- Opowiadanie: Sirin - Głód

Głód

Taki tam po­mysł, spro­wo­ko­wa­ny przez Hi­ste­rię, a spi­sa­ny w jeden czerw­co­wy wie­czór. Ra­czej pro­sta hi­sto­ryj­ka, ra­czej uni­ka­łem za­gęsz­cza­nia stylu, po­wtó­rze­nia, jak to u mnie, je­dy­nie dość czę­ste, za­mie­rzo­ne. Py­ta­nie inne – na ile w tym grozy? Bo ja mam o niej nie­wiel­kie po­ję­cie (może tylko Poego i Lśnie­nie czy­ta­łem...), a to pierw­szy tego typu mój tekst.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Nazgul

Oceny

Głód

Na­le­ży się oba­wiać, że re­wo­lu­cja jak Sa­turn może po kolei po­żreć wszyst­kie swoje dzie­ci.

Pier­re Ver­gniaud, Paryż 1793

 

Za­rów­no naj­prost­sze­go chło­pa jak i naj­do­stoj­niej­sze­go bur­żu­ja prze­nik­nął czas zmian, wiel­kich i gwał­tow­nych, nie­usta­ją­cych i wy­wro­to­wych. Za­miesz­ki wy­wo­ła­ne przez masy fran­cu­skie­go ludu przy­nio­sły nie­po­ko­je – nie­po­ko­je roz­cią­gnę­ły się w cza­sie, jak ciała na ma­de­jo­wych ło­żach, trzesz­cząc przy tym z każdą mi­nu­tą do­no­śniej, ła­miąc się na coraz mniej­sze i coraz bar­dziej skłó­co­ne cząst­ki, aż w końcu pę­ka­jąc zbio­ro­wą furią w mo­men­cie, gdy ten czas burz i mor­dów, za­bi­ja­nia i desz­czy, prze­sy­cił lud gło­dem. Bo wła­śnie gło­dem za­skut­ko­wał ten deszcz, te śmier­ci, ten strach i ta od­wa­ga wobec zmian. A owa nie­sy­tość była tak wiel­ka, że dzie­ci z za­pad­nię­ty­mi brzu­cha­mi umie­ra­ło każ­de­go dnia wię­cej, ani­że­li zdraj­ców i nie­zdraj­ców gi­nę­ło na sza­fo­tach.

By uciec od gło­do­wej śmier­ci, miesz­cza­nie od­pły­wa­li z mia­sta, tak jak krew spły­wa­ła Se­kwa­ną. Na wsiach, nie­któ­rzy na­zy­wa­li tę mi­gra­cję mas Wiel­kim Po­st­nym Mar­szem, mar­szem od śmier­ci do śmier­ci, od głodu do świe­że­go jesz­cze stra­chu Wiel­kiej Trwo­gi.

Jed­nak nie każdy szu­kał ra­tun­ku wśród za­mo­kłych pól; ci, któ­rzy zo­sta­li na miej­scu, by wal­czyć o wol­ność, ro­zu­mia­ną jako wła­sny in­te­res (albo z braku od­wa­gi, albo ze stra­chu przed po­rzu­ce­niem do­byt­ku lub chłop­ską za­wi­ścią, albo jesz­cze z po­wo­dów, dla któ­rych nie ma żad­nej lo­gi­ki), sta­ra­li się szu­kać żyw­no­ści we wszyst­kim co żywe. Wśród uli­czek i mo­stów, śmier­dzą­cych prze­peł­nio­ny­mi ka­na­ła­mi i zgni­li­zną wszę­do­byl­skiej wil­go­ci, wy­naj­dy­wa­li myszy, szczu­ry, ro­ba­le, kruki i wrony. A tych ostat­nich nie­ma­ło krą­ży­ło nad ścier­wem Pa­ry­ża.

Ale byli też lu­dzie o ludzi dba­ją­cy. No­si­li oni ha­bi­ty za­kon­ne. Nie znali jesz­cze widma swo­je­go upań­stwo­wie­nia, dla­te­go o pań­stwo­wy mo­tłoch dbali z chrze­ści­jań­skie­go obo­wiąz­ku. Otwo­rzy­li ja­dło­daj­nię, w któ­rej bli­sko setka osób mogła li­czyć na miskę cie­płej zupy – tego gę­ste­go cudu prze­trwa­nia, mru­ga­ją­ce­go do gło­du­ją­cych oczka­mi tłusz­czu.

Ra­tu­nek krył się w tej stra­wie je­dy­nie po­zor­ny, bo miała ona dno dru­gie, nie­wi­docz­ne jesz­cze, mimo ostat­niej na­bra­nej łyżki i wy­li­za­nych do czy­sto­ści na­czyń. Tym dru­gim dnem było pewne zo­bo­wią­za­nie, nad któ­rym nikt się nie po­chy­lał, nie za­sta­na­wiał ni se­kun­dy, bo gdy kisz­ki grały mar­sza w takt nie­od­le­głych wy­strza­łów, o żad­nej re­flek­sji nie mogło być mowy. Gło­du­ją­cy przy­ta­ki­wa­li tylko za­kon­ni­kom, nie bar­dzo wie­dząc, co ci do nich mó­wi­li. A słowa zo­bo­wią­za­nia tak brzmia­ły:

Gdy czas spo­ko­ju na­sta­nie dla two­jej duszy, wtedy oka­żesz nam wdzięcz­ność całym sobą.

I lu­dzie jedli, po­chła­nia­li z wdzięcz­no­ścią tę zupę tłu­stą, o bar­wie krwi­stej i smaku słod­ka­wym, przy­po­mi­na­ją­cym roz­łu­pa­ny, nad­gni­ły cze­rep ar­bu­za, w któ­rym chwia­ły się licz­ne czar­ne okru­szy­ny pie­przu, co jak proch wy­glą­dał. Bo soli i pie­przu, w prze­ci­wień­stwie do mąki i mięsa, w tam­tych dniach nie bra­ko­wa­ło. Tak jak i wła­śnie wszę­do­byl­skie­go pro­chu, który wi­siał nad mia­stem ca­ły­mi chmu­ra­mi, za­ta­czał się nad pa­dli­ną me­tro­po­lii wraz ze sta­da­mi kru­ków i wron, czar­niej­szych niż kie­dy­kol­wiek, a potem spa­dał wraz z sza­ra­wym desz­czem na chod­ni­ki i ścież­ki, a dalej spły­wał po bruku, wy­płu­ki­wał kurz, pot i bród re­wo­lu­cjo­ni­stów, ale zmyć nie mógł mia­sta z grze­chu; nie mógł po pro­stu wylać go do ka­na­łów, prze­le­wa­ją­cych się z ob­fi­to­ści opa­dów, krwi i fe­ka­liów; nie mógł zmyć z tego mia­sta smro­du zmian – Paryż śmier­dział jak roz­pła­ta­ny brzuch.

Mimo że nie był to jesz­cze naj­strasz­niej­szy i naj­okrut­niej­szy okres prze­mian, które za­cho­dzi­ły w chwie­ją­cym się pań­stwie, to za­zna­czył się już swo­imi stra­cha­mi, tymi mniej zna­ny­mi (czy wręcz za­gad­ko­wy­mi), jak i ofi­cjal­ny­mi ak­ta­mi ter­ro­ru – sze­re­ga­mi po­wie­szo­ne­go po­spól­stwa i za­stę­pa­mi ścię­tych szlach­ci­ców. Bo pa­no­wał taki oby­czaj, by szla­chet­nie uro­dzo­nych wła­śnie ści­nać; za­pew­ne w celu za­da­nia szyb­kiej i moż­li­wie naj­mniej bo­le­snej śmier­ci.

Nie za­wsze takie ścię­cie do­ko­ny­wa­ło się w spo­sób za­mie­rzo­ny. Nie­raz pierw­szy cios to­po­ra nie dawał efek­tu, drugi też nie odłą­czał głowy od kor­pu­su, a je­dy­nie miaż­dżył kark. Mor­do­wa­ny umie­rał więc w pie­kle, nim udał się na sąd osta­tecz­ny. Skut­kiem tego, już w pierw­szych mie­sią­cach prze­mian, pe­wien chi­rurg za­pro­po­no­wał wpro­wa­dze­nie na­rzę­dzi hu­ma­ni­tar­nych, gwa­ran­tu­ją­cych na­tych­mia­sto­wą de­ka­pi­ta­cję – z po­cząt­ku zwane były Lo­uiset­te, potem wdo­wa­mi, aby w końcu (i na wieki) upo­wszech­nić się w nie­ścię­tych umy­słach ludu okre­śle­niem: gi­lo­ty­ny.

I jesz­cze nim na­sta­ły dni gi­lo­tyn i Wiel­kie­go Ter­ro­ru, eg­ze­ku­cje już były ma­so­we, co­dzien­ne. Przy­cią­ga­ły one tłumy ga­piów, nie wie­dzieć czego spra­gnio­nych – ze­msty wobec nie­ko­niecz­nie zna­nej twa­rzy? Sym­bo­lu zmian, sza­fo­tu, na który sami mogli tra­fić pod byle pre­tek­stem? Roz­ryw­ki z cier­pie­nia są­sia­da? Sil­nych emo­cji i wra­żeń z czy­stej lu­bież­no­ści? Hor­ro­ru, tego nar­ko­ty­ku prze­ni­kli­wych drżeń serca, by mogli po­czuć, że jesz­cze w nich tli się życie? Nie wia­do­mo, co poza gło­dem kie­ro­wa­ło du­sza­mi tych tłu­mów, lecz wia­do­mo, gdzie spo­glą­da­ły ich nie­zli­czo­ne oczy – na sza­fo­ty.

Były wśród nich i dzie­ci, za­stę­py wy­gło­dzo­nych, za­wszo­nych istot, a wśród nich był też mały Pier­re – dzie­się­cio­let­ni chło­piec za duży na opie­kę, za mały na sza­blę, lecz ide­al­ny do włó­czę­go­stwa. I był głod­ny. Bar­dzo głod­ny. Cho­dził więc Pier­re wraz z in­ny­mi dzie­cia­ka­mi pod ka­tow­skie rusz­to­wa­nia. Oglą­dał umie­ra­ją­cych ludzi i wi­dział śmierć czę­ściej niż ja­ki­kol­wiek po­si­łek. Byłby tak samo prze­cięt­ny, jak ty­sią­ce mło­do­cia­nych ob­dar­tu­sów, gdyby nie jeden fakt – nie był w sta­nie prze­ży­wać żad­nych emo­cji. Zu­peł­nie żad­nych.

Traf chciał, że ma­łe­go Pier­re`a od­na­lazł Pier­re duży – star­szy, za­kon­nik. Czy to ich spo­tka­nie było zrzą­dze­niem losu, nicią prze­zna­cze­nia, sza­tań­skim żar­tem, kom­plet­nym przy­pad­kiem czy siłą przy­cią­ga­nia po­krew­nych dusz – nie wia­do­mo. Ale spo­tka­ło się dwóch Pier­re`ów. Dwóch so­cjo­pa­tów – taką metkę pew­nie by dla nich dziś ukuto. Jeden mały, drugi duży. Jeden głod­ny, drugi po­my­sło­wy. Obaj zde­spe­ro­wa­ni.

Tej gło­do­wej je­sie­ni za­szy­li się w pół­mro­ku ko­ścio­ła. Tam za­kon­nik, wśród swo­ich po­bra­tym­ców, kie­ro­wał sto­łów­ką.

***

Oby­czaj mówił o ści­na­niu głów, lecz wobec ma­so­wo­ści ta­kie­go spo­so­bu eg­ze­ku­cji inne nie­pi­sa­ne prawo, które do­tych­czas sto­so­wa­no, nie mogło być prze­strze­ga­ne wedle do­tych­cza­so­wych norm. Cho­dzi­ło o zwy­czaj za­rzą­dza­nia zwło­ka­mi – bo one, nie tylko licz­ne, ale i po­mno­żo­ne za po­mo­cą sie­kie­ry razy dwa, były nie do zmiesz­cze­nia na tra­dy­cyj­nych cmen­ta­rzach. Ciała te – z roz­pła­ta­nymi kar­kami, z otwo­rami, przez które ucie­ka­ły dusza i toż­sa­mość; przy­naj­mniej jak uwa­ża­li kaci – tra­fia­ły do ma­so­wych gro­bów cał­ko­wi­cie ano­ni­mo­wo. I nikt nie za­da­wał sobie trudu by li­czyć ucię­te głowy i spraw­dzać, czy pa­su­ją do licz­by grze­ba­nych kor­pu­sów, bo i tu eg­ze­ku­to­rzy per­swa­do­wa­li swoje po­glą­dy: że głowa jest jak pod­pis, jak świa­dec­two grze­chu i nie­uczci­wo­ści, dla­te­go dla szan­sy zba­wie­nia duszy nie po­win­no się ich cho­wać razem z cia­łem. A skoro nijak nie można było roz­po­znać ciał bez cze­re­pów, to zwło­ki tra­fia­ły do ob­szer­nych pod­zie­mi Pa­ry­ża, gdzie po dziś dzień zdo­bią ki­lo­me­try ko­ry­ta­rzy.

A głowy… no cóż, cza­sem zni­ka­ły.

Nikt nie zwra­cał uwagi na ma­łe­go Pier­re`a, który wy­chu­dzo­ny i drob­ny krzą­tał się wokół sza­fo­tów, by za­bie­rać ze sobą ucię­te łe­pe­ty­ny, wsa­dzać je do wor­ków i za­no­sić do du­że­go Pier­re`a, który głowy z wań­tu­chów wyj­mo­wał, wrzu­cał do garów i go­to­wał swoją dia­bel­ską po­lew­kę; ostrą od pie­przu i słod­ką od mięsa.

***

Pew­ne­go razu, gdy ostat­nie po­żół­kłe list­ki na drze­wach ob­sy­pał biały puch, a z licz­nych ko­mi­nów uno­si­ło się w niebo jesz­cze wię­cej si­we­go dymu, w za­kon­nej ja­dło­daj­ni zda­rzy­ła się spra­wa nie­przy­jem­na. Pod­czas roz­da­wa­nia po­sił­ku – pa­ru­ją­cej, czer­wo­na­wej brei, zwa­nej po­tocz­nie pier­rów­ką (lub zupą ojca Pier­re`a) – jeden z prze­mar­z­nię­tych bie­da­ków za­czął nie­moż­li­wie wrzesz­czeć. Rzu­cił on z obrzy­dze­niem miską, roz­lał (ku nie­za­do­wo­le­niu in­nych po­trze­bu­ją­cych) swoją lichą por­cję, po czym za­czął z nie­zwy­kłą za­ja­dło­ścią psio­czyć na ojca Pier­re`a. I nim ści­śnię­ty w kupę, chli­pią­cy zupę mo­tłoch po­chwy­cił męż­czy­znę za ku­brak i po­zba­wił go głosu i przy­tom­no­ści, ten sza­le­niec, ten wy­wro­to­wiec zdo­łał do­paść do ojca Pier­re`a, grzmot­nąć go kilka razy pię­ścią i roz­krzy­czeć na całą sto­łów­kę nie­po­spo­li­te plu­ga­stwa, z któ­rych nie­wie­le na­da­je się do cy­to­wa­nia. Jed­nak ich treść można oddać w ta­kiej oto pa­ra­fra­zie:

Na Boga, bez­boż­ni­ku, za­kon­ni­ku prze­klę­ty, z dia­błem uło­żo­ny, mor­der­co, zwy­rod­nial­cu, żebyś się w pie­kle sma­żył i gnił za życia, lu­dzie, lu­dzie, on nas ludź­mi karmi, on wrzu­cił ludz­kie ucho do gara, lu­dzie! Ja cię dorwę ty kle­cho i klnę się na wszyst­kich świę­tych i bo­skie moce, na dusze moją, że…

I tak dalej, i tak dalej. Mało z tych słów o uszach w zupie do­tar­ło do uszu miesz­czan. Jesz­cze mniej osób miało oka­zję wy­słu­chać jego zdań od po­cząt­ku do końca, zło­żyć je w sen­sow­ną ca­łość, a jesz­cze mniej za­da­ło sobie trud, by je zro­zu­mieć. Cały ten krzy­kli­wy beł­kot roz­pły­nął się w po­mru­ku­ją­cym tłu­mie w taki spo­sób, że, gdy do­tarł za po­śred­nic­twem ust­nych prze­ka­zów do ostat­nich po­sta­ci w ko­lej­ce po stra­wę, sta­no­wił już tylko dowód: na jawne pod­bu­rza­nie tłumu, na jawną ob­ra­zę re­wo­lu­cji i ojca Pier­re`a, do­bro­dzie­ja setek miesz­czan. Dowód taki był prze­pust­ką na sza­fot.

Mi­ko­ła­ja Po­ula­in`a – męż­czy­znę, który za­ata­ko­wał za­kon­ni­ka – stra­co­no w dwa dni potem, zu­peł­nie ele­ganc­kim cię­ciem. Łe­pe­ty­na od­pa­dła i od­to­czy­ła się po bruku na kil­ka­na­ście me­trów, do­kład­nie pod nogi dzie­się­cio­let­nie­go chłop­ca, ma­łe­go Pier­re`a. Ten chwy­cił głowę za włosy i byłby ją wrzu­cił szyb­ko i nie­po­strze­że­nie do wora, gdyby cze­rep Mi­ko­ła­ja do niego nie mru­gnął: po­wtó­rzył to raz i drugi, po czym zro­bił… zeza. Pier­re nie po­czuł stra­chu, jaki to­wa­rzy­szył­by temu zda­rze­niu każ­de­mu in­ne­mu czło­wie­ko­wi, ale nie­prze­cięt­nie się za­cie­ka­wił dziw­nym zja­wi­skiem. Pod­niósł ucię­tą głowę do lep­sze­go świa­tła, spoj­rzał w za­krwa­wio­ne ob­li­cze, po­dra­pał się po czu­pry­nie, a potem wsa­dził palec w otwar­te oko trupa. Po­wie­ka Mi­ko­ła­ja gwał­tow­nie opa­dła, brew się zsu­nę­ła, a żu­chwa kłap­nę­ła głu­cho. Roz­we­se­lo­ny malec ci­snął zdo­bycz do wora i znik­nął wśród tłumu.

***

Jak zwy­kle nikt nie wi­dział ma­łe­j hieny. Zresz­tą pra­wie nikt nigdy nie zwra­cał uwagi na dzie­ci miast, bo uwa­ża­no, że dzie­ciar­ni, która nie jest za­przę­gnię­ta do cięż­kiej pracy w polu, w gło­wach lęgną się tylko głu­po­ty i psoty, a poza tym jesz­cze trze­ba wy­kar­mić nie­wdzięcz­ni­ków; a pod tym wzglę­dem czasy to były jesz­cze trud­niej­sze niż przez ostat­nie po­ko­le­nia.

Mały Pier­re, drep­cząc po uli­cach fran­cu­skiej sto­li­cy, idąc wzdłuż mo­stów ob­le­pio­nych lo­do­wy­mi so­pla­mi, po­śród trzę­są­cych się z głodu i zimna prze­chod­niów, cią­gnął za sobą płó­cien­ny worek i roz­my­ślał. Szo­ro­wał swoim ekwi­pun­kiem po brud­na­wym śnie­gu, zo­sta­wia­jąc weń długą bruz­dę. Cza­sem pod pu­chem kryła się jakaś więk­sza nie­rów­ność i cze­rep pod­ska­ki­wał w worku jak piłka, a chłop­cu zda­wa­ło się, że sły­szy zza ple­ców klną­ce kłap­nię­cia. Nie prze­ra­ża­ło go to w naj­mniej­szym stop­niu – a nie­zmier­nie ba­wi­ło. Za­sta­na­wiał się, cóż te mru­gnię­cia i wy­bry­ki Mi­ko­ła­ja Po­ula­in`a zna­czą, kiedy, jak się zda­wa­ło, nie po­wi­nien mieć już nic do po­wie­dze­nia. Dwa dni wcze­śniej wi­dział ze swo­je­go kąta, jak nie­wdzięcz­nik rzu­cił się na du­że­go Pier­re`a i okła­dał tłu­ścio­cha po twa­rzy, za­kli­na­jąc się przy tym na Boga. Mały Pier­re nie bar­dzo wie­dział, kim jest ten Bóg, bo jedno sły­szał od braci za­kon­nych, a dru­gie wi­dział na uli­cach i na sza­fo­tach. Bo czy ten ich mi­ło­ści­wy oj­ciec z nieba mógł­by po­zwo­lić na te wszyst­kie wy­da­rze­nia tej je­sie­ni, to zna­czy na to, by mały Pier­re był głod­ny i mu­siał ba­brać się przy tru­pach? Miał dosyć i za­czy­nał my­śleć o wy­nie­sie­niu się z tego plu­ga­we­go mia­sta. Było mu zimno, a pier­rów­ka była pa­skud­na! Pod­czas spa­ce­ru w jego gło­wie uro­sło po­sta­no­wie­nie…

***

Tym­cza­sem mar­z­ną­ca mgła po­ran­ka na dobre się roz­wia­ła, choć mia­sto było nadal skry­te w dy­mach z ko­mi­nów. Lu­dzie w do­mach nie tylko się grza­li przy ogniu, ale też go­to­wa­li wodę, a w wo­dzie buty, paski i wszyst­ko, co wy­da­wa­ło się im w ja­ki­kol­wiek spo­sób moż­li­we do zje­dze­nia; wszyst­ko, co wy­da­wa­ło się im spo­so­bem na oszu­ka­nie brzu­cha i prze­trwa­nie ko­lej­ne­go dnia; bo nie każ­de­mu uda­wa­ło się zdo­być miskę zupy u za­kon­ni­ków.

Ten dzień był szcze­gól­ny, po­nie­waż pod ja­dło­daj­nią ojca Pier­re`a za­trzy­mał się powóz, a z niego wy­siadł do­stoj­ny urzęd­nik, nie­da­le­ki krew­ny pew­ne­go mar­ki­za. Udał się on z za­stę­pem swo­ich słu­żą­cych mię­dzy tłum wy­głod­nia­łych męż­czyzn i ko­biet, przy­siadł do stołu, roz­wi­nął ser­we­tę i po­chy­lił się nad pod­nisz­czo­ną miską, wy­peł­nio­ną śmier­dzą­cą zupą. Chciał za­pew­ne po­ka­zać się wśród po­spól­stwa, przy­rów­nać do niego, uwy­dat­nić ludz­kie cechy i na oczach zwy­kłych oby­wa­te­li po­wie­dzieć im swo­imi ge­sta­mi i sior­ba­niem pier­rów­ki: je­stem taki jak wy i wal­czę o chleb dla was. Po­zy­ski­wa­nie przy­chyl­no­ści ludu udało mu się po­ło­wicz­nie, po­nie­waż pod­czas wstręt­ne­go po­sił­ku po­sta­no­wił wy­chwa­lać cnoty ojca Pier­re`a i za­le­ty re­wo­lu­cji, a nie­szczę­śli­wym tra­fem w jego ta­le­rzu pły­wa­ło oko Mi­ko­ła­ja, które – to za­nu­rza­jąc się, to wy­pły­wa­jąc na po­wierzch­nię – jakby mru­ga­ło. Szlach­cic, nie pa­trząc na to, co miał na łyżce, wło­żył do ust ludz­kie oko, a po chwi­li za­czął się krztu­sić, czer­wie­nieć, rzę­zić, by w końcu udła­wić się i umrzeć.

Z racji sta­tu­su urzęd­ni­ka o spra­wie na­tych­miast do­wie­dzia­no się w od­po­wied­nich or­ga­nach wła­dzy. Oj­ciec Pier­re zo­stał ska­za­ny za mor­der­stwo, tru­cie ludu, sze­rze­nie za­ra­zy i nie­mo­ral­ność. Wyrok wy­ko­na­no jesz­cze tego sa­me­go po­po­łu­dnia, od­ci­na­jąc za­kon­ni­ko­wi głowę na pień­ku jego wła­snym ku­chen­nym nożem tak, by do­świad­czył przed­sion­ka pie­kła, nim jego dusza uda się tam oso­bi­ście.

Wszy­scy oby­wa­te­le, któ­rzy od­wie­dzi­li sto­łów­kę ojca Pier­re`a i wzię­li do ust choć­by łyżkę jego słyn­nej zupy, zo­sta­li w ciągu trzech naj­bliż­szych lat ścię­ci. Nie ucho­wał się nikt i wedle zo­bo­wią­za­nia po­wró­cił we wła­da­nie tego strasz­ne­go miej­sca, bo­wiem to wła­śnie tam, w pod­zie­miach ko­ścio­ła i daw­nej ja­dło­daj­ni, uło­żo­no stosy cza­szek, które nie mogły zmie­ścić się na cmen­ta­rzach.

Ma­łe­go chłop­ca, który był przy za­kon­ni­ku czę­sto­kroć wi­dzia­ny i który mu­siał dzie­lić z nim ten po­twor­ny se­kret, szu­ka­no do wcze­snej wio­sny po całej sto­li­cy. Jed­nak roz­pły­nął się tak samo, jak przed­wio­śnie roz­pu­ści­ło brud­ny śnieg, który po­pły­nął rzeką gdzieś tam, za ho­ry­zont. Kto wie, czy mały Pier­re nie wsiadł na sta­tek i nie po­pły­nął do miej­sca, w któ­rym nikt go nie znał i nikt go nie szu­kał, i czy tam zna­lazł się ktoś, kto zli­to­wał się nad za­bie­dzo­nym dziec­kiem i dał mu miskę go­rą­cej zupy.

Koniec

Komentarze

. A ów nie­sy­tość – owa

bo i tu eg­ze­ku­to­rzy per­swa­do­wa­li swoje po­glą­dy: – per­swa­zja «na­ma­wia­nie do cze­goś lub od­ra­dza­nie cze­goś z przy­to­cze­niem od­po­wied­nich ar­gu­men­tów» 

Mały Pier­re, drep­ta­jąc po uli­cach fran­cu­skiej sto­li­cy, – drep­cząc 

Nie ucho­wał się nikt i wedle zo­bo­wią­za­nia po­wró­cił we wła­da­nie tego strasz­ne­go miej­sca – nie ro­zu­miem tego zda­nia

To było na kon­kurs “Wol­ność, rów­ność, hi­ste­ria”? Tam nasza por­ta­lo­wa ko­le­żan­ka, Ten­sza. za­ję­ła dru­gie miej­sce.

Hi­sto­ria dość ma­ka­brycz­na, ale nie wzbu­dzi­ła we mnie więk­szych emo­cji. MOże przez zbyt eg­zal­to­wa­ny styl, za­gma­twa­ne zda­nia, skom­pli­ko­wa­ne kon­struk­cje. Gdzieś po­gu­bi­łeś po dro­dze te emo­cje, które można by wy­cią­gnąć z tej opo­wie­ści.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Ta, to było na to, albo ra­czej przez ten kon­kurs. Bo nie uwa­żam hi­sto­ryj­ki za wy­bit­ną, ale skoro już na­pi­sa­łem, to czemu nie wy­słać. A i w ogóle moja skłon­ność do nie­krót­kich zdań ra­czej kłóci się z kon­wen­cją (mam takie wy­obra­że­nie, ale fak­tem jest, że hor­ro­rów nie­mal nie znam).

Nie ucho­wał się nikt i wedle zo­bo­wią­za­nia po­wró­cił we wła­da­nie tego strasz­ne­go miej­sca – nie ro­zu­miem tego zda­nia

No, jego szcząt­ki zo­sta­ły po­cho­wa­ne w kryp­tach.

A resz­ta uwag traf­na, zmie­niam, dzię­ku­ję.

Nie ucho­wał się nikt i wedle zo­bo­wią­za­nia po­wró­cił we wła­da­nie tego strasz­ne­go miej­sca -Nie ucho­wał się nikt i wedle zo­bo­wią­za­nia nie po­wró­cił we wła­da­nie tego strasz­ne­go miej­sca – chyba tak po­win­no być.

przez ten kon­kurs – ja też tak mie­wam. Tru­skaw­ki, które ukażą się w lip­co­wej hi­ste­rii po­wsta­ły na nasz por­ta­lo­wy kon­kurs.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Wiem, wi­dzia­łem, uśmiech­ną­łem się do tru­ska­wek. Brawo :) Ja muszę się na­uczyć, w jaki spo­sób na­pi­sać ale taki kla­sycz­ny hor­ror. Po­my­słów nie bra­ku­je, ale coś nadal nie zgrzy­ta.

Nie ucho­wał się nikt i wedle zo­bo­wią­za­nia po­wró­cił we wła­da­nie tego strasz­ne­go miej­sca

Ja to ro­zu­miem tak, że nie prze­żył nikt i wró­cił – w po­sta­ci zwłok – “całym sobą” – pod mury klasz­to­ru do ka­ta­kumb – czyli w za­sa­dzie zgod­nie z obiet­ni­cą, skła­da­ną w mo­men­cie otrzy­ma­nia po­sił­ku. Do­brze kom­bi­nu­ję?

 

Nie do końca wiem, jaki miał być za­miar i jak mocny wątek fan­ta­stycz­ny, ale mru­ga­ją­ca głowa to jak na mój gust nieco mało. Bo tak na­praw­dę całej resz­ty się spo­dzie­wa­łam, gdy tylko zo­ba­czy­łam, że cho­dzi o czasy Re­wo­lu­cji w Pa­ry­żu. I na­bra­łam ape­ty­tu (wiem, brzmi dziw­nie :)) na ja­kieś cie­ka­we fan­ta­stycz­ne wątki, a tu lipa.  

Jed­nak uwa­żam, że jest to bar­dzo ład­nie snuta, w sumie ma­ka­brycz­na, opo­wieść, ale chyba ten styl nie jest naj­lep­szy dla hor­ro­ru. Ani stra­chu, ani grozy nie po­czu­łam. Chyba ina­czej by trze­ba było na­pię­cie bu­do­wać – ale też spe­cem w hor­ro­rach nie je­stem, więc na tym gdy­ba­nie skoń­czę. 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Ma­ka­brycz­ne – może, strasz­ne – nie. We wpro­wa­dze­niu wszech­obec­na śmierć i ści­na­nie głów – to co ma mnie jesz­cze prze­stra­szyć jako czy­tel­ni­ka?

Zga­dzam się z bemik, że styl zbyt eg­zal­to­wa­ny. Nawet Poe nie pisał sa­my­mi zda­nia­mi pod­rzęd­nie zło­żo­ny­mi:)

Za to in plus tło hi­sto­rycz­ne, na­praw­dę ład­nie za­ry­so­wa­ne.

Je­stem tro­chę roz­bi­ta. Z jed­nej stro­ny, je­stem za­chwy­co­na sty­lem i z jaką kon­se­kwen­cją jest utrzy­my­wa­ny. Z dru­giej, nie po­czu­łam zbyt wielu emo­cji, ale ma­ka­bra bar­dzo przy­pa­dła mi do gustu. Nie zga­dzam się, że takie pi­sa­nie nie jest dobre dla hor­ro­ru – jest i to nawet bar­dzo. Każdy spo­sób pi­sa­nia bę­dzie się nada­wał do utka­niu od­po­wied­nio strasz­nej hi­sto­rii, ale bę­dzie to za­leż­ne od tła, np. hi­sto­rycz­ne­go jak tutaj. Ten styl ide­al­nie się spraw­dza do ma­ka­bry i po czę­ści się udało. Tylko bra­ku­je trud­nej do okre­śle­nia “mocy” lub “tego cze­goś” ;)

Moim zda­niem, to dobry krok w stro­nę ma­ka­bry. Wy­da­je mi się, że warto by było to eks­plo­ro­wać dalej i co się uro­dzi za jakiś czas. 

Jak zwy­kle nikt nie wi­dział ma­łe­go szar­la­ta­na.

szar­la­tan m IV, DB. -a, Ms. ~nie; lm M. -i, DB. -ów

1. oszust zwo­dzą­cy ludzi swymi rze­ko­my­mi umie­jęt­no­ścia­mi, kwa­li­fi­ka­cja­mi, rze­ko­mą wie­dzą, cią­gną­cy zyski z ludz­kiej ła­two­wier­no­ści

2. daw. ku­glarz, magik

…chyba nie za do­brze pa­su­je…

Ciała te – z roz­pła­ta­nym kar­kiem, z otwo­rem, przez który ucie­ka­ła dusza i toż­sa­mość; przy­naj­mniej jak uwa­ża­li kaci – tra­fia­ły do ma­so­wych gro­bów cał­ko­wi­cie ano­ni­mo­wo. ---> licz­ba mnoga winna być sto­so­wa­na kon­se­kwent­nie.

A skoro nijak nie można było roz­po­znać ciał bez cze­re­pów, to zwło­ki tra­fia­ły do ob­szer­nych pod­zie­mi Pa­ry­ża, […]. ---> po­wy­żej mowa o ma­so­wych gro­bach, tutaj o pod­zie­miach Pa­ry­ża…

<><><>

»

Ale byli też lu­dzie o ludzi dba­ją­cy. […] Gdy czas spo­ko­ju na­sta­nie dla two­jej duszy, wtedy oka­żesz nam wdzięcz­ność całym sobą. «

Od tego miej­sca wie­dzia­łem, co bę­dzie dalej. Oczy­wi­ście nie w szcze­gó­łach, ale wie­dzia­łem.

 

Śnią­ca – do­brze kom­bi­nu­jesz.

Fan­ta­sty­ki w tym z za­mia­ru nie miało być dużo, tylko tak wła­śnie dziw­nie, strasz­no przez coś ohyd­ne­go, nie­ludz­kie­go. Sam nie je­stem do tego “strasz­no” prze­ko­na­ny wink, ale do­pie­ro za­czy­nam z hor­ro­rem (ano, sprawdź­my się). Bar­dziej tu chcia­łem na­kre­ślić motyw tej jakby “ze­msty”, ten co od­krył i go za życia nie po­słu­cha­no w końcu swoim mar­twym cia­łem za­dła­wił kogoś waż­ne­go i na­gło­śnił spra­wę – czyli mu się jakoś udało. Inna rzecz – wszy­scy staną się ofia­ra­mi re­wo­lu­cji, są prze­klę­ci.

 

Mr_D – coś w tym jest. Ale, jak mówię, szu­kam wska­zó­wek jak pisać hor­ror. To jest w ogóle pierw­sza próba (no dobra, druga, ale pierw­sza nie wy­szła, zbyt wiele rze­czy wsa­dzi­łem w le­d­wie 15 stron – hi­sto­ryj­ka o ne­ga­tyw­nych kon­se­kwen­cjach sek­stin­gu i nie­roz­sąd­nym ko­rzy­sta­niu z usług du­chów). King pisze swoje “strasz­no” przez na­gro­ma­dze­nie po­wtó­rzeń. Głu­chow­ski, w co strasz­niej­szych ele­men­tach Metra, sto­su­je po pro­stu nie­zro­zu­mia­łe mo­ty­wy, gra świa­tłem i cie­niem, ciem­no­ścią. U Poego to język jest kunsz­tow­ny, jego hi­sto­ryj­ki są tam strasz­ne, gdzie jest wła­śnie jakaś ma­ka­bra, coś od­bie­ga­ją­ce­go od normy. Teraz będę się brał za “To­ną­cą dziew­czy­nę” (nie pa­mię­tam kogo) i za “Ter­ror” Si­mon­sa – żeby pod­pa­trzeć jak to inni robią. Jeśli cho­dzi o opo­wia­da­nia – kil­ka­dzie­siąt tylko prze­czy­ta­łem, ale żadne nie było ja­kimś wy­kład­ni­kiem sztu­ki stra­sze­nia. Fil­mów – nie znam, za­sad­ni­czo nie lubię.

 

De­ir­driu – dzię­ki :) ale “kla­so­we” opo­wia­da­nie, w praw­dzi­wie po­rząd­nym stylu, takie które i mi się sa­me­mu po­do­ba, to do­pie­ro wrzu­cę na por­tal, jeśli w Pig­ma­lio­nie Fan­ta­sty­ki mi się nic nie uda ugrać. Zga­dzam się, że tu nie ma tego cze­goś, a ja nie wiem, może fak­tycz­nie jest to kwe­stia zbyt szyb­kie­go zdra­dze­nia, o co w tym cho­dzi. W za­sa­dzie nawet nie sta­ra­łem się stwo­rzyć tu ta­jem­ni­cy ani za­sko­czyć ni­czym czy­tel­ni­ka. Może to ten błąd?

 

Adam – bar­dzo za­sad­nie wy­łu­ska­ne spra­wy. Dwie pierw­sze zmie­ni­łem na­tych­miast, nad trze­cią muszę się za­sta­no­wić chwi­lę, bo tam muszę prze­ro­bić mały frag­ment, a aku­rat nie mam do tego głowy.

W za­sa­dzie nawet nie sta­ra­łem się stwo­rzyć tu ta­jem­ni­cy ani za­sko­czyć ni­czym czy­tel­ni­ka. Może to ten błąd?

O, to to! Nie było za­sko­cze­nia, bo jak wy­glą­da­ła re­wo­lu­cja wszy­scy wiemy. Dla­te­go na­pi­sa­łam, ze cze­ka­łam na to COŚ ponad, co wy­wo­ła dresz­czyk. 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

To już wiem, co można zro­bić – i to wcale nie jest takie pro­ste laugh

Jakby to było takie pro­ste, to każdy by to robił wink

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

King używa po­wtó­rzeń, ale wg mnie klu­czo­wą rolą jego “strasz­no” są do­brze przed­sta­wie­ni bo­ha­te­ro­wie – to że masz do nich jakiś sto­su­nek emo­cjo­nal­ny, zanim “strasz­no” na­dej­dzie.

U Poego też do­ce­niam kunsz­tow­ny język, ale ten kunszt nie wy­ni­ka ze stop­nia skom­pli­ko­wa­nia zdań, a bar­dzo czę­sto z ich pro­sto­ty. Dla po­rów­na­nia:

Po­zy­ski­wa­nie przy­chyl­no­ści ludu udało mu się po­ło­wicz­nie, po­nie­waż pod­czas wstręt­ne­go po­sił­ku po­sta­no­wił wy­chwa­lać cnoty ojca Pier­re`a i za­le­ty re­wo­lu­cji, a nie­szczę­śli­wym tra­fem w jego ta­le­rzu pły­wa­ło oko Mi­ko­ła­ja, które – to za­nu­rza­jąc się, to wy­pły­wa­jąc na po­wierzch­nię – jakby mru­ga­ło.

I took from my wa­ist­co­at-po­cket a pen-kni­fe, ope­ned it, gra­sped the poor beast by the thro­at, and de­li­be­ra­te­ly cut one of its eyes from the soc­ket! I blush, I burn, I shud­der, while I pen the dam­na­ble atro­ci­ty. (The Black Cat)

Po­patrz ile wy­sił­ku po­trze­ba, żeby skle­ić w obraz Twoje zda­nie. A u Poego same zda­nia pro­ste, po­łą­czo­ne prze­cin­ka­mi. Wiem, do­bra­łem frag­men­ty ten­den­cyj­nie:) i Twoje opo­wia­da­nie oczy­wi­ście nie jest całe takie, ale wg mnie pro­por­cjo­nal­nie za­wie­ra za dużo za­wi­łych zdań w sto­sun­ku do “pro­stej ele­gan­cji”.

Cze­kam na ma­ni­fest lip­co­wy, a tu ma­ka­bre­ska…

 

Po­dob­nie jak Adam, po wska­za­nym frag­men­cie spo­dzie­wa­łem się od razu wolty, w któ­rej je­dzą­cy staną się je­dzo­ny­mi. Albo to złam cie­ka­wiej, albo ro­ze­graj to ocze­ki­wa­nie w jakiś mocno nie­stan­dar­do­wy spo­sób.

 

Chło­piec nie od­czu­wał emo­cji, a mru­ga­ja­ca głowa go ba­wi­ła? 

 

Imho, nie bu­du­jesz na­pię­cia (np. po­przez skon­tra­sto­wa­ne zwy­czaj­no­sci z czymś nie­wy­tłu­ma­czal­nym), nie ma żad­nej za­gad­ki  od­kry­wa­nej stop­nio­wo w fa­bu­le, nie da­jesz Czy­tel­ni­ko­wi bo­ha­te­ra, na bar­kach któ­re­go po­je­dzie przez fa­bu­łę. To taka ga­wę­da, ładna, ale bez­na­mięt­na – tak mi się wy­da­je. Za dużo po­da­jesz na ta­le­rzu.

 

 

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Wiesz, Si­ri­nie, mam pro­blem z Two­imi opo­wia­da­nia­mi. Po­przed­nie czy­ta­łam, ale nie ko­men­to­wa­łam, bo nie bar­dzo wiem, jak po­rząd­nie ująć to co czuję w słowa. Pi­szesz ład­nym ję­zy­kiem, kon­se­kwent­nym sty­lem, z cie­ka­wy­mi me­ta­fo­ra­mi, a ja lubię odro­bi­nę po­ezji w pro­zie, ale czę­sto nie­ste­ty prze­do­brzasz. I wtedy czuję się jak pię­cio­lat­ka, która żuła sobie ra­do­śnie ka­wa­łek mar­ce­pa­na w cze­ko­la­dzie, a ktoś nagle we­pchnął jej do buzi pącz­ka. I tak zda­nia takie jak:

Za­miesz­ki wy­wo­ła­ne przez masy fran­cu­skie­go ludu przy­nio­sły nie­po­ko­je – nie­po­ko­je roz­cią­gnę­ły się w cza­sie, jak ciała na ma­de­jo­wych ło­żach, trzesz­cząc przy tym z każdą mi­nu­tą do­no­śniej, ła­miąc się na coraz mniej­sze i coraz bar­dziej skłó­co­ne cząst­ki, aż w końcu pę­ka­jąc zbio­ro­wą furią w mo­men­cie, gdy ten czas burz i mor­dów, za­bi­ja­nia i desz­czy, prze­sy­cił lud gło­dem.

za­miast spo­dzie­wa­nej prze­ze mnie samą re­ak­cji “O, rany, że też można ująć to w ten spo­sób” spo­wo­do­wa­ły tylko objaw “Że co?”

Na­pię­cia ani grozy nie po­czu­łam, bo przy pierw­szej wzmian­ce o zupie (przy oka­zji – czemu była czer­wo­na? Nie po­win­na być bru­nat­na jak czer­ni­na? A może mieli za­pa­sy bu­ra­ków?) spra­wa wy­da­wa­ła się jasna. Mia­łam na­dzie­ję, że to tylko pod­pu­cha, ale jed­nak nie, po­szło gład­ko do końca. Poza tym nie zwią­za­łam się emo­cjo­nal­nie na tyle z bo­ha­te­ra­mi, by prze­jąć się ich losem. Co gor­sza – nawet nie wiem, kim mia­ła­bym się prze­jąć.

A choć chcia­ła­bym wresz­cie klep­nąć na Bi­blio­te­kę przy któ­rymś z Two­ich opo­wia­dań, to jed­nak nie. Ale wy­czu­wam tą za­grze­ba­ną pod nieco zbyt grupa war­stwa lukru magię i wiem, że mnie kie­dyś ocza­ru­jesz. I cze­kam na ko­lej­ną szan­sę:D

”Kto się myli w win­dzie, myli się na wielu po­zio­mach (SPCh)

Dzię­ki Alex za masę cie­płych słów :) Ja tu na por­tal nie wrzu­ci­łem jesz­cze nic, co by mi się sa­me­mu po­do­ba­ło – ra­czej takie ścin­ki, ba­wie­nie się warsz­ta­tem, za­py­ta­nia: tu, jak z tą grozą się robi? w Ro­ba­lach, pa­trz­cie – można wy­gry­wać kon­kur­sy i ta­ki­mi two­ra­mi, a w tym ero­ty­ku to była tylko wpraw­ka.

 

Takie po­waż­ne tek­sty doj­rze­wa­ją zde­cy­do­wa­nie dłu­żej niż jed­no-dwa po­po­łu­dnia, ale nie­chęt­nie pu­bli­ku­je je w in­ter­ne­cie. Może by to zmie­nić? Kto wie :) Mogę za­pro­sić Cię do bety, prze­ko­nać, że jakiś tam po­mysł mam?

Beta? Pro­szę bar­dzo. Chęt­nie zo­ba­czę do czego je­steś zdol­ny tak na po­waż­nie:)

EDIT: Tylko wiesz, ja poza sceną to wred­na świ­nia je­stem – na za­sa­dzie bij w cza­sie bety, żeby mniej bili potem.

”Kto się myli w win­dzie, myli się na wielu po­zio­mach (SPCh)

EDIT: Tylko wiesz, ja poza sceną to wred­na świ­nia je­stem – na za­sa­dzie bij w cza­sie bety, żeby mniej bili potem.

Zuch babka! Moja krew! ;-)

 

Sirin, ja bym na twoim miej­scu ze­brał ko­men­ta­rze i wy­cia­gnął po­wta­rza­ją­ce sie uwagi (po­gru­po­wał) – po­win­ny ci coś pod­po­wie­dzieć. :-) Bo warsz­tat tech­nicz­nie jest, bez dwóch zdań.

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Nie no, Tobie, Rybko, do pięt nie do­ra­stam, jeśli cho­dzi o jed­no­cze­śnie wred­ne, za­baw­ne i me­ry­to­rycz­ne ko­men­ta­rze w cza­sie bet. Przez Cie­bie np. dalej się gło­wię, jak za­cho­wu­jąc lo­gi­kę wy­wa­lić w ko­smos 1/3 “Traw­ca”:D

”Kto się myli w win­dzie, myli się na wielu po­zio­mach (SPCh)

Eeee… <unika kon­tak­tu wzro­ko­we­go> ;-)

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Wie­cie jak wy­stra­szyć bied­ne­go, wraż­li­we­go au­to­ra :) A ja się ostat­nio za­sta­na­wia­łam, dla­cze­go nie za­pro­si­łam do bety Psy­cho­Fi­sha – ale wła­śnie mi przy­po­mnie­li­ście ;)

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Patrz, a ja my­śla­łem, że to przez od­le­głe ter­mi­ny ;-)

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Świ­nie za­chę­cam, wred­ne i pa­skud­ne, mogą być nawet rybki. Ja też ni­ko­mu nie szczę­dzę, nawet na wierz­chu :)

Swoją drogą chyba tylko jeden Twój tekst prze­czy­ta­łem (ero­tyk), bo ra­czej uni­kam czy­ta­nia tych prac z kon­kur­su “fa­ta­ści”, bo więk­szo­ści alu­zji pew­nie nie zła­pie. A za wcze­śniej­sze to mam jesz­cze czas się za­brać.

 

Ja te ko­men­ta­rze mam i stąd, i ze­wsząd, biorę je w dużej czę­ści pod uwagę, jed­nak bywa tak, że te po­wta­rza­ne spra­wy w jed­nym miej­scu kry­ty­ko­wa­ne są gdzie in­dziej wła­śnie bar­dzo za­uwa­ża­ne, okla­ski­wa­ne (a przede wszyst­kim bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ne, a to jest rzecz pierw­szo­rzęd­na, zwra­cać na sie­bie uwagę). Taka am­bi­wa­len­cja. Ale nie mam tu na myśli “więk­szo­ści” uwag, ale kilka, tych o sło­dze­niu przede wszyst­kim. Sta­ram się rzecz wy­środ­ko­wać, tro­chę styl od­tłusz­czyć, od­chu­dzić, ale to jest do­me­na tych bar­dziej do­pra­co­wa­nych ty­tu­łów. Klucz jest też jeden: jeśli fa­bu­ła jest po­ry­wa­ją­ca, a po­mysł nie­ba­nal­ny, to wy­szu­ka­ny styl (nie aż tak, jak w moim ero­ty­ku, który dla ję­zy­ko­wej za­ba­wy, nie tre­ści był na­pi­sa­ny) po kilku stro­nach ni­ko­mu nie bę­dzie prze­szka­dzać (grunt, to ha­czyk za­rzu­cić we wstę­pie).

Si­ri­nie, jak na mnie dwa tek­sty w ciągu nie­ca­łych trzech mie­się­cy to już istna sracz­ka pi­sar­ska;) A z wcze­śniej­szych chyba “Mro­ko­spa­da­nie” mo­gło­by Ci się spodo­bać:)

”Kto się myli w win­dzie, myli się na wielu po­zio­mach (SPCh)

Do­da­ne do ko­lej­kiwink

Prze­czy­ta­łam, zu­peł­nie nie mając wra­że­nia, że to hor­ror, ra­czej opo­wieść o mrocz­nym i ma­ka­brycz­nym  zaj­ściu, które wy­da­rzy­ło się w ma­ka­brycz­nych i mrocz­nych cza­sach.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

A mi się po­do­ba­ło.

Od stylu po fa­bu­łę. Tekst ma swój cha­rak­ter (nie strasz­ny,  ale mrocz­ny). Tempo nar­ra­cji jest spo­koj­ne, a wcią­ga i in­try­gu­je. Finał rów­nież był… sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cy ;)

 

Na­zgul klika bi­blio­te­kę!

 

Po­zdra­wiam! 

"Przy­sze­dłem ogień rzu­cić na zie­mię i jakże pra­gnę ażeby już roz­go­rzał" Łk 12,49

Dzię­ku­ję za ładny ko­men­tarz i punk­cik do bi­blio ;)

Tak się skła­da, że to mój drugi dzi­siaj hor­ror za­ty­tu­ło­wa­ny “Głód”. W związ­ku z tym pra­gnę za­uwa­żyć, że jed­no­wy­ra­zo­we ty­tu­ły nie­kie­dy słabo się spraw­dza­ją, go­rzej za­pa­da­ją w pa­mięć.

Tekst nie wy­stra­szył, ale sta­no­wię mało wdzięcz­ny cel dla ta­kich za­bie­gów.

Zga­dzam się, że za­bra­kło ja­kiejś ta­jem­ni­cy. Wy­ko­rzy­stu­jesz dość ogra­ny motyw, oba­wiam się, że sam w sobie już dawno prze­stał wzbu­dzać emo­cje.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Dzię­ku­ję za wi­zy­tę! Po­twier­dzi­ło się tylko to, że trze­ba cią­gle pra­co­wać nad hor­ro­ra­mi, bo z opi­nią się zga­dzam.

Wiem, że z dużym opóź­nie­niem, ale po za­re­je­stro­wa­niu mia­łam długą prze­rwę i nad­ra­biam za­le­gło­ści.

 

Przy­zna­ję od razu: nie lubię agi­tek ro­bią­cych z re­wo­lu­cji wy­łącz­nie po­two­ra rodem z pu­bli­cy­sty­ki albo, by po­zo­stać w epoce, z ro­ja­li­stycz­nych bro­szu­rek. A tak mi się to tro­chę czy­ta­ło, co – są­dząc z za­koń­cze­nia itd. – nie było chyba za­mia­rem. Ma­ka­bre­sce le­piej by chyba zro­bi­ło wy­cię­cie in­fo­dum­pu, zwłasz­cza że jed­nak tro­chę tu nie­ści­sło­ści: to, co póź­niej na­zwa­no gi­lo­ty­ną (urzą­dze­nia ze spa­da­ją­cym nożem), znano już w XIII w., a Gu­il­lo­tin na­rzę­dzie to je­dy­nie ulep­szył, żeby było bar­dziej nie­za­wod­ne (=hu­ma­ni­tar­ne).

 

“Nie znali jesz­cze widma swo­je­go upań­stwo­wie­nia” – nie ro­zu­miem, czy cho­dzi o kon­fi­ska­tę (ta miała miej­sce już w 1789), czy o kon­sty­tu­cję cy­wil­ną kleru (1790)? Jeśli akcja do­ty­czy 1793, to jest już po jed­nym i dru­gim, z dru­giej stro­ny – do czego od­no­si się to “Mimo że nie był to jesz­cze naj­strasz­niej­szy i naj­okrut­niej­szy okres prze­mian”? Nie łapię chro­no­lo­gii opo­wia­da­nia, nie­ste­ty.

 

“I jesz­cze nim na­sta­ły dni gi­lo­tyn i Wiel­kie­go Ter­ro­ru, eg­ze­ku­cje już były ma­so­we, co­dzien­ne.” To jest mit. Na śmierć ska­za­no w całym okre­sie Re­wo­lu­cji ok. 5% są­dzo­nych przez Try­bu­nał Re­wo­lu­cyj­ny, więk­szość oczy­wi­ście pod­czas ter­ro­ru ja­ko­biń­skie­go, kiedy istot­nie za­pa­no­wa­ło sza­leń­stwo i można było stra­cić głowę w za­sa­dzie wy­łącz­nie za po­cho­dze­nie lub przy­na­leż­ność do innej par­tii po­li­tycz­nej (ale i tak sąd mu­siał winę uznać), ale ktoś kie­dyś pod­li­czył, że wszyst­kich kar śmier­ci wy­ko­na­nych przez dzie­sięć lat Re­wo­lu­cji było mniej niż liczy po­ło­wa ofiar wojny sied­mio­let­niej, by po­zo­stać w XVIII w., a wśród tych kar śmier­ci są też po pro­stu zbrod­nia­rze, któ­rzy po­szli­by na sza­fot rów­nież w zwy­kłych cza­sach.

 

Przy­zna­ję: do­brze na­pi­sa­ne, dobry styl. Ale może nie­po­trzeb­nie tak ste­reo­ty­po­we hi­sto­rycz­nie…

 

Mi­ko­ła­ja Po­ula­in`a → Po­ula­ina

 

PS. Po­do­ba­ła mi się po­stać ma­łe­go Pier­re’a, o nim mo­gła­bym się cze­goś wię­cej do­wie­dzieć.

http://altronapoleone.home.blog

Nowa Fantastyka