- Opowiadanie: zygfryd89 - Opowieści z martwego miasta

Opowieści z martwego miasta

Opowieść pierwsza miała być samodzielnym opowiadaniem. Za namową bet dopisałem ciąg dalszy. Podziękowania dla Jose, Tenszy, Cienia i Psycho.

Miłej lektury.

 

Audiobook. Czyta Bruno Siak.

 

A jeśli ktoś woli przeczytać na własnym urządzeniu, wersje do pobrania:

WERSJA PDF

WERSJA MOBI

WERSJA EPUB

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Opowieści z martwego miasta

Opowieść pierwsza

Jeszcze nie teraz

 

To już czternaście dni, od kiedy go nie ma.

Leżę na wersalce, pogrążony w lekturze zbioru opowiadań zagranicznego autora o trudnym nazwisku. Sąsiedzi drapią. Zawsze to robią, gdy jestem w swoim pokoju, wyczuwają mnie. Czasem zastanawiam się, jak grube są te ściany i czy to możliwe, że któregoś dnia państwo z naprzeciwka wydrapią dziurę na wylot i dostaną się do mojego mieszkania. Kiedy przykładam ucho, wydaje mi się, że wciąż dzieli nas kilkanaście centymetrów.

Nie znałem zbyt dobrze tych ludzi. Wprowadzili się niedługo przed zagładą. Kto by wtedy pomyślał, że staną mi się tak bliscy? Zdarza się, że w przypływie samotności mówię do nich, lecz nigdy nie odpowiadają. Tylko drapią.

Dotarłszy do końca opowiadania, odkładam lekturę i cieszę się czerwcowym słońcem, oczywiście w bezpiecznej odległości od okna. Okna są niebezpieczne. Nauczyłem się poruszać po mieszkaniu w taki sposób, by nikt nigdy nie zobaczył mnie z zewnątrz. Ósme piętro bloku o sześciu klatkach schodowych, w samym centrum osiedla z wielkiej płyty – oto moje schronienie, kryjówka w samym sercu martwego świata. Chyba jestem tu bezpieczny, lecz muszę być ostrożny.

Żywność i wodę trzymam w małej szafce w przedpokoju. Siadam po turecku przed butlą gazową i nastawiam posiłek będący jednocześnie obiadem i kolacją – pół marchewki, dwa ziemniaki, cebula. To będzie drugie danie, na pierwsze przeznaczam niedużą konserwę rybną, z etykiety której uśmiecha się rybak z wielkim wąsem. Na deser zwykle mam owoce, ale przedwczoraj zjadłem ostatnie, mocno zgniłe jabłko. Marcel twierdzi, że w ogródkach działkowych za osiedlem w tym roku obrodziło jak nigdy, więc pewnie gdy wróci, przyniesie cały kosz pyszności.

Po skończonym posiłku zauważam, że kończy się woda. W nocy padało i na pewno coś nazbierało się w pojemnikach do łapania deszczówki. Z butelką po coli w dłoni wchodzę do dużego pokoju. To najbardziej martwe ze wszystkich pomieszczeń; nigdy tu nie sprzątam. Zakurzony czterdziestoośmiocalowy telewizor stoi pod ścianą i przypomina zapomniane bóstwo w dawno opuszczonej świątyni. Posiwiałe półki uginają się od pozbawionych wartości drobiazgów i bezużytecznych sprzętów.

Kucam i skryty za balustradą wchodzę na balkon. Rzucam się na materac, wlepiam wzrok w błękitne niebo, oglądam manewrujące jak jeden organizm stado ptaków i przez chwilę mam wrażenie, że jest tak jak dawniej, jak za czasów, nim świat zapadł na chorobę. Tak bardzo tęsknię.

Złudzenie rozpada się, gdy zdaję sobie sprawę z ciszy. Jestem w środku miasta, a dźwięków tu tyle, ile na cmentarzu o północy. Bo to właściwie jest cmentarz, i swego rodzaju północ. A po chwili czuję smród. Marcel obiecał mi kiedyś, że wyczyści całą klatkę schodową, lecz wciąż nie znalazł czasu.

Zbieram deszczówkę, będzie tego niecały litr, i znów spoglądam w niebo. Jak długo nie wychodziłem na zewnątrz?

W dniu, w którym wszystko się zaczęło i jeszcze więcej skończyło, byłem sam w domu. Gdzieś w Internecie mignęły mi artykuły o tajemniczych zdarzeniach, w radiowych wiadomościach też o nich napomknęli, częściej niż zwykle przejeżdżały pojazdy na sygnale. Słyszałem trąbienia, coraz głośniejsze hałasy z sąsiednich mieszkań, gdzieś blisko coś strzeliło, wtedy pomyślałem, że petarda.

Podszedłem do okna i ujrzałem pijaka, który zataczał się przez całą szerokość ulicy. Z tej wysokości wydawał się wielkości owada. Zaciekawiony, czekałem, aż się przewróci, ale po chwili pojawił się kolejny pijak i jeszcze jeden. Byli wszędzie.

Coś łupnęło w drzwi. Pobiegłem tam, modląc się w duchu, by były zamknięte na klucz.

Bum, bum, bum. Spojrzałem przez wizjer, lecz niczego nie zobaczyłem. Krzyczałem do tego kogoś, ale nic nie odpowiedział, jedynie chrząkał, pojękiwał i zawodził. Trzęsąc się ze strachu, pobiegłem na balkon i stałem tam długo. Bardzo, bardzo długo.

Wracając przez pokój, mijam zakurzone fotografie ustawione na komodzie. Często rozmyślam, co się stało z moją rodziną.

Tata był w pracy, niecałe pięć kilometrów od domu. Niedaleko, lecz nie wrócił. Czy kiedyś wróci? Mama robiła zakupy. Widziałem dym z płonącego sklepu, lecz jej mogło nie być w środku. Skoro tak, to gdzie przebywa? Brat odwiedzał dziewczynę. Wiem tylko, że mieszkała w pobliżu. Codziennie ustawiam teleskop i obserwuję okoliczne mieszkania, szukając go. Dlaczego on nie odszuka mnie?

Jest też zdjęcie moje i Marcela w ładnej, brązowej ramce. Jako jedyne wykonane po końcu świata. Stoimy na tle meblościanki i uśmiechamy się szeroko. Kiedy Marcel wraca, nigdy nie jest smutno.

Tamtego dnia, kiedy w końcu odszedłem od okna, telefony już nie wybierały numerów, telewizja nie nadawała, Internet nie działał. Po zmierzchu przestał płynąć prąd. Zaszyłem się w łazience, gdzie słychać było najmniej drapań, trzasków i kroków po schodach. Siedziałem w ciemności, kryjąc się przed światem, i płakałem.

Z niespokojnego snu wyrwało mnie pukanie do drzwi. Widziałem wystarczająco wiele filmów, by wiedzieć, że zainfekowani nigdy nie pukają. Pomyślałem, że to na pewno moi bliscy, serce zabiło mi mocniej.

To był Marcel.

Wtedy znałem go tylko z widzenia. Mieszkał dwa piętra niżej, miał może z dwadzieścia pięć lat. Nic więcej o nim nie wiedziałem. Nawet nie znałem jego imienia, był po prostu sąsiadem. Kiedy wiele dni później spytałem go, dlaczego się mną opiekuje, odrzekł zupełnie poważnie, że zawsze mówiłem mu „dzień dobry”.

W pierwszej chwili wziąłem go za zarażonego. Miał przerażające, puste spojrzenie, a ubranie całe we krwi. W dłoni trzymał nóż. Na mój widok uspokoił się nieco.

– Dzień dobry – palnąłem uprzejmie.

– Jesteś sam? – zapytał.

Pokiwałem głową.

– Jesteś zarażony?

– Nie wiem, proszę pana.

– Zostań tu i zamknij drzwi. Niedługo wrócę.

Do dziś nie wiem, dlaczego mnie i Marcela choroba ominęła. Jak potem wydedukowaliśmy, ludzie wcale nie musieli zarażać się od siebie. To po prostu przybyło, jakby niosło się z wiatrem. Kiedy Marcel zapieczętował mieszkania i wyczyścił z zarażonych schody i windy, okazało się, że tylko my dwaj spośród wszystkich mieszkańców klatki schodowej mieliśmy szczęście.

Woda jest ciepła i ma metaliczny posmak, lecz mimo to smakuje wspaniale. Oszczędzam ją, bo nie wiem, kiedy znów spadnie deszcz. Marcel nieraz potrafił zatargać dla mnie na ósme piętro ze dwadzieścia litrów wody. Nie ma go już tak długo.

Dokładnie czternaście dni. Kiedy minie piętnasty, wiele się zmieni.

Słyszę miauczenie i uśmiecham się szeroko. Pod drzwi mieszkania przyszedł kot. Nazwałem go Mistrz, bo jest niesamowity. Jak udaje mu się przetrwać, nie mam pojęcia. Odwiedza mnie często, czasem przynosi urocze podarunki, głównie zdechłe myszy. Powoli, powolutku, jakby miała się za nimi czaić cała armia umarłych, otwieram drzwi wejściowe.

Kot siedzi na wycieraczce i czeka. Mam dla niego ciastko, zostawiam je na progu. Mistrz nigdy nie wchodzi do mojego mieszkania, a ja nie wychodzę do niego. Jesteśmy jak postaci w opowieści, w której drzwi są bramą między różnymi światami. Nie mam wątpliwości, który z nas lepiej nadaje się na prawdziwego książkowego bohatera.

Kot zjada poczęstunek i miauczy w podzięce, ja również mu dziękuję.

Dzień po zagładzie na tej samej wycieraczce stanął Marcel. Zaprosiłem go do środka. Kiedy się rozpłakałem, poczochrał mnie po głowie i powiedział, że wszystko będzie dobrze i musimy trzymać się razem. Na kryjówkę wybraliśmy moje mieszkanie. Do swojego Marcel nigdy później nie zaglądał, a ja nie drążyłem tematu, gdyż domyślałem się pewnych rzeczy.

Kiedy zjedliśmy i wypiliśmy wszystko, co mieliśmy, oznajmił, że wybiera się na zewnątrz i jeśli chcę, może poszukać moich bliskich. Nie obiecał, że ich znajdzie, więc słowa nie złamał. Godzinę później odszedł po raz pierwszy.

Zapada zmrok i niebo przyjmuje barwę różu. Wchodzę do kuchni. To najbardziej przerażające z pomieszczeń; mnóstwo w nim odgłosów. Słyszę, jak oni chodzą, jęczą, stukają – dźwięki niosą się rurami, kominem, kratką wentylacyjną. W ciszy, w której żyję, każdy odgłos niesie się daleko. Wyobrażam sobie umarłych na wyższych i niższych piętrach, niemal widzę, jak wyczuwają moją obecność, podnoszą ręce, węszą, chcą mnie dostać. Boję się, to oczywiste. Ci umarli – w przeciwieństwie do tych zza ściany – są bezimienni, obcy i straszni. Najbardziej obawiam się jednak tego, że któregoś dnia ich głosy ucichną i usłyszę niosącą się rurami ludzką mowę.

Kuchnia to także moje centrum obserwacyjne. W środku pomieszczenia stoi dumny i piękny teleskop na trójnożnym statywie – moje oko na świat. Mogę przez niego patrzeć tak, że nikt mnie nie zobaczy.

Kiedyś, jeszcze na początku, gdy nie potrafiłem się poruszać z dala od okien, a Marcel opuścił mnie po raz pierwszy, dostrzegłem stojących pod blokiem, patrzących w górę ludzi. Nie wiem, kim byli. Nie wiem, co tu robili. Nie jestem nawet pewien, czy w ogóle mnie widzieli. Spuściłem głowę i zacząłem człapać, krzywiąc się i kiwając raz w prawo, raz w lewo. Nie przyszli po mnie, więc byłem przekonujący.

Otwieram trzecie oko i zaczynam zabawę. Dziś numer szesnaście, stojący za szkołą, pięknie oświetlony zachodzącym słońcem. Przeczesuję mieszkania jedno po drugim. Okna wyglądają jak ramki na zdjęcia przedstawiające fragmenty mieszkań. Widzę sylwetkę brzuchatego nieboszczyka, który kręci się po kuchni jakieś pół kilometra ode mnie. Lokal obok wydaje się pusty, kolejny również. W następnym szwenda się jakaś dziewczyna, a za jej plecami niewyraźna dziecięca sylwetka.

A może oni wszyscy tylko udają? Ile osób żyje tak jak ja, kryjąc się w tych betonowych molochach?

Gdzieś tam jest Marcel, nie szukam go jednak. Skierowanie tubusu za nisko jest niebezpieczne. Można zobaczyć zbyt wiele.

Marcel nie lubi opowiadać, jak jest na zewnątrz. „To złe miejsce, pełne złych ludzi” – powiedział mi kiedyś. Gdy wraca, zostawia tamten świat za drzwiami. Jesteśmy tylko on i ja, świeże jedzenie, wspólne zabawy, historie opowiadane, aż zastanie nas świt. Tęsknię za tym.

Marcel trzyma mnie z dala od zewnętrznego świata, ale ja wiem wystarczająco wiele. Kiedyś patrzyłem wszędzie. W martwym świecie desperacko szukałem śladów życia. Widziałem dymy po pożarach, lecz wiatr szybko je rozwiewał. Kiedyś na horyzoncie dostrzegłem czerwoną ciężarówkę. Kto nią jechał i co przewoził? Innym razem zauważyłem wysokiego człowieka z plecakiem turystycznym. Dokąd szedł? Obserwowałem stada dzikich psów i wędrówki gromad trupów. A pewnego dnia moim oczom ukazało się dwóch mężczyzn w identycznych, zielonych bluzach. Prowadzili ze sobą kobietę. Była młoda, jasnowłosa, w czarnej spódnicy. Kiedy upadła, jeden z nich kopnął ją mocno, a drugi wyjął ostrze i uklęknął przy jej głowie. Oderwałem oko od okularu i przyrzekłem sobie, że już nigdy nie będę patrzył nisko. I tak zostały mi bloki i gwiazdy.

Powiedziałem o moim przeżyciu Marcelowi.

– Zielone bluzy? – zapytał, rozmyślając. Niedługo potem mnie opuścił.

Sto sześćdziesiąt trzy razy. Marcel odszedł już sto sześćdziesiąt trzy razy. To mój nowy kalendarz. Kiedy zniknął po raz pierwszy, wrócił nazajutrz. Z czasem jego nieobecności stawały się coraz dłuższe, a wizyty krótsze.

Czy kiedyś nie wróci? Przygotował mnie na to.

– Jeśli nie pojawię się po piętnastu dniach, szesnastego będziesz musiał wyjść na zewnątrz – powiedział mi kiedyś. – Najlepiej w nocy, uciekniesz wtedy najdalej jak się da, wiele kilometrów, dopiero potem spróbuj o siebie zadbać.

Nie wyjaśnił, dlaczego nie mógłbym żyć na zewnątrz tu, za oknem.

Zapada noc, czas strachu i zwątpienia. Stoję w ciemnościach, słuchając wędrówek sąsiadów. Tak bardzo chciałbym zapalić świeczkę, lecz moja kryjówka zajaśnieje wtedy niczym latarnia morska.

Wspaniałym efektem końca cywilizacji jest to, że gwiazdy tak cudownie świecą. Zniknęło zanieczyszczenie światłem. W nocy jestem niewidzialny i gdy staję przed teleskopem, czuję się jak człowiek, który pierwszy spojrzał w górę i odkrył niebo. Ale później myślę o świecie niżej i boję się. Nocą często pojawiają się zwierzęta. Jelenie, sarny, lisy, dziki. Kilka razy złamałem swą zasadę i przyjrzałem im się dokładnie. Wszystko wychodzi z lasu. Sam las zresztą też wędruje. Za parę lat osiedle zmieni się w puszczę. Co wtedy będzie przechadzać się pod moim oknem? Wilki? Niedźwiedzie? Czy któreś z nich wejdzie kiedyś po schodach i załomocze w moje drzwi?

Kieruję teleskop na punkcik światła, małą iskierkę na horyzoncie, która nurtuje mnie od wielu dni. Czym jest? Zbliżenie nic nie daje, źródło jasności pozostaje tajemnicą. To pewnie już inne miasto, ci ludzie są daleko, nie skrzywdzą mnie. Nie wiedzą o moim istnieniu i to jest piękne. Wzdycham i wracam do swojego pokoju.

Jest przytulnie, choć sąsiedzi za chwilę zaczną drapać. Oni nigdy nie śpią. Ścielę sobie łóżko i próbuję zasnąć. Jutro wstanie piętnasty dzień. Czy starczy mi odwagi, by wyjść na zewnątrz? Raz, kiedy Marcela nie było równie długo, wziąłem nóż i wyszedłem powoli na klatkę schodową. Postanowiłem potrenować. Spotkałem Mistrza, spoglądał zdziwiony moją niespodziewaną wędrówką między światami. Odpieczętowałem mieszkanie naprzeciwko i powoli otwarłem drzwi.

Umarły stał w przedpokoju, ubrany jedynie w dresowe spodnie. Całe ciało aż czerniało od zgnilizny, na łysej czaszce ostało się jedynie parę włosów. Nie miał dłoni, zdarł je aż po nadgarstki.

Wiedziałem, jak je zabijać. Marcel zrobił mi znakomity wykład. Nigdy jednak nie odważył się przejść do praktyki.

Jeśli miałem wyjść na zewnątrz, musiałem się nauczyć.

Trup spojrzał na mnie martwymi oczami. Stłumiłem krzyk, zamknąłem drzwi, upuściłem nóż i wbiegłem do swojego mieszkania.

Nie mogę zasnąć. Jest mi gorąco. Ganię sam siebie, wspominając ostatnią zimę, kiedy to temperatura w moim pokoju nocami spadała do zera. To były straszne dni. Marcel jednak przyszedł któregoś zimowego poranka z ciepłym, parującym posiłkiem, nowym kocem i radiem na baterie. Byłem szczęśliwy. Graliśmy w warcaby i ping-ponga, śmialiśmy się, mróz przestał przeszkadzać.

Prawie zasypiam. Przed oczami przelatują mi dziwne kształty, absurdalne wizje. Myślę o rzeczywistości na zewnątrz. Czy wszędzie jest tak źle?

Kiedy dostałem radio, odległy świat stał się moją obsesją. Szukałem jakiejś audycji, dałbym sobie rękę uciąć za kawałek nawet najgorszej piosenki. Co prawda Marcel czasami śpiewa, ale głos ma okropny.

Pewnej nocy coś złapałem. Jakiś głos bełkotał zupełnie niezrozumiale, zagłuszany przez trzaski i szumy. Wyobraziłem sobie, że to radio umarłych, którzy gdzieś daleko na gruzach świata stworzyli nową cywilizację i nadają w swym martwym języku. Kim był ten, co mówił? I o czym mówił? Czy naprawdę jest gdzieś tam, za horyzontem? A może to tylko fala, która błądziła i błądziła i nie przeszkodził jej nawet koniec świata.

Zasypiam.

Śnią mi się cienie przemykające za rogiem. Jacyś umarli przekroczyli próg mojego mieszkania i przemykają cicho, tuż za ścianą. Budzę się z łzami w oczach i przez chwilę zastanawiam się, czy to był tylko sen, czy naprawdę słyszałem kroki. Gdybym tylko mógł zapalić światło…

Gdzie jesteś, Marcelu? Kiedy śpi na łóżku mojego brata, nawet najciemniejsza noc nie jest straszna.

Z każdą chwilą coraz bardziej upewniam się, że to był jedynie koszmar. Kładę głowę na poduszce, wciąż czujny, i zasypiam ponownie.

Za oknem błyska, cały świat drży od grzmotów, a ciężkie krople wygrywają na parapecie upiorną melodię. To również mi się śni. Staję w oknie i obserwuję wszystkie okoliczne budynki, uśpione w mroku niczym ogromne bestie, raz po raz budzące się w świetle błyskawic. Spoglądam w dół i widzę małą sylwetkę błąkającą się wśród blokowiska. Skądś wiem, że to Marcel. Nie może do mnie trafić. Próbuję otworzyć okno, lecz nie robiłem tego od tak dawna, że ani drgnie. Krzyczę, lecz Marcel mnie nie słyszy. Pozostaje mi tylko jedno. Wyciągam z szuflady latarkę i daję mu sygnał. Postać podnosi głowę, widzi mnie. Dopiero teraz dostrzegam, że jest ubrana na zielono.

Budzę się rankiem, rozciągam i jest przyjemnie, a potem dociera do mnie, że to już piętnaście dni, od kiedy go nie ma.

– Dziś wróci – mówię do drapiących sąsiadów. – Musi wrócić.  

Wstaję niespiesznie i nagle zamiera mi serce. Na biurku leży latarka. Podnoszę ją powoli drżącą dłonią, by sprawdzić, czy jest autentyczna. Klikam kilka razy na włącznik, a w głowie wrze mi od paskudnych myśli. Z szybko bijącym sercem wbiegam na balkon, gdzie nazbierało się trochę deszczówki. W nocy padało. Była burza.

Siadam przy drzwiach wejściowych, drżąc ze strachu i rozmyślając, co zrobiłem w nocy. Co chwilę wydaje mi się, że słyszę kogoś na schodach i zagryzam pięść prawie do krwi. Gdzie jesteś?

W końcu rozlega się odgłos kroków. Brzmią inaczej, to nie Marcel. Słyszę rozmowę dwóch osób. Panicznie myślę, gdzie się ukryć i nic nie przychodzi mi do głowy. Całe mieszkanie było dla mnie zawsze kryjówką.

Kiedy są już naprawdę blisko, wbiegam do dużego pokoju i wskakuję do szafy.

Słyszę, jak wchodzą do sąsiadów i modlę się, by państwo z naprzeciwka ich zagryźli, lecz nic z tego. Intruzi z pewnością nie spędzili ostatnich lat, ukrywając się przed światem. Są dobrze zgrani, wydają sobie polecenia, ryki zarażonych po kolei cichną.

Po kilku bardzo długich minutach nieznajomi są już pod moimi drzwiami.

– Na pewno dobre piętro? – pyta jeden.

– Umiem liczyć – odpowiada drugi.

Drzwi są zamknięte. Marcel posiada klucz, reszta świata nie ma prawa wstępu. Słyszę dziwny, wysoki dźwięk, jakby rozwiercali zamek. A potem są już w środku. Idą moim królestwem, nie zważając na nic, i chce mi się krzyczeć zarówno ze strachu, jak i gniewu.

– No i mamy szczurka! – ryczy wesoło jeden. – Ktoś tu mieszka! – Mogli to poznać na tysiąc sposobów. Wysprzątane pomieszczenia. Używana łazienka. Pościelone łóżko. Ani jednego umarłego.

Przez szczelinę w drzwiach widzę, jak jeden przestępuje próg pokoju, jest już na wyciągnięcie ręki od szafy. Ma długie włosy, prostokątne okulary i dziwne, dzikie spojrzenie. Ubrany jest w zieloną bluzę.

– Jeśli się tu ukrywasz – mówi, rozglądając się – wyjdź. Nie skrzywdzimy cię. Chcemy pogadać, jesteśmy ciekawi, ktoś ty.

– Chyba nikogo nie ma – stwierdza drugi, który również wchodzi do środka. Ten jest wysoki i wychudzony, jego twarz przypomina czaszkę. Zielona, postrzępiona bluza zwisa z niego jak ze stracha na wróble.

Okularnik zatrzymuje wzrok na szafie. Widzę jego uśmiech.

Brutalnie wyciągają mnie ze środka. Klęczę i płaczę.

– Żyjesz tu od początku? – pyta chudzielec.

Próbuję coś z siebie wydusić, lecz jąkam się tylko i bełkoczę. Może zatraciłem zdolność porozumiewania się z ludźmi innymi niż Marcel. W końcu kiwam głową.

– Jak się żywisz? Wychodzisz na zewnątrz?

Kręcę głową, że nie. I uświadamiam sobie, że zrobiłem błąd.

– Kto ci pomaga?

W akcie zupełnie dla mnie niespodziewanego bohaterstwa stwierdzam, że nie zdradzę. Niech mnie zabiją. Marcel uratował mi życie. Nie wydam go.

Okularnik podnosi nóż. Widzę krew na ostrzu i czuję dziwny smutek na myśl, że sąsiedzi już nigdy nie zadrapią.

Uciekam wzrokiem i dostrzegam komodę. Błagam w duchu, by nie zainteresowali się tymi zdjęciami, by nie zobaczyli na nich Marcela.

Okularnik jakby czytał w myślach. Podchodzi do mebla, ostrzem stuka po kolei w zakurzone ramki, podziwiając zdjęcia moich bliskich.

– Miła rodzinka – rzuca.

Potem podnosi delikatnie ramkę stojącą z boku, przygląda się przez chwilę zdjęciu i zamiera.

– Kto to? – Przykłada mi zdjęcie pod nos. Widzę, jak trzęsą mu się ręce. – Skąd go znasz?

Wysoki chudzielec łapie za ramkę i na widok fotografii wygłasza jedynie bełkotliwe:

– Ja pierdolę.

– To Marcel – stwierdzam, odzyskawszy mowę. On potrafi rozbudzić moją odwagę swą obecnością nawet na zdjęciu, myślę z podziwem. Zresztą, teraz to oni się boją. Muszę to wykorzystać i dodaję: – Mój przyjaciel.

– Przyjaciel – powtarza okularnik, jakby pierwszy raz w życiu usłyszał to słowo.

– Zrobimy tak, młody – mówi wysoki po chwili zastanowienia. – Pójdziemy sobie, zapomnimy, że cię spotkaliśmy, a ty zapomnisz, że nas spotkałeś. Nie powiesz – brudnym paluchem wskazuje Marcela – jemu.

– Zgoda. Obiecuję.

Widzę, jak wzdychają z ulgą. Podnoszą mnie z kolan.

– Wiesz, mało mnie obchodzi, kto jakich sobie dobiera przyjaciół – rzuca na odchodne okularnik – ale dobrze ci radzę. Uciekaj. Masz szansę, to spierdalaj jak najdalej.

Chcę ich zapytać dlaczego. Ciekaw jestem, jak w ogóle można się bać Marcela. Nie wypowiadam ani słowa.

– Ty nic nie wiesz, prawda? – pyta wysoki. Złośliwy uśmiech na jego twarzy miesza się z grymasem strachu. Efekt jest okropny. – Żyjesz tu sobie w złotej klatce. Twój wybór.

Nie odpowiadam. Odchodzą.

Resztę dnia spędzam skulony na wersalce, trzęsąc się z emocji. Czy oni wrócą? Czy komuś powiedzą, że się tu ukrywam?

Ale czy to ważne? Jutro wstanie szesnasty dzień i choćbym nie chciał, czeka mnie wędrówka na zewnątrz, by mieć co jeść. Jak tam sobie poradzę? Czy będę musiał dołączyć do podobnej bandy, by przeżyć?

Zapada zmierzch. To był bardzo paskudny dzień, a będzie tylko gorzej. Chcę zasnąć i zapomnieć.

I wtedy słyszę kroki.

Rozpoznaję je. Nie słyszę odgłosu przekręconego klucza i zastanawiam się, jak wytłumaczę Marcelowi dziurę w zamku.

– Nie śpij, noc jeszcze młoda – wita mnie z uśmiechem, wchodząc do pokoju. Obładowany jest niczym wielbłąd. W jednym worku przytargał butelki z wodą, w drugim jedzenie, w trzecim książki i podarunki.

Zapominam o wszystkim i zrywam się na równe nogi. Czochra mnie po głowie, co znaczy więcej niż najczulsze powitanie. Zaczynam rozpakowywać bagaże jak dziecko, którego matka wróciła z zakupów.

Marcel rzuca się na wersalkę, widzę, jak bardzo jest zmęczony.

– Dobrze wrócić do domu.

– Już myślałem, że będę musiał… – nie dokańczam, inaczej z pewnością bym się rozpłakał.

– Ktoś tu we mnie nie wierzy – rzuca żartobliwie. – Działo się coś ciekawego, kiedy mnie nie było? Słyszałem, że miałeś gości. – Zamieram. – Zieloni, co? Upierdliwe typki. Ale nie martw się, już nie będą cię nachodzić.

Kiwam głową, zastanawiając się, skąd ta pewność w głosie Marcela i chyba nie chcę wiedzieć.

– Jak długo zostaniesz? – pytam z nadzieją.

– Och, całe wieki. Potrzeba mi odpoczynku. Może nawet ze trzy dni.

Kiwam głową z zadowoleniem. Przez kolejne trzy dni będę tak bardzo bezpieczny.

Będę, prawda?

Kolejne trzy dni będą takie cudowne.

Będą, prawda?

Marcel przygotował niespodziankę. Każe mi zabrać teleskop i razem wychodzimy z mieszkania. Obiecuje, że wymieni zamek, a potem prowadzi mnie na górę. Ekscytuję się, bo już dawno nie byłem tak daleko. Kroczymy po ciemku, lecz wcale się nie boję. Kątem oka zauważam ruch, to pewnie Mistrz przyszedł zwabiony ciekawością.

Dochodzimy na ostatnie piętro i Marcel zapala latarkę.

– Dziś ma być zaćmienie księżyca – informuje mnie, a ja się głowię, skąd to wie bez Internetu.

Wchodzimy po drabince na dach bloku. Wieje tu przyjemnie, a pod nami rozpościera się olbrzymi, martwy krajobraz. Marcel podchodzi do krawędzi i staje na tle miasta. Wygląda jak król doglądający swego królestwa, niczym bóg ze światem u swych stóp.

Ja ustawiam teleskop.

– Wiesz, co to za światło, o tam? – pytam, wskazując na odległą iskierkę.

– Nie wiem – stwierdza. – Ale któregoś dnia się dowiem.

Niebo wygląda majestatycznie usłane tysiącami gwiazd. Widać Drogę Mleczną, po raz pierwszy widzę ją w całej okazałości, jest piękna i tajemnicza. Księżyc czerwieni się niczym pokryty krwią. To dziwne, że nawet tak odległe światy wyglądają teraz inaczej.

Marcel przykłada oko do szukacza i ustawia teleskop, ciesząc się jak dziecko. Mógłbym go teraz zapytać o tak wiele rzeczy, lecz boję się i nie chcę. Czasami lepiej nie wiedzieć.

Jeszcze raz spoglądam na dziesiątki bloków z wielkiej płyty. Wydają się bliskie i odległe zarazem. Za nimi rozciąga się pokryty mrokiem świat. Wiem, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym będę musiał tam się udać. Kiedyś, lecz jeszcze nie teraz.

 

Opowieść druga

Pewnego dnia

Oto moje rodzinne miasto – otulone mrokiem, rysuje się niewyraźnie w tle drogi usłanej wrakami samochodów. Każdego dnia od zagłady marzyłam, by tu wrócić. I prawie się udało. Dzieli mnie od niego jeszcze jedna przeszkoda – stado włóczących się wszędzie dookoła umarłych.

Siedzimy w samochodzie obmywanym strugami deszczu. Jeden z trupów uderza w boczną szybę, przegniła klatka piersiowa rozpłaszcza się na szkle, a po chwili już go nie ma. Gabriel chyba przestał oddychać ze strachu. Ja prawie się nie boję, bo znam moje autko. Przyciemniane szyby i zapach maskujący receptury pewnego Belga wystarczą, byśmy byli niewidzialni.

– To prawda, że Szary ma wśród swoich kowbojów? – pytam cicho. Chcę o nim wiedzieć wszystko, już dawno zaczęło to zakrawać na obsesję.

– Jak z nim byłem, to jeszcze nie miał.

– Trzeba mieć jaja, by wsiąść na konia i przemieszczać takie stado – mówię z niechętnym uznaniem.

Nie odpowiada. W ogóle mało mówi. Był z Szarym od początku, uciekł po dwóch latach.

– Opowiedz mi o nim, Gabrielu.

– Nie nazywaj mnie tak.  

– Wolisz Gabrych? – Szczerze mówiąc, to miano bardziej do niego pasuje. Jest ogromny, brzydki i łysiejący. Przed zagładą takiego jak on mogłam zaszczycić co najwyżej jednym spojrzeniem, w którym rozbawienie mieszało się z litością, a minutę później nie pamiętałabym o jego istnieniu. – Gabriel to piękne imię.

Przybiera minę zbitego psa i już wiem, że niewiele z niego wyciągnę.

Leje coraz mocniej. Świat za szybami samochodu rozmywa się, jakby ktoś oblał go czymś żrącym.

– Szary to chyba przydomek, prawda? – zastanawiam się głośno. – Znałam kiedyś chłopaka o takim nazwisku. Może to on? Ile ma lat?

– Przed trzydziestką. Mniej więcej.

– Dlaczego od niego zwiałeś?

Cisza.

– Jesteś tu ze mną, więc musisz skurwiela nienawidzić. Czemu?

Wodzi wzrokiem po niewyraźnych sylwetkach umarłych. Nie mówi ani słowa.

– Trzy pierdolone lata – odzywam się za to ja i już wiem, że powiem wszystko. – Trzy lata, by wrócić. Tak to jest, gdy apokalipsa złapie cię na emigracji. Przebyłam całą Anglię, by się dowiedzieć, że w Eurotunelu jest tak gęsto od trupów, że palca nie wciśniesz. Po kilku miesiącach znalazłam człowieka, który był gotów popłynąć na kontynent. Co prawda do Belgii, bo był Belgiem, ale dobre i to. Na łodzi zmieściło się nas trzynaścioro, dziewięcioro utonęło. Później przyłączyłam się do grupy, którą dowodził wielokrotny morderca, bo przemieszczali się na wschód. W Niemczech zostałam porwana i wcielona do bardzo nieciekawego haremu. Kiedy grupę moich porywaczy rozbiła inna, dołączyłam do nich. Dowódcy mieli ciągoty w stronę nazizmu i musiałam stawać na głowie, by ukryć, że jestem Polką, inaczej trafiłabym do ich obozu. Zabiłam dwóch, nim uciekłam. Podróż przez Polskę zajęła mi trzy paskudne miesiące. W końcu trafiłam na Murarza. I oto cała historia. Trzy pierdolone lata pełne nadziei, że ktoś z moich bliskich przeżył. I rzeczywiście, przeżył. Moja ukochana, malutka siostra. A ten skurwiel, ten jebany szary rzeźnik, ją zaszlachtował.

Oczywiście, oczy pełne łez. A tak się starałam zgrywać twardą.

– Nie było mnie przy tym – odparł Gabriel.

– Tyle potworów, tyle skurwysyństwa widziałam w tym naszym nowym świecie, a wszystko razem wzięte nawet w połowie nie… – I tylko macham, pokazując miasto, inaczej zacznę łkać.

Zdaję sobie sprawę, jak bardzo się boję. Nie tych kreatur na zewnątrz ani bydlaka, który trzęsie moim miastem. Obawiam się, że stanę się taka jak on. Że też zabiję dziecko.

Murarz przyjął mnie do swej grupy, nakarmił i wyleczył. Rządził twardo, ale sprawiedliwie. Przygarniał prawie wszystkich z okolicy, wybudował mury, za którymi było bezpiecznie.

W moim mieście sprawy wyglądały inaczej. Po zagładzie utworzyły się przynajmniej cztery grupy i zaczęły walkę. Szary przewodził największej. Niektórzy uważali, że zjednał sobie towarzyszy mądrością i zaradnością, a gdy przyszło mu zabić po raz pierwszy, zrobił to z łzami w oczach. Inni twierdzili, że jego droga od początku usłana była trupami, strachem i przemocą. Po kilku miesiącach rozbił jedną z grup i zagarnął tych, którzy przeżyli, inną zmusił do opuszczenia miasta. Z trzecią – którą nazywano zielonymi, gdyż jej członkowie zawsze nosili ubrania w tym kolorze – zawarł kruchy rozejm.

Ostatniego lata coś się jednak wydarzyło. Konflikt wybuchł ponownie i Szary zaczął eksterminację.

Kiedy Murarz spostrzegł, jak ciągnie mnie do rodzinnego miasta, urządził spotkanie ze swoim szpiegiem w szeregach Szarego. Znałam gościa. Na imię było mu Michał. W poprzednim życiu znałam pół miasta, więc nie było to wcale zaskakujące.

Wyraz twarzy Michała – pełen dziwnego bólu i zaskoczenia – nie wróżył dobrze.

Moja malutka siostra przeżyła zagładę, powiedział mi, nie patrząc w oczy. Zaopiekował się nią jakiś mężczyzna, chyba sąsiad, który niestety ubierał się na zielono.

Ponoć walczyli dzielnie. Szary ponosił duże straty i zaczął uciekać się do najpodlejszych sztuczek. Wziął zakładników, a kiedy zieloni nie chcieli się poddać, zaczął zabijać. Wśród nich była moja siostra. Skurwiel osobiście strzelił jej w głowę. A gdy w końcu zmiótł wrogów z powierzchni ziemi, został samodzielnym władcą swego małego, martwego królestwa.

Gdy patrzę na jego i moje miasto, czuję się jak worek skóry wypełniony czystym gniewem.

– I co robimy? – pyta Gabriel.

Nie wiem. Sytuacja nie wygląda dobrze. Jeśli ruszymy, martwi otoczą nas ciasnym kokonem. Wszystkie skuteczne sposoby odwrócenia ich uwagi mogą zostać zauważone przez ludzi Szarego. A czekać nie możemy, zbyt wiele do zrobienia przed świtem.

– Gdzieś przed nami, dwadzieścia, góra trzydzieści metrów, jest podziemne przejście dla pieszych. Jeśli wyjdziemy z auta i przebijemy się przez stado, możemy tam zeskoczyć, barierka zatrzyma trupy. – Myśl o pozostawieniu samochodu jest dziwnie bolesna. Zabrał mnie do domu z tak daleka. – Kiedy wrócimy, może ich już nie będzie.

W mroku i strugach deszczu trudno ocenić, ilu otacza nas umarłych. Równie dobrze może być ich dwudziestu albo milion. Ustalam z Gabrielem szczegóły, a potem zamykam oczy i łapię za klamkę.

– Teraz.

Ciemność, a w niej czarne, snujące się żałośnie kukły wyglądające jak prowadzone podmuchami wiatru. Biegnę. Przebudzają się nagle, unoszą głowy, powoli, lecz z zadziwiającą synchronizacją, jakby ćwiczyły to od miesięcy. Odpycham jedną istotę, za plecami słyszę drugą. Gabriel jest gdzieś obok, za chwilę znika, by znów się pojawić. A może to jeden z umarłych? Są coraz głośniejsze, podnoszą ręce. Gabriel strzela po raz pierwszy, stłumiony huk zatraca się w zawodzeniu trupów.

Po prawej pojawia się ekran dźwiękoszczelny, umarli napierają na nas już tylko z trzech stron świata. Gdzie ta cholerna barierka? Droga ciągnie się i ciągnie, mogłabym przysiąc, kilometrami. Staruszka, której brakuje ćwierci twarzy, staje przed nami i po chwili upada, gdy trafiam ją za drugim strzałem. Gabriel jest tuż za mną, po lewej ciemność gęstnieje, zbiera się ich coraz więcej.

Jest! Przeskakuję barierkę i spadam w czerń. Gabriel ląduje tuż obok.

Jakbyśmy znaleźli się w innej krainie – żadnego umarłego, cisza i spokój. Oprócz tłumu nad nami, który napiera jak podczas otwarcia supermarketu. Ruszamy w ciemność wypełnić to, co polecił nam Murarz.

Nie podoba mi się ta misja. Powinniśmy tu przyjechać i zabić Szarego. To byłoby sto razy trudniejsze, ale tysiąckroć bardziej satysfakcjonujące. Zadamy mu jednak inny cios i zaszachujemy.

Michał powiedział nam coś bardzo ciekawego. Szary dość często tajemniczo znika. Długo nikt nie wiedział, dokąd się udaje i co wtedy robi, lecz w końcu wtajemniczył w swój sekret kilku zaufanych ludzi, w tym naszego informatora. W jednym z mieszkań trzyma jakiegoś młodego chłopaka. Może krewnego, może kochanka, nie wiadomo. Niedługo po tym, jak to ujawnił, zaczęła się czystka zielonych; Michał stwierdził, że te dwie sprawy mogą być ze sobą jakoś powiązane.

W każdym razie dla Szarego chłopak jest naprawdę ważny. Dlatego Murarz postanowił go uprowadzić.

Wiele do stracenia nie mamy. Szary coraz śmielej wyścibia nos poza granice miasta. Po zgładzeniu zielonych zaatakował znowu i wyrżnął mieszkańców małego miasteczka. Jeśli przyjrzeć się mapie, osada Murarza jest kolejna. Gdy nasza misja się uda, wojna albo wybuchnie dużo szybciej, albo wcale.

Czy zakładnik rzeczywiście da nam bezpieczeństwo? Jeśli chłopiec to brat, którego Szary trzyma w kryjówce, jest cień szansy, że się uda. Wiem, ile sama zrobiłabym dla siostry. Czuję kolejne ukłucie bólu. Kolejne wątpliwości i paskudny strach.

Jest coś majestatycznego i bardzo smutnego w opuszczonych, stojących w mroku budynkach osiedla. Między nimi hula wiatr, a umarli wędrują bez żadnych przeszkód. To dlatego Szary ulokował się koło rynku, w labiryncie kamieniczek. Jego wzrok na pewno sięga daleko, dlatego przemykamy przyklejeni do bloków i sklepów lub skryci wśród drzew. Widzimy pojedynczych umarłych, lecz wszystkich z daleka.

– Mi Szary też kogoś zabił – wali prosto z mostu Gabriel, aż zatrzymuję się na chwilę. – Ja i taka dziewczyna… spiknęliśmy się po zagładzie. Opiekowałem się nią. Lubiłem ją bardzo, ona mnie chyba też. Przyjechaliśmy tu. A on, Szary, ma takiego przydupasa-psychola, Janek mu na imię. Używa go do najbrudniejszej roboty. Szary mi ją zabrał i oddał temu sukinsynowi. Nie protestowałem. Oni byli ważni, a ja byłem nikim. Nawet gdy się dowiedziałem, kim Janek jest, gdy usłyszałem, co robi dziewczynom od zielonych, jak je gwałci, okalecza, jak urządza polowania, to nic nie zrobiłem. Bo się bałem, bo z Szarym czułem się bezpiecznie, bo miałem nadzieję, że Janek dla swojej żony będzie dobry. A potem umarła. Na serce, powiedział Szary. Ale ja wiedziałem, że to nieprawda. Długo szanowałem Szarego. Robił okropne rzeczy, a ja myślałem, że to dla naszego dobra, bo sporo trzeba poświęcić, by przeżyć. Ale po jej śmierci, doszło do mnie, że Szary doskonale wiedział, na co ją skazuje. Więc skoro jest gotów poświęcić każdego dla dobra grupy, to jaki sens ma ta grupa? Powinienem iść i wykończyć ich obu, a zwiałem jak tchórz.

– Ale jesteś tu teraz – mówię cicho.

– I cały czas się boję.

– Może ten cały Janek będzie miał dziś wartę. – Uśmiecham się tak, że bałabym się spojrzeć w lustro.

Chłopca stale obserwuje dwóch wartowników, a my wiemy skąd. Podejście ich nie powinno być trudne – nie mają pojęcia, że ktoś o nich wie.

Widzimy już blok, gdzie ukrywa się młody. Czas zacząć przedstawienie. Pierwszy strażnik gnieździ się w starym salonie fryzjerskim, na piętrze niedużego pawilonu. Wchodzimy cicho po schodach. Przez szyby ozdobione wizerunkami uśmiechających się w ciemnościach pięknych ludzi widać jakąś sylwetkę. Siedzi na obrotowym fotelu, jakby czekając na obcięcie, lecz nie przed lustrem, a przed oknem. Śpi?

Nie śpi. Jego głowa podryguje delikatnie. Drzwi są zamknięte, lecz w jednej z szyb udaje mi się wymacać dziurę nie większą od pięści.

Gabriel nerwowo kiwa głową, gdy powoli celuję, opierając lufę o ostre szkło. Jeśli chybię, rozbiję okno, a taki dźwięk niesie się w pustym świecie bardzo, bardzo daleko… Wstrzymuję oddech.

Postać obraca się, jakby wyczuła nas jakimś dodatkowym zmysłem. Na uszach ma słuchawki, a na twarzy przerażenie. Lekko koryguję i pociągam za spust, dziękując temu komuś, kto wynalazł tłumik do pistoletu.

Drugi z wartowników czeka w bloku naprzeciwko. Podchodzimy od strony balkonów. Ja wdrapuję się na pierwsze piętro – pełna wdzięczności tym razem dla mieszkańców parteru, że założyli kraty – i z gracją słonia przerzucam ciało przez balustradę. Gabriel składa wizytę w pionie obok.

Kucam obok drzwi balkonowych i spoglądam ostrożnie. Nic nie widzę, ale coś tam hałasuje. Trup. Przez chwilę myślę, że pomyliliśmy mieszkania – kto trzyma umarłego w swojej kryjówce? – ale dochodzi do mnie, że to prawdopodobnie po prostu malownicze zabezpieczenie.

Martwy wyczuwa mnie i po chwili już napiera na szybę – dzielą nas milimetry kruchego szkła. Nie wiem, co robić, do głowy przychodzą mi tylko kolejne przekleństwa. Niedługo potem ktoś otwiera z piskiem drzwi pokoju, a ja chowam się i zaczynam modlić.

Trup pada na podłogę. Unoszę broń.

– To ja.

Łapię się parapetu i oddycham z ulgą.

– Nie zamknął drzwi do mieszkania – mówi Gabriel. – Może myślał, że te od klatki schodowej wystarczą, mieliśmy farta.

Kiwam głową i ruszamy po chłopca.

Po całym tym szaleństwie – ucieczkach, wspinaczkach i skradaniach – wędrówka na ósme piętro, gdzie ten mały sukinsyn zamieszkał chyba nam na złość, to zdecydowanie zbyt wiele. Siadam pod drzwiami, sapiąc jak po przebiegnięciu trzech maratonów. Gabriel jest w lepszej formie, wypatruje czegoś przez okno.

– Szary jest gdzieś tam. – Wskazuje grubym paluchem fragment świata równie ciemny jak każdy inny. – Nigdy nie palimy… nie paliliśmy świateł. Noce to jeden wielki strach.

– Widać tam coś ciekawego?

– Idzie stado i to całkiem niedaleko. Ale chyba przejdzie obok.

Jeśli kiedyś odrodzi się telewizja, Gabriel mógłby zostać pogodynką. Zapowiadałby zombie zamiast deszczu.

Po chwili odpoczynku podchodzę do okna i wypatruję miejsca, gdzie mieszkałam. Nie widać go jednak. Za daleko. Może to i lepiej.

– Bierzemy się do roboty – mówię. – Zapukajmy. Może sam nam otworzy.

– Wątpię. – Mimo to stuka.

Nic. Więc czas na głośniejsze i mniej kulturalne rozwiązanie. Gabriel napiera na drzwi kilka razy. Zamek, który wygląda na niedawno wstawiony, trzyma się dzielnie, ale w końcu kapituluje.

W środku śmierdzi. Idziemy powoli, kolejne fragmenty mieszkania wyłaniają się z ciemności, kiedy pada na nie światło latarek. W przedpokoju obok szafki stoi butla gazowa, a na niej garnek. Ktoś tu niedawno robił sobie kolację. W kuchni dostrzegam coś wielkości człowieka i serce podchodzi mi do gardła, ale to tylko teleskop wycelowany wysoko w niebo. W małym pokoju czeka pościelone łóżko, a na nim rzucona niedbale książka.

– Za dzieciaka lubiłeś się bawić w chowanego, Gabrielu?

Nie odpowiada.

– Zawsze byłam w tym dobra. Lubiłam szukać. Zawsze znajdywałam.

W dużym pokoju jest tylko jedno miejsce, gdzie mógł się ukryć.

– Wyłaź z tej szafy. – Chyba nie jestem zbyt przekonująca, bo Gabriel musi go wyciągnąć. Robi to delikatnie, jakby wyjmował garnitur na niedzielę. Chłopiec się trzęsie. Jest starszy, niż się spodziewałam, ma z piętnaście lat. Dzikim spojrzeniem omiata pokój, jakby gdzieś w ciemnym rogu miał czekać ratunek. Potem klęka.

Czy tak samo bała się moja siostra, gdy Szary po nią przyszedł? Jego strach działa na mnie jak lekarstwo. Wizja mózgu chłopca zdobiącego ścianę – choć tak perwersyjnie sprawiedliwa – wydaje mi się odrażająca jak nigdy dotąd.

– Spokojnie – mówię. – Rób, co każemy, okaż trochę dobrej woli, to nikomu nie stanie się krzywda. – Wyciągam z kieszeni buteleczkę. – Na początek wypij.

– Co… co to?

– Tak dokładnie to sami nie wiemy. – Silę się na uśmiech. Efekt musi być przerażający.

– Nie… nie wypiję. – Wzdycham. Chłopiec zaczyna łkać, znów rozgląda się rozpaczliwie. – Ja… mam przyjaciela.

– Gratuluję znajomości. A teraz pij.

– Znacie Marcela? On jest moim przyjacielem. – Kiwa głową w stronę komody.

– I w tym cały twój problem, młody – podsumowuje Gabriel. – Pij.

– Nie.

Gabriel przystawia mu pistolet do głowy i kończy się bohaterskie dziesięć sekund chłopca. Łyka truciznę, aż mu się uszy trzęsą. Ja tymczasem podchodzę do komody.

Marcel. Marcel Szary. Zdjęcie w brzydkiej, brązowej ramce potwierdza moje przypuszczenia. Znam go. Znałam.

Chodziliśmy do jednej klasy. Przez kilka lat siedział dwie ławki dalej. Kolejne obrazy przelatują mi przez głowę, tak kolorowe, jakby wyjęte z innego świata. Ciepłe czerwcowe dni i wspólne klasowe wagary. Zimowe poranki, gdy przed lekcjami przepisywałam od niego prace domowe. Przerwy przed WF-em i chłopcy próbujący nas podglądać w szatni. Wycieczka w góry, podczas której pierwszy raz zapaliliśmy trawkę. Lubiłam go.

Chłopiec jęczy głośno, gdy miażdżę butem fotografię, potem płacze, jakbym naprawdę skrzywdziła mu przyjaciela.

Kucam, by spojrzeć mu prosto w oczy. Marze się i ryczy.

– Zamknij ryj i słuchaj. Chodzi nam o to, byś przeżył. A tak się składa, że właśnie wypiłeś truciznę. Nie rozumiesz? Murarz, taki jeden, który nas tu przysłał, jako jedyny wie, co ci daliśmy i ma dla ciebie antidotum. Ale musimy do niego dotrzeć. Więc jeśli chcesz żyć, to żadnych krzyków. Żadnych ucieczek. Trzymasz się nas. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, zostaniesz zakładnikiem i włos ci u nas z głowy nie spadnie. Jak pójdzie źle, za dwa dni będziesz sztywny. Łapiesz?

– Tak.

– To wstawaj. Czas na nas.

Nie opiera się przy kneblowaniu ani przy krępowaniu rąk, a potem idzie posłusznie. Cały czas się rozgląda, przez co na każdym z ośmiu pięter mam wrażenie, że Szary zaraz wyłoni się zza rogu. Zatrzymujemy się na chwilę przed drzwiami klatki schodowej, bo chłopiec chyba boi się wyjść. Szturcham go jednak i już jesteśmy na zewnątrz. Teraz musimy tylko wydostać się z miasta. Najtrudniejsze za nami. Poszło aż za łatwo.

Po ledwie kilku krokach przed nami z mroków rodzi się sześć czarnych sylwetek. Mierzą do nas z broni. Odruchowo zasłaniam się chłopcem i przystawiam mu lufę do głowy. Przez chwilę nikt się nie rusza, nikt nic nie mówi, słychać tylko deszcz.

– Puść go – odzywa się jeden. Nie widzę twarzy, lecz głos brzmi znajomo.

– Marcel Szary? – na wpół pytam, na wpół stwierdzam.

Postępuje krok bliżej i czeka, przerażająca czarna sylwetka na tle martwego miasta. Mogłabym go teraz zastrzelić. Nigdy niczego nie pragnęłam równie mocno. Ale wtedy ja bym zginęła, i Gabriel by zginął, i chłopiec. A także dziesiątki innych, bo nowego dowódcę ludzi Szarego pewnie nic by nie powstrzymało od wojny. Oczami wyobraźni widzę Murarza, który mi to wszystko tłumaczy.

– Naprawdę myśleliście, że można wjechać do mojego miasta ot tak, niepostrzeżenie? – dziwi się Marcel. – Nie da się. Widzę wszystko. A teraz oddaj chłopca.

– Wiesz, kim jesteśmy? – pytam.

– Ludźmi Murarza. Twojego kolegę znam bardzo dobrze, co nie, Gabrych? O tobie słyszałem niewiele. Jest coś, o czym powinienem wiedzieć?

Jest? Oczywiście, że jest.

– Zabiłeś mi siostrę, pierdolony skurwysynie. – Chłopiec, który przez ostatnią chwilę nie dawał znaków życia, wzdryga się tak, że prawie go puszczam. Chyba zaraz znów zacznie łkać.

– Siostrę – Marcel powtarza tępo.

– Co, zabiłeś tak wiele dzieci, że nie pamiętasz? Dziewięć lat, jasne włosy, zastrzelona, gdy tłumiłeś zielonych. Coś ci się przypomniało?

– Pamiętam. Oczywiście, że pamiętam. – Wydaje mi się, że słyszę w jego głosie coś autentycznie bolesnego, choć dobrze to maskuje. – Więc jesteś stąd? Możemy się dogadać. Oddaj mi Adasia, a będziecie mogli odejść, a nawet zostać z nami, jeśli będziecie chcieli. Doceniam wasz spryt.

Gabriel chyba nie jest zachwycony propozycją, bo wybucha śmiechem. Nigdy wcześniej nie słyszałam tak obrzydliwego rechotu, gdyby poćwiczył, mógłby nim unicestwiać wrogów.

– Chłopiec wypił truciznę – mówię. – Umrze za dobę lub dwie. Tylko Murarz wie, jakie mu podać antidotum. Puścicie nas albo będzie po nim.

– Truciznę. – Udało mi się zbić go z tropu. Myśli. Czerń wokół nas zaczyna się poruszać. Głosy wabią umarłych.

– To ja na to wpadłam – kłamię, by mu dopiec. – Jakiś cyjanek czy coś tam. Nie wiem. Nigdy nie byłam dobra z chemii, pewnie pamiętasz.

Jego spojrzenie się zmienia, poznał mnie, lecz stara się tego nie okazywać.

– Potrzebujecie chłopca jako zakładnika. Więc nie możecie go zabić.

Wiem, o czym myśli Marcel. Jeśli mnie puści, wyjdzie na słabego wśród swoich ludzi. Jeśli mnie zabije, chłopiec zginie. Chyba że… zabije nas, odzyska chłopca, zaatakuje i pojmie Murarza w jakiejś szalonej, błyskawicznej wojnie, nim młody wykituje. Opcja bardzo ryzykowna, ale może dla niego najlepsza.

– Nie możecie go zabić – powtarza. Zaczynają trząść mi się ręce.

Gdzieś na skraju widzenia porusza się coraz więcej cieni. Nasz nocny spektakl przyciąga widzów. To chyba stado, które widział Gabriel. Dwóch towarzyszy Szarego chowa pistolety i wyciąga noże.

– Widzicie księżyc? – Odpowiada mi pełna zdumienia cisza. Wyciągam drugą broń, bez tłumika. – Ja też nie, ale ten skryty za chmurami drań podsłuchuje. – Pierwszy huk wstrząsa całym światem. – Trafiłam? Chyba nie… Dalej wisi. – Wypalam ponownie.

– Przestań, wariatko! Wszyscy zginiemy! – ryczy Szary, lecz nie ma odwagi, by zrobić coś więcej.

Strzelam trzeci, czwarty, piąty raz. Głośno tu jak na powitanie nowego roku. Teraz wystarczy poczekać.

Stado uderza nas od strony Szarego, jakieś pojedyncze sztuki napierają z drugiej. W kilka chwil stajemy się wyspą na morzu umarłych i wszystko eksploduje chaosem. Padają strzały, ktoś ciacha nożem, sylwetki umarłych mieszają się z postaciami żywych. Gabriel pada, chyba postrzelony, a potem znika mi z oczu. Szary sieka na prawo i lewo jak wściekły kundel, jednego z jego ludzi konsumuje trzech umarłych.

Przedzieram się z chłopcem w kierunku, gdzie jest ich najmniej. Strzelam z dwóch pistoletów, ale trafiam tylko z prawej dłoni. Umarły rzuca się na dzieciaka, lecz odpycham truchło. Wyszczerza zęby, rzuca się na moją nogę, trafiam go w ostatniej chwili.

Jeden z przydupasów Szarego rusza za nami z uniesioną bronią, lecz nie jest pewny, czy wolno mu mnie zabić, więc nie strzela. Za to ja trafiam go w brzuch, postrzał nie jest śmiertelny, lecz po sekundzie ucztuje już na nim dwóch umarłych.

– Moi ludzie są wszędzie! – słyszę krzyk Szarego z oddali. – Nie uciekniesz!

Zostawiamy za sobą stado i biegniemy w losowo wybranym kierunku. Jeśli Marcel naprawdę ma rozstawionych wokół ludzi, jestem już martwa. Wystarczy jedno naciśnięcie na spust.

– Kiedy wybuchła zaraza, były wakacje, dobrze pamiętam? – Chłopiec kiwa głową. – Więc powinno być pusto.

Pytam, bo – los bywa przewrotny – przed nami wyrasta budynek szkoły. Kilkusegmentowy labirynt o wielu wejściach i wyjściach, który znam doskonale. Idealny na kryjówkę. Doskonały, by zgubić pościg. Może nadarza się jakaś szansa, a jeśli nie, to zawsze warto poczekać do rana, wtedy młody powinien mieć pierwsze objawy. I wrócimy do negocjacji.

Jedno z tylnych wejść prowadzi do długiego korytarza biegnącego wzdłuż sal gimnastycznych. Zbyt dużo tu okien, aby włączyć latarkę, więc poruszamy się po omacku. Nie słychać żadnych umarłych. Kolejny korytarz jest szerszy, łączy kilka segmentów, o mało nie łamię nóg na schodach, choć liczą tylko trzy stopnie.

– Przeczekamy tu noc – szepczę do chłopca. – Chodziłeś do tej szkoły? – Potwierdza stęknięciem. – Ja też. Którędy stąd najbliżej do piwnic przy sklepiku? W ciemności całkowicie straciłam orientację.

Zaczyna prowadzić.

W piwnicach w końcu mogę włączyć latarkę. Niewiele zaszło tu zmian od czasu, gdy sama się tu uczyłam. Z jednej strony szafki dla uczniów, z drugiej rzadko używane sale, dalej sklepik. Gdyby uprzątnąć kurz, miejsce sprawiałoby wrażenie, jakby po wzejściu słońca miało wypełnić się dziećmi. Coś przemyka nam przed nogami. W promieniu latarki widzę kota z upolowaną myszą w pysku. Wcale nie ucieka, jeży sierść, jakby się gotowił do walki.

– Spierdalaj.

Idziemy dalej, na koniec piwnic, gdzie z rzadka zapuszczał się jakikolwiek uczeń. Przestrzeliwuję zamek w ostatnich drzwiach, za którymi czeka na nas cmentarzysko starych, poobklejanych gumami ławek i ledwo trzymających się na nogach krzeseł. Pod ścianą stoją zgniłozielone tablice i stare szafki, a w powietrzu unosi się zapach stęchlizny. Wybieram dwa najsolidniej wyglądające krzesła i siadamy w najciemniejszym kącie pomieszczenia.

– Byłeś tu kiedyś? W tym magazynie? – Trzeba czymś zabić czas.

Nie był.

– Ja raz. Nosiłam z koleżankami krzesła, a chłopcy ławki. To było… nie pamiętam z jakiej okazji. Może jakieś święto albo przedstawienie. Dziwne, że to noszenie tak dobrze wryło mi się w pamięć. Nudzę cię, co?

Zaprzecza. Prawdziwy dżentelmen.

Po co mu to mówię?

– Rozumiesz, że musimy się wydostać z miasta, prawda? Zdejmę ci ten knebel, bo się zapowietrzysz, ale nie próbuj krzyczeć, inaczej oboje umrzemy.

Kiwa, że rozumie. Odsłaniam mu usta.

– Więc jak to się stało, że zostałeś najlepszym przyjacielem Marcela Szarego?

– To mój sąsiad. Kiedy się zaczęło, byłem sam. On mnie znalazł, pomógł mi. Nosił wodę i jedzenie. Dbał o mnie.

– Dlaczego?

– Co?

– Dlaczego o ciebie dbał? Czemu nie odstrzelił ci głowy, jak to ma w zwyczaju?

Chłopiec klika razy otwiera usta, lecz nie potrafi sformułować odpowiedzi.

– Wiedziałeś, że kiedy się tobą nie zajmował, lubił mordować dzieci?

– Nie… to znaczy… ja zacząłem się czegoś domyślać… że nie jest taki, jak…

– I nie przeszkadzało ci to?

– Przeszkadzało.

– Ale zostałeś przy nim – stwierdzam karcącym głosem. – Nie uciekłeś.

– Niby dokąd?

Dobre pytanie, na które nie znam odpowiedzi.

– Masz jakiś pomysł, jak się stąd wydostać? Może Szary coś wspominał o samochodach? Nie uruchomił czasem linii autobusowej?

O proszę, prawie się uśmiechnął. Muszę być ostrożna, bo jeszcze mnie polubi.

– Marcel nie lubi opowiadać, jak jest na zewnątrz.

– Tu akurat mu się nie dziwię. Wymkniemy się jakoś. Coś wykombinuję. Murarz to porządny człowiek, lepszy od twojego Marcela. Będzie ci u nas dobrze.

– Zostanę zakładnikiem? Jak syn władcy, co przegrał wojnę?

– Coś w tym rodzaju.

Nie mogę odczytać z jego twarzy, co o tym myśli. Milczymy. Jest cicho. Aż za cicho.

– Nie spotkaliśmy w szkole żadnego umarłego – głośno myślę. – Wiem, że w wakacje powinno być pusto, ale aż tak? A może Szary wyczyścił szkołę. Jeśli tak, dlaczego?

I wtedy dobiega nas odgłos kroków. Skądś daleko, ponad nami. Na początku cichsze od bicia serca, lecz z każdą chwilą coraz głośniejsze. Później trzaskają drzwi i wszystko milknie.

– Dwie albo trzy osoby – szepczę. – Dokądś weszły. Mogą być w każdym miejscu w szkole. Trochę to było przerażające, nie?

Zgadza się niepewnym skinieniem głowy.

– Damy sobie radę – zapewniam. – No chyba, że to profesor Wiśniewski, wtedy mamy przerąbane. A wyglądał na takiego, co nie przestałby pracować nawet po końcu świata. Uczył cię?

– Tak. Był… wymagający.

– Nie był wymagający, tylko zdrowo pierdolnięty. Prawie powtarzałam przez niego klasę. Raz wstawił mi pałę za to, że…

Krzyk. Jakby ktoś rozdarł noc na strzępy.

– Kto to? – pyta chłopak.

Kolejny wrzask, jeszcze głośniejszy. Pełen bólu i strachu. Znajomy.

– To ten twój wielki przyjaciel?

– Żaden z niego przyjaciel – mówię i prawie wsadzam sobie całą pięść do ust. Co teraz? Gdyby zginął, nie byłoby problemu.

– Nie ratowałaś go – zarzuca mi szczeniak. – Tam u was zostawia się towarzyszy na śmierć?

Kolejny krzyk, potężny. Mam wrażenie, że zaraz skruszy ściany.

– Ratowałam ciebie. I myślałam, że już po nim. Kiedy przeżyjesz tyle co ja, oduczysz się przywiązywać do ludzi. – Sama nie jestem przekonana do tego, co mówię. Gabriel był moim kompanem, sam zgłosił się, by mi pomóc. Żeby tamta dziewczyna, której imienia nawet nie poznałam, mogła zaznać choć trochę spokoju. 

A teraz mają go i torturują. Wiem, że pomagając mu, najprawdopodobniej wpakuję się w pułapkę.

Z każdym kolejnym krzykiem cierpię coraz bardziej. Ten ktoś na górze torturuje nas oboje.

– Taki jest twój przyjaciel Marcel – mówię, wyładowując złość na chłopcu. Wygląda jak świeżo otynkowana ściana, a w oczach ma łzy.

Mogę tu czekać do rana i liczyć, nie wiadomo na co, albo pomóc Gabrielowi. To moja szkoła, mój teren. I mój przyjaciel. Idę.

– Zostań tu – mówię do chłopca. – Jeśli nie wrócę, to pokaż się Szaremu i módl, by odesłał cię do Murarza.

Opuściwszy piwnice, czuję się, jakbym weszła do serca Szarego, tak tu ciemno. W końcu zapalam latarkę, bo prędzej chłopiec umrze od trucizny, niż dojdę na miejsce.

Docieram na korytarz, gdzie ścianę ozdabia wielkie zdjęcie patrona, a obok wiszą fotografie różnych roczników. Gdzieś tu jestem ja i Marcel. Mój wzrok przykuwa jednak gablota, w której wyeksponowano największe sukcesy szkoły.

Ktoś zostawił w niej dziecięcy rysunek i zrobił to całkiem niedawno. Wątpliwe arcydzieło przedstawia mężczyznę stojącego za kolorowymi budynkami. Podpisane jest koślawym pismem: „Marcel, nasz przyjaciel i obrońca”.

Gdyby nie było za szkłem, dorysowałabym skurwielowi trzymaną w dłoni obciętą głowę dziecka.

Idę dalej, nikt mnie nie niepokoi, co samo w sobie jest dość niepokojące. Na piętrze jednego z segmentów widzę światło sączące się przez szparę pod drzwiami. Więc to tu. Jeśli z ciemności ma wyjść stu ludzi Szarego, wyjdą teraz. Robię kilka kroków, mocno ściskając broń. Nikogo nie ma.

Za drzwiami cisza zapadła już chwilę temu, lecz mam pewność, że to za nimi cierpi Gabriel. Podchodzę powoli. Przykładam ucho.

– …na kombinerki? – pyta jakiś mężczyzna. – Co sądzisz, Gabrych? Kombinerki będą w sam raz.

Lekko naciskam klamkę.

Znam tę salę. Gdyby ławki nie były poprzesuwane, mogłabym wskazać, którą zajmowałam ja, a którą Marcel. Wchodzę z uniesioną bronią. Gabriel siedzi na środku, zgięty prawie w pół, przypomina wielką szmacianą lalkę. Jest zalany krwią. Stoi nad nim niewysoki człowieczek w olbrzymich okularach. Zerka na mnie zdziwiony i wyciąga broń, ale jestem szybsza. Osuwa się na kolana, z jednej ręki wypada mu pistolet, a z drugiej kombinerki.

– Jak ci na imię, drogi rezydencie tej klasy? – pytam grzecznie.

– Ja… Janek. – Przyciska dłoń do krwawiącego boku. – Nie strzelaj. Proszę. Pomóż.

– Jeśli okażesz się pomocny. Muszę wydostać się z miasta. Jakieś sugestie?

Nie wierzę w to, co widzę. Wsadza rękę do kieszeni, powolutku wyjmuje kluczyki i rzuca mi je.

– Czarna mazda, na parkingu przed wejściem. Zabierz, tylko mnie nie zabijaj.

Mam ochotę poprosić, by rzucił mi kombinerki, ale nie ma na to czasu.

– Pamiętasz tę dziewczynę, która przyjechała tu z Gabrielem?

Jest zbyt przerażony, by odpowiedzieć.

 – Jak miała na imię?

Coś bełkocze. Albo prosi o litość, albo tamta niosła najdłuższe imię świata.

– W sumie nieważne – stwierdzam. – To za nią.

Trafiam sukinsyna prosto w czoło.

– Spójrz, Gabrielu – mówię, łapiąc go w ramiona. Jest ciężki, bezwładny i miękki jak ugotowane warzywo. Nie oddycha. – Już go nie ma. Spójrz! Już nie skrzywdzi cię nigdy więcej.

Całą twarz mam we łzach, całą resztę we krwi. A najgorsze jest to, że będę musiała zostawić ciało Gabriela w tym szkolnym gabinecie tortur. Oddałabym pół duszy, by móc go godnie pogrzebać.

– Przepraszam – mówię na pożegnanie, a później naciskam klamkę i idę po chłopca.

Cały czas czekał grzecznie. Na jego twarzy pojawia się coś w rodzaju ulgi.

– Weszli do szkoły – mówi.

Przytakuję. Też to słyszałam.

Idziemy po ciemku, lecz ciemność ta wydaje się mniej gęsta niż wcześniej. Co jakiś czas słyszymy jakieś odległe odgłosy, krzyki, kroki, rozmowy, a potem zapada cisza i wtedy robi się naprawdę strasznie. Do głównego wyjścia nie jest daleko.

– Biegniemy – rozkazuję.

Na parkingu stoi tylko jedno auto, czarne, więc pewnie tego sukinsyna. Cały czas nie dowierzam, że koniec tego koszmaru jest na wyciągnięcie ręki. Spodziewam się Szarego, który wychodzi zza drzewa albo wyłania się spod samochodu. Może schował się w bagażniku?

Wchodzimy do pojazdu, odpalam. W oknie sali, gdzie zginął Gabriel, pojawiają się ludzkie sylwetki. Ruszamy, zostawiając za sobą krzyki zdezorientowanych ludzi Szarego.

Przestało padać. Niebo częściowo się rozjaśniło, księżyc – drań wciąż wisi i przypatruje mi się zimnym okiem – rozjaśnia część nieba, uparcie walcząc z chmurami. Miasto wydaje się mniej czarne, jakby ktoś rozjaśnił je kroplą srebra.

Nim szkoła zniknęła we wstecznym lusterku, zobaczyłam w nim postać. Wydawało mi się, że wyciągnęła rękę, jakby celowała z broni, lecz nie odważyła się wystrzelić. Czy to był Szary? Może. Ale prawdopodobnie ujrzałam jedynie kolejnego umarłego, którego zwabił hałas.

Wyjeżdżamy z osiedla i nikt nas nie niepokoił. Chłopiec milczy, ja się nie odzywam. Gabriel byłby z nas dumny.

Mijamy mój porzucony samochód. Stoi samotny, stado już się przemieściło. Pokusa, by się zatrzymać i przesiąść, jest silna, ale to zbyt niebezpieczne. Zerkam w lusterko, by po raz ostatni popodziwiać miasto, lecz jest za ciemno i niewiele widzę. Każdego dnia podczas tych trzech lat wyobrażałam sobie mój powrót. Ani razu nie byłam blisko.

– Niedobrze mi – mówi chłopiec i zwija się w kłębek.

– Dojedziemy w pół godziny i Murarz cię odtruje. Dasz radę. Nie zarzygaj tylko samochodu, zostawiłam swój, więc ten od teraz należy do mnie.

Nic nie mówi, wydaje się pogodzony z losem.

– Nie będziesz tęsknić – zapewniam. To kłamstwo. Ja już tęsknię za moim miastem. – Ale kto wie, może kiedyś wrócimy. Posprzątamy. – Niczego bardziej nie pragnę. – Przywrócimy nasze miasto do życia. Pewnego dnia.

 

Opowieść trzecia

Dzisiaj

Zwabiły mnie hałasy za oknem. Okazało się, że spora gromada oblega plac zabaw. Nie wiedziałem, że jest ich tu aż tylu. Siadam na ławce i obserwuję je z uśmiechem. Dzieci w ogóle mnie nie zauważają i bardzo mi się to podoba.

Huśtawka skrzypi tak, że bolą uszy, kołysząc bez przerwy. Świeżo odmalowana karuzela kręci się coraz szybciej, jakby napędzała ją dziecięca radość. Do ślizgawki ustawiła się kolejka.

Michał siada obok, przez chwilę milczy, a potem zaczyna nakreślać sytuację, którą dobrze znam. Wylicza wszystkie drogi, które zablokowali ludzie Murarza. Opowiada, jak się przemieszczają, gdzie jest ich najwięcej. W skrócie – otoczyli miasto, nie ma dokąd uciec.

– Chyba że lasem – podpowiada. – Lasem będzie najprościej.

– Zagoniliśmy za dużo stad – przypominam mu. – Więcej tam trupów niż drzew.

Michał został przy mnie jako jedyny ze starej gwardii. A ponieważ zachowuje się wyjątkowo spokojnie, najprawdopodobniej jest człowiekiem Murarza. Wiem, że powinienem go usunąć i to tak, by gorzko pożałował, ale chyba więcej zyskam, udając nieświadomego. Może szepnie parę słów, że nie jestem takim potworem, za jakiego mnie mają.

Jeden z bawiących się chłopczyków, ubrany w zieloną bluzkę, uśmiecha się w moim kierunku. Dziwnie się czuję z myślą, że już jutro będzie się śmiał do Murarza. Ich jest tysiąc, nas ledwo dwustu. Nie ma sensu walczyć.

Miałem szansę uciec i nawet to planowałem. Ale musiałem zrobić dużo ważnych rzeczy, a potem było już za późno.

Nie wiem, co ze mną zrobią. Nigdy nie skrzywdziłem nikogo z ich grupy. To oni mnie zaatakowali, porwali Adasia, zabili wielu moich ludzi.

Może powinienem wydać im wtedy wojnę. Ale tak się nie stało i podczas niepisanego zawieszenia broni Murarz rósł w siłę dużo szybciej ode mnie, a gdzieś po drodze zamienił się w szalonego konkwistadora.

– Przyprowadź mi Małgosię – mówię do Michała.

Kobieta zjawia się po chwili. Wszystko z nią uzgodniłem. Przywita naszych gości, będzie negocjować w moim imieniu. Właściwie przekażę jej władzę. Nie czuje się dobrze w roli, którą jej wyznaczyłem, ale to najlepszy możliwy wybór – okazała się bystra i wzbudza zaufanie, a jest przy mnie na tyle krótko, że Murarz nie będzie mógł jej zarzucić żadnej zbrodni.

– Będę tam, gdzie się umówiliśmy – mówię, przytulam ją, Michałowi z trudem podaję rękę i odchodzę. Chłopiec w zielonej bluzce macha na pożegnanie. Moi ludzie otwierają bramę.

Nikt nie towarzyszy mi w ostatniej drodze, jedynie martwe budowle spoglądają smutno oknami. Na osiedlu nie ma już trupów. W wysokiej trawie, w którą przemieniły się trawniki, widzę martwego kota, a na zarośniętej ulicy małą sarnę. Mijam szkołę, której próba wskrzeszenia zakończyła się moją porażką, i miejsce, gdzie pochowałem jedyną kobietę, która tak naprawdę się mnie nie bała. Docieram do mojego bloku.

Czuję się, jakbym cofnął się w czasie i znów wracał do Adasia. Wręcz spodziewam się go zastać, gdy uchylam drzwi mieszkania. Ale w środku czeka na mnie grobowa cisza. Siadam na swoim łóżku i wspominam wszystkie te dni, gdy zostawiałem za sobą zgniliznę i mogłem tu odpocząć od świata. Zazdrościłem wtedy Adasiowi, że nie musi wychodzić na zewnątrz.

Chwytam leżącą na łóżku książkę i zabijam nią czas. Trzydzieści stron później słyszę odgłos uchylanych drzwi.

Zmienił się przez te lata. Nosi teraz zarost, przybrał na wadze – wygląda jak prawdziwy mężczyzna. Lecz największą zmianę zauważyłem w jego oczach i w każdym geście. Nie ma w nim już strachu i ciągłej niepewności. Jakby wchłonął kawałek martwego świata.

– Dobrze wrócić do domu – mówi.

– Już myślałem, że nie przyjdziesz.

Ściskamy sobie dłonie i jest prawie jak dawniej. A potem dostrzegam, że nerwowo spogląda na okno. Wyglądam przez nie i widzę spory tłumek, czekający na rozwój wypadków. Nie mam pojęcia, który to Murarz, i jakoś wcale mnie to nie ciekawi. Za to zauważam tę sukę Laurę i wypełnia mnie gniew.

– Nie mam zamiaru ściemniać, Marcelu. Wysłał mnie Murarz, żebym cię do niego przyprowadził.

– I co będzie dalej?

– Twoi ludzie przejdą do… do nas. – Zawstydza się przy ostatnim słowie. – Miałem ci powiedzieć, że zostaniesz ułaskawiony, ale myślę, że to kłamstwo. Murarz cię zabije i wszystkich, którzy współrządzili z tobą.

Jakby ktoś zanurzył mnie w czymś zimnym. Wreszcie wiem, jak czuje się człowiek skazany na śmierć.

– Za co? Co mu zrobiłem?

– Jemu nic, ale Laura oskarży cię o zabicie jej siostry. To wystarczy.

– Ona się pewnie cieszy, co?

– Dziwisz się jej?

Nie.

– Próbowałem wpłynąć na Murarza, żeby cię oszczędził – kontynuuje Adaś. – Ale chyba nic z tego.

Milczy, jest mu naprawdę smutno.

– Jak ci się z nim żyje? Lepiej niż ze mną?

– Inaczej – mówi ostrożnie. – Ale chyba tak, jak powinno się żyć tu i teraz. Mam swój dom, przyjaciół. Nauczyłem się je zabijać – mówi z dumą. – Czyszczę stada i w ogóle się nie boję. Inni już dawno przestali mnie pilnować. Nawet jakbym uciekł, to już bez znaczenia.

Chcę go zapytać, czy próbował to zrobić, ale czuję, że odpowiedź nie przypadłaby mi do gustu.

– Pamiętasz to światło? – pytam.

– Światło?

– To na północnym wschodzie. Obiecałem, że dowiem się, co to.

– A, tak.

– Zrobiłem to. Wysłałem tam swoich ludzi i odkryli osadę, w której żyła nieduża grupa. Światło służyło im do wabienia ocalałych. Żywili się ich mięsem. Widziałem rzędy haków, jak w rzeźni, gdzie wieszali jeszcze żyjące ofiary. Wymordowaliśmy wszystkich w tak okrutny sposób, że zastanawiam się, czy to był mój najpodlejszy czy najszlachetniejszy uczynek.

– Murarz zabija humanitarnie – mówi, jakby próbował mnie pocieszyć, a potem milczy przez chwilę. – Dziękuję. Za to, że się mną opiekowałeś. Jeśli jest coś, co mogę dla ciebie zrobić…

– Ucieknijmy – mówię. – Przez piwnice, do ostatniej klatki, wyskoczymy przez balkon. Mamy szansę. Okrążymy osiedle i dalej pobiegniemy w las. Tam zgubimy ludzi Murarza.

Waha się. Wydaje mu się, że jest mi to winien, ale nie spieszy mu się na tamten świat. Nie dziwię się.

– Murarz obstawił cały blok – stwierdza. – Nie oddalisz się żywy na pięć metrów.

W takim razie zostało mi tylko jedno wyjście.

– Więc daj mi wybrać sposób – proszę. – I powiedz Murarzowi, że moi ludzie są bez winy. Że wszystko co złe, to ja.

– Dobrze.

Podajemy sobie ręce. Długo zbieram się w sobie, po czym ruszam wolno w kierunku drzwi. Jeszcze nigdy wyjście stąd nie było tak trudne.

Schodzę powoli, stopień za stopniem, dwa piętra niżej. Staję przed drzwiami mojego mieszkania. Ile to już lat? Wiedziałem, że kiedyś tu wrócę.

Zaciskam dłoń na klamce. A więc to dzisiaj.

 

Opowieść ostatnia

Już niebawem

Od rana mocno wieje i zawieszone na ulicznych latarniach ciała huśtają się we wszystkie strony.

Nic nie zdziałałem. Wyroki wykonano wczoraj wieczorem, po trwającym trzy dni śledztwie. Bynajmniej nie chodziło w nim o udowodnienie jakiejś winy, tylko o wytypowanie wszystkich, którzy byli u władzy.

Jedenaście wyroków śmierci przez powieszenie. Zbrodnia w majestacie pokracznego prawa. Nie obchodziło go, że większość z tych ludzi Marcel wyniósł całkiem niedawno, a na ich rękach nie było ani kropli krwi. Miał gdzieś fakt, że wszyscy najwięksi rzeźnicy pouciekali albo poginęli.

Obszar wielkości województwa.

– Dobrze się spisałeś, Adasiu – powiedział do mnie tamtego dnia Murarz, ściskając dłoń. Łapy ma wielkie i silne, przed zagładą naprawdę był murarzem.

Czułem się podle. Milczałem. Obszar wielkości województwa.

– Nie zapytasz, co się z nim stało?

Już wkrótce domysły miały rozkwitnąć jak kwiaty na wiosnę. Plotkowano, że rodzina Marcela zagryzła go w jego mieszkaniu. Że Murarz go tam zostawił, by wiódł żywot przegranego pustelnika, albo włożył sobie pistolet do ust i pociągnął za spust. Że uciekł przygotowanym wcześniej tunelem, wydostał się z miasta, a teraz żyje jak zwierzę i niedługo umrze albo odbudowuje swoją potęgę, napędzany żądzą zemsty. Ale wtedy odpowiedziałem tylko:

– Nie.

Skinął głową.

Dawno, dawno temu przeczytałem gdzieś, że po apokalipsie ludzie odbudowaliby społeczeństwo, podążając za silnym przywódcą. Dziś Murarz włada obszarem wielkości województwa. Pozbył się każdego, kto u Marcela miał jakąkolwiek władzę. Reszta z czasem się zasymiluje, nie mają wyjścia.

A potem ruszy dalej.

Dziś obszar wielkości województwa, jutro całego kraju. Murarz Zbawca Ludzkości. I tylko ta pustka w jego oczach, coraz większa, kontrastująca z dobrotliwą twarzą… I dziwne uczucie, że gdyby nie ja, to pewnie Marcel dziś rządziłby podobnym terenem.

Obserwując tańczące na wietrze ciała, zaczynam myśleć, że źle wybrałem. Może powinienem iść z Marcelem? Śniłem o tym ostatniej nocy. Ciepły, letni dzień, tylko nas dwóch przemierzających południe Europy, świat wciąż martwy, lecz zupełnie przyjazny, pełen barw. Rozmowy do samego rana, niezwykłe przygody i wszechobecne poczucie bezpieczeństwa. Sen przerwał wystrzał i krzyki.

Wiatr cichnie na chwilę i ciała nieruchomieją. Spoglądam na horyzont i już wiem, że wkrótce nastanie dzień, gdy ucieknę. Jeszcze niedawno chciałem, by Laura udała się ze mną. To moja przyjaciółka, okazała mi tak wiele dobra. Jednak z każdym dniem widzę coraz wyraźniej, że jest całym sercem za Murarzem.

Pójdę w pusty świat tak, jak od zawsze było mi pisane. Sam, ale przynajmniej z dala od zła.

Już niebawem.

Koniec

Komentarze

Nigdy jednak nie odważył się przejść do teorii. – chyba praktyki

 

Nie lubię opowiadań w pierwszej osobie – rzadko kiedy udaje mi się utożsamić z bohaterem, słowa tracą siłę. Tutaj, zwłaszcza ten pierwszy zrzut, się potwierdził – rozumiem, że dziecko, że się boi i że znalazło opiekuna, dzięki któremu strach był mniejszy, ale chyba wolałbym wyjść już na samym początku.

Natomiast słowa jakoś “dziwnym” trafem nie straciły mocy. Przekonała mnie Twoja opowieść. Do samego końca.

Doszukałem się (może przypadkiem i potraktuj to jako komplement) wpływu McCarthy'ego i Mathesona, i wielu, wielu innych.

F.S

FoloinStephanus, dzięki za wizytę. Obu panów kojarzę, choć nie czytałem nic z ich twórczości, ale wierzę na słowo, że to komplement :)

zjadłem ostatnie(+,) mocno zgniłe jabłko. ← określenia są równorzędne

w ładnej(+,) brązowej ramce. ← tu też

Widziałem dymy po pożarach, lecz wiatr szybko je rozwiał. ← tutaj trochę zazgrzytało mi słowo rozwiał zamiast rozwiewał. Jak sobie przeczytasz te zdania wcześniej, chyba zrozumiesz, o co mi chodzi.

Zniknęło zanieczyszczenie światłem. ← piękne zdanie

 

Zdecydowanie jesteś nieliczną osobą, której teksty po prostu wielbię i nigdy mnie nie zawodzisz :) Dla mnie jest to opowiadanie z wszech miar wspaniałe, typowo twoje, w dodatku postapo w moim ulubionym wydaniu – takim jak w The Last of Us. Zostałam całkowicie wciągnięta. Jest dobre wprowadzenie, przejmujące, potem zaczyna się robić intrygująco, tajemniczo, akcja przyspiesza, wątki się nawarstwiają i idealnie splatają, aż przychodzi kulminacja. Budowa, treść, fabuła, zdania perełki, których tutaj nie skąpiłeś, poprawność, wszystko jest na wysokim poziomie. Porównałabym to do dobrego, literackiego orgazmu.  Dziękuję.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Kurczę, zawiodłem. Chyba po raz pierwszy.

Przepraszam.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Enazet, to chyba najprzyjemniejszy komentarz, jaki tu dostałem :) Dzięki.

Do lekkiej inspiracji “The Last of Us” się przyznam. To chyba zresztą moje ulubione postapo. A niedawno zapowiedzieli drugą część :)))

 

Cieniu, winę biorę na siebie. Takie długie odstępy pomiędzy wrzucanymi fragmentami (część pierwsza – sierpień 2015, część druga – kwiecień 2016, część trzecia i czwarta – tydzień temu) wykończyłyby chyba najwytrwalszego betaczytacza.

Miałam kiedyś okazję przeczytać pierwszą opowieść. Stawiała same pytania, nie dawała odpowiedzi. Pozostałe ładnie wyjaśniają, o co chodziło. W sumie wychodzi nawet w miarę ciekawe postapo, a te nudne zombiaki nie są wyeksponowane.

a teraz żyje jak zwierzę i niedługo umrze albo odbudowuje swoją potęgę, napędzany rządzą zemsty.

Ojjj.

Babska logika rządzi!

W dniu, w którym wszystko się zaczęło i jeszcze więcej skończyło, byłem sam w domu. – Piękne zdanie, perła!

Słyszę miałczenie i uśmiecham się szeroko – miauczenie 

Jest przytulenie, choć sąsiedzi za chwilę zaczną drapać. – literówka – przytulnie

Okularnik zatrzymuje wzrok na szafie. Widząc jego uśmiech. – tu chyba powinno być “widzę” albo dopisz coś dalej.

Kiwam, że nie. – raczej kręcę głową 

Widzę, jak wdychają z ulgą. – co robią?

Czuję strach i ekscytację. Już dawno nie byłem tak daleko. Kroczymy po ciemku, lecz wcale się nie boję.

informuje mnie, a ja się głowie, – głowię 

Przejmująca opowieść, niby nic się nie dzieje, a jednak dzieje się wiele. Na razie muszę skończyć, doczytam później, pewnie wieczorem, żeby nastrój był odpowiedni.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Przyciemne szyby – chyba przyciemniane 

Gdy nasz misja się uda, – nasza 

– Bierzemy się do roboty – mówię. – Zapukajmy. Może sam nam otworzy.

– Wątpię – mówi, ale stuka.

trzyma się dziele, ale w końcu kapituluje. – dzielnie 

Wsuwa truciznę, aż mu się uszy trzęsą – wsuwa dotyczy pokarmów stałych, jeśli chodzi o płyny raczej łyka 

Dwóch towarzysz Szarego chowa pistolety i wyciąga noże. – towarzyszy 

Może szpenie parę słów – szepnie

Udało mi się doczytać i jestem pod wrażeniem. Tekst świetny, wyważony, nie epatujący przesadnie brutalnością czy obrzydlistwem. Wizja świata i ludzi przerażąjąco prawdziwa. Trochę zabrakło mi kilku słów wyjaśnienia, dlaczego Marcel był, jaki był, dlaczego zajął się Adamem, ale w sumie takie Twoje prawo, żeby pozostawić czytelnika z domysłami.

Nominuję. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

O, znam, ale z krótszej wersji. Tamta mnie mocno zaintrygowała, chociaż w końcu pozostawiła ze zbyt wielkim niedosytem. Mam nadzieję, że szybko znajdę czas, by przeczytać wersję poszerzoną.

Ha! Można wyczuć inspirację. Choć było mnóstwo takich historii, The Last of Us opowiada o <końcu świata> w zupełnie nowy sposób. Ale tam ma się świat wyłożony na tacy, przed oczami, natomiast naprawdę przyjemnie czytało się o twoim świecie i malowało obrazy w głowie.

Przypomniał mi się fakt istnienia tekstu książki, który betowałam – co z nim?

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Przeczytałem z wielką przyjemnością. 

Lubię perspektywę pierwszej osoby. Również temat zombiaków zawsze mnie cieszył, więc lektura tekstu była czystą przyjemnością. 

Dzięki :). Zostawiam ocenę. 

Finklo, dzięki za wizytę. A ten ortograf to rzeczywiście wstyd :P

 

Bemik, również dzięki, łapanka pierwszorzędna.

 

Ocho, zapraszam. To, co wysłałem do was, to ok. 1/3 całości.

 

Enazet, odświeżyłem sobie tamten temat. Mimo niezbyt dobrego początku (“piszesz straszne rzeczy jak na człowieka z mnóstwem opków w Bibliotece”  :D ) to ostatecznie oceniłaś tekst bardzo wysoko. Pozostałe oceny było już dużo mniej entuzjastyczne (choć Nevaza też chyba trochę wciągnęło, bo ostatnio się dopytywał). W każdym razie zawiesiłem pisanie, żeby się skupić na opowiadaniach. Może kiedyś do tego wrócę, a może nie. Ogrom pomysłu mnie trochę przytłacza, zwłaszcza że ostatnio się rozleniwiłem z pisaniem.

 

Łukaszu, dzięki za przeczytanie.

 

Moje serduszko się złamało. Nie marudź, zakończ to jakoś (jako tom) i daj do wydawnictw. Dam ci listę, których. Nic ci nie szkodzi.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Wybacz, że nie doczytałam, ale byłam w Tajlandii. Choć może i dobrze, bo będę przynajmniej obiektywniejsza w kwestiach ewentualnie piórkowych :D

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Lubię postapokalipsę zombie od The Walking Dead po Z nation. Dlatego też Twoje opowieści przypadły mi do gustu. Bardzo przejmujące, dobrze napisane.

Pierwsza opowieść bardzo kameralna, osobista i chyba najbardziej przypadła mi do gustu. W kolejnych nakreślasz szerszy obraz postapokaliptycznego świata. Dla mnie wydaje się ciekawie przedstawiony, relacje międzyludzkie przedstawione w mroczny sposób, ale pewnie taka właśnie stałaby się ludzkość w takiej sytuacji.

 

“Wiedziałem, jak jest zabijać.” – chyba coś nie gra ;).

 

“Są dobrze zgrani, wydają sobie polecenia, ryki zarażonych cichną jeden po drugi[+m.].

Po kilku bardzo długich minutach nieznajomi są już pod moimi drzwiami.

– Na pewno dobre piętro? – pyta jeden.

– Umiem liczyć – odpowiada drugi.” – urwało Ci zdanie + dość ciekawe powtórzenie.

 

Scena w samochodzie jest… no cóż, stosunkowo w moim odczuciu słaba. Blada, bez specjalnych motywacji, do wykładania (^^) motywacji. Słowa padają od tak, bo muszą, bo chcesz pokazać to co kieruje bohaterami. Ten sam zarzut mam w stosunku do późniejszego zwierzenia Gabriela. Takie to wymuszone i wyłożone kawa na ławę, że aż parzy. Wielkiemu, milczącemu Gabrielowi nagle zbiera się na zwierzenia. Tak jak wcześniej bohaterce, która ma rzekomego Gabriela gdzieś. Źle to rozplanowałeś w moim odczuciu. Już pomijając, że ich monologi wydają się z lekka naiwne i wyprane z realnych uczuć, czy nawet logiki przedstawionego świata. Uważam nawet, że tekst obyłby się bez Gabriela. Jego wątek jest… no cóż, schematyczny, co dodatkowo uwypukla schematyczność wątku Laury.

 

“Lekko koryguję i pociągam za spust, dziękując temu komuś, kto wynalazł tłumik do pistoletu.” – tu się zastanawiam. Nawet przy bardzo małym kalibrze broni tłumik nie działa jak cudowna maszyna do pożerania dźwięku. A w świecie tak cichym, że słychać każdy szmer, i tłumik nie pomoże, bo wystrzał rozlegnie się jak grom (nie wspominając o łuskach padających na beton).

 

“Zostawiamy za sobą stado i biegniemy w losowo wybranym kierunku. Jeśli Marcel naprawdę ma rozstawionych wokół ludzi, jestem już martwa. Wystarczy jedno naciśnięcie na spust.

– Kiedy wybuchła zaraza, były wakacje, dobrze pamiętam? – Chłopiec kiwa głową. – Więc powinno być pusto.”

Rozumiem zamysł, ale za bardzo wybija z tropu. Czytając dialog aż wracałem do poprzedniego zdania nie rozumiejąc skąd się wzięły te słowa. To, że wyjaśnienie jest w następnym akapicie nie ma znaczenia, bo poczułem się okropnie wytrącony z rytmu. + nie jestem pewien, czy nie powinno być “pociągnięcie za spust”. Może oba wyrażenia są poprawne.

 

Dialogi ogólnie wydają mi się nienaturalne. Zbyt często starasz się o to, by służyły jak w mordę strzelił do przekazu informacji, bez zastanowienia nad sceną i kontekstem. Postaci ze sobą nie tyle rozmawiają, co przekazuję wiedzę czytelnikowi. Na moje – wypada to źle.

 

Bardzo podobała mi się pierwsza część opowiadania. Było tyle świetnych możliwości poprowadzenia fabuły, świetny grunt pod jakiś mocny twist, podbudowany ciekawą sytuacją bohatera. No, generalnie świetna rzecz. A później skończyło się na kolejnej opowieści o ludziach w świecie zombi, które są teraz w popkulturowej modzie (w sensie, dramaty ludzkie – w post-zombie-apokaliptycznym sosie, z przesłaniem, że to jednak wciąż ludzie są najgorsi: pełno tego chociażby w kinie).

Dodatkowo relacje między bohaterami zdają mi się strasznie sztuczne. Gdyby nie powstało już tyle wspaniałych opowieści i historii o relacjach międzyludzkich w zniszczonym świecie (na wielu liniach, najdoskonalsze na linii dziecko-opiekun), pewnie by mnie to nie ugryzło. A tutaj chłopak zapatrzony w Marcela, dorastający w świecie przez niego budowanym, nawet jeśli na kłamstwach, odrzuca go od tak. Pstryknięcie palcem. Ba, był przyrównywany do rodzeństwa. Masz Zygfrydzie rodzeństwo? Te relacje bywają naprawdę skomplikowane, ale zwykle więzi budowane na podobnej zasadzie, skutkują silnym przywiązaniem, często bez względu na sytuację.

Tak więc, dla mnie tekst rozkłada dodatkowo kwestia psychologii postaci.

Marudzę? Wiem. Wybacz.

 

Tak więc, tekst bardzo podobał mi się w jednej trzeciej, zanim wszystko przybrało naiwny ton. Zgrabnie prowadzona narracja i język (chociaż wydaje mi się, że bez pazura – kwestia gustu) nie uratowała w moim odczuciu całości.

 

Powodzenia przy następnych tekstach!

 

edit: Jeszcze bym dorzucił, że przewijające się w tle “wojny” między ludźmi, też mnie jakoś ugryzły. Bo to rozbrzmiewało jak opis rpgowego świata, na zasadzie – przybyli do tej wioski i wymordowali wszystkich. A później ci zrobili to samo. No i walczą o terytorium z jakiegoś niezrozumiałego powodu (władza? aha). Właściwie, bo tak (nawet jeśli jeden przypadek z kanibalami, był, powiedzmy, że wyjaśniony). Nadmiernie burzyło mi to postać Szarego. Jakieś takie suche to postrzeganie ludzi w postapokaliptycznym świecie. Może za bardzo chciałbym czegoś świeżego, a to przecież zapewne miał być tekst generalnie rozrywkowy (jakkolwiek by to w kontekście brutalności przedstawionego świata nie wyglądało).

Belhaju, dzięki za opinię i nomiację.

 

Słowiku, dzięki za przeczytanie i wrażenia.

Parę słów z mojej strony:

– Wiem, że tłumik nie tłumi całkowicie, jest nawet o tym w tekście (“Gabriel strzela po raz pierwszy, stłumiony huk zatraca się w zawodzeniu trupów.”). Szczerze pisząc, nie wiem, czy ktoś siedzący 150 metrów dalej (bo mówimy o drugim strażniku) by to usłyszał, założyłem, że nie. Zwłaszcza że padał deszcz (bębnił o parapet), pewnie wiało. A spadającej łuski nie usłyszałby na pewno :)

– Cześć pierwszą również uważam za najlepszą. Jak już wspominałem, napisałem ciąg dalszy za namową wielu osób, które uznały, że to wygląda na wprowadzenie. W założeniu miało się tak skończyć, jak kończy część pierwsza – zostawić czytelnika w niewiedzy, co dalej z Adamem. I z pytaniem, czy to, co zrobił dla niego Marcel, było dobre czy złe. Bo jakby nie patrzeć, nie pozwolił mu się przystosować do świata. Ciąg dalszy jednak powstał, i nie żałuję. Pierwszą cześć zawsze można potraktować jako osobne opowiadanie.

– Postępowania Adama będę jednak bronił. Na pewno nie odrzuca Marcela  ot tak. Już w pierwszej części jak to ładnie napisał Cień “wreszcie zaczynają otwierać mu się oczy; jest rysa na szkle i jego terrarium zaczyna pękać, choć sam stara się je posklejać śliną”. Później zostaje porwany, spędza długi czas z innymi ludźmi, którzy nie okazują się tacy źli. Na pewno dowiaduje się wszystkiego, co powinien wiedzieć o Marcelu. A mimo to, gdy spotykają się ponownie, wciąż jest rozdarty. Choć tak naprawdę wie, że nic nie może dla Marcela zrobić, ewentualnie może zginąć razem z nim. Czy mógł wcześniej uciec do Marcela? Pewnie tak, ale ja na jego miejscu też bym się nie zdecydował. Znalazł swoje miejsce w świecie, a musiałby je porzucić dla zbrodniarza. Gdyby wrócił, nie zamieszkałby w swoim mieszkaniu z “dobrym” Marcelem, tylko musiałby obcować z tym Marcelem “na zewnątrz”. Mógł nawet się bać, że go znienawidzi.

Jedna sprawa jak to terrarium pęka, druga, jak jest to przedstawione. Tak bezpardonowe zaufanie Laurze boleśnie kontrastuje mi z łatwością, z jaką Adam nabiera podejrzeń wobec Marcela. Ba! Dokonuje wyboru, nie będąc niczego pewnym. Wyboru, w którym Marcel winien wygrać w przedbiegach. Przede wszystkim nie gra mi moment uprowadzenia – nie dalszy rozwój wydarzeń.

Do tej pory Adam ufał tylko Marcelowi i nikomu innemu z zewnątrz. Aż tu nagle wpada Laura no i… hej, może Marcel jest jednak zły? Była ku temu bardzo mglista przesłanka, a ta kobieta której kompletnie nie znam, a która mnie otruła wydaje się być godna zaufania ;). Nie pasuje mi to do zachowania człowieka wychodzącego z terrarium przedstawionego w pierwszej części. Za mało tutaj oporu, o wiele za mało.

Możliwe, że wyolbrzymiam. Takie mam zwyczajnie odczucie, nie ma potrzeby bronić przed nim tekstu. Jestem tylko pojedynczym czytelnikiem.

 

Możliwe, że duży wpływ na odbiór ma kreacja pobocznych postaci: Laury, Gabriela i nawet Janka czy Murarza. Tak duży, że rzuca cień na główną relację tekstu. Bo wyglądają te kreacje odrobinę na zbyt nadmiernie inspirowane jakimś motywem z zewnątrz. Nie dość zbudowana w głowie autora wizja, zbyt podkarmiona obcym tekstowi źródłem. Znów, to tylko wrażenie i nie ma potrzeby prostować :).

Gdybym zobaczył sam początek, z jakimś sensownym twistem na zakończenie, pewnie bym się rozpływał w zachwycie ^^. No ale tutaj opiniuję całość.

 

Trzymaj się.

Nie ukrywam, Zygfrydzie, że najbardziej podobała mi się pierwsza opowieść i gdyby to ode mnie zależało, nie musiałabym wiedzieć o chłopcu nic więcej. Skoro jednak betacze nakłonili Cię, abyś opowiedział, co jeszcze wydarzyło się w martwym mieście, nie miałam nic przeciw dalszej lekturze, tym bardziej, że – niczego nie ujmując Twoim wcześniejszym tekstom – piszesz coraz lepiej i każde Twoje opowiadanie czytam z ogromną przyjemnością.

 

A pew­ne­go moim oczom uka­za­ło się dwóch męż­czyzn w iden­tycz­nych, zie­lo­nych blu­zach. – Chyba miało być: A pew­ne­go razu/ dnia moim oczom uka­za­ło się

 

– Pój­dzie­my sobie, za­po­mni­my, że cię spo­tka­li­śmy, a tym za­po­mnisz, że nas spo­tka­łeś. – Literówka.

 

Za­pa­da zmierz. To był bar­dzo pa­skud­ny dzień… – Za­pa­da zmierzch.

 

Gdy nasz misja się uda… – Literówka.

 

Prze­rwy przed wu­efem i chłop­cy pró­bu­ją­cy nas pod­glą­dać w szat­ni.Prze­rwy przed WF-em i chłop­cy pró­bu­ją­cy nas pod­glą­dać w szat­ni.

 

W pro­mie­niu la­tar­ki widzę kota z upo­lo­wa­ną w pysku myszą. – Kot upolował mysz w pysku? ;-)

Proponuję: W pro­mie­niu la­tar­ki widzę kota z upo­lo­wa­ną myszą w pysku.

 

Coś się wy­kom­bi­nu­ję. – Literówka.

 

– … na kom­bi­ner­ki? – pyta jakiś męż­czy­zna. – Zbędna spacja po wielokropku.

 

Ru­sza­my, za­sta­wia­jąc za sobą krzy­ki zdez­o­rien­to­wa­nych ludzi Sza­re­go. – Literówka.

 

Mijam szko­łę, któ­rej po­now­nie otwar­cie za­koń­czy­ło się moją po­raż­kę… – Nie rozumiem zdania.

 

Chce go za­py­tać, czy pró­bo­wał to zro­bić, ale czuję… – Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, dzięki za opinię i poprawki. 

Opowiadanie bardzo przypadło mi do gustu, lubię wątki postapokaliptyczne i całe towarzyszące im zmiany wartości. Podoba mi się przede wszystkim sposób przedstawienia nowego świata, zaczyna się kameralnie, potem dostajemy coraz więcej i więcej. Aż chce się wiedzieć co będzie dalej.

Doczytawszy :) Podoba mi się fragment Marcela, ale do Laury wciąż mam sporo zarzutów, które wypisywałam ci już na becie.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Z góry przepraszam za jakość komentarza – piszę z telefonu. Po zastanowieniu zgadzam się z Małym Slowikiem. O ile pierwszą część uważam za klimatyczną, oryginalną i dobrze skonstruowana, o tyle im dalej, tym gorzej. Z nietuzinkowej opowieści zrobiłeś opowieść, która na tle innych podobnych się niestety nie wyróżnia. Również nie kupuję relacji między bohaterami i zachowanie Adama na końcu uważam za zbyt słabo umotywowane. Wybacz, że nie dałam rady doczytac końcówki wcześniej, nawiasem mówiąc…

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Pierwsza część rewelacyjna. Nawet jestem w stanie wybaczyć zombiaków. Idealnie zagrałeś na moich emocjach Zygfrydzie. Kolejne części nieco słabsze, tracą na kontraście zpierwszą . Ta kameralna opowieść w postapokaliptycznym świecie intrygowała, rozszerzyłeś wizję, ale odpowiedzi dałeś mało, a relacja chłopca z Marcelem pozostała zagadką.

 

... życie jest przypadkiem szaleństwa, wymysłem wariata. Istnienie nie jest logiczne. (Clarice Lispector)

Dzięki za kolejne opinie :)

Przeczytałam pierwszą część ale dalej nie mogłam się zmusić. Obawiam się, że po “Kellie’s Diary”, żaden post-apokaliptyczny świat już mnie nie ruszy…

Hmm... Dlaczego?

Przeczytałam i mam mocno mieszane uczucia. Styl i snuta historia bez zarzutu, ale to zombiaki są takie typowe, że tylko w pierwszej opowieści sprawiają wrażenie dodatkowego tła dla ludzkiego bestialstwa i zezwierzęcenia. Historia całościowo jak dla mnie się nie sprawdziła i nie ma tego klimatu. Szkoda, że nie posłuchałeś siebie i nie zostawiłeś jej urwanej tajemniczo z masą niedopowiedzeń. Tak byłoby najlepiej! Niemniej doczytałam do końca, bo ogólnie wrażenia po lekturze mam dobre, tylko to tak okropnie zalatuje utartymi schematami…. Przed oczami cały czas “28 dni/tygodni później”, czy “The walking dead”.

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Drewian, dzięki za przeczytanie. Cóż, przy prawie każdym tekście literackim można napisać, że ktoś gdzieś kiedyś napisał o tym lepiej.

 

Morgiano, również dzięki. No cóż, liczba recenzji pierwszej części w stylu “dobre, ale jest niedosyt” była przytłaczająca :P

Racja. Pierwsza część zostawiała czytelnika z gołymi pytaniami.

Babska logika rządzi!

podczas niepisanego zwieszenia broni Murarz

 

Nigdy nie słyszałem o pisanych zwieszeniach ; ))

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Gołe pytania w opowiadaniu nie są niczym złym. Wymuszają refleksję i dają do myślenia. Dużo bardziej wolę tą pierwszą opcję. Od razu miałam w głowie miliony pytań. Co się stało z dzieciakiem? Zabił go? Powiedział prawdę? To zdecydowanie bardziej mi pasowało. Nie zawsze powiedzieć wszystko jest dobrym rozwiązaniem.

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Przechodząc do meritum:

Generalnie jestem na tak. Warsztatowo bardzo dobrze, czytało się przyjemnie. Na początku miałem silne skojarzenia z “Jestem Legendą” (oglądałem tylko film). Ogólnie postapo to nie do końca moje klimaty, ale łatwo było mi się wczuć w odczucia Adasia. Jeśli chodzi o świat przedstawiony, najbardziej spodobał mi się wątek światła w oddali.

Kiedy opowiadałem tę historię żonie na dworcu kolejowym, zdałem sobie sprawę z raczej banalnego charakteru przesłania – “twój bohater jest moim katem”. Z drugiej strony, w dzisiejszej rzeczywistości charakter tego truizmu wymyka się tak wielu osobom, że być może należałoby poddać go nobilitacji. 

 

Fajnie brzmiały zdania o kowbojach pędzących stada zombie, ale na chłopski rozum – po co spędzać zombie w jedno miejsce? Czemu to miało służyć w twoim świecie : > ?

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Dzięki, Jakubie :) Cieszę się, że się podobało.

Co do stad – kowboje mieli za zadanie po prostu wypędzać stada z miasta. Stłoczenie zombie w jakimś miejscu to po prostu skutki uboczne.

 

Ciekawe opowiadanie. Fajnie że zombi nie są wyeksponowane i zostają w tle.

Przeczytałem z przyjemnością.

Dzięki za wizytę :)

Zygfrydzie, pierwszą częścią kupiłeś mnie doszczętnie, była świetna. Nie wiem, jak to robisz, ale piszesz doskonale z punktu widzenia dziecka. Mam nadzieję, że ten dar nigdy Cię nie opuści.

Dalej już nie było aż tak klimatycznie, ale siłą rozpędu pokonałam resztę bez problemu. Najbardziej jak dla mnie odstawała od pozostałych część Laury. Jedyne co, to pokazała znacznie szerzej (bo aż od Brytanii) świat. Za ten element plus.

Zastanawiam się, czy dobrze interpretuję przywiązanie Marcela do Adasia… ale nie, nie chcę wiedzieć :) Wolę pozostać przy własnych domysłach.

Dziękuję za fantastyczną lekturę.  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dzięki, Śniąca :)

Dla mnie też pierwsza opowieść zdecydowanie najlepsza, nasączona klimatem i emocjami, pięknie napisana, zaciekawiająca. Jednak myślę sobie, że gdybym przeczytała ją jako samodzielne opowiadanie, czułabym niedosyt. Generalnie lubię niedopowiedzenia i otwarte zakończenia, jednak tutaj aż prosiło się o rozwinięcie i pewnie tez bym Cię namawiała na pisanie ciągu dalszego ;)

No i ten ciąg dalszy też czytało mi się bardzo dobrze – masz rewelacyjny, porywający styl – jednak wydaje mi się, że to, co sprawia, że nie jest aż tak dobrze, jak na początku, to to że odszedłeś od psychologii postaci w kierunku akcji. Niby dowiadujemy się więcej o Marcelu, ale jednak brakuje kluczowego ogniwa, o którym ktoś już wyżej wspomniał – co sprawiło, że stał się taki, jaki się stał? Relacje między postaciami naładowane są ogromnym potencjałem, ale sądzę, że tylko go zaznaczyłeś i nie pogłębiłeś.  Nie kupiłam też tego całego konfliktu, zdaje mi się oparty o schemat – w świecie po zagładzie ludzie walczą o władzę. Mam co do tego wątpliwości podobne jak Mały Słowik. A po co im ta władza? Skąd to szerzące się bestialstwo? Wiem, że nie to ma być głównym tematem, ale tak bardzo wiąże się z jedną z najważniejszych postaci, że taka luka jednak razi.

Spodobało mi się jak szkicujesz kolejne postaci, nadajesz im osobowość. Są wyraziste i wzbudzają emocje, właściwie każda z nich. Ehh, tym bardziej szkoda, że nie odsłoniłeś ich jeszcze bardziej… 

 

Dzięki za wpadnięcie, Werwenko :)

 

 

Co do Marcela – chyba rzeczywiście słabo to widać w tekście, ale nie chciałem walić prosto w twarz  i dać to w przemyśleniach w opowieści trzy – stosunek do Adama miał dość proste podłoże. Był on dla Marcela cząstką dawnego ja, które utracił po zagładzie. Znali się wcześniej, Marcel go uratował, i za każdym razem, gdy do niego wracał, mógł odrzuć to, czym się stał i wchodził w namiastkę dawnego, lepszego życia. 

Pierwsza część jakoś napisana inaczej niż pozostałe, lepiej, bardziej wciągająco. Ale sama z siebie opowieści nie robi, zbyt wiele rzeczy pozostawia odłogiem. Pozostałe dopełniają całość, ale trochę widać, że to łaty. Ładnie zarysowane zależności między bohaterami, szczególnie w pierwszej części. To one przesądzają na rzecz piórka. Postacie na pewno nie czarno-białe, nikt nie jest ZUY, ale każdy ma swoje za uszami. Wziąłeś się bardzo oklepaną tematykę, wręcz nudną, ale na szczęście nie pozwalałeś zombiakom wydostać się z tła, gdzie nie mogły za bardzo zaszkodzić. Odkąd poprawiłeś ortografa, język w porządku.

Jestem na TAK.

Babska logika rządzi!

Kolejne opowieści tak bardzo odskoczyły od pierwszej, tej już mi z dawna znanej, że mam delikatne wrażenie, jakby były częścią czegoś zupełnie innego. Mam też jednak na uwadze fakt, że wpływ na mój odbiór równie dobrze jak zmiana – i spłycenie – klimatu, może mieć czas, który upłynął między dniem, w którym zapoznałem i poprawiałem pierwszy fragment, a dniem dzisiejszym.

Ta zmiana mi się raczej nie podoba, ale też z pewnością nie uważam że jest do końca – o ile w ogóle – zła. Pierwsza część zachwyciła mnie świetnym, ciężkim klimatem i atmosferą; fragment z sąsiadami, choć taki oszczędny, wręcz minimalistyczy, do dzisiaj uważam za jeden z najmocniejszych i najbardziej sugestywnych kawałków o zombie, jakie znam (i też było mi w jakiś sposób smutno na myśl, że więcej już nie będą skrobać). A że, co wypada zaznaczyć, lubię zwłokiszy i generalnie postapokalipsy nielicho (i to nie tylko dlatego, że jestem zdeklarowanym mizantropem), i mało której przepuszczam, to spektrum mam dosyć spore.

Fakt faktem, efekt, który osiągnąłeś w pierwszej części jest oparty głównie na prostym tricku psychologicznym, który w swoich Jankach Muzykantach, Naszych Szkapach i innych literackich perełkach stosowali już Wielcy Tego Kraju (i nie tylko oni: również wielu obok nich, przed nimi i po nich), a który zawsze działa: na ukazywaniu krzywdy dziecka, najlepiej jeszcze czyniąc owo dziecko narratorem, niemniej… działa.

Zagłada z tej perspektywy jest jeszcze mocniejsza – smutniejsza i bardziej przytłaczająca. Szkoda tylko, że nie poszedłeś dalej w klimat grozy, bo efekt mógł być naprawdę niesamowity.

Końcówka pierwszej części była świetna; zaintrygowałeś, mocniej przykułeś uwagę i rozpaliłeś ciekawość, co dalej?

A dalej, okazało się, jest rozczarowująco cokolwiek. A przynajmniej mnie rozczarowałeś, bo jednak wolałbym więcej grozy, psychodeli i, najogólniej rzecz ujmując, utrzymania klimatu, zamiast radykalnej jego zmiany.

No, ale dobra, odpuściłeś i postawiłeś na akcję. Wybór jak dla mnie niesatysfakcjonujący, ale faktem pozostaje, że ta część również wyszła Ci świetnie.

Otoczka niby sztampowa – Klękaj przede mną, albo połamię ci PiSzczele! PO moim trupie! – ale rozegrałeś ją bardzo fajnie, bo nieliniowo i bez oczywistych podziałów na dobrych, złych i brzydkich (choć może końcowe podsumowanie Murarza trochę się tu wyłamuje).

Jak zwykle świetnie i bardzo wyraziście kreujesz postaci, a prym wiedzie tutaj, oczywiście, Marcel. Co prawda kontrasty i kontrowersje związane z tą postacią czynią ją już niemal sztuczną, bo powstaje wrażenie, jakbyś na siłę starał się gościa wyrwać z wszelkich schematów i przerzucasz w jednej skrajności w drugą, ale efekt osiągnąłeś, bo nie potrafię uczciwie gościa ocenić. Wydaje mi się, że był tutaj przede wszystkim postacią tragiczną, ofiarą czasów, sytuacji i własnej moralności, która metkę potwora przypięła sobie, bo tak było najlepiej dla wszystkich, którymi się opiekował. Z drugiej jednak strony doskonale potrafię utożsamić się z tymi, którzy czuli wobec niego strach i nienawiść. I to też jest świetne.

Mimo wszystko los, który go spotkał, zasmucił mnie (może nie aż tak, ale to określenie jest najbliższe temu, co poczułem podczas lektury). Zasmucił, ale nie rozczarował, bo to takie cholernie mało literackie – nie dałeś czytelnikowi tego, czego się spodziewał i czego zapewne oczekiwał – a za to bardzo życiowe.

 

Co mi najbardziej nie zagrało, to chyba imperatyw z tym, że Janek przyprowadził Gabrycha akurat do szkoły. I że byli zupełnie sami, jakby tylko czekali, aż Laura tam wpadnie i zrobi porządek.

Mam też pewien problem ze światełkiem, o którym Marcel i Adam rozmawiali pod koniec pierwszej części. Z jednej strony wykorzystałeś ten motyw rewelacyjnie, bardzo sprytnie wplątując go w fabułę, a z drugiej strony mam pewien niedosyt, bo wszystko to – osada kanibali, rzeź – wydaje się takie nieistotne, nienależycie wykonane. No i nie za bardzo kupuję, że wszyscy wiedzieli, iż Gang Marcela rozwalił jakąś pobliską ekipę, a nikt nie wiedział, co to naprawdę była za ekipa. Skoro rozeszła się jedna plotka, to druga powinna tym bardziej.

Warsztat świetny, ale z tego co widzę, nadal są tutaj powtórzenia i drobne niejasności, które zostały wyłapane jeszcze podczas bety, co też na minusik.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Pluję sobie w brodę, że nie zajrzałem tu, gdy dopisałeś ostatnią część i wtedy nie skomentowałem. Zwlaszcza, że byłem jedną z osób, które wskazywały, że sama część pierwsza, mimo świetnie zbudowanego klimatu i perspektywy, to za mało na samodzielne opowiadanie – i tę opinię podtrzymuję.

 

Zaczyna się jak opowieść o strachu, potem otwieraniu oczu na niejednoznaczność świata post-apo. Niestety, z kameralnej historii o relacji mężczyzny i dorastającego chłopca, którzy muszą sobie poradzić w zzombionym świecie, cała historia powędrowała w kierunku walki dwóch ugupowań przetrwańców. Ech.

 

Zostały gdzieś jeszcze smaczki, które stanowią o sile części pierwszej – ot, Marcel wchodzący do swojego dawnego mieszkania, gdzie przez dekady głodniały zombie jego własnej rodziny; spędzanie stad (po co? zamykanie ich gdzieś?); usprawiedliwianie się w oczach chłopca (historia o kanibalach) – ale wydaje mi się, że obecny pomysł na rozwinięcie tekstu jest zbyt kanoniczny. Perspektywa małego Adasia, być może zmiana jego relacji z Marcelem w wyniku tych wszystkich wydarzeń po drodze oraz dorastania Młodego, w końcu dylemat lub wybór jaki musi podjąć – tego się spodziewałem. W obecnym kształcie dostałem kompletną, nieźle napisaną opowieść, której fabuła rozminęła się z moimi oczekiwaniami.

 

Tym niemniej, piszesz coraz lepiej, zygfrydzie. To się dobrze czyta. Tylko tego klimatu szkoda, ten odjazd kamery na bezwzględność “białych kapeluszy” wałkowano już wielokrotnie.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dzięki za komentarze.

Gdy przeczytałam tekst w wersji pierwotnej, nierozbudowanej, byłam pod wrażeniem. Tak, uważałam, że pytań jest za wiele, a odpowiedzi za mało, by można było ten tekst uznać za skończony, ale zostałam zaintrygowana.

Teraz pojawiły się odpowiedzi. I o ile one mnie satysfakcjonują, to już sposób ich podania niekoniecznie. Dzieje się dużo, krwawo, gwałtownie, zmieniają się punkty widzenia. A przecież już po pierwszej opowieści było wiadomo, że nie wszystko jest oczywiste, a bohaterowie nie tacy, jakby się to mogło wydawać na pierwszy rzut oka. I wydaje mi się, że można było tę niepokojącą atmosferę rozwinąć i pogłębić bez galopujących jatek i pośpiesznych okrucieństw. Przedstawić tę samą historię, inaczej rozkładając akcenty.

Nie przeczytałam większości komentarzy, ale zawiesiłam oko na tym PsychoFisha – i mogę się pod nim spokojnie podpisać. Szkoda mi, że tekst poszedł w taką a nie inną stronę. Mimo to czytało się go nieźle.

Przeczytałem z przyjemnością. W przeciwieństwie do większości nie twierdzę, że opowiadanie jest dobre tylko częściowo. Na początku drugiej opowieści przestraszyłem się, że będzie o czymś zupełnie innym niż w pierwszej, ale kiedy w tle pojawił się Marcel – zaczęło mi się coraz bardziej podobać. Postać Szarego wydaje mi się bardzo tragiczna (w sensie, że mu w pewien sposób współczuję). Moim zdaniem historia nie zbacza ku akcji i rozlewowi krwi, tylko pokazuje jak pewien “raj”, którym jest relacja Marcela i Adasia, upada, bo upaść musi, taki ten świat.

Może to i kolejna rzecz o zombie i ludziach (od zombie gorszych), ale za to bardzo dobrze wykonana. Było trochę niedociągnięć, ale przy każdym dłuższym tekście się trafią. Taka moja subiektywna uwaga: w co najmniej kilkunastu miejscach zastąpiłbym przecinki kropkami. 

Podobały mi się też tytuły opowieści. 

Ogólnie satysfakcjonująca lektura. Gratuluję piórka :)

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Dzięki za przeczytanie :)

Pamiętam pierwszą część  zrobiła na mnie duże wrażenie, a że nie lubię postapo (a już szczególnie takiego z zombiakami biegającymi po ulicach) to naprawdę coś. Punkt widzenia młodego chłopaka, styl trochę baśniowy,  groźny świat na zewnątrz kontra rodzinna relacja z tajemniczym wybawcą  – to było to. Podoba mi się, że kolejne części układają się w spójną opowieść, że wprowadziłeś klamrę narracyjną (zaczynamy i kończymy opowieścią Adasia). Skomplikowane relacje między bohaterami, pogłębione psychologicznie postacie, a do tego przemyślana kompozycja (wszystko dzieje się w “martwym mieście”, poruszamy się właściwie w małej przestrzeni, wśród osób, które nawiązały relacje jeszcze przed apokalipsą) – to wszystko bardzo na plus.

Minusem z pewnością jest część Laury, chociaż rozumiem, że wprowadzenie bardziej “sensacyjnego” i krwawego elementu to celowy zabieg. Może gdyby to był dłuższy tekst, taka przeplatanka byłaby fajnym elementem. Tu miałam wrażenie, że trochę poszedłeś na łatwiznę – mamy wojny “gangów” z przywódcami-twardzielami, dużo mocnych akcentów i proste motywy (śmierć siostry, śmierć dziewczyny). Niby jesteśmy w świecie, w którym brutalność jest prawdopodobna, ale odniosłam wrażenie, że pierwszą częścią obiecałeś mi coś innego i nieco się rozczarowałam.

Za to motyw z powrotem Marcela do mieszkania bardzo dobry. Tu znów wróciliśmy do pokazywanego z różnych stron problemu tęsknoty za tym, co utracone i przemiany, którą przechodzą bohaterowie. 

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Anet – tak na wszelki wypadek – nie wygląda mi to na merytoryczny komentarz. ;-)

Babska logika rządzi!

Jest piórko, nie ma merytoryki :P

Przynoszę radość :)

Ale jest droga samuraja. ;-)

Babska logika rządzi!

Wybrałam drogę ninja ;)

Przynoszę radość :)

Finko, każdy komentarz to dobry komentarz :)

Dzięki za wizyty.

Niestety widać ten podział na części.

Pierwsza część to najlepszy kawałek tekstu jaki tu, na portalu, przeczytałem (a przeszedłem całą drogę samuraja). Świetna, wyważona, płynna narracja, pełne panowanie nad tekstem i emocjami, klimat dziecięcej mądrości przyjmującej szaleństwo świata, ani jednej fałszywej nuty. Do tego takie perełki jak “posiwiałe półki”. Dziwny jestem, ale kupiłbym tę opowieść, ograniczoną do pierwszego rozdziału, ze wszystkimi niedomkniętymi wątkami, za sam klimat. A nawet chyba uznałbym te niedopowiedzenia za oryginalną siłę opowiadania. Ale ten temat już przerabiałeś, wiesz, że jestem w mniejszości.

Druga część bardzo dobra. Zniżka poziomu na samym początku – te monologi bohaterów, wyjaśniające ich historię, rażą przez kontrast z poetyką pierwszej części. Ale potem pojawia się kilka fajnych momentów – np. to strzelanie do księżyca, a zresztą gdy opowieść się rozkręca to ponownie doceniam umiejętności warsztatowe, tym razem w dynamicznych scenach.

Najsłabsze, bo tylko dobre, dwa ostatnie rozdziały. Krótkie (znowu przez kontrast z poprzednimi) i nie wykorzystujące potencjału (jak to światełko, niby zaskakujące, ale w standardowy sposób). Generalnie zaczynasz z tak wysokiej nuty, że całość, choć przecież technicznie świetna, z czasem obniża loty. Nie chcę powiedzieć, że rozczarowuje, ale po kilku pierwszych akapitach byłem pewien, że w końcu mam faworyta w głosowaniu, a teraz już sam nie wiem…

Ale, jak nie lubię postapo, to tekst naprawdę bardzo, bardzo dobry.

Dzięki za odwiedziny :)

Nie wiem, czy będę w mniejszości z moją opinią, bo przejrzałem tylko kilka komentarzy, ale podejrzewam, że tak. Pierwsza część podobała mi się najmniej. Rozumiem budowanie klimatu, ładne zdania, et cetera. Ale ileż można. ;)

Nawet jeśli jakość narracji nieznacznie spadła od drugiej części, to akcja wynagradzała mi wszystko. Ów dysonans, myślę, może wynikać ze zbyt krótkiego czasu dopieszczania tych dopisanych rozdziałów, w porównaniu do wymuskanego pierwszego. Może, gdyby podłubać nad nimi dłużej… ale nie ma co gdybać.

Fabularnie misie, całe stadko misiów. Wątki ładnie się przeplatały, było brutalnie, choć nie do przesady, momentami gorzko, choć do bólu prawdziwie. Niestety niektóre dialogi wypadły ciut za sztywno, za bardzo widać, że mają konkretną rolę przekazywania informacji o bohaterach czy świecie, przez co nie są wystarczająco spontaniczne. Na szczęście to nieczęsty problem.

Najbardziej jednak żałuję, że brakuje w tym tekście jakiejś szczypty oryginalności. Wykorzystałeś, Zygfrydzie, jakiś gotowy świat i nie zagłębiałeś się w genezę apokalipsy. Nie ma w tym oczywiście nic złego, bo wyszedł Ci kawał dobrego tekstu, tylko gdzieś z tyłu głowy kołacze myśl, że tak mógłby wyglądać na przykład jakiś fragment kanonicznej książki z uniwersum “The walking dead”. Jakby tego tekstu nie ugryźć, wyszło z niego naprawdę satysfakcjonujące czytadło.

Pozdrawiam!

No dobra. 

Podobało mi się. I to bardzo. 

Każdy z nas czyta pewnie dużo książek. Czasami jest na początku jakieś pitu pitu i zastanawiamy się– no ok, ale o co tu chodzi? U Ciebie jest wprost przeciwnie. Zaczynasz konkretnie i od pierwszych słów pokazujesz czytelnikowi, że będzie ciekawie:

Sąsiedzi drapią. Zawsze to robią, gdy jestem w swoim pokoju, wyczuwają mnie.

Zdarza się, że w przypływie samotności mówię do nich, lecz nigdy nie odpowiadają. Tylko drapią.

Świetny początek. 

Druga sprawa. Jest to opowiadanie o zombie i łatwo byłoby tu popłynąć i wejść na pogranicze śmieszności, jak to bywa w tanich horrorach. Ty zrobiłeś to inaczej. Pomimo tego, że zombie jest teraz strasznie oklepanym tematem udało Ci się zręcznie trzymać zgniłków na dystans. Nawet nie nadużywasz słowa zombie. Zamiast tego opisujesz ich w sposób bardziej dosadny i mroczny:

…że zainfekowani nigdy nie pukają.

Umarły stał w przedpokoju…

Trup spojrzał na mnie martwymi oczami. 

Taki styl do mnie przemawia.

Dalej..

Bardzo obrazowo nakreśliłeś realia, w których znajduje się bohater. Opis świata jest zachwycający. Może dlatego właśnie najbardziej podoba mi się opowieść pierwsza. Widzę, że większość komentujących ma podobne zdanie. Nie twierdzę, że później było jakoś źle. Tekst jest świetny, ale jednak początek poraża realizmem.

Bardzo sprytnie wplotłeś w post apokaliptyczny tekst wzmiankę o tak prostej i ludzkiej czynności jak oglądanie nieba przez lunetę. Zwykła rzecz, a jednak światło przeszkadza. Świat musi się skończyć, żeby człowiek mógł sobie pooglądać gwiazdy:)

Kolejna rzecz, która zwróciła moją uwagę:

…spytałem go, dlaczego się mną opiekuje, odrzekł zupełnie poważnie, że zawsze mówiłem mu „dzień dobry”.

zwykłe uprzejme dzień dobry, a okazuje się, że może Ci uratować życie.

To przesłanie szczególnie ważne jest w dobie dzisiejszego wszechobecnego bucostwa, kiedy to sąsiedzi na klatce mijają Cie bez słowa…

Następna rzecz. Podobała mi się scena w szkole. Próbowałem wyobrazić sobie siebie w tamtej sytuacji, w opuszczonym gmaszysku z setkami (no, może dziesiątkami) pomieszczeń. W każdym z nich może się czaić jakieś nienazwane zagrożenie. Świetna sprawa.

Na samym końcu zostawiasz czytelnika z refleksją. Kto tak naprawdę był tym dobrym, a kto złym? Marcel czy Murarz? A może wszyscy byli źli? Intrygujące.

Niektórzy w komentarzach twierdzą, że niedostatecznie przedstawiłeś motywy kierujące przywódcami, że niby tylko dla samej władzy się tłuką? Ja uważam, że tak. Niestety życie to nie bajka. Podejrzewam, że po apokalipsie ośmiu na dziesięciu ludzi, którzy wcześniej wydawaliby się normalni przyszłoby do cudzego domu by rabować gwałcić i torturować tylko i wyłącznie dlatego, że mogą. No bo przecież nie pójdą do więzienia itp. Homo homini lupus. Ludzie są bestiami i Ty to fajnie przedstawiłeś.

 

Teraz parę rzeczy, do których się przyczepiłem.

Gdzieś czytałem, że jak można z tekstu wywalić wyraz bez straty na jakości, to się go wywala.  Tak samo z bohaterami. Jeśli bez szkody dla fabuły można usunąć postać to powinno się to zrobić. Uważam, że Gabriel był całkowicie sztuczną postacią. Wymyśloną tylko po… No właśnie, po co? W sumie nic nie wnosi.

 

W jaki sposób Adam korzystał z toalety? Wody nie było. Do picia łapał deszczówkę lub Marcel mu przynosił. Z mieszkania nie wychodził. Czyli, że jak? Przez kilka tygodni/ miesięcy nie używał spłuczki?

 

To chyba tyle. Ogólnie wrażenie po przeczytaniu bardzo dobre. Uwielbiam dobrze skonstruowane postapo. Jestem fanem Uniwersum Metro. Podobnie wciągający świat.

Mam zamiar zabrać się za czytanie innych Twoich tekstów.

Pozdrawiam

 

Zombie-apokalipsa to nie moja broszka, ale tutejsze ujęcie jest całkiem dobre. Pierwsza część także zrobiła na mnie mocne wrażenie. Potem jednak opowiadanie utraciło część mojej uwagi, raczej się dla mnie ciągnęło. Bohaterowie nie denerwują, nawet przejąłem się ich losem. Podsumowując: jest okej, ale bez fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dzięki za kolejne komentarze :)

Choć nie jestem amatorem tematu apokalipsy zombie, tekst mi się spodobał. Bardzo dobrze nakreślone postaci, bez jednoznacznego podziału na tych dobrych i na tych złych. Udany zabieg ze splatającymi się narracjami i punktami widzenia.

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

Bardzo dobry tekst! I mówię to, choć mam szczerze dość tematyki zombie. Szczególnie spodobała mi się pierwsza opowieść – należę do tej (wiem wiem, mniejszej) grupy, według której bardzo dobrze (lepiej niż całość) broni się jako samodzielne opowiadanie. Mnie się wydaje, że pytań nie zostawia za dużo (z chęcią sam bym sobie na nie odpowiedział), a gdyby już trochę dookreślać, to myślę, że dałoby się i w ramach pierwszej opowieści – zieloni mogliby ciut więcej powiedzieć/zasugerować, Adaś mógłby trochę więcej zobaczyć… Ale bardzo podobało mi się zakończenie niepewnością, jak do jakiego stopnia “złym człowiekiem” jest Marcel.

I ta niepewność dalszą częścią została zabita ;) Natomiast opowiadanie nadal jest dobre, czytałem z przyjemnością – po prostu nie tak dobre, jak początek. W moim plebiscytowym rankingu byłoby zdecydowanie wyżej.

Motyw z kanibalami – niby fajny, ale tak bardzo zajeżdżał kopią z The Walking Dead, że trochę jednak przesada. No chyba że nie oglądałeś, to szacunek, ale masz pecha ;)

 

Strasznie spodobała mi się scena z sygnalizacją domniemanemu Marcelowi latarką i przekonaniem, że to był tylko sen. Świetny motyw.

 

PS: A tak nawiasem – to jak się nazywało opowiadanie, kiedy było tylko pierwszą częścią?

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

Dzięki za kolejne opinie.

 

Driadzie, TWD widziałem, i rzeczywiście trochę się inspirowałem przy tym wątku. A opowiadanie miało się nazywać tak, jak część pierwsza “Jeszcze nie teraz”.

Przeczytałam z przyjemnością. Pierwsza część podobała mi się najbardziej, ale z reszty też byłam zadowolona. Gratuluję piórka i nominacji do opowiadania roku :)

www.facebook.com/mika.modrzynska

Dzięki za wizytę i komentarz :)

Zygrydzie, trafiłem tutaj z wątku, gdzie pisałeś o publikacji w NF. Sam pracuję nad konceptem powieści postapo od kilku miesięcy, więc zajrzałem tym bardziej. Będę szczery, nie podobało mi się i nie doczytałem do końca. Dobrze, jeśli mamy to za sobą, łatwiej Ci będzie wyciągnąć coś pożytecznego z mojego komentarza, niż denerwować się, że cały czas zjeżdżam tekst.

To, co w opowiadaniu jest najsłabsze, to świat postapo, który ledwie zarysowałeś, opierając tekst na filozoficznych przemyśleniach i emocjach. Z fabuły wynika, że to świat jakieś trzy lata po zagładzie. Chłopiec leży sobie i ciągle rozmyśla, a powiedz mi gdzie załatwia swoje potrzeby? Tak, wiele osób powie, przecież to nieważne w opowiadaniach, w wielu może i tak, ale nie w postapo. Chłopak nie wychodzi z domu, nie ma prądu i bieżącej wody, więc gdzie załatwia tak przyziemną i podstawową rzecz, jak naturalne potrzeby? Przez trzy lata trochę się tego uzbiera, prawda? Zieloni znajdują czystą łazienkę, ale dlaczego czystą, skoro są w niej sprzęty od trzech lat nieużywane? Nie ma bieżącej wody, więc łazienka w bloku na siódmym piętrze jest bezużyteczna.

Krzysztof Olewnik był przetrzymywany tylko przez pół roku w zamknięciu. Sekcja zwłok wykazała bardzo zepsute zęby, gnijące dziąsła i szereg chorób, między innymi dlatego, że żył i spał tam gdzie, za przeproszeniem, srał.

W drugiej części para jedzie sobie beztrosko samochodem. Po trzech latach najcenniejszy towar na świecie to jedzenie i paliwo. Życie i energia. I nie każdy mógłby sobie na to pozwolić, tym bardziej, że cennego towaru tylko ubywa, a nie przybywa.

W Niemczech zostałam porwana i wcielona do bardzo nieciekawego haremu.

Nieciekawy, Zygfrydzie, to może być pub po pracy, gdy chcemy się napić piwa. Ale miejsce, gdzie przetrzymuje się kobiety, gwałci, poniższa, bije i Bóg wie jeszcze co, nazwałbym trochę inaczej, niż nieciekawym. W ogóle w tej części mocno bagatelizujesz, to co miałoby miejsce w wielu miejscach na świecie, czyli jednym słowem – przemoc. Wrzucasz gdzieś luźno krótkie wzmianki, skupiając się na mało sensownej, dla mnie, pogoni za zemstą.

Wracając zaś do pierwszej część. To filozoficzna rozprawka chłopaka, śpiącego w czystej pościeli i rozmyślającego o życiu i jak wygląda świat za oknem. Zadaje on mnóstwo pytań, na które nie zna odpowiedzi ani on, ani ja i tylko z akapitu na akapit coraz bardziej mnie irytuje.

Jak długo nie wychodziłem na zewnątrz?

Czy kiedyś wróci?

Skoro tak, to gdzie przebywa?

Dlaczego on nie odszuka mnie?

Kto nią jechał i co przewoził?

Gdzie jesteś?

Zygfrydzie, to nie jest opowiadanie postapo, to filozoficzna rozprawka z nutką akcji, pisana w ciepłym i miękkim fotelu. Zbagatelizowałeś świat zbyt mocno. Informacja o braku prądu, bieżącej wody i piciu deszczówki to zdecydowanie zbyt mało, abym czuł się usatysfakcjonowany lekturą.

 

 

Darconie, dzięki za wizytę. Co do twoich zarzutów:

 

a powiedz mi gdzie załatwia swoje potrzeby?

W toalecie. Po apokalipsie ludzie utraciliby by prąd czy gaz, ale dlaczego rury miałby przestać być sprawne? Zwłaszcza że używa ich jeden człowiek. Po prostu musi poświęcić od czasu do czasu zapas wody, żeby spłukać.

 

Zieloni znajdują czystą łazienkę, ale dlaczego czystą, skoro są w niej sprzęty od trzech lat nieużywane?

Nie rozumiem. Chodzi Ci o ten fragment?

Wysprzątane pomieszczenia. Używana łazienka.

Adaś sprząta na tyle, na ile może. Wysprzątane pomieszczenia oznaczają, że np. w kuchni czy w jego pokoju nie ma grubej warstwy kurzu. Łazienka używana, bo powyżej. Poza tym to opis z jego punktu widzenia, pewnie nie doczytałaś do tego momentu, ale gdy to Laura wchodzi do tego mieszkania, uderza ją smród.

 

W drugiej części para jedzie sobie beztrosko samochodem.

Dlaczego beztrosko? Zostali wysłani przez jednego z najpotężniejszych w okolicy przywódców ocalałych na wyprawę, która może powstrzymać nadchodzącą wojnę. Jeśli uznajesz, że na coś takiego nie warto marnować benzyny, to na co?

 

Po trzech latach najcenniejszy towar na świecie to jedzenie i paliwo.

Z paliwem się zgodzę, ale przemyśl kwestię jedzenia, jeśli pracujesz nad większym postapo. Wyżywienie garstki ludzi zapasami po całej cywilizacji nie jest szczególnie trudne przez pierwszych kilka lat, a potem powinno już się rozwinąć rolnictwo, cały czas jest zbieractwo. Przy odrobinie wysiłku nikt by nie chodził głodny.

 

Nieciekawy, Zygfrydzie, to może być pub po pracy, gdy chcemy się napić piwa. Ale miejsce, gdzie przetrzymuje się kobiety, gwałci, poniższa, bije i Bóg wie jeszcze co, nazwałbym trochę inaczej, niż nieciekawym. W ogóle w tej części mocno bagatelizujesz, to co miałoby miejsce w wielu miejscach na świecie, czyli jednym słowem – przemoc.

Bagatelizuję nie ja, ale Laura. A dlaczego to robi? Może trauma była tak wielka, że woli to wyprzeć? W ten sposób z tym walczy, umniejsza to. Dlaczego powinna się dokładnie zwierzać i otwierać przed w sumie obcym mężczyzną?

 

Zygfrydzie, to nie jest opowiadanie postapo, to filozoficzna rozprawka z nutką akcji, pisana w ciepłym i miękkim fotelu.

Fotel umiarkowanie miękki, no ale cóż nie udało mi się znaleźć żadnej postapokalipsy w pobliżu, żeby posłużyła mi za miejsce stworzenia tego tekstu :D

 

W każdym razie powodzenia z Twoim tekstem, i szkoda, że się nie spodobało. Widocznie różnie rozumiemy, czym jest opowiadanie postapo.

 

Hej, Zygfrydzie.

 

To nie tak, że zupełnie mi się nie podoba. Masz bardzo dobry warsztat, ale publikujesz w NF, więc to oczywistość, o której nie ma co pisać.

Zgodzę się też, częściowo, z Twoimi argumentami, z dziewczyną i paliwem na przykład, czy rozmową o haremie. Ale inne…

Kanalizacja i toalety skonstruowane są tak, że na naszą "jedynkę" potrzeba 3 litry wody do spłukania, a na "dwójkę" 5 litrów, a i tak potrafi się czasem zapychać, nawet gdy wszyscy regularnie korzystają.

To bardzo dużo wody, wąska rura, długa na kilkadziesiąt metrów nie ma szans pozostać tak długo sprawna. Zarasta grzybem, pasożytami, ciągle dorzucanym i słabo spłukiwanym kałem. Wystarczyło chociażby napisać, że musiał się wymykać do sąsiednich mieszkań, żeby korzystać z toalety, bo u siebie zapchał. Znacznie bardziej uwiarygodniłbyś tekst. Kurz zaś, ściera się na mokro, czyli kolejne marnowanie wody, na sucho tylko przenosisz, rozdmuchujesz go w inne miejsca, więc kurz i tak by był. ;) To tylko przykłady.

Mój zarzut to zbytnie skupienie się na relacjach międzyludzkich, które oczywiście są bardzo ważne, ale z potraktowaniem po macoszemu tak ważnych spraw, jak codziennie funkcjonowanie. Nie piętnuję Twojego opowiadania, wskazuję w nim tylko luki, które moim zdaniem, ujmują wiarygodności.

Pozdrawiam serdecznie.

 

Ok, łapię Twój punkt widzenia :) Dzięki za wizytę.

Nowa Fantastyka