- Opowiadanie: gregor - Zmierzch

Zmierzch

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Zmierzch

Bart był zbie­ra­czem.

Łaził po oko­li­cy i szu­kał cie­ka­wych rze­czy, które można było sprze­dać. Cza­sem prze­ra­biał zna­le­zio­ne przed­mio­ty, by uzy­skać z nich coś, za co można było do­stać ja­kie­kol­wiek pie­nią­dze. Miał smy­kał­kę do maj­ster­ko­wa­nia. Był cier­pli­wy i miał zręcz­ne ręce. Po­tra­fił, jak to się mówi, zro­bić coś z ni­cze­go. Gdyby losy świa­ta po­to­czy­ły się ina­czej, być może byłby sprze­daw­cą w skle­pie z ak­ce­so­ria­mi bu­dow­la­ny­mi, a po go­dzi­nach zaj­mo­wał­by się kon­stru­owa­niem pro­stych ele­men­tów wy­po­sa­że­nia domu, na po­trze­by wła­sne, ro­dzi­ny czy zna­jo­mych.

Ale wszyst­ko się spier­do­li­ło i wy­lą­do­wał w gów­nie.

Pew­ne­go spo­koj­ne­go po­po­łu­dnia świat się skoń­czył. Nagle wszyst­ko się za­wa­li­ło, a cy­wi­li­za­cja prze­sta­ła ist­nieć. Świat po­krył się chmu­rą pyłu, a duża część kra­jo­bra­zu zo­sta­ła zrów­na­na z po­wierzch­nią ziemi. Lu­dzie mó­wi­li, że to me­te­oryt ude­rzył w Zie­mię. Inni, że roz­pę­ta­ło się nu­kle­ar­ne pie­kło, w wy­ni­ku re­ak­cji łań­cu­cho­wej bomby za­czę­ły spa­dać w przy­pad­ko­we miej­sca. Jesz­cze inni mó­wi­li, że na­sta­ła Apo­ka­lip­sa i nie­dłu­go Chry­stus po­wró­ci na zie­mię, by za­brać ze sobą wier­nych mu ludzi do bram Kró­le­stwa Nie­bie­skie­go.

Nikt nie wie­dział, co tak na­praw­dę się stało. Świat się skoń­czył i nie zo­sta­ło po nim pra­wie nic. Nie­za­leż­nie od tego, która z wer­sji była praw­dzi­wa, ludz­kość zna­la­zła się w głę­bo­kiej dupie, z któ­rej praw­do­po­dob­nie nie było żad­ne­go wyj­ścia.

Ci któ­rzy oca­le­li z za­gła­dy, mu­sie­li zna­leźć jakiś spo­sób na prze­ży­cie. Więk­szość trud­ni­ła się pry­mi­tyw­nym rol­nic­twem. Za­miesz­ka­li w opusz­czo­nych do­mach i upra­wia­li zie­mię. Ho­do­wa­li zwie­rzę­ta na ubój. Za­zwy­czaj psy, gdyż tych sporo prze­trwa­ło ka­ta­stro­fę i były łatwo do­stęp­ne. Można było kilka na­ła­pać, skrzy­żo­wać i już miało się małe stad­ko, które na­stęp­nie tra­fia­ło pod nóż.

Bart wolał jed­nak prze­mie­rzać zruj­no­wa­ne mia­sto i znaj­do­wać w nim nowe skar­by. Coś, co mógł­by opchnąć, coś, za co mógł­by do­stać psie udo lub wę­dzo­ne­go go­łę­bia. Co­kol­wiek, co po­zwo­li­ło­by mu prze­żyć ko­lej­ny dzień w tym cho­ler­nym śmiet­ni­ku, który mu­siał na­zy­wać swoim domem.

W prze­szło­ści zaj­mo­wał się pę­dze­niem bim­bru. Wraz z kum­plem mieli kry­jów­kę za mia­stem, w któ­rej za­in­sta­lo­wa­na była apa­ra­tu­ra. Zdo­by­wa­li ma­te­riał, na któ­rym można coś upę­dzić, trans­por­to­wa­li go do me­li­ny, ro­bi­li za­cier i de­sty­lo­wa­li przez kilka dni, a na­stęp­nie trans­por­to­wa­li pełne ba­nia­ki do mia­sta. W dzi­siej­szych cza­sach lu­dzie po­trze­bo­wa­li cze­goś moc­ne­go, co choć na mo­ment po­zwo­li im za­po­mnieć o ota­cza­ją­cym im syfie. Dużym wzię­ciem cie­szy­ły się prosz­ki, ale ich pro­duk­cja wy­ma­ga­ła przy­naj­mniej pod­sta­wo­wych umie­jęt­no­ści syn­te­zy che­micz­nej oraz skład­ni­ków, któ­rych po­zy­ska­nie było nie­zwy­kle trud­ne. Do pro­chów do­stęp mieli tylko naj­le­piej sy­tu­owa­ni przy­wód­cy lo­kal­nych band. Czę­sto były one je­dy­nym po­wo­dem, które trzy­ma­ły żoł­nie­rzy w gan­gach – wy­star­czy­ło, że ktoś obie­cał im raz na jakiś czas dział­kę, a byli w sta­nie zro­bić wszyst­ko.

Bar­to­wi zda­rza­ło się wi­dy­wać takie sceny. Był do­brym ob­ser­wa­to­rem, po­tra­fił się ukryć i z bez­piecz­nej od­le­gło­ści przy­glą­dać okrut­nym wy­da­rze­niem umie­ra­ją­ce­go świa­ta. Kie­dyś wi­dział jak pe­wien kra­marz, ty­po­wy cwa­nia­czek, my­ślą­cy że swoją gadką jest w sta­nie każ­de­mu wci­snąć naj­gor­szy chłam, roz­ma­wiał z grupą małp. Ci chi­cho­ta­li, po­ry­ki­wa­li śmie­chem, słu­cha­jąc jego bła­zeń­skiej prze­mo­wy. Bart znaj­do­wał się zbyt da­le­ko, by usły­szeć, co do­kład­nie han­dlarz pró­bo­wał im sprze­dać. Wi­dział jed­nak jego usil­ne sta­ra­nia i pro­mie­nie słoń­ca od­bi­ja­ją­ce się od jego coraz bar­dziej spo­co­nej ły­si­ny. Wkrót­ce ten mały facet leżał na ziemi, pró­bu­jąc brud­ny­mi rę­ko­ma za­ta­mo­wać krwo­tok z po­de­rżnię­te­go gar­dła. Chwi­lę póź­niej był już mar­twy, a małpy za­bra­ły jego wózek wy­peł­nio­ny gra­ta­mi prze­zna­czo­ny­mi na sprze­daż, po­zo­sta­wia­jąc jego ciało na żer dzi­kich zwie­rząt.

Małpy. Tak ich na­zy­wał.

Pa­mię­tał z cza­sów mło­do­ści ob­ra­zy w te­le­wi­zji. Małpy ska­ka­ły po ga­łę­ziach afry­kań­skiej dżun­gli. Bał się ich, tak jak teraz się bał dzi­ku­sów prze­miesz­cza­ją­cych się po mia­stach, ro­bią­cych co im się żyw­nie po­do­ba. Nie mieli żad­nych skru­pu­łów, każ­de­mu do­bie­ra­li się do tyłka. Po­tra­fi­li robić rze­czy naj­gor­sze, czer­piąc przy tym z tego nie­zwy­kłą ra­dość. Mały w swoim po­ste­po­wa­niu nie róż­ni­ły się wiele od dzi­kich psów, któ­rych hordy po­ja­wia­ły się w mia­stach i na pust­ko­wiach. Po­lo­wa­ły na wszyst­ko, co się rusza, a gdy nie mogły zna­leźć żad­nej zwie­rzy­ny, za­gry­za­ły się mię­dzy sobą. Małpy róż­ni­ły się od nich tylko tym, że nie miały sier­ści i cho­dzi­ły na dwóch no­gach. Pie­przo­ne dzi­ku­sy. Pie­przo­ne dzi­ku­sy, które za­bi­ły Czar­ne­go i wy­sa­dzi­ły w po­wie­trze ich bim­brow­nię.

Pew­ne­go dnia Bart wy­ru­szył po do­dat­ko­wą por­cję ma­te­ria­łu, za­bra­kło im bo­wiem skład­ni­ków do przy­rzą­dze­nia od­po­wied­nio moc­ne­go za­cie­ru. Gdy wra­cał do kry­jów­ki z do­dat­ko­wą do­sta­wą, zo­ba­czył z da­le­ka grupę małp sku­pio­ną wokół le­żą­ce­go na ziemi Czar­ne­go. Jego głowa była zmiaż­dżo­na, a pia­sek wokół niej czer­wo­ny. Małpy ba­wi­ły się w naj­lep­sze, pijąc ich spi­ry­tus, wyjąc jak dzi­kie zwie­rzę­ta. Bart ob­ser­wo­wał tę li­ba­cję z da­le­ka, nie mogąc wyjść z ukry­cia, by nie po­dzie­lić losu swo­je­go przy­ja­cie­la. Kiedy cały zapas al­ko­ho­lu zo­stał wy­pi­ty, Małpy pod­pa­li­ły szopę, w któ­rej znaj­do­wa­ła się go­rzel­nia, i ru­szy­ły w dal­szą drogę, by nisz­czyć i gra­bić. Bart pró­bo­wał ra­to­wać kry­jów­kę, jed­nak źró­dło wody było zbyt da­le­ko, sy­pa­nie pia­sku na wszech­ogar­nia­ją­cy ogień było bez­ce­lo­we. W końcu chata eks­plo­do­wa­ła w wy­ni­ku za­ję­cia ogniem be­czek z bim­brem, ra­niąc Barta w twarz i lewą rękę. Tak wła­śnie Barta zo­stał sam na tym pie­przo­nym świe­cie, tra­cąc je­dy­ne­go czło­wie­ka, któ­re­mu ufał. 

 

Z wnę­trza czer­wie­nie­ją­cej w po­ran­nym słoń­cu ręki Barta są­czy­ła się gęsta bia­ło-żół­ta wy­dzie­li­na. Ści­snął skórę, celem wy­pchnię­cia sub­stan­cji na ze­wnątrz, lecz po­czuł silny ból, który szyb­ko od­wiódł go od tego za­mia­ru. Ostat­ni­mi czasy nie miał oka­zji, by móc do­peł­niać czyn­no­ści hi­gie­nicz­nych. Ogra­ni­czo­ny do­stęp do wody nie po­zwa­lał na takie luk­su­sy jak ką­piel. Zda­rza­ło mu się gasić pra­gnie­nie wodą, ze wzglę­du na kolor któ­rej przez Zmierz­chem nigdy nie za­nu­rzył­by stopy. Ostat­nie lata przy­nio­sły jed­nak ko­niecz­ność re­wi­zji po­glą­dów na hi­gie­nę. W za­sa­dzie po­glą­dów na wszyst­ko.

Miał teraz pro­blem, z któ­rym nie mógł sobie po­ra­dzić. Przez dwa mie­sią­ce szu­kał ja­kichś le­karstw, mo­gą­cych pomóc za­le­czyć rany od­nie­sio­ne pod­czas wy­bu­chu. Udało mu się zna­leźć kilka fio­lek ta­ble­tek, które te­sto­wał to po kolei, to wszyst­kie naraz. Na­ba­wił się dzię­ki temu ty­go­dnio­we­go roz­wol­nie­nia, bólów żo­łąd­ka i sil­nej ospa­ło­ści, zaś jego ręka nadal przy­bie­ra­ła coraz bar­dziej nie­przy­jem­ny dla oka od­cień, przy­wo­dząc na myśl stare, ze­psu­te mięso. Coraz sil­niej czuć było od niej odór roz­kła­du, coraz więk­szy ból spra­wia­ło po­ru­sza­nie nią. W ostat­nich dwóch ty­go­dniach stała się w za­sa­dzie bez­u­ży­tecz­na. Wczo­raj po­sta­no­wił spo­rzą­dzić ze zna­le­zio­nych pasów sa­mo­cho­do­wych pro­wi­zo­rycz­ny tem­blak, który miał ogra­ni­czyć bo­le­sne ruchy. Mając spraw­ną tylko jedną rękę, z tru­dem udało mu się przy­ciąć od­po­wied­nio twar­dy ma­te­riał pasów. Zgrzał je ze sobą pal­ni­kiem, dzię­ki czemu uzy­skał cał­kiem wy­god­ne opar­cie cho­rej koń­czy­ny.

 

Szedł przed sie­bie po­wo­li, uwa­ża­jąc, by nie wy­ko­ny­wać zbęd­nych ru­chów, mo­gą­cych wy­wo­łać do­tkli­wy ból w ręce. Dzię­ki temu uwol­nił się przy­naj­mniej na chwi­lę od to­wa­rzy­szą­ce­go od ty­go­dni cier­pie­nia. Po­sta­no­wił udać się w jesz­cze jedno miej­sce. Wie­dział, że w cen­trum mia­sta była kie­dyś ap­te­ka. Z pew­no­ścią splą­dro­wa­na wie­lo­krot­nie, da­wa­ła jed­nak ja­kie­kol­wiek szan­se na zna­le­zie­nie cze­goś, co po­mo­gło­by mu po­pra­wić swój stan. Do­tych­cza­so­we próby wy­le­cze­nia się przy po­mo­cy przy­pad­ko­wych leków speł­zły na ni­czym, do wy­bo­ru miał jed­nak spró­bo­wać jesz­cze raz lub cze­kać, aż jego ręka sczer­nie­je i po­cią­gnie go do grobu. A pro­ble­mem po­le­gał na tym, że Czar­ny był już mar­twy, więc nikt nawet nie by mu po­chów­ku nie za­pew­nił. Nie chciał skoń­czyć jako po­si­łek dzi­kich psów. Kiep­ska mo­ty­wa­cja do utrzy­ma­nia się przy życiu, po­my­ślał. Ale lep­sza taka niż żadna.

Ulicą mia­sta szwen­da­ło się kilku ludzi, wy­raź­nie znu­dzo­nych, szu­ka­ją­cych za­ję­cia. Wy­da­wa­li się jed­nak słabi i otę­pia­li, nie szu­ka­li oka­zji do swady. Cie­szy­ło to Barta, gdyż w obec­nym sta­nie nie dałby rady ode­przeć nawet naj­słab­sze­go ataku. Względ­ne­mu bez­pie­czeń­stwu sprzy­ja­ła wcze­sna pora. Małpy wy­cho­dzi­ły na łowy około po­łu­dnia, prze­mie­rza­jąc ulice aż do wie­czo­ra. Na rogu stała jakaś dziw­ka, jej twarz zdo­bi­ły sine ślady po ude­rze­niach, wy­glą­da­ło na to, że ostat­nio ktoś kazał jej pra­co­wać za darmo.

Bart skrę­cił ulicą w prawo i uj­rzał reszt­ki szyl­du, na któ­rych można było do­strzec krzyż. Ro­zej­rzał się uważ­nie, czy w po­bli­żu nie ma ni­ko­go po­dej­rza­ne­go. Jakiś sta­ruch sie­dział pod ścia­ną i roz­ma­wiał sam ze sobą. Być może wzno­sił modły do nie­obec­ne­go Boga, Bart jed­nak nie był w sta­nie do­sły­szeć jego słów, wi­dział je­dy­nie jego starą, zmę­czo­ną twarz, wznie­sio­ne ku niebu oczy i po­ru­sza­ją­ce się usta, jakby pro­szą­ce o ra­tu­nek. Bart zbli­żył się do bu­dyn­ku i zaj­rzał przez do środ­ka roz­bi­tą dawno temu wi­try­nę. Na chod­ni­ku le­ża­ły jesz­cze odłam­ki szkła, po drzwiach do bu­dyn­ku zo­sta­ła tylko fra­mu­ga. W środ­ku wa­la­ły się śmie­ci. Widać było ladę, za którą znaj­do­wa­ły się reszt­ki prze­wró­co­ne­go re­ga­łu. Na pod­ło­dze leżał brud­ny koc, ja­kieś stare ubra­nia. Ktoś mu­siał tu no­co­wać, Bart miał na­dzie­ję, że było to dawno temu. Wy­glą­da­ło na to, że w środ­ku nie było ni­ko­go. Wszedł przez roz­bi­tą wi­try­nę do środ­ka.

Ro­zej­rzał się do­kład­nie po po­miesz­cze­niu. Wy­glą­da­ło na to, że ni­ko­go tu nie ma. Zza pasa wy­cią­gnął pałkę, tak na wszel­ki wy­pa­dek. Gdyby ktoś tu był. Gdyby ktoś chciał go zabić. Nie byłby to prze­cież pierw­szy raz. Jego uwagę przy­ku­ły pro­wa­dzą­ce do góry scho­dy. Wszedł po nich po­wo­li. Do­tarł do po­miesz­cze­nia z umiesz­czo­ny­mi wy­so­ko okna­mi, z któ­rych świa­tło pa­da­ło na brud­ną pod­ło­gę po­kry­tą ce­ra­micz­ny­mi płyt­ka­mi. Pa­no­wał tu strasz­ny smród. Pod ścia­ną wi­docz­ne były plamy od­cho­dów, naj­pew­niej ludz­kich. Wokół nich la­ta­ło le­ni­wie kilka tłu­stych much. W po­miesz­cze­niu wa­la­ły się reszt­ki znisz­czo­nych mebli. Wy­glą­da­ło na to, że ktoś wpadł do środ­ka i je po­rą­bał, bez żad­ne­go spe­cjal­ne­go po­wo­du.

Bart szedł po­wo­li przez po­miesz­cze­ni i prze­su­wał stopą reszt­ki mebli, po­ma­ga­jąc sobie pod­wa­żać je trzy­ma­ną w ręku pałką. Nie wy­glą­da­ło na to, że może tutaj co­kol­wiek zna­leźć. Po­miesz­cze­nie zo­sta­ło za­pew­ne opróż­nio­ne wiele lat temu. Teraz był to je­dy­nie za­po­mnia­ny wy­cho­dek.

Zszedł na dół. Ostroż­nie wyj­rzał na ulicę. Nadal nie wi­dział ni­ko­go po­dej­rza­ne­go. Wy­szedł. Słoń­ce stało na nie­bie już wy­so­ko. Nie po­tra­fił pod­jąć de­cy­zji, co ma teraz zro­bić. Zła­jał się w my­ślach, za swoją na­iw­ność. Jak mógł być tak głupi, by są­dzić, że coś tutaj znaj­dzie? To było prze­cież nie­moż­li­we. Scho­wał za pas swoją drew­nia­ną pałkę z me­ta­lo­wą gło­wi­cą i oparł się o ścia­nę po­kry­tą łusz­czą­cą się sza­ro-żół­tą farbą, która nie­gdyś za­pew­ne była biała. Czuł w ręce coraz sil­niej­sze pul­so­wa­nie po­mi­mo unie­ru­cho­mie­nia jej na tem­bla­ku. Za­pa­le­nie po­stę­po­wa­ło coraz dalej. Wie­dział, że koń­czy mu się czas. Po­pa­trzył w stro­nę star­ca sie­dzą­ce­go pod ścia­ną ka­wa­łek dalej, po prze­ciw­nej stro­nie ulicy. Po­wo­li do niego pod­szedł. Sta­rzec zda­wał się go nie za­uwa­żać. Pa­trzył tylko w niebo i po­wta­rzał:

– Gdzieś je­steś? Cze­kam na cie­bie. Cze­kam na cie­bie. Cze­kam na cie­bie…

Wy­glą­da­ło jed­nak, że nikt nie na­dej­dzie.

Bart ru­szył po­wo­li ulicą, mi­ja­jąc otę­pia­łych ludzi snu­ją­cych się bez celu, jakby chcie­li jakoś za­peł­nić swój czas po­zo­sta­ły do śmier­ci. Po­sta­no­wił po­szu­kać sobie ja­kie­goś wy­god­ne­go miej­sca. Miej­sca w któ­rym bę­dzie mógł usiąść i po­cze­kać, aż przyj­dzie jego kolej.

Koniec

Komentarze

Więc… pi­szesz, że zaj­mu­je się zbie­rac­twem. A kilka aka­pi­tów niżej zaj­mu­je się pę­dze­niem bim­bru. Pę­dze­nie zde­cy­do­wa­nie nie jest zbie­rac­twem.

Przez dwa mie­sią­ce szu­kał ja­kichś le­karstw, mo­gą­cych pomóc za­le­czyć rany od­nie­sio­ne pod­czas wy­bu­chu.

Dwa mie­sią­ce? Po co mu le­kar­stwa? Prze­cież ewi­dent­nie jest nie­śmier­tel­ny.

Świat po wiel­kiej ka­ta­stro­fie, którą prze­ży­ło – rzecz jasna – bar­dzo dużo ludzi. Banał i to strasz­ny i w do­dat­ku mocno bez sensu. W in­nych po­sta­po są cho­ciaż ja­kieś schro­ny i tak dalej. A tutaj mamy ludzi, któ­rzy ja­kimś cudem prze­trwa­li me­te­oryt, bom­bar­do­wa­nie nu­kle­ar­ne lub Apo­ka­lip­sę (która też za­wie­ra me­te­oryt) sie­dząc sobie w do­mach. Dla­cze­go w takim razie w ogóle kto­kol­wiek zgi­nął?

Bo­ha­ter jest ni­ja­ki. Jest tylko wy­dmusz­ką, któ­rej losem nie mo­głem się prze­jąć, a to psuje od­biór ca­łe­go tek­stu, który staje się w tym mo­men­cie dosyć nudny.

można było sprze­dać. Cza­sem prze­ra­biał zna­le­zio­ne przed­mio­ty, by uzy­skać z nich coś, za co można było do­stać ja­kie­kol­wiek pie­nią­dze. Miał smy­kał­kę do maj­ster­ko­wa­nia. Był cier­pli­wy i miał zręcz­ne ręce. Po­tra­fił, jak to się mówi, zro­bić coś z ni­cze­go. Gdyby losy świa­ta po­to­czy­ły się ina­czej, być może byłby sprze­daw­cą

Wią­zan­ka nie­zręcz­nych po­wtó­rzeń na dzień dobry. A waż­nym jest to, jak się za­czy­na. A potem masz spier­do­lo­ne i gów­nia­ne zda­nie, że za­cy­tu­ję. Gdzie tag, o wul­ga­ry­zmach?

w wy­ni­ku re­ak­cji łań­cu­cho­wej bomby za­czę­ły spa­dać

 

To bomby sobie la­ta­ją w chmu­rach? są­dzi­łem, że ktoś po­wi­nien je wy­strze­lić.

ludz­kość zna­la­zła się w głę­bo­kiej dupie

Poza tym, że opis apo­ka­lip­sy jest wtór­ny, a poza tym nie­zwy­kle skrom­ny i ni­czym się nie wy­róż­nia­ją­cy, to koń­czysz go zda­niem do dupy, że za­cy­tu­ję. Aż zęby zgrzy­ta­ją, tak nie pa­su­je.

Lubię po­sta­po­ka­lip­sę, ale nie bar­dzo mi się po­do­ba ten tekst od po­cząt­ku. Może nie jest zły, ale spra­wia wra­że­nie wtór­ne­go. Prze­czy­ta­łem ta­kich tek­stów w ciągu ostat­nie­go roku z dwie setki, dla­te­go nie do­ty­kam ta­kich, które nie pre­zen­tu­ją wy­so­kie­go po­zio­mu od po­cząt­ku i, ni­czym ka­pry­śny w se­lek­cji ma­te­ria­łu czy­tel­nik, re­zy­gnu­ję z dal­szej lek­tu­ry.

Pa­mię­taj: po­czą­tek ma być trzę­sie­niem ziemi albo ję­zy­ko­wym maj­stersz­ty­kiem. Masz po­ka­zać pazur na po­cząt­ku, bo cięż­ko bę­dzie wy­trwać w lek­tu­rze do końca. 

W tek­ście znaj­du­je się wiele li­te­ró­wek i po­wtó­rzeń. Ope­ru­jesz bo­ga­tym słow­nic­twem, jed­nak opo­wieść Barta nie przy­ku­wa uwagi, nie dzie­je się w niej nic cie­ka­we­go. Po­sta­po­ka­lip­sa to dość wy­czer­pa­ny temat, jed­nak jak po­ka­zu­je cho­ciaż­by Metro 2033 można w nim opo­wie­dzieć ory­gi­nal­ną hi­sto­rię. Nie­ste­ty Tobie się nie udało.

Naj­le­piej w ogóle wy­rzu­cić cały aka­pit, za­czy­na­ją­cy się od

Pew­ne­go spo­koj­ne­go po­po­łu­dnia świat się skoń­czył.

Albo po­da­jesz w miarę prze­ko­nu­ją­ce po­wo­dy ka­ta­stro­fy, albo re­zy­gnu­jesz z nich kom­plet­nie, po­zo­sta­wia­jąc przy­czy­ny Apo­ka­lip­sy w sfe­rze enig­ma­tycz­nych do­my­słów. Unika się wtedy wy­pi­sy­wa­nia głu­pot. Wy­da­je mi się też (ale mogę się mylić, mu­siał­bym spraw­dzić), że bak­te­ryj­ne za­ka­że­nie rany roz­wi­nę­ło­by się dużo szyb­ciej, niż dwa mie­sią­ce.

No i ogól­nie, nie­ste­ty, mamy tu tylko po­bież­nie za­ry­so­wa­ny, bez odro­bi­ny ory­gi­nal­no­ści, po­sta­po­ka­lip­tycz­ny świat oraz bo­ha­te­ra, który po­snuł się tro­chę bez sensu, po czym usiadł i umarł.

 

Po­zdra­wiam!

Dla pod­kre­śle­nia wagi moich słów, Si­łacz pal­nie pię­ścią w stół!

Bał się ich, tak jak teraz się bał dzi­ku­sów prze­miesz­cza­ją­cych się po mia­stach, ro­bią­cych co im się żyw­nie po­do­ba. Nie mieli żad­nych skru­pu­łów, każ­de­mu do­bie­ra­li się do tyłka. 

Są w tek­ście, mo­men­ty strasz­nej za­im­ko­zy. 

 

Poza tym szort nie jest taki znowu ostat­ni. Zwłasz­cza, że mamy teraz w ro­dzi­mej li­te­ra­tu­rze boom na po­sta­po. Oczy­wi­ście po­mysł na­le­ży roz­bu­do­wać i ko­niecz­nie dodać bar­dziej ory­gi­nal­ne pa­ten­ty, bo póki co to sztam­pa jest.

 

Po­zdra­wiam! 

"Przy­sze­dłem ogień rzu­cić na zie­mię i jakże pra­gnę ażeby już roz­go­rzał" Łk 12,49

Bo­ha­ter jest ewi­dent­nie nie­śmier­tel­ny. Nie dość, że cho­dzi sobie rześ­ko przez dwa mie­sią­ce z za­ka­żo­na raną i fa­sze­ru­je się ja­ki­miś lo­so­wy­mi ta­blet­ka­mi (to pra­wie jak je­dze­nie nie­zna­nych czar­nych ja­gó­dek), to jesz­cze jest w sta­nie bez pro­ble­mu prze­trwać ty­go­dnio­wą bie­gun­kę przy ogra­ni­czo­nym do­stę­pie do wody. Pije sobie tę wodę o po­dej­rza­nym ko­lo­rze, fil­tro­wa­niem jej i prze­go­to­wy­wa­niem praw­do­po­dob­nie się nie tru­dząc, bo wody jest zbyt mało, by prze­my­wać nią za­ka­żo­ną ranę, ale do­sta­tecz­nie dużo, by spo­koj­nie za­ło­żyć bim­brow­nię (no chyba że chło­dzi­li de­sty­lat in­ten­syw­nie na niego chu­cha­jąc;)). O resz­cie lo­gicz­nych kik­sów wspo­mnie­li przed­pi­ś­cy.

Świat mało wia­ry­god­ny, bo­ha­ter ni­ja­ki, fa­bu­ła… eee… cho­dził, cho­dził i umarł? Nawet język, który w po­przed­nim Twoim opo­wia­da­niu mi się po­do­bał, tutaj miej­sca­mi ku­le­je.

 

”Kto się myli w win­dzie, myli się na wielu po­zio­mach (SPCh)

Mały w swoim po­ste­po­wa­niu nie róż­ni­ły się wiele od dzi­kich psów – li­te­rów­ka

Tak wła­śnie Barta zo­stał sam na tym pie­przo­nym świe­cie – j.w.

zaj­rzał przez do środ­ka roz­bi­tą dawno temu wi­try­nę – po­prze­sta­wia­ło się coś

 

Sporo li­te­ró­wek i masa po­wtó­rzeń, któ­rych już nawet tu nie cy­to­wa­łam. Tekst chyba nie od­le­żał swego i nie do­cze­kał się ko­rek­ty.

W sumie nie mam za dużo do do­da­nia. Gdyby nawet przy­mknąć oko na powód końca cy­wi­li­za­cji, to nie da się tego zro­bić w od­nie­sie­niu do ran (dwa mie­sią­ce?! i do­pie­ro za­czy­na się pa­prać grubo po mie­sią­cu? to nawet ja wiem, że to bzdu­ra), in­for­ma­cji o wo­dzie (no to jest, czy nie jest do­stęp­na?) i pła­sko­ści bo­ha­te­ra.

Wiem, czuję, że jak­byś chciał, to po­tra­fił­byś na­pi­sać coś na­praw­dę cie­ka­we­go, ale mam wra­że­nie, że Ci się po pro­stu nie chce po­pra­co­wać.

 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Re­ak­cja łań­cu­cho­wa nie po­le­ga na tym, że bomby spa­da­ją w lo­so­wych miej­scach. 

Bar­dzo sła­biut­ki tekst, w za­sa­dzie o ni­czym. Do tego na­fa­sze­ro­wa­ny li­te­rów­ka­mi i po­wtó­rze­nia­mi, sporo zdań jest nie­skład­nych. Wy­glą­da, jakby był pi­sa­ny stru­mie­niem świa­do­mo­ści. 

Za­ufaj Al­la­ho­wi, ale przy­wiąż swo­je­go wiel­błą­da.

Przed­pi­ś­cy wy­mie­ni­li już sporo rze­czy do po­pra­wy. Dodam, że le­piej za­cząć tekst czymś cie­ka­wym. Opis, jak do­szło do obec­nej sy­tu­acji nie jest do­brym po­my­słem.

Czym lu­dzie kar­mi­li psy ho­do­wa­ne dla mięsa?

Co wy­bu­chło w bim­brow­ni, skoro małpy naj­pierw wy­pi­ły cały al­ko­hol?

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Bar­dzo źle na­pi­sa­ny tekst o tym, jak Autor wy­obra­ża sobie życie po bli­żej nie­okre­ślo­nej  ka­ta­stro­fie, skut­kiem któ­rej duża część kra­jo­bra­zu zo­sta­ła zrów­na­na z po­wierzch­nią ziemi. Przy­kro mi, ale w tym przy­pad­ku wy­obraź­nia i lo­gi­ka ra­czej się nie spi­sa­ły. :-(

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Za­iste, facet z ga­tun­ku nie­śmier­tel­nych oraz kom­plet­nie cym­ba­ło­wa­tych. Przez dwa mie­sią­ce za­ka­że­nie po­wa­lić go nie jest w sta­nie, a wcze­śniej nie po­my­ślał, że za­pa­sik leków, broni i amu­ni­cji jest nie­zbęd­ny w ta­kich cza­sach i ukła­dach… Do­brych in­te­re­sów na bim­ber­ku też jakoś nie zro­bił…

Prze­czy­ta­łem nawet z za­in­te­re­so­wa­niem; udało Ci się stwo­rzyć cał­kiem fajny kli­mat dla po­sta­po­ka­lip­tycz­ne­go świa­ta. Poza tym po­ja­wi­ły się lo­gicz­ne błędy, o któ­rych moi przed­mów­cy już wspo­mnie­li. 

 

Mia­łam wra­że­nie, że czy­tam stresz­cze­nie do opo­wia­da­nia, które w sumie też ma nie­wiel­ki po­ten­cjał. Bo sce­no­gra­fia ogra­na do bólu, a nie po­ja­wia się ani jeden cie­ka­wy motyw, bo bo­ha­ter ni­ja­ki, bo wy­da­rze­nia jak w ty­sią­cach in­nych po­sta­po.

Jedno mnie za­fra­po­wa­ło na tyle, że mu­sia­łam sobie frag­ment prze­czy­tać jesz­cze raz. Ręka mu gniła, a on zże­rał przy­pad­ko­we ta­blet­ki? Ale widzę, że to już kilku ko­men­tu­ją­cych wy­mie­ni­ło.

Nowa Fantastyka