś na pytanie.

– Burza, która trwała siedemnaście dni i osiemnaście nocy. Brak gwiazd, brak słońca…

– Zabłądziliście? W istocie daleko was rzucili wasi bogowie. Jesteście w Niffsud. Krainie Wężowego Księżyca. A teraz puść bicz, nim Malik ostatecznie zmieni kolor na czerwony.

Sorren puścił końcówkę bata, a odziany na biało mężczyzna zwinął go i przytroczył na powrót do siodła.

– Jestem emir Ali-Kuffah Suaddin. Rządca prowincji Kun-Seh w której się znajdujecie. Jeśli jeszcze raz, któryś z was się sprzeciwi woli mojej lub Malika spotka go śmierć w okrutnych męczarniach. Powtórz to swym ludziom Svergu.

Mężczyzna po tych słowach wrócił do namiotu, a Sorren powtórzył rozmowę swym towarzyszom, przestrzegając ich przed oporem. Po tym pozwolono im zasiąść w cieniu palm, gdzie cała osobliwa karawana oczekiwała na zelżenie lejącego się z nieba żaru. Dopiero późnym popołudniem ruszyli w dalszą drogę, która trwała aż do późnych godzin nocnych. Prowadziło ich rozgwieżdżone niebo na które, co i raz spoglądał Malik. Kres ich podróży tego dnia dostrzegli na kamiennym wzniesieniu pośród morza piasków. Znajdował się tam potężny fort w kształcie czworoboku z murami wysokimi na siedemdziesiąt stóp. Fortyfikacja posiadała tylko jedną bramę do której prowadziła szeroka kamienista droga. Samotna skała pośród piasków zdawała się być czymś nierealnym i oderwanym od rzeczywistości, lecz jednocześnie czymś kojącym i dającym nadzieję ulgi po długim marszu w okowach. Gdy wprowadzono ich pod potężną metalową kratą do wnętrza nie potrafili dostrzec zbyt wiele. Mrok jaki czyniły wysokie mury był wszechogarniający, a szlak ich wędrówki wyznaczała samotna pochodnia na przodzie kolumny. Sorren czuł się jak w labiryncie, gdy prowadzono go wpierw w prawo, by za chwilę zejść po schodach w dół, a potem ruszyć na przemian w lewo, prawo i ponownie w lewo. Wprowadzono ich do zimnej celi gdzieś w podziemiach fortu, a potem zatrzaśnięto za nimi drzwi. Skuci razem musieli czekać świtu.

*

„Poranek zawsze przynosi nową nadzieję.” – taką piosenkę nuciła Issilla odgarniając swe srebrzyste włosy w czasie ich układania. Dziewczyna niemal zawsze miała smutne oblicze. Tęsknota, samotność i bycie obcym pośród gwałtowników, jakimi bez wątpienia byli Svergowie sprawiała iż promieniała przedziwnym blaskiem. Kochał ją. Współczuł, a jednocześnie nie mógł pozwolić, aby odeszła. Chciał nawet wziąć ją za żonę, ale czy małżeństwo sprawiłoby iż choć raz na jakiś czas na jej twarzy zagościłby uśmiech? Tego nie wiedział. Teraz jednak pojął jak musiała się czuć podczas dziesięcio dniowego rejsu w nieznane, który jej zaserwował zaraz po zabraniu z jej ojczystych stron.

Wyprowadzili ich z potężnej celi i krętymi korytarzami pokierowali na największy skwer w fortecy. Potężne mury górowały tutaj nad niewielkimi domostwami i budynkami gospodarczymi twierdzy. Ustawiono ich w kolejce do podwyższenia, gdzie wprowadzano niewolników w celu przedsprzedażowej oceny. Na placu począł zbierać się niewielki tłum. Większość stanowili mężczyźni odziani w galabije w różnych kolorach. Lecz po prawej pod rozstawionym baldachimem na rozłożonych poduszkach leżały również niewiasty. Cztery ciemnowłose kobiety odziane skąpo w stroje zakrywające ledwie ich części intymne oraz woale skrywające usta. Łupieżcy rozglądali się niepewnie. Wokół panował harmider i zgiełk. Lokalni kupcy przekrzykiwali się. Lecz, jak dotąd nikt nie wszedł na postument, który pozostawał jak na razie pusty. Jednak do czasu. Na jego szczyt wszedł mężczyzna odziany w blado czerwony turban, spodnie i kamizelkę tegoż samego koloru. Gestem rąk uciszył gawiedź i rozpoczął swój monolog w nieznanym Svergom języku lokalnego ludu.

– Akvityńczyk rozpoczynający sprzedaż niewolników. Przedziwne to czasy, gdy obcokrajowiec rozpoczyna handel, a na sprzedaż są ludzie z północy tak dalekiej iż żaden Niffsudczyk się tam nigdy nie wybierze. – przemówił stojąc za Sorrenem Emir.

Walladski język jego wypowiedzi ocucił nieco Sunde, który dopiero teraz dostrzegł jego obecność.

– Sprzedaż nas Panie?

– Jesteście własnością Malika nie moją Svergu. On zaś chce na was zarobić. Gdyby to ode mnie zależało… – nie skończył zdania i uśmiechnął się.

– Gdyby to od Ciebie zależało?

– Winieneś się do mnie zwracać Emirze, bądź Panie cudzoziemcze. Lecz, jakież to ma znaczenie skoro rozmawiamy po raz ostatni.

– Jaki los nas czeka, gdy ktoś nas kupi?

– Los każdego człowieka zapisany jest w gwiazdach, jak mawiał prorok. A ten wszak jest niezbadany. Lecz, gdybym miał zgadywać. Żal was na strażników, czy tragarzy. Żal was na eunuchów, czy kochanków. Jesteście wielkich rozmiarów. Wasze mięśnie, postura, a nawet zachowanie. Tak! Traficie na areny i to niezawodnie.

– Na areny?

– Jeszcze dziś Sverg stanie przeciw Svergowi ku uciesze gawiedzi. Kupią was władcy aren, abyście walczyli w pojedynkach przeciw ludziom i zwierzętom. Kto wie, może któryś z was okaże się na tyle wprawnym wojownikiem, że będzie mu dane walczyć z Issindarą. Legendarną bestią o skorupie twardej jak kamień i szponach ostrzejszych od miecza.

– Nie rozumiem.

– Wy walczycie dla przyjemności. Zabijacie dla niej. Są ludzie, którzy patrzą na śmierć z przyjemnością, a przy tym nie lubią brudzić sobie rąk. To wasz los Svergu. Bycie dostarczycielem tej rozrywki. No, ale… Czas na was.

Mężczyzna w turbanie przestał przemawiać, a dziewięciu łupieżców ciągniętych za łańcuch wprowadzono na podwyższenie. Prowadzący sprzedaż Akvityńczyk wykonując przedziwne ruchy i przemawiając długo i kwieciście zdawał się zachwalać walory Svergów. Gdy skończył z łączącego ich łańcucha uwolniono pierwszego z nich. Był to Siveeg. Stary i siwy kapłan z zębowym naszyjnikiem i piórami we włosach, odziany w łachmany. Do tego wychudły i wycieńczony zdawał się być lichym kąskiem nie tylko dla władców aren, lecz również i innych kupców. Po słowach zachęty, które zdawały się płynąc z ust prowadzącego nastała cisza. Głucha i przeciągła. Mogłaby się zdawać wiecznością. Lecz w końcu stojący gdzieś daleko z tyłu mężczyzna odziany w albę w oliwkowym kolorze i z potężnym naszyjnikiem z krwawym rubinem w jego środku uniósł dłoń i wydukał coś. Jego słowa uradowały prowadzącego, który zamaszystym ruchem zaakceptował propozycję. Po chwili sprowadzono z postumentu duchowego przywódcę łupieżców i rozpoczęła się sprzedaż kolejnych jego towarzyszy. Młody Grunn i będący jeszcze dzieckiem Torstein Kielbasonn wzbudzili większy entuzjazm, lecz kwota za którą zostali sprzedani raczej nie mogła powalać na kolana, skoro aukcja trwała ledwie chwilę. Igvara Strommo licytowano długo. Ten pijak zdawał się budzić zainteresowanie niemal każdego z tych cudzoziemców. Dziwiło to nieco Sorrena, lecz dziwić nie mogło to, jak podeszli do potężnego niczym niedźwiedź Olafa Kunne. Przerzucanie się ofertami i wyzwiskami zdawać się mogło nie będzie mieć końca. Lecz w końcu nabył go tłusty mężczyzna zasiadający w lektyce po lewej stronie podwyższenia. Wzbudziło to uśmieszek emira na którego spojrzał w tym momencie Sunde. Sigurda Longhorna kupiła jedna z kobiet. Zdawała się być najstarszą z nich, jej włosy zaczęły już intensywnie siwieć, a na odkrytej skórze widać było pierwsze zmarszczki. W końcu przyszło do momentu, gdy to o losie Sorrena zdecydują kupujący. Rozkuto go i wprowadzono na środek, a Akvityńczyk rozpoczął swą przemowę. Schylając się i prezentując wpierw nogi, a potem kierują się ku górze, gdy mężczyzna doszedł do wysokości jego brzucha on schwycił jego dłoń i ścisnął ją mocno. Po czym zaczął ją zaciskać. Schwytany mężczyzna począł piszczeć i próbować się wyrwać. On zaś spojrzał wymownie na emira, a potem puścił rękę handlarza. Ten runął do tyłu, co wywołało gromki śmiech zebranych.

– Berrehun Leias! (Dwieście Lei!) – krzyknął jeszcze nim prowadzący rozpoczął licytację mężczyzna stojący tuż przy podwyższeniu.

Podnoszący się z ziemi Akvityńczyk przyjął propozycje gestem dłoni. Po chwili posypały się kolejne. Od właściciela kopalń odzianego w szarość z wielkim miedzianym łańcuchem na szyi. Od hodowcy wielbłądów w ciemnobrązowej galabiji. Od młodej kobiety leżącej na poduszkach z lewej strony podwyższenia. Kolejni chętni także podnosili swe dłonie. Licytacja przeciągała się, a w raz z jej trwaniem wykruszali się kolejni chętni. Na koniec pozostała ciemnowłosa piękność z woalem zasłaniającym usta i cerą w jasnym odcieniu brązu, oraz właściciel stadnin.

– Mila berrehun. (Tysiąc dwieście). – wysyczał nerwowo mężczyzna.

– Mila eta bostehun (tysiąc pięćset). – odpowiedziała niedbale niewiasta.

Jej oferta wywołała poruszenie i szepty wśród tłumu. Kobiety rzadko kupowały męskich niewolników. Jeśli już, to był to przywilej bogatych wdów, bądź właścicielek domów rozkoszy, które potrzebowały ochrony dla swych przybytków. Tego typu mężczyznom usuwano języki, aby mieć pewność pełni ich dyskrecji. Lecz ciemnowłosa piękność nie należała do żadnej z tych grup. Zakup przez nią niewolnika był swego rodzaju zaprzeczeniem społecznie przyjętych zasad, a dla mężczyzny który przegra z nią licytację osobista zniewaga.

Handlarz przełknął ślinę. Akvityńczyk skierował na niego swój wzrok, jakby chciał zapytać, czy padnie kolejna oferta z jego ust. Mężczyzna jednak machnął tylko dłonią. To był dyshonor dla niego, lecz kwota zdawała się być dla niego zbyt wysoką. Czarnowłosa klasnęła w dłonie i wydała z siebie piskliwy chichot.

*

Twardy, stalowy i rdzewiejący łańcuch zamieniono mu na połyskującą srebrną obręcz, którą zaciśnięto mu na lewym przedramieniu. Zdobił ją pięknie tłoczony symbol. Kwiat lilii, który oplatał swym ciałem wąż. Mężczyzna spojrzał na niego z niekrytym niezadowoleniem. Orszak ciemnowłosej kobiety ustawił się już do wyjazdu z fortu. Ona zasiadła w swej lektyce, którą dźwigało czerech ciemnoskórych mężczyzn odzianych w białe przewiewne szaty. Każdy z nich miał przytroczoną taką samą ozdobę jak on. Znak własności, który miał go teraz określać, jako osobę stanu najniższego. Podległą cudzemu majątkowi, pozbawioną praw i odpartą z własnego zdania. Choć, co do tego ostatniego można być pewnym iż Sunde nie będzie milczeć. Mieli już wyruszać, gdy Sorren dostrzegł szmaragdowy strój emira. Mężczyzna podszedł do lektyki i zamienił kilka słów z kobietą, która go kupiła, a następnie wręczył jej sakiewkę i uśmiechnął się. Po tym zdarzeniu podszedł do niego i powiedział:

– Czy to prawda iż niewola jest dla was hańbą Svergu? Czy odbieramy wam wasz niebiański raj zakuwając was w kajdany?

– Pałac Waldsunn i boska uczta czekają tylko tych, którzy giną z mieczem w dłoni. Walcząc ku chwale bogów i Svergów. Jeśli pytasz mnie, czy mam jeszcze honor to wiedź iż tylko śliczna głowa tej kobiety na szczycie masztu naszego drakkaru może mi go oddać.

– Jakież szczęście iż wasz okręt jest już wrakiem cudzoziemcze. Los twój jest łaskawy, jak na tego o którym zapomną bogowie. Gisabelle jest jak kwiat lilii na tafli sadzawki boskiego pałacu. Pamiętaj o tym. Przedsionek raju jest zawsze lepszy niż dno piekieł. A to Cię czeka jeśli ją skrzywdzisz. A po śmierci? Z tych piasków jest bardzo daleko do pałacu Waldsunn, kto wie jeśli dobrze się sprawisz to może nasi bogowie przygarną Cię do swych pałaców Svergu. Bywaj!

– Panie. Wybacz, ale co stanie się z mymi towarzyszami?

– Panie? Uczysz się szybko cudzoziemcze. Może jednak nie zginiesz przed końcem kwarty księżyca. – odpowiedział uśmiechając się na jego słowa. – A co do twych przyjaciół. Ich los jest zapisany w gwiazdach. Lecz jeśli mam zgadywać… Ci dwaj młodzi chłopcy zostaną strażnikami w pałacach rozkoszy. Chwalebny, lecz boleśnie smutny los. Dwaj rośli trafią na areny i jeszcze dziś staną do swej pierwszej walki. Zginą dziś, jutro, a może za dwa lata. Ich imiona będą znane, kto wie może nawet wyryte na kamieniu sławy w Istaad. Towarzysz twych dyskusji zostanie nałożnikiem. Wdowy lubią rosłych mężczyzn. Pani Kaara się nim zaopiekuje. A ten wasz dziwny czarownik? Kupił go nasz Nekromanta. Jeszcze nigdy nie przywrócił nikogo do życia na stałe. To okropny los. Tysiąc żyć i tysiąc śmierci.

– To człowiek przeklęty. Jego wizje nas tu przyniosły, a jego ofiary przeklęły. – odparł spluwając przesądnie na ziemię Sorren.

– Na tej ziemi każdy płaci swą cenę Svergu. Bywaj!

Mężczyzna skłonił się i odszedł. Wkrótce karawana tajemniczej kobiety o imieniu Gisselle opuściła pustynny fort. Przeznaczenie rzuciło swe kości. Każdy z rozbitków otrzymał zapłatę. Cenę za zbrodnię, którą popełnili, aby przekupić bogów. 

Koniec

Komentarze

Ekspozycja jest straaaasznie długa. Pierwsze akapity są najważniejsze, a tu mamy bardzo dużo niczego.

Nie rozumiem jak działają nazwiska w twoim świecie – raz patronimiki, raz rody, ras przydomki… dobrze by było to uporządkować.

Nadużywasz zwrotów “lewo” i “prawo”, w wielu miejscach były w ogóle nie potrzebne. Poza tym literówki, brak przecinków, czy kropek (a czasem wręcz przeciwnie, ich nadmiar). Nietrafione metafory.

Całość jest niepotrzebnie rozwlekła, a przez to nudna.

Jeśli się nie pomyliłam to jest 17 prawych i 14 lewych

trójka braci – trzech

dwójka braci – dwóch

Drakkar posiadał bowiem czterdzieści osiem wioseł, a żywioł zabrał już dwudziestu trzech – zabrał dwudziestu trzech wioseł? Wioślarzy, ale tego nie powiedziałeś.

Jego siwiejąca czupryna oklejała jego twarz niczym wodorosty.

Prawą dłoń zatykał ranę z której wciąż sączyła się krew. – dłonią i przecinek przed której

To tylko niektóre babole. Nie mam siły, żeby wszystko wynotować.

Dużo różnych niedoróbek, a już przecinki to zupełnie osobna historia. Nie dałam rady przeczytać całości. Wybacz, ale wstęp mnie znudził, więc nawet jeśli reszta jest znacznie lepsza, to skutecznie udało Ci się mnie zniechęcić.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Cześć:)

No dobra, zacznijmy od pierwszego akapitu. Akapitu najważniejszego, po jest jak pierwsze spojrzenie na obcą osobę – od niego w dużej mierze zależy, czy potencjalny czytelnik zechce kontynuować lekturę.

Słyszał szum morza. Był mokry, a fale rozbijały się o jego nogi i muskały jego dłonie.

– i miałam zgrzyt na samym początku, bo zabrzmiało jakby to szum morza był mokry. Ponieważ żadnego tłumu obok bohatera nie widać, można by zrezygnować z zaimków określających części ciała.

W ustach czuł sól i trące o zęby drobinki podłoża.

Drobinki podłoża? Walka z powtórzeniami święta rzecz, ale tak na samym początku piasek albo na upartego ziarna kwarcu byłyby mniej wybijające z rytmu

Prawa strona jego twarzy leżała w wilgotnym piasku.

Przeczytaj to na głos i zobacz makabryczny obraz, który stanął mi przed oczami:)

Otworzył lewą powiekę. Czuł szczypanie wdzierające się do wnętrza jego oka. Widział blade białe światło. Wsparł się na dłoniach i z trudem uniósł swe ciało. Prawy bok bolał go niemiłosiernie.

Zbędne zaimki.

Usiadł na klęczkach i otworzył również drugie oko. Świat począł nabierać ostrości. Znajdował się na wielkiej plaży, a przed nim wiły się bezkresne wydmy.

Po świecie gubisz podmiot – i to świat znajduje się na wielkiej plaży. Opis jest jak dla mnie aż za bardzo precyzyjny. Przy tym dużo krótkich zdań, które ogólnie są fajne i dodają dynamiki, ale czy to jest akurat ten efekt, o który Ci chodzi?

Główny problem polega na tym, że opowiadanie jest, no kurczę, przegadane. Poza tym:

– Często gubisz podmiot

– Dużo powtórzeń czasownika „być”

– Dużo za dużo zaimków

– sporo brakujących przecinków – sprawdź przed „iż”, „które”, „nim”, imiesłowami przysłówkowymi i wtrąceniami. A – i za dużo „iż” (a rybny bóg głębin świadkiem, że sama przesadzam z tym spójnikiem;))

– Bardzo podkreślasz strony – prawe to, lewe tamto (ale może przeszkadzało mi dlatego, że ja mam kłopot z ich odróżnieniem :))

– Trochę dziwnych wyrażeń, np.  „wprawiał w dreszcze”, „jego tors obnażył tatuaż obrazujący Czarne słońce”,

– błędy w zapisie dialogów, np. – Tam. – wskazał skinieniem głowy na lewo.

– po „krótkozdaniowym” początku potem zgrzytały mi zdania wielokrotnie złożone, przy których musiałam główkować, o co biega, np.

Wszystko zakrapiane krwią pokonanych wrogów, która miała być dla nich przyczynkiem do chwały, która jest niezbędna, aby wejść do boskich komnat Pałacu Waldsunn i zasiąść do stołu z bogami.

– Nor Zalen?!! (Kim jesteście?!!) Nie wiem, po co drugi wykrzyknik i to tłumaczenie w nawiasem, skoro to nieznany język

– zdziwiło mnie, że bohater nie wie, co to wielbłąd, ale wie, co to kefija. Aha, jeśli akcja ma miejsce w Afryce, to wielbłąd byłby raczej jednogarbny

Już raz Cię posłuchaliśmy i … To nie list, „cię” małą literą

– czasem słowa zupełnie niepasujące do klimatu opowiadania typu: Na co czekacie? Sprowadźcie świnię do parteru! Przy zauważalnej stylizacji zgrzyta, jak drobinki podłoża w zębach

– dziesięcio dniowego – nie dziel tego, czego rozdzielać się nie powinno, w tekście są inne podobne błędy

 

Pewnie nawet nie chciałoby mi się tego wszystkiego wypisywać, ale dostrzegam też potencjał – jakąś plastyczność opisów, sięganie po mniej oczywiste dekoracje, nie do końca płaskich bohaterów. To nie jest opowiadanie, którym mogłabym się zachwycić. Miejscami trudno przez nie przebrnąć. Ale jeśli się nie poddasz i popracujesz nad błędami, to kolejne teksty będą lepsze. Trzymam kciuki:)

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Faktycznie trudno przebrnąć przez ten początek. Ja też wymiękłam.

Koniecznie ogranicz zaimki – często w ogóle nie wiadomo, do którego rzeczownika się odnoszą.

Lecz ich ojciec Sigfried wyprosił go o pozostawienie dwójki jego braci w wiosce.

Na przykład tutaj – jego to czyi bracia? Bo ze zdania wynika, że ojca, Sigfrieda.

a jego tors obnażył tatuaż obrazujący Czarne słońce

A ten fragment ciężko zrozumieć. Co zostało obnażone, a co obnażało? Czy tors, czy tatuaż, nie ma sensu.

Ten kulał, jego noga była złamana z przemieszczeniem.

Tutaj zgrzytnął mi współczesny termin. Jakoś medyczne zwroty nie pasują mi do wypraw łupieskich i łodzi napędzanych wiosłami.

Babska logika rządzi!

Dzień dobry,

To mi się dostało jak na pierwszy raz. W sumie z fabuły nie jestem zadowolony sam. Bardziej chodziło mi o warsztat, kreację świata itp. No, ale skoro nudne to jest to gorszej opini dostać nie można. Nawet zły tekst. Ortograficznie, czy stylistycznie,ale broniący się fabułą jest lepszy ok. Rozumie osoba. Wogóle to jest moje pierwsze wykroczenie. A dostałem nudy :( Gorzej być nie mogło… ech. Dzięki za próby czytania i jeśli ktoś jest chętny na beta testy/rady to chętnie skorzystam :(

Ja przyznaję, że się (jeszcze?) nawet nie wzięłam za czytanie, więc teoretycznie w ogóle nie powinnam się odzywać, ale tylko coś wtrącę. Wielkiszu, widzę, że chyba za bardzo przejąłeś się krytyką. To, co głównie wytykali komentujący to, z tego co zrozumiałam, nie nuda, która tak Cię zmartwiła, a problemy z kompozycją, w tym zbyt długi czy zbyt pozbawiony akcji początek. Początek to rzeczywiście ważny element, bo musi zachęcić do dalszego czytania. Za to później… cóż, świetne pomysły na szorty nie są świetnymi pomysłami na książki i nawet dobry tekst, przedłużony na siłę, może być uciążliwy w czytaniu. Napisałeś, że bierzesz pod uwagę betę i to rzeczywiście dobra droga, bo osoba z zewnątrz znacznie lepiej widzi, co się dłuży, a co powinno zostać. Tak że nie załamuj się, bo i to, i inne błędy da się poprawić, trzeba tylko popracować :)

To “gożej i skożystam” to mam nadzieję specjalnie?

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Osoba poprawiła te ortografy powstałe w wyniku uderzenia krwi do mózgu i przeprasza za paszkwile. 

Osoba niech nie paszkwili, tylko bierze się za robotę! Rozumie osoba! Nie? To mówię wyraźniej: osoba pisze kolejne opowiadanie i wrzuca na betalistę! Koniec lenistwa i obijania się. Jest lato – od czwartej rano widno – do tej pory już jakieś siedem tys. znaków powinno powstać! laugh

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Wybacz, Autorze, za me słowa, ale zastrzegam – nie ze złośliwości to piszę, tylko jako szczerą ocenę, która – mam nadzieję – pomoże Ci przy pisaniu kolejnych opowiadań. Zmęczył mnie ten tekst. Zmęczył z wielu powodów – potykałam się prawie bez przerwy o zaimki i kulejącą interpunkcję. Gubione podmioty i czasem dziwaczne konstrukcje zdań… Zresztą te wszystkie błędy zostały już wytknięte. 

Mnie zazgrzytało jeszcze kilka innych rzeczy. Na przykład cyklon. Z lekcji geografii (miałam fajnego geografa w liceum :)) pamiętam, że ta nazwa odnosiła się do huraganów na Oceanie Indyjskim, a na Atlantyku to huragany lub orkany. 

Być może nie miałeś zamiaru odnosić się w swoim świecie bezpośrednio do naszego, jednak nawiązania do wikingów i Afryki są – jak dla mnie – zbyt silne, żeby zignorować nie pasujący cyklon. 

Potwierdzam, że tekst jest przegadany, za dużo zbędnych szczegółów podajesz. 

 

Żeby nie było, że tylko narzekam – widzę tu potencjał, kamyczek, który wymaga oszlifowania :) Na początek spróbuj poprawić te wytknięte błędy – zwłaszcza pousuwaj zaimki. Od razu zobaczysz poprawę, co może będzie lepszą motywacją niż nasze narzekanie ;)

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Słyszał szum morza. Był mokry – pomyślałem, że to szum morza był mokry

Czuł szczypanie wdzierające – szczypanie jest odczuciem na jakiś bodziec, więc tylko ten bodziec może się wdzierać

Usiadł na klęczkach – ?! wstaw obrazek, w jaki sposób się to robi, a może wtedy uwierzę w siedzenie na klęczkach

a słowa zaschły mu w gardle – w gardle zasycha, ale słowa mogą w gardle utkwić

Pierwszy akapit wygląda tak: prawo, lewo, dół, góra, prawo, lewo. JEST FATALNY, bo: nużący, zbyt elementarny, ma błędy wymienione powyżej.

 

Piach, zmącony solą – mąci się woda lub inna ciecz, piach się miesza z czymś

poruszały się w rytmie fal. – poruszały się zgodnie z rytmem fal (moje czepialstwo)

z jego boku tworząc jakby – przecinek przed “tworząc”

tworząc jakby czerwone jezioro wokół niego – to on leży w końcu w wodzie i fale poruszają jego włosami, czy na piasku, a wokół niego jest kałuża krwi? “Jezioro” ma brzegi ze wszystkich stron, więc nie może dotykać morza/fal czy tego zbiornika wodnego, o którym piszesz.

rytmie fal. Krew wypływała z jego boku tworząc jakby czerwone jezioro wokół niego. Porywane przez fale – powtórzenie

I znów: prawo, lewo, dalej, bliżej. Przeczytałem półtora akapitu, kolejne dwa prześledziłem wzrokiem i daję werdykt, uzasadniony liczbą wypunktowanych powyżej braków – tego się nie da czytać, choćby dalej była fabuła godna Marsjanina.

Próbowałam przeczytać, ale nie przebrnęłam. Opowiadanie do generalnego remontu. Już od samego początku zasypujesz czytelnika milionem imion i szczegółowymi opisami, które na dodatek najeżone są błędami i powtórzeniami – coś takiego zniechęca do dalszej lektury. 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

I ja nie podołałam. Dzieci Morza i Dzieci Pustyni zmogły mnie.

Nawet nie próbowałam robić łapanki, bo, co stwierdzam z ogromną przykrością, do poprawy kwalifikuje się każde zdanie. :-(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Po pierwszym akapicie wydało mi się oczywistym, że bohater ma lekki niedowład ciała.

Piach, zmącony solą i morską wodą zrobił swoje. Kręciło mu się w głowie.

A ja głupi chodzę na piwo!

Jarl Borren nalegał, aby cała trójka braci wyruszyła na tę wyprawę. Lecz ich ojciec Sigfried wyprosił go o pozostawienie dwójki jego braci w wiosce. Czasy były niespokojne, a klany górskie poczęły podchodzić pod ich osadę. Wysłanie wszystkich wojów na łupieżczą ekspedycję byłoby więc szaleństwem.

Czy nie wydaje Ci się, że to raczej w interesie Jarla powinno leżeć zostawienie owych mężów stanu, synów Sigfrieda, we wiosce? Myślę, że Jarl wygrał tytuł w karty, bo przywódca z niego jak… Zresztą – skoro klany podchodzą, to czemu wysyła drakkary na morze? Jaki to ma sens?

 

Do prawej burty przymocowane były jeszcze trzy tarcze, których jakimś cudem żywioł nie zabrał ze sobą. Okrągła tarcza(pierwsza) w biało-czerwona szachownicę należąca do Grunna Brimdalla zwanego Szkaradnym nie zaznała nawet rysy. Obok wisiała złamana w pół tarcza(druga) Torstena „Bezuchego”. Czarny byk na zielonym tle. Pozostała z niego właściwie tylko głowa z gorejącymi czerwonymi oczyma. Trzecia zaś była jego(trzecia). Zdumiał się iż spośród wszystkich dwudziestu czterech właśnie jego przetrwała.

Przemyśl to.

 

Nie dam rady… chyba, że Skoneczny rzuci mi wyzwanie, ale i to może nie pomóc.

Przykro mi autorze, Regulatorzy ma rację, wszystko tutaj leży. Ale… da się to podnieść! Nie jest to aż tak infantylne i głupie jakby się zdawało. Historia jakaś jest, tylko utonęła i stała się nieczytelna. Literówek za wielu nie wyłapałem, pod tym względem nie jest źle. Nie wiem jak z akcją, bo do niej nie dotarłem – czyt. jest jej za mało. Zaczynasz od opisu i robisz to spektakularnie niewprawnie, z kilku powodów. Po pierwsze: Zaimkoza. Kiedy mówisz o podmiocie nie musisz w co drugim zdaniu zaznaczać, że wszystko jest JEGO, po JEGO LEWEJ itp. Inna sprawa: Lewa, prawa pojawia się tak często, że zacząłem się bujać na krześle. Trzecia rzecz: Opis jakiś frakcji, Jarlów i ich synów, wojowników z imienia i nazwiska jest ZBĘDNY. A prawdę mówiąc… nikogo, absolutnie nikogo nie obchodzi. Akcja, ciekawy bohater, cokolwiek ciekawego… a nie tysiąc nazwisk i rodowody, których już nie pamiętam, mimo że czytałem to pięć minut temu.

Popraw to co wyżej wypisali, popracuj nad opisami, i wcześniej wrzuć opowiadanie na betalistę :) To tyle, pozdrawiam!

Najlepiej pisałoby się wczoraj, a i to tylko dlatego, że jutra może nie być.

Nowa Fantastyka