- Opowiadanie: gregor - Zmierzch

Zmierzch

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Zmierzch

Bart był zbieraczem.

Łaził po okolicy i szukał ciekawych rzeczy, które można było sprzedać. Czasem przerabiał znalezione przedmioty, by uzyskać z nich coś, za co można było dostać jakiekolwiek pieniądze. Miał smykałkę do majsterkowania. Był cierpliwy i miał zręczne ręce. Potrafił, jak to się mówi, zrobić coś z niczego. Gdyby losy świata potoczyły się inaczej, być może byłby sprzedawcą w sklepie z akcesoriami budowlanymi, a po godzinach zajmowałby się konstruowaniem prostych elementów wyposażenia domu, na potrzeby własne, rodziny czy znajomych.

Ale wszystko się spierdoliło i wylądował w gównie.

Pewnego spokojnego popołudnia świat się skończył. Nagle wszystko się zawaliło, a cywilizacja przestała istnieć. Świat pokrył się chmurą pyłu, a duża część krajobrazu została zrównana z powierzchnią ziemi. Ludzie mówili, że to meteoryt uderzył w Ziemię. Inni, że rozpętało się nuklearne piekło, w wyniku reakcji łańcuchowej bomby zaczęły spadać w przypadkowe miejsca. Jeszcze inni mówili, że nastała Apokalipsa i niedługo Chrystus powróci na ziemię, by zabrać ze sobą wiernych mu ludzi do bram Królestwa Niebieskiego.

Nikt nie wiedział, co tak naprawdę się stało. Świat się skończył i nie zostało po nim prawie nic. Niezależnie od tego, która z wersji była prawdziwa, ludzkość znalazła się w głębokiej dupie, z której prawdopodobnie nie było żadnego wyjścia.

Ci którzy ocaleli z zagłady, musieli znaleźć jakiś sposób na przeżycie. Większość trudniła się prymitywnym rolnictwem. Zamieszkali w opuszczonych domach i uprawiali ziemię. Hodowali zwierzęta na ubój. Zazwyczaj psy, gdyż tych sporo przetrwało katastrofę i były łatwo dostępne. Można było kilka nałapać, skrzyżować i już miało się małe stadko, które następnie trafiało pod nóż.

Bart wolał jednak przemierzać zrujnowane miasto i znajdować w nim nowe skarby. Coś, co mógłby opchnąć, coś, za co mógłby dostać psie udo lub wędzonego gołębia. Cokolwiek, co pozwoliłoby mu przeżyć kolejny dzień w tym cholernym śmietniku, który musiał nazywać swoim domem.

W przeszłości zajmował się pędzeniem bimbru. Wraz z kumplem mieli kryjówkę za miastem, w której zainstalowana była aparatura. Zdobywali materiał, na którym można coś upędzić, transportowali go do meliny, robili zacier i destylowali przez kilka dni, a następnie transportowali pełne baniaki do miasta. W dzisiejszych czasach ludzie potrzebowali czegoś mocnego, co choć na moment pozwoli im zapomnieć o otaczającym im syfie. Dużym wzięciem cieszyły się proszki, ale ich produkcja wymagała przynajmniej podstawowych umiejętności syntezy chemicznej oraz składników, których pozyskanie było niezwykle trudne. Do prochów dostęp mieli tylko najlepiej sytuowani przywódcy lokalnych band. Często były one jedynym powodem, które trzymały żołnierzy w gangach – wystarczyło, że ktoś obiecał im raz na jakiś czas działkę, a byli w stanie zrobić wszystko.

Bartowi zdarzało się widywać takie sceny. Był dobrym obserwatorem, potrafił się ukryć i z bezpiecznej odległości przyglądać okrutnym wydarzeniem umierającego świata. Kiedyś widział jak pewien kramarz, typowy cwaniaczek, myślący że swoją gadką jest w stanie każdemu wcisnąć najgorszy chłam, rozmawiał z grupą małp. Ci chichotali, porykiwali śmiechem, słuchając jego błazeńskiej przemowy. Bart znajdował się zbyt daleko, by usłyszeć, co dokładnie handlarz próbował im sprzedać. Widział jednak jego usilne starania i promienie słońca odbijające się od jego coraz bardziej spoconej łysiny. Wkrótce ten mały facet leżał na ziemi, próbując brudnymi rękoma zatamować krwotok z poderżniętego gardła. Chwilę później był już martwy, a małpy zabrały jego wózek wypełniony gratami przeznaczonymi na sprzedaż, pozostawiając jego ciało na żer dzikich zwierząt.

Małpy. Tak ich nazywał.

Pamiętał z czasów młodości obrazy w telewizji. Małpy skakały po gałęziach afrykańskiej dżungli. Bał się ich, tak jak teraz się bał dzikusów przemieszczających się po miastach, robiących co im się żywnie podoba. Nie mieli żadnych skrupułów, każdemu dobierali się do tyłka. Potrafili robić rzeczy najgorsze, czerpiąc przy tym z tego niezwykłą radość. Mały w swoim postepowaniu nie różniły się wiele od dzikich psów, których hordy pojawiały się w miastach i na pustkowiach. Polowały na wszystko, co się rusza, a gdy nie mogły znaleźć żadnej zwierzyny, zagryzały się między sobą. Małpy różniły się od nich tylko tym, że nie miały sierści i chodziły na dwóch nogach. Pieprzone dzikusy. Pieprzone dzikusy, które zabiły Czarnego i wysadziły w powietrze ich bimbrownię.

Pewnego dnia Bart wyruszył po dodatkową porcję materiału, zabrakło im bowiem składników do przyrządzenia odpowiednio mocnego zacieru. Gdy wracał do kryjówki z dodatkową dostawą, zobaczył z daleka grupę małp skupioną wokół leżącego na ziemi Czarnego. Jego głowa była zmiażdżona, a piasek wokół niej czerwony. Małpy bawiły się w najlepsze, pijąc ich spirytus, wyjąc jak dzikie zwierzęta. Bart obserwował tę libację z daleka, nie mogąc wyjść z ukrycia, by nie podzielić losu swojego przyjaciela. Kiedy cały zapas alkoholu został wypity, Małpy podpaliły szopę, w której znajdowała się gorzelnia, i ruszyły w dalszą drogę, by niszczyć i grabić. Bart próbował ratować kryjówkę, jednak źródło wody było zbyt daleko, sypanie piasku na wszechogarniający ogień było bezcelowe. W końcu chata eksplodowała w wyniku zajęcia ogniem beczek z bimbrem, raniąc Barta w twarz i lewą rękę. Tak właśnie Barta został sam na tym pieprzonym świecie, tracąc jedynego człowieka, któremu ufał. 

 

Z wnętrza czerwieniejącej w porannym słońcu ręki Barta sączyła się gęsta biało-żółta wydzielina. Ścisnął skórę, celem wypchnięcia substancji na zewnątrz, lecz poczuł silny ból, który szybko odwiódł go od tego zamiaru. Ostatnimi czasy nie miał okazji, by móc dopełniać czynności higienicznych. Ograniczony dostęp do wody nie pozwalał na takie luksusy jak kąpiel. Zdarzało mu się gasić pragnienie wodą, ze względu na kolor której przez Zmierzchem nigdy nie zanurzyłby stopy. Ostatnie lata przyniosły jednak konieczność rewizji poglądów na higienę. W zasadzie poglądów na wszystko.

Miał teraz problem, z którym nie mógł sobie poradzić. Przez dwa miesiące szukał jakichś lekarstw, mogących pomóc zaleczyć rany odniesione podczas wybuchu. Udało mu się znaleźć kilka fiolek tabletek, które testował to po kolei, to wszystkie naraz. Nabawił się dzięki temu tygodniowego rozwolnienia, bólów żołądka i silnej ospałości, zaś jego ręka nadal przybierała coraz bardziej nieprzyjemny dla oka odcień, przywodząc na myśl stare, zepsute mięso. Coraz silniej czuć było od niej odór rozkładu, coraz większy ból sprawiało poruszanie nią. W ostatnich dwóch tygodniach stała się w zasadzie bezużyteczna. Wczoraj postanowił sporządzić ze znalezionych pasów samochodowych prowizoryczny temblak, który miał ograniczyć bolesne ruchy. Mając sprawną tylko jedną rękę, z trudem udało mu się przyciąć odpowiednio twardy materiał pasów. Zgrzał je ze sobą palnikiem, dzięki czemu uzyskał całkiem wygodne oparcie chorej kończyny.

 

Szedł przed siebie powoli, uważając, by nie wykonywać zbędnych ruchów, mogących wywołać dotkliwy ból w ręce. Dzięki temu uwolnił się przynajmniej na chwilę od towarzyszącego od tygodni cierpienia. Postanowił udać się w jeszcze jedno miejsce. Wiedział, że w centrum miasta była kiedyś apteka. Z pewnością splądrowana wielokrotnie, dawała jednak jakiekolwiek szanse na znalezienie czegoś, co pomogłoby mu poprawić swój stan. Dotychczasowe próby wyleczenia się przy pomocy przypadkowych leków spełzły na niczym, do wyboru miał jednak spróbować jeszcze raz lub czekać, aż jego ręka sczernieje i pociągnie go do grobu. A problemem polegał na tym, że Czarny był już martwy, więc nikt nawet nie by mu pochówku nie zapewnił. Nie chciał skończyć jako posiłek dzikich psów. Kiepska motywacja do utrzymania się przy życiu, pomyślał. Ale lepsza taka niż żadna.

Ulicą miasta szwendało się kilku ludzi, wyraźnie znudzonych, szukających zajęcia. Wydawali się jednak słabi i otępiali, nie szukali okazji do swady. Cieszyło to Barta, gdyż w obecnym stanie nie dałby rady odeprzeć nawet najsłabszego ataku. Względnemu bezpieczeństwu sprzyjała wczesna pora. Małpy wychodziły na łowy około południa, przemierzając ulice aż do wieczora. Na rogu stała jakaś dziwka, jej twarz zdobiły sine ślady po uderzeniach, wyglądało na to, że ostatnio ktoś kazał jej pracować za darmo.

Bart skręcił ulicą w prawo i ujrzał resztki szyldu, na których można było dostrzec krzyż. Rozejrzał się uważnie, czy w pobliżu nie ma nikogo podejrzanego. Jakiś staruch siedział pod ścianą i rozmawiał sam ze sobą. Być może wznosił modły do nieobecnego Boga, Bart jednak nie był w stanie dosłyszeć jego słów, widział jedynie jego starą, zmęczoną twarz, wzniesione ku niebu oczy i poruszające się usta, jakby proszące o ratunek. Bart zbliżył się do budynku i zajrzał przez do środka rozbitą dawno temu witrynę. Na chodniku leżały jeszcze odłamki szkła, po drzwiach do budynku została tylko framuga. W środku walały się śmieci. Widać było ladę, za którą znajdowały się resztki przewróconego regału. Na podłodze leżał brudny koc, jakieś stare ubrania. Ktoś musiał tu nocować, Bart miał nadzieję, że było to dawno temu. Wyglądało na to, że w środku nie było nikogo. Wszedł przez rozbitą witrynę do środka.

Rozejrzał się dokładnie po pomieszczeniu. Wyglądało na to, że nikogo tu nie ma. Zza pasa wyciągnął pałkę, tak na wszelki wypadek. Gdyby ktoś tu był. Gdyby ktoś chciał go zabić. Nie byłby to przecież pierwszy raz. Jego uwagę przykuły prowadzące do góry schody. Wszedł po nich powoli. Dotarł do pomieszczenia z umieszczonymi wysoko oknami, z których światło padało na brudną podłogę pokrytą ceramicznymi płytkami. Panował tu straszny smród. Pod ścianą widoczne były plamy odchodów, najpewniej ludzkich. Wokół nich latało leniwie kilka tłustych much. W pomieszczeniu walały się resztki zniszczonych mebli. Wyglądało na to, że ktoś wpadł do środka i je porąbał, bez żadnego specjalnego powodu.

Bart szedł powoli przez pomieszczeni i przesuwał stopą resztki mebli, pomagając sobie podważać je trzymaną w ręku pałką. Nie wyglądało na to, że może tutaj cokolwiek znaleźć. Pomieszczenie zostało zapewne opróżnione wiele lat temu. Teraz był to jedynie zapomniany wychodek.

Zszedł na dół. Ostrożnie wyjrzał na ulicę. Nadal nie widział nikogo podejrzanego. Wyszedł. Słońce stało na niebie już wysoko. Nie potrafił podjąć decyzji, co ma teraz zrobić. Złajał się w myślach, za swoją naiwność. Jak mógł być tak głupi, by sądzić, że coś tutaj znajdzie? To było przecież niemożliwe. Schował za pas swoją drewnianą pałkę z metalową głowicą i oparł się o ścianę pokrytą łuszczącą się szaro-żółtą farbą, która niegdyś zapewne była biała. Czuł w ręce coraz silniejsze pulsowanie pomimo unieruchomienia jej na temblaku. Zapalenie postępowało coraz dalej. Wiedział, że kończy mu się czas. Popatrzył w stronę starca siedzącego pod ścianą kawałek dalej, po przeciwnej stronie ulicy. Powoli do niego podszedł. Starzec zdawał się go nie zauważać. Patrzył tylko w niebo i powtarzał:

– Gdzieś jesteś? Czekam na ciebie. Czekam na ciebie. Czekam na ciebie…

Wyglądało jednak, że nikt nie nadejdzie.

Bart ruszył powoli ulicą, mijając otępiałych ludzi snujących się bez celu, jakby chcieli jakoś zapełnić swój czas pozostały do śmierci. Postanowił poszukać sobie jakiegoś wygodnego miejsca. Miejsca w którym będzie mógł usiąść i poczekać, aż przyjdzie jego kolej.

Koniec

Komentarze

Więc… piszesz, że zajmuje się zbieractwem. A kilka akapitów niżej zajmuje się pędzeniem bimbru. Pędzenie zdecydowanie nie jest zbieractwem.

Przez dwa miesiące szukał jakichś lekarstw, mogących pomóc zaleczyć rany odniesione podczas wybuchu.

Dwa miesiące? Po co mu lekarstwa? Przecież ewidentnie jest nieśmiertelny.

Świat po wielkiej katastrofie, którą przeżyło – rzecz jasna – bardzo dużo ludzi. Banał i to straszny i w dodatku mocno bez sensu. W innych postapo są chociaż jakieś schrony i tak dalej. A tutaj mamy ludzi, którzy jakimś cudem przetrwali meteoryt, bombardowanie nuklearne lub Apokalipsę (która też zawiera meteoryt) siedząc sobie w domach. Dlaczego w takim razie w ogóle ktokolwiek zginął?

Bohater jest nijaki. Jest tylko wydmuszką, której losem nie mogłem się przejąć, a to psuje odbiór całego tekstu, który staje się w tym momencie dosyć nudny.

można było sprzedać. Czasem przerabiał znalezione przedmioty, by uzyskać z nich coś, za co można było dostać jakiekolwiek pieniądze. Miał smykałkę do majsterkowania. Był cierpliwy i miał zręczne ręce. Potrafił, jak to się mówi, zrobić coś z niczego. Gdyby losy świata potoczyły się inaczej, być może byłby sprzedawcą

Wiązanka niezręcznych powtórzeń na dzień dobry. A ważnym jest to, jak się zaczyna. A potem masz spierdolone i gówniane zdanie, że zacytuję. Gdzie tag, o wulgaryzmach?

w wyniku reakcji łańcuchowej bomby zaczęły spadać

 

To bomby sobie latają w chmurach? sądziłem, że ktoś powinien je wystrzelić.

ludzkość znalazła się w głębokiej dupie

Poza tym, że opis apokalipsy jest wtórny, a poza tym niezwykle skromny i niczym się nie wyróżniający, to kończysz go zdaniem do dupy, że zacytuję. Aż zęby zgrzytają, tak nie pasuje.

Lubię postapokalipsę, ale nie bardzo mi się podoba ten tekst od początku. Może nie jest zły, ale sprawia wrażenie wtórnego. Przeczytałem takich tekstów w ciągu ostatniego roku z dwie setki, dlatego nie dotykam takich, które nie prezentują wysokiego poziomu od początku i, niczym kapryśny w selekcji materiału czytelnik, rezygnuję z dalszej lektury.

Pamiętaj: początek ma być trzęsieniem ziemi albo językowym majstersztykiem. Masz pokazać pazur na początku, bo ciężko będzie wytrwać w lekturze do końca. 

W tekście znajduje się wiele literówek i powtórzeń. Operujesz bogatym słownictwem, jednak opowieść Barta nie przykuwa uwagi, nie dzieje się w niej nic ciekawego. Postapokalipsa to dość wyczerpany temat, jednak jak pokazuje chociażby Metro 2033 można w nim opowiedzieć oryginalną historię. Niestety Tobie się nie udało.

Najlepiej w ogóle wyrzucić cały akapit, zaczynający się od

Pewnego spokojnego popołudnia świat się skończył.

Albo podajesz w miarę przekonujące powody katastrofy, albo rezygnujesz z nich kompletnie, pozostawiając przyczyny Apokalipsy w sferze enigmatycznych domysłów. Unika się wtedy wypisywania głupot. Wydaje mi się też (ale mogę się mylić, musiałbym sprawdzić), że bakteryjne zakażenie rany rozwinęłoby się dużo szybciej, niż dwa miesiące.

No i ogólnie, niestety, mamy tu tylko pobieżnie zarysowany, bez odrobiny oryginalności, postapokaliptyczny świat oraz bohatera, który posnuł się trochę bez sensu, po czym usiadł i umarł.

 

Pozdrawiam!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Bał się ich, tak jak teraz się bał dzi­ku­sów prze­miesz­cza­ją­cych się po mia­stach, ro­bią­cych co im się żyw­nie po­do­ba. Nie mieli żad­nych skru­pu­łów, każ­de­mu do­bie­ra­li się do tyłka. 

Są w tekście, momenty strasznej zaimkozy. 

 

Poza tym szort nie jest taki znowu ostatni. Zwłaszcza, że mamy teraz w rodzimej literaturze boom na postapo. Oczywiście pomysł należy rozbudować i koniecznie dodać bardziej oryginalne patenty, bo póki co to sztampa jest.

 

Pozdrawiam! 

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Bohater jest ewidentnie nieśmiertelny. Nie dość, że chodzi sobie rześko przez dwa miesiące z zakażona raną i faszeruje się jakimiś losowymi tabletkami (to prawie jak jedzenie nieznanych czarnych jagódek), to jeszcze jest w stanie bez problemu przetrwać tygodniową biegunkę przy ograniczonym dostępie do wody. Pije sobie tę wodę o podejrzanym kolorze, filtrowaniem jej i przegotowywaniem prawdopodobnie się nie trudząc, bo wody jest zbyt mało, by przemywać nią zakażoną ranę, ale dostatecznie dużo, by spokojnie założyć bimbrownię (no chyba że chłodzili destylat intensywnie na niego chuchając;)). O reszcie logicznych kiksów wspomnieli przedpiścy.

Świat mało wiarygodny, bohater nijaki, fabuła… eee… chodził, chodził i umarł? Nawet język, który w poprzednim Twoim opowiadaniu mi się podobał, tutaj miejscami kuleje.

 

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Mały w swoim postepowaniu nie różniły się wiele od dzikich psów – literówka

Tak właśnie Barta został sam na tym pieprzonym świecie – j.w.

zajrzał przez do środka rozbitą dawno temu witrynę – poprzestawiało się coś

 

Sporo literówek i masa powtórzeń, których już nawet tu nie cytowałam. Tekst chyba nie odleżał swego i nie doczekał się korekty.

W sumie nie mam za dużo do dodania. Gdyby nawet przymknąć oko na powód końca cywilizacji, to nie da się tego zrobić w odniesieniu do ran (dwa miesiące?! i dopiero zaczyna się paprać grubo po miesiącu? to nawet ja wiem, że to bzdura), informacji o wodzie (no to jest, czy nie jest dostępna?) i płaskości bohatera.

Wiem, czuję, że jakbyś chciał, to potrafiłbyś napisać coś naprawdę ciekawego, ale mam wrażenie, że Ci się po prostu nie chce popracować.

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Reakcja łańcuchowa nie polega na tym, że bomby spadają w losowych miejscach. 

Bardzo słabiutki tekst, w zasadzie o niczym. Do tego nafaszerowany literówkami i powtórzeniami, sporo zdań jest nieskładnych. Wygląda, jakby był pisany strumieniem świadomości. 

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Przedpiścy wymienili już sporo rzeczy do poprawy. Dodam, że lepiej zacząć tekst czymś ciekawym. Opis, jak doszło do obecnej sytuacji nie jest dobrym pomysłem.

Czym ludzie karmili psy hodowane dla mięsa?

Co wybuchło w bimbrowni, skoro małpy najpierw wypiły cały alkohol?

Babska logika rządzi!

Bardzo źle napisany tekst o tym, jak Autor wyobraża sobie życie po bliżej nieokreślonej  katastrofie, skutkiem której duża część kra­jo­bra­zu zo­sta­ła zrów­na­na z po­wierzch­nią ziemi. Przykro mi, ale w tym przypadku wyobraźnia i logika raczej się nie spisały. :-(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zaiste, facet z gatunku nieśmiertelnych oraz kompletnie cymbałowatych. Przez dwa miesiące zakażenie powalić go nie jest w stanie, a wcześniej nie pomyślał, że zapasik leków, broni i amunicji jest niezbędny w takich czasach i układach… Dobrych interesów na bimberku też jakoś nie zrobił…

Przeczytałem nawet z zainteresowaniem; udało Ci się stworzyć całkiem fajny klimat dla postapokaliptycznego świata. Poza tym pojawiły się logiczne błędy, o których moi przedmówcy już wspomnieli. 

 

Miałam wrażenie, że czytam streszczenie do opowiadania, które w sumie też ma niewielki potencjał. Bo scenografia ograna do bólu, a nie pojawia się ani jeden ciekawy motyw, bo bohater nijaki, bo wydarzenia jak w tysiącach innych postapo.

Jedno mnie zafrapowało na tyle, że musiałam sobie fragment przeczytać jeszcze raz. Ręka mu gniła, a on zżerał przypadkowe tabletki? Ale widzę, że to już kilku komentujących wymieniło.

Nowa Fantastyka