- Opowiadanie: MKBula - Detektyw Malone i Świr w Wielkim Mieście

Detektyw Malone i Świr w Wielkim Mieście

Świat po Blasku. Czym jest Blask? To po prostu nowa karta, zmiana wizji, ponowna koncepcja. Nie wszyscy jednak przyjmują zmiany w równym tempie.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Detektyw Malone i Świr w Wielkim Mieście

– Bestie. Spójrz tylko na to. Jak można tak postępować z żywą istotą? Wyrwać ze znanego otoczenia, w którym żyjesz i rozmnażasz się, po czym kompletnie nie przejmując się twoim losem obedrzeć ze skóry, wepchnąć do maszyny i mielić, ciąć i drążyć… sprawić, że nie będziesz już sobą, zniszczyć całą twoją osobowość. Poświęcić twoje życie, aby na swój chory sposób nadać nowy cel, tak nikły i odarty z mimetycznej sygnatury. Cel, który ma w sobie tylko czystą użyteczność, w dodatku polegającą na tym, czego boisz się najbardziej. Twoje cząstki wyrwane z majestatycznej symboliki bestialsko oprawiają w chemię, przyspieszającą twój rozkład w tak dramatyczny dla twej pierwotnej postaci sposób. Nie uważasz tego za wytwór chorego umysłu, który tylko tak podła istota jak człowiek może dzierżyć?

– Skarbie, chętnie bym z tobą o tym porozmawiała, ale musiałbyś zapłacić za kolejną godzinę.

– Nie trzeba, resztę rozmowy rozegram sam – powiedział, po czym potarł zapałkę o draskę i zbliżył płomień do papierosa. Zmęczony po godzinnej wizycie u prostytutki wypuścił dym, który rozniósł się po niewielkim, pachnącym potem i tanimi perfumami pokoju. Poświata padająca przez przepasane czerwoną zasłoną okno nie budziła w nim poczucia intymności, choć zapewne taki miała zamiar. Jej innym celem mogło być również odwrócenie uwagi od koszmarnie wyglądających, popękanych ścian. Jedynym meblem, jaki znajdował się w pomieszczeniu było stalowe łóżko z mocno wyeksploatowanym materacem. Malone podniósł się i zabrał z podłogi płaszcz. Ostatni raz rzucił okiem na leżącą, nagą dziewczynę. Wyglądała bardzo młodo, choć seks z nią przypominał bardziej obrabianie drewna ruchem posuwisto zwrotnym, niż namiętne spotkanie. Detektyw ubrał swój beżowy prochowiec, sięgnął po plecak i wyjął z niego czekoladę z rodzynkami. W oczach prostytutki zamalowała się, pierwszy raz w przeciągu ostatniej godziny, nutka zadowolenia.

Po zejściu ze schodów burdelu Malone zatoczył się jeszcze do znajdującego się w środku baru i zajął miejsce przy ladzie. Zaraz za nim na kanapach i fotelach siedziały dziewczyny, usilnie starając się uwieść wdziękami klientów. Nie był to wprawdzie najlepszy dom publiczny Bastionu Zachodniego Wybrzeża, ale nie należał również do najgorszych. Zza lady wysunął się postawny barman w różowym fartuchu, w ręku trzymał już szklankę z brunatnym napojem, którą sprawnie podstawił pod nos Detektywa.

– Malone, prosiłem, żebyś nie palił w pokojach dziewczyn – zwrócił się do niego dziwnie wysokim głosem jak na swoją posturę – wiesz, niektórym przeszkadza ten zapach.

– Jeżeli chodzi o zapach w twoich pokojach, to papieros jest perfumą. Serio, Riszka, powinieneś z tym coś zrobić.

– Nie chodzi o to, czy ci się podoba zapach, czy nie. Chodzi tu o powolne mordowanie się szkodliwymi substancjami, jakie taki papierosek posiada, słodziutki – odparł z obrzydzeniem.

– Prędzej zabije mnie jakaś choroba weneryczna twoich podopiecznych – rzekł, jednocześnie wypuszczając dym w twarz barmana. Ten machnął kilka razy ręką, paranoicznie odganiając nikotynową mgłę sprzed tłustej facjaty.

– Ciszej, cholera! – Rzucił podenerwowany. – Malone, skarbie, mamy układ. Mówię ci, które są czyste, a ty w zamian za to nie paplasz naokoło o tym i o moim…

-Bolało, jak odpadały? – Wciął mu szyderczo się w słowo. – Nalej jeszcze jedną. Wypiję i wyjdę, a ty będziesz miał mnie z głowy na jakiś czas, zgoda? – Riksza spuścił z utęsknieniem wzrok na swoje spodnie, w okolice krocza. Nie ciągnąc dalej tej jakże bolesnej dla niego konwersacji wypełnił polecenie i zniknął wśród butelek. Sącząc powoli Wybrzeżankę, pędzoną w BZW standardową whisky, rozmyślał nad następnym zajęciem. Ostatnią, pokaźną wypłatę w połowie już stracił, celebrując ujście z życiem. Wiedział, że zapłakana żona wysoko postawionego, lokalnego gangstera prosząca o dowiedzenie się, czy jej mąż ją zdradza, powinna usłyszeć przeczącą odpowiedź. Malone jednak zdecydował się powiedzieć jej prawdę, za co prawie został aquonautą. Był to tamtejszy sposób ukarania tych, którzy o mafii mówili więcej, niż to, że jej nie ma. Barczyste bydlaki, ubrane w ciemnoniebieskie garnitury, chwytały delikwenta, zakładały mu na głowę przeźroczysty zbiornik z bardzo mocnego szkła lub pleksi, przytwierdzali na haki do barków i pleców, po czym nalewali do środka wody, puszczając człowieka na ostatni bieg do wyjścia na ulicę. Mało kto docierał do chodnika, jednak raz na miesiąc można było zobaczyć mielącego w płucach wodę biedaka, szamocącego się po głównej aorcie BZW. Była to rzecz jasna lekcja dla społeczności, która i tak nie miała im tego za złe. Wiedzieli ile dobrego dla niektórych dzielnic zdziałała ta organizacja, a i sam Don miał umiarkowany apetyt na zysk.

Rozważania na temat ostatniego zadania przerwał Malone'owi siadający obok niego wątły jegomość. Zawinięty w biały kitel wydawał się być jeszcze szczuplejszy, niż w rzeczywistości. Jego głowa w porównaniu do reszty ciała wyglądała na ogromną, detektyw patrząc na niego pomyślał, że potrzebuje pomocy jej podnoszeniem.

– Detektyw Malone? – Zapytał, choć sposób zadania pytania mówił, że znał już odpowiedź. Malone nie patrząc na nowo przybyłego kiwnął głową. – Nazywam się doktor Doktor, mam dla Pana zlecenie – detektyw domyślał się, że ten mężczyzna po pięćdziesiątce pochodził ze znajdującej się niedaleko filii Akademii Nowej Syntezy. Jak dotąd tylko o nich słyszał, nigdy z żadnym nie rozmawiał. Naukowcy z ANS'u byli zamknięci w sobie i nie owijali w bawełnę. Jeżeli w jakiejś osadzie otwierali skrzydło, podpisywali pakt o ich pracy. Po prostu wymyślali rozwiązania dla palących problemów danej społeczności, w zamian za lokum i możliwość prowadzenia eksperymentów. Zasada była prosta: nikt nie pyta o przedmiot ich głównego zainteresowania. Malone słyszał też co nieco o ich zleceniach. Były ryzykowne, polegały na pozyskaniu danych lub innego materiału badawczego z niebezpiecznych miejsc, jednak odpowiednio opłacane. Nie chcąc okazać obcemu zbytniego zainteresowania, Detektyw wolał po prostu wbić wzrok w swój napój.

– Proszę mówić.

– Wolałbym przenieść naszą konwersację i gdzieś indziej podać Panu szczegóły… – zaczął niepewnie acz rzeczowo naukowiec. – My w Akademii Nowej Syntezy cenimy dyskrecję.

– Nie ma dyskretniejszego miejsca niż bar w burdelu, doktorze. O barmanie wiem coś, co zamyka mu usta, a dziwki raz, że nie zwracają na to uwagi, a dwa, że ich mózgi przeżarte chorobami wenerycznymi praktycznie nie rejestrują nowych informacji.

-Wie Pan, Detektywie, to rzadkość, że opryszczka ma przerzuty na mózg… mówi Pan, że każda z nich to ma? – Rzekł doktor lekko zaskoczony. – Jeśli tak, to należałoby przeprowadzić serię badań…

-Doktorku, to był żart – przerwał Malone z uśmiechem.

-Pozwolę sobie nie zrozumieć… nalegam jednak, abyśmy przenieśli się z dala od potencjalnych świadków, panie Malone – skwitował doktor. Jego wyraz twarzy zdradzał mieszankę irytacji i desperacji w tak dobitny sposób, że po chwili pauzy detektyw uległ. Postanowił jednak narzucić swemu przyszłemu zleceniodawcy pewną cenę za uporczywe upraszanie się o prywatność. Obrzucił najsłodszym uśmiechem, jakim mógł stojącego na drugim końcu lady barmana, zamrugał doń kilkukrotnie i lekko przekręcił głowę w bok.

– Riksza, skarbie, daj nam klucz do jakiegoś cichego pokoiku, dobrze?

– Co jest Malone? Teraz działasz po obu stronach barykady? – Odparł wyraźnie zaskoczony.

– Ty nie działasz po żadnej, więc pomóż tym, którzy jeszcze mogą. Dawaj klucze. – Riksza znów spuścił wzrok na swoje spodnie, westchnął i wyjął z kieszeni różowego fartucha pęk pordzewiałych kluczy. Odpiął jeden z nich i puścił przez ladę, który mijając kompletnie zbitego z tropu doktora trafił wprost do dłoni Malone'a.

Pomieszczenie, w którym się znaleźli było takie samo jak reszta pokoi w tym oplutym przez Boga przybytku. Różnił się jedynie stojącym obok łóżka krzesłem. Detektyw widząc, z jaką plejadą obrzydzenia wymalowaną na swojej twarzy doktor spogląda teraz na rzeczywistość, opadł na łóżku, oszczędzając swojemu rozmówcy dotyku wyświechtanego materaca.

– Niech Pan usiądzie na krześle, doktorze i przedstawi ofertę – rzekł, wskazując ręką na podniszczony stołek.

– To czysta potwarz, panie Malone. Wolałbym usiąść na elektroprecypitatorze, niżeli na tym, co pan ma czelność nazywać krzesłem. Dziękuję, postoję. Przejdźmy od razu do rzeczy, nie chcę tu spędzić ani nanosekundy dłużej niż muszę.

-Wydaje się pan podenerwowany. Może zaproszę dziewczynę, żeby pan się odprężył? – Malone z uśmiechem na ustach patrzył, jak doktor Doktor wypełnia się irytacją. Jego chude, podstarzałe ciało całe dygotało, ukryte pod lekarskim kitlem. Kompulsywnie ocierał dłonie i rozglądał się w niepokoju, jakby bał się bakterii i grzybów unoszących się w tamtejszej atmosferze.

– Detektywie, błagam, nie zniosę tego więcej. Kompletnie nie rozumiem jak ktoś może tu przychodzić na spotkania z kobietami…

– Nikt tu nie spotyka kobiet, doktorze, tylko dziwki – rzekł z politowaniem. – A teraz niech pan skończy już się napawać tym miejscem i przejdzie do rzeczy, doktorze Doktorze.

-Co? Że ja? Insynuuje pan, że mi się tu… dobrze, do rzeczy. Zlecenie, które dla pana mam jest wyjątkowo niebezpieczne, dlatego dobrze płatne. – Kiedy zaczął się skupiać na przekazaniu konkretnej informacji, umysł doktora Doktora kompletnie odizolował się od otaczającego go świata. – Nieopodal Bastionu Zachodniego Wybrzeża znajduje się miasto o nazwie Tinstet. Długi czas wysyłaliśmy tam ekspedycje w celu zbadania pewnych anomalii, jakie dzieją się na obrzeżach. Słyszał pan kiedyś o tym fenomenie?

– Słyszałem opowieści – powiedział Malone już całkiem poważnie. Anomalie były częścią opowiadań, jakie przestrzegały przed wchodzeniem do miast. Mówiło się o wielu ich przejawach, od duchów, przez zaburzenia grawitacyjne, aż do zakrzywień czasoprzestrzeni. Każda osada znajdująca się niedaleko metropolii znała dziesiątki takich historii, nie mniej dla Malone'a były to tylko wymysły grabieżców, którzy chcieli ochronić fanty. Detektyw tylko kilka razy zapuścił się do któregoś z miast, lecz wyłącznie na obrzeża, żeby zgarnąć potrzebne do ekwipunku rzeczy. Dla niego wystarczającym powodem ku temu, by nie wchodzić głębiej były Świry, czyli ludzie, którzy po Blasku stracili zmysły i nigdy nie opuszczając miast żyli w rozpaczliwej sytuacji, której nikt nie był w stanie wyjaśnić.

– Tak, opowieści… – doktor Doktor spojrzał z politowaniem na Malone'a – pewnie uznał pan je za stek bzdur, nieprawdaż?

– Łgarstwa, w większości. W innych wypadkach… cóż, doktorze, ludzie widzą to, co chcą zobaczyć.

– W istocie! – Roześmiał się. Ta reakcja zadziwiła detektywa, zdradzała fakt, że ten wiedział o wiele więcej niż by się wydawało. – Widzą to, co chcą! Przebadaliśmy część tych historii. Straciliśmy dużo zespołów badawczych, ale ci, którzy wrócili, mieli bardzo ciekawe informacje na temat tych fenomenów. Niech pan powie, co pan wie o Obłąkanych? – Po tym pytaniu Malone wiedział, że ta rozmowa to nie przedstawienie zadania i honorarium, tylko rozmowa kwalifikacyjna.

– O Świrach? Tyle, co ludzie mówią. Rzucają się bezmyślnie na każdego, kto chce wejść do miasta. Nie są w żaden widoczny sposób zorganizowani, chodzą nadzy lub w zniszczonych ubraniach, w większości wychudzeni i nieuzbrojeni. Zawsze jednak atakują w dużych grupach. Sam widziałem kilku z nich.

 – Doprawdy? Zapuszczał się pan do miast? – Zapytał zaskoczony doktor. Wydawało się, że coś błysnęło mu w oku, jakby zaraz miał podjąć decyzję o przekazaniu zadania właśnie Malone'owi. Ten naprędce kalkulował, ile takie zlecenie może być warte.

– Tak, ale tylko powierzchownie. Wchodzenie głębiej to samobójstwo, każdy to wie.

– W rzeczy samej. Czy zna pan miasto, o którym wspomniałem? Był pan tam?

– Raz czy dwa… – skłamał detektyw, starając się ukryć nostalgię w głosie. Doktor jednak był bystrzejszy niż to przewidział.

– Więc zna pan to miasto. Jeszcze sprzed Blasku?

– Doktorze, do rzeczy. O co chodzi w zadaniu? – Malone zirytował się. Bardzo dużo kosztowało go wdrożenie się w nowy paradygmat działania, jaki narzucił świat Nowego Końca, jeszcze więcej pozostawienie za sobą życia, które wiódł w tym właśnie mieście.

– Dobrze, ma pan to zlecenie. Szczerze mówiąc nie byłem pewny, czy się pan nadaje. Zdaje się pan być… trochę niestabilny, detektywie. Zadanie jest proste, choć nie łatwe. – Doktor zbliżył się o dwa kroki do Detektywa, nachylił się w jego stronę i ściszył głos – chodzi o wejście do centrum.

– Zwariowałeś doktorku – parsknął Malone. – W jakim składzie?

– Pan i jeden przedstawiciel Akademii.

– Ześwirowałeś. Wszyscy powariowaliście w tej Nowej Syntezie, jeżeli chcecie badać Świrów z centrum. Tam potrzeba szwadronu ludzi, kontenera broni i oceanu amunicji. W tym mieście żyło mniej więcej milion osób, z czego zwariowało jakieś trzydzieści procent. Umiesz liczyć, doktorku, wiesz, co to znaczy.

– Tak, to znaczy ponad trzysta tysięcy Obłąkanych. Jednak nie o nich nam chodzi.

– Nie? A co, białe kitle wam się skończyły? – Sarkastycznie skwitował Malone. Doktor wciąż emanował tym tajemniczym uśmieszkiem, co detektywa wyprowadzało z równowagi.

– Ostatnia ekspedycja odkryła coś fenomenalnego, detektywie. Stęsknił się Pan za prądem? – To stwierdzenie ostatecznie pobudziło ciekawość Malone'a. Od czasu Starego Początku nie można było wyprodukować ani użytkować energii elektrycznej. Nie było burz, ogników w świecach samochodowych, nawet niektóre krzesiwa nie były w stanie zaprószyć wystarczającej iskry do wytworzenia ognia, dlatego cały świat stanął w miejscu, a potem zaczął się cofać. Malone otwierając szerzej oczy pytająco spojrzał na doktora Doktora, który ciągnął dalej – pewnie, że tak. Internet, telewizja, radio… prosta żarówka teraz wydaje się rarytasem. Ja osobiście królestwo bym oddał za kalkulator. Ach, wciskać parę guziczków i wynik w miliardach… od tego cholernego liczydła palce mi się poprzestawiały, jak Newtona kocham. Wiesz, ile czasu zajmuje liczenie pisemne? Ile potrzeba się napisać? Ile razy sprawdzać, Malone?!

– Do rzeczy! – Krzyknął detektyw, kiedy zauważył u doktora nadchodzący atak paniki.

-Och, przepraszam. W każdym razie ostatnia ekspedycja, jaką wysłaliśmy do centrum składała się z sześciu ludzi. Po godzinie było ich trzech, a wrócił jeden. Mieli zamontować liny do tyrolki, żebyśmy mogli niezauważenie się przemieszczać. W trakcie montowania ostatniej zaplanowanej liny popełniono błąd. Jeden z nich zerknął za krawędź dachu. Wypatrzył go jeden z Obłąkanych. Wie pan, detektywie, co się wtedy dzieje?

– Skąd mam wiedzieć, żaden nigdy mnie nie zobaczył.

– To ma pan niezwykłe szczęście. Kiedy jeden zobaczy, nie wiedzieć czemu widzą wszyscy. Od razu kilkunastu, jak pan to mówi, Świrów, rzuciło się na resztę ekspedycji. Jeden zdołał ujść z życiem, dzięki czemu nauczyliśmy się trochę o ich… systemie alarmowym, mówiąc kolokwialnie. Lecz nie to było najistotniejsze. Ten, który powrócił, Plisken, podczas ucieczki zobaczył między budynkami pewnego rodzaju źródło światła. Po analizie raportu doszliśmy do wniosku, że to może być albo jakaś pozostałość po Blasku, która zatrzymała się między budynkami, albo po prostu skupiona energia elektryczna, czekająca tylko na wykorzystanie. Wierzymy, że zbadanie tego fenomenu może przynieść zwrot podobny wielkością do teorii względności. Pytanie więc, jest jedno: czy chce pan uczestniczyć w rozwoju ludzkości, przysłużyć się społeczeństwu w tych trudnych chwilach i, za odpowiednią opłatą, wspomóc Akademię Nowej Syntezy w przywróceniu świetności gatunkowi?

– Nie – rzekł bez namysłu Malone. Doktor Doktor najwyraźniej nie spodziewał się takiej odpowiedzi. W tej jednej chwili cała koncentracja i podniecenie naukowe z niego uleciały, znów ustępując fali obrzydzenia. Można powiedzieć, że doktor twardo spadł na podłogę burdelu.

– Jak… jak to nie? Przecież to niepowtarzalna szansa, panie detektywie. Czyż nie jest pan ciekawy? A co z chęcią zysku?

– Doktorze, co mi z zysku, jeśli zeżrą mnie Świry? Ludzkość, o której pan tak pięknie się wypowiada, nie jest nikomu potrzebna. Widziałem przejawy ludzkości, o których pan może tylko śnić. Gwałt, mord, zdrada, to tylko ogólniki, do których mogę dać dziesiątki przykładów. Pieprzyć ludzkość, doktorze Doktorze. A prąd? Nigdy nie miałem Facebooka… – po tych słowach detektyw wstał i skierował się do wyjścia z pokoju. Przeraziła go wizja, którą nakreślił doktor. Wydawało mu się, że szukają barana na rzeź, który podjedzie do tego ich „źródełka szczęścia” i zostanie czymś napromieniowany, jednocześnie stając się obiektem badań. Albo, co gorsza, skończy jak reszta nieszczęśników w miastach.

– Rozumiem – rzekł doktor łapiąc Malone'a za ramię. – Rzeczywiście może się wydawać, iż szukamy kozła ofiarnego do pójścia w miasto. Proszę jednak zrozumieć, jak bardzo musimy być zdesperowani, prosząc obcych o takie zadanie. Zdradzać informacje tak ważne. Nasi specjaliści nie potrafią dużo w terenie, więc jest to jedyne rozwiązanie. Nie chce pan nawet usłyszeć o wynagrodzeniu?

– Nie. Choćby to było morze wódy, góra złota, czy hangar papierosów. Nawet kontener młodych, napalonych Azjatek nie byłby adekwatny do tego, o co prosisz, doktorku. Jestem detektywem, nie komandosem. Proszę szukać innego idioty – skończył, strącił barkiem rękę doktora Doktora i chwycił za klamkę. Gdy ją nacisnął, usłyszał za plecami wymowne chrząknięcie.

– Panie detektywie… niech mi pan pozwoli chociaż postawić panu drinka, żeby wybłagać u pana przynajmniej zmowę milczenia na tematy tu poruszone, zgoda? – Malone odwrócił się, by ujrzeć twarz doktora, na której teraz malował się zawód spowity serdecznym uśmiechem.

– Cóż, skoro tak pan stawia sprawę, doktorze, to nie odmówię. Zapraszam na dół.

Usiedli w tych samych miejscach obskurnego baru, w których się poznali. Doktor machnął ręką na Rikszę, a ten, nie ukrywając uśmiechu z dość silną sugestią, zaraz stanął koło nich. Nie umiejąc zamówić drinka, doktor Doktor po prostu powiedział, że ma nalać najdroższego napoju alkoholowego znajdującego się w przybytku barowym. Riksza wraz z Malone'em roześmiali się. Barman postawił przed nimi dwie szklanki brunatnego napoju i obaj pociągnęli łyk. Nagle na kanapach, gdzie siedziały prostytutki wybuchła jakaś kłótnia. Riksza, którego spore mięśnie ukryte były pod warstwą tłuszczu wystrzelił jak z procy do faceta szarpiącego się z dziwkami. Malone odwrócił się, aby lepiej wszystko oglądać.

– Nalałeś czegoś innego? – Zapytał detektyw, gdy barman po powrocie polał repetę.

– Nie, dalej to samo, najdroższe, na rachunek szanownego doktora.

– Tak, na mój rachunek, mości barmanie. Przeto pierwszy raz piję w tak doborowym towarzystwie! – Podniósł szklankę w stronę Malone'a, któremu dziwnie zakręciło się w głowie, poczuł mrowienie w stopach – koniec końców to zapowiedź, miejmy nadzieję, opłacalnej znajomości!

 

* * *

Kiedy resztki zszarganej świadomości powoli rozświetliły mu umysł, pierwsze co detektyw poczuł, to delikatny podmuch owiewający mu twarz. Długo praktykowany odruch, aby w takich sytuacjach nie otwierać od razu oczu, pozwolił mu najpierw dostroić resztę zmysłów. Płuca mieliły świeże powietrze, choć w jego odmętach Malone czuł delikatny, zatęchły zapach. Dotyk twardego podłoża wskazywał, że leży na masywnej powierzchni. Mdły smak paraliżował mu odrętwiały język, wiedział, że został oszołomiony jakimś narkotykiem dorzuconym przez doktora Doktora. Słyszał cichy szum przebijający się przez porażone zwoje mózgowe, pobudzający w nim ośrodek strachu. Dźwięk ten wytwarzany był nie tylko wiatr chaotycznie odbijający się od wielkich, betonowych powierzchni, tworzących współczesne pomniki upadłego świata, lecz także przez bezwładnie wlekących się po pustych ulicach ludzi, którym Blask wypalił połączenia między neuronami i stworzył z nich coś, co wydawało się zatracić pierwiastek człowieczeństwa. Docierający do uszu Malone'a hałas przerwało szczęknięcie metalu. Ktoś cicho przeklął, co naprowadziło detektywa na jego położenie. Obca osoba znajdowała się nie dalej jak dwa metry od niego. Delikatnie poruszył rękoma i nogami. Nie był skrępowany. Otwierając oczy namierzył obcego i rzucił się na niego, powalając go na ziemię. Ten, całkowicie wytrącony z równowagi padł ciężko na plecy.

– Kim jesteś, łajzo, i co tu do cholery robię? – Rzekł intensywnym szeptem, starając się złapać oddech.

– Zamknij się i podaj notes – odpowiedział niemal niesłyszalnym tonem młody mężczyzna, wskazując wolną ręką na niewielką, czarną torbę. Malone podniósł się, dając do zrozumienia otwartą dłonią, aby ten drugi nie wstawał. Skupiając wzrok na nie tyle przestraszonym, ile poirytowanym człowieku, przeszukał torbę. Odnalazł zeszyt z przypiętym doń długopisem i rzucił w kierunku oponenta, który od razu usiadł i zaczął coś skrobać. Mężczyzna skończył po paru chwilach, podał notes Malone'owi i zabrał się do składania metalowych elementów. Detektyw spojrzał na notatkę.

Jaskiniowcu. 1. Ma być CISZA! Tamci nas wykryją, koniec. 2. Namęczyliśmy się trochę z przetransportowaniem tutaj twojej nieprzytomnej biomasy, okaż minimum wdzięczności. Sytuacja: chciałeś czy nie, jesteś tu i mamy zadanie. Sam nie chciałem wracać, „postęp nie wybiera”. Zadanie, amebo:

1.Zamontować trzy odcinki tyrolki, od budynku A, przez BC do D

2.Dotrzeć do apartamentu 014

3.Namierzyć wzrokowo Źródło Energii

4.Obserwować ŹE przez 60' wraz z obserwacją potencjalnej różnicy zachowań Obłąkanych relatywnie do odległości od ŹE

5.Znaleźć i opisać drogę do miejsca jak najbliżej ŹE

6.Pobrać próbki

7.Powrócić do miejsca ekstrakcji

Ekwipunek: kombinezony, sprzęt do tyrolki, pistolet z tłumikiem i tłumik do twojego, amunicja, gaz paraliżujący, krótkie miecze, pojemniki na próbki, manierki i racje żywnościowe, antybiotyki, bandaże i zastrzyki przeciwtężcowe, okulary rozjaśniające, pistolet flarowy i flary ręczne, zapałki sztormówki, mapy miasta i, dla komfortu, fiolki z cyjankiem. Sam sobie nie poradzę, więc odłóż problem z ANS'em i weź się w garść, a może uda nam się odwlec nieco sprowadzenie naszej egzystencji do informacji kwantowej. Ja: Plisken.

Kiedy Malone skończył lekturę, spojrzał bardziej przychylnym okiem na kompana. Plisken był chudy, miał około metr sześćdziesiąt wzrostu, nosił kilkudniowy zarost do łysej głowy. Miał młodą twarz i wydawał się bardzo sprawny fizycznie. Pod niedopiętym zamkiem jego czarnej kurtki widać było kombinezon ochronny. Dzierżył niewielki plecak. Kiedy zauważył, że detektyw mu się przygląda, przez buchającą z niego falę irytacji przebiło się spojrzenie, jakim ojciec obrzuca leniwego syna. Ruchem ręki wskazał na drugą torbę. W niej Malone znalazł swój sprzęt. Rozebrał się i na bieliznę przywdział kombinezon ochronny z wyszytym na lewej piersi szarą nicią symbolem OP-7.Wsunął wojskowe spodnie i buty. Krótki miecz, leżący obok torby, miał ostrze nie dłuższe niż metr. Z jego pochwy zwisały cztery pasy zakończone plastikowymi uchwytami. Malone domyślił się, że jest to system mocowania miecza do pleców. Owinął się parcianymi wstęgami spinając je ze sobą w okolicy splotu słonecznego. Krótkie ostrze nie krępowało ruchów, a odpowiednio przylegając pozwalało na swobodne noszenie nań plecaka. Stojąc w pełnym stroju Malone uznał, że mimo topornego materiału kombinezon był niezwykle wygodny i nie przegrzewał ciała. Zadowolony z nowego ekwipunku skierował wzrok na Pliskena. Ten obdarował go w odpowiedzi znużonym spojrzeniem, po czym uniósł rękę i potarł o siebie opuszki kciuka i palca wskazującego. Kiedy detektyw zmarszczył brwi w pytającym wyrazie twarzy Plisken wstał, wziął notes i napisał: „najmniejsze na świecie skrzypce, które teraz grają na twoją cześć. Zbieraj się, ruszamy”.

– Touché – pomyślał detektyw. Przeniósł wzrok na Pliskena, który właśnie za pomocą korby naciągał cięciwę masywnej kuszy. Bełt był bardzo gruby i owinięty stalową liną. Po chwili szum tego przerażającego miejsca przerwało ciche zwolnienie mechanizmu spustowego. Rozdzierając panującą, ponurą atmosferę, bełt pomknął w kierunku nieco niższego budynku i z impetem wbił się w betonową ścianę, tuż pod balustradą otaczającą dach. Plisken z trudem wyciągnął z kuszy bęben z resztą liny i przytwierdził go do stalowej wierzy przekaźnika. Wyjął z trzeciej torby pod jego nogami drugi notes z zamocowanym na sznurku długopisem, tłumik oraz uprząż wraz z urządzeniem do przemieszczania się po tyrolce, wyposażonym w dwa, niewielkie pedały. Kiedy Plisken zawiesił się na linie, Malone klepnął go w plecy i pokazał napis w notesie.

Detektyw Malone.

– Detektyw Malone? Tandetne, nie? – Odpisał Plisken

– Na swojej drodze spotkałem już dwóch Mad Max'ów.

– Nie równaj do dołu. Jedziemy.

 

Panujący wokół miejski pejzaż zdawał się Malone'owi niezwykły. Niszczejące, betonowe kolosy powoli ustępowały siłom natury, nieubłaganie chyląc się ku upadkowi. Okna przecinające szare ściany znajdujące się na wyższych piętrach zostały stopione przez Blask, te na niższych zaś powybijane. Pozostałe, melancholijnie brudne, naznaczone pajęczynami, obijały wizję rozpadającej się aglomeracji. Ciężko było sprecyzować, skąd padała łuna niosąca delikatną poświatę, rozdzierając panujący mrok ciemnozłotą barwą. Sunąc powoli po linie tyrolki Malone z zapartym tchem przyglądał się popękanym ulicom, w które to rozłamy wdzierały się zarośla, z wolna, lecz konsekwentnie, wygrywając walkę z dumną cywilizacją. Zniszczone szyldy kolejnych sklepów, fryzjerów czy knajp uświadamiały detektywowi, jak nikły był wymysł całego kapitalizmu, w który tak wszyscy wierzyli, a który potrzebował tylko chwili, by doszczętnie zniknąć. W tej całej wizji Malone miał ochotę splunąć na ludzkość, ich nieważne pragnienia i rozterki. Choć ciężko było mu to przyznać wśród obrazu tak zatrważającej tragedii, podobał mu się ten widok. Był oczarowany tym, jak słaby okazał się jego pyszny gatunek wobec tego, co sam nazywał losowym zdarzeniem. Według niego Blask wydarzył się, bo mógł. Nie interesował go powód, choć większość z ocalałych, jak zawsze w obliczu kryzysu, szukała winnego. Znajdując się w obliczu urealnionej wizji końca świata Malone niemal cieszył się, że tego doświadczył.

Ponury potok myśli przerwała mu balustrada dachu. Wyplątał się z uprzęży, zdjął uchwyt z liny i podszedł do Pliskena, który już zaczął przygotowywać kuszę do ponownego użycia.

– Potrzebujesz pomocy? – Naskrobał.

– Znajdź budynek i miejsce na strzał.

Malone wyciągnął z kieszeni mapę. Podpełzł w kierunku odpowiedniej krawędzi naprzeciw budynku, do którego zmierzali i wychylił się, aby rzucić okiem na okolicę. Oba bloki znajdowały się na skrzyżowaniu dwóch dwupasmowych jezdni, przecinających się na prawo od Malone'a. Kolejny, budynek C, był wyższy, detektyw wierzył jednak, że zarówno liny jak i siły kuszy było pod dostatkiem i nie to go przeraziło. Na skrzyżowaniu znajdowała się spora grupa Świrów. Gdy ich dostrzegł skulił się pod balustradą, przypominając sobie słowa doktora Doktora: „jak jeden cię zobaczy, wszyscy widzą”. Świry, mężczyźni i kobiety, wyglądali jak uchodźcy z obozu koncentracyjnego, jeśli nie gorzej. Ich wychudzone, zmarniałe ciała, były okryte resztkami umorusanych ubrań, znoszonych i zapewne cuchnących. Może troje z nich miało na sobie buty, również w opłakanym stanie. Posiadali niezwykle mało włosów, brudnych i miejscami zdredziałych. Ich ilość mogła być spowodowana niedożywieniem, choć im dłużej Malone się im przyglądał, tym bardziej był przekonany, że zostały powyrywane. Detektyw widział, jak tragicznie wyglądała ich skóra. Zaropiałe rany, głównie na kolanach i łokciach. Niezliczone siniaki, obicia, rany cięte, gdzieniegdzie ropiejące wrzody czy ślady oparzeń oblegały od trzydziestu do nawet siedemdziesięciu procent ciała każdego z nich. Wraki, bo słowo „ludzie” nie przechodziło na ten widok przez myśl, tworzyły nieregularny krąg. Każde z nich kiwało się, trzęsło lub przestępowało z nogi na nogę. Część bezwiednie błądziła pustym spojrzeniem po okolicy, a inni ślepo wlepiali wzrok w niewidoczny punkt. Zdawali się być wyniszczonymi niewidomymi, do tego spazmatycznymi anemikami, których kompulsywne, spowolnione ruchy, idealnie komponowały się z mimetycznym klimatem okolicy. Nie rozmawiali ze sobą. Im dłużej Malone na nich patrzył, tym silniejszy stawał się zaduch w jego płucach, a w żołądku wzbierały kwasy trawienne. Od Nowego Końca widział już wiele. Bezkastowych bandytów wykorzystujących małych chłopców ze świeżo wyrżniętej wioski, handlarzy z Centrum Kapitału Ludzkiego obmywających strumieniem zimnej wody swój towar czy Bestie jednocześnie gwałcących i spożywających kobiety. Ta grupka Świrów w samym centrum miasta Tinstet stanowiła jednak najbardziej żałosną wizję człowieka, jakiej dotąd doświadczył. Politowanie mieszało się z obrzydzeniem, pozostawiając w umyśle Malone'a pustkę tak głęboką, że aż kuszącą, aby się w nią zapaść, zapomnieć o tej spróchniałej rzeczywistości. Rozerwać czaszkę, uwolnić zbolały umysł powoli ulegający rozkładowi przez bakterie docierające z gnijącego świata, który nawet w obliczu takich zjawisk ludzie mieli czelność nazywać „naszym”.

Detektyw w końcu oderwał wzrok od grupki Świrów. Jedna myśl przebijała się przez otępiały umysł: „pieprzyć to”. Malone na szybko zaplanował powalenie Pliskena, przywdzianie uprzęży i ucieczkę tyrolką z tego opuszczonego przez wszelkie bóstwa miejsca. Nałgałby potem komukolwiek, kto czeka w punkcie ekstrakcji, że misja się nie powiodła, bo zostali wykryci. Wróciłby do swojego życia z dnia na dzień, wykonując marne zlecenia, a zgarnięte wynagrodzenia przeznaczając w mniejszej części na potrzebny ekwipunek, w większej na używki i prostytutki. Kiedy już miał egzekwować pierwszy punkt planu, coś go powstrzymało. Uświadomił sobie, że po raz pierwszy od Blasku ma okazję zrobić coś ważniejszego niż to, co mieści się w ramach schematu zrobić-zalać-zapomnieć. Z rozterek wyrwał go kucający obok Plisken. Rzucił szybko okiem na skrzyżowanie, po czym zaczął skrobać w notesie.

– Pierwszy raz widzisz Obłąkanego?

– W centrum – odpisał trzęsącą się ręką.

– Ci tutaj gorzej wyglądają, szybciej reagują. ANS – mniejsza odległość między nimi. Oddaleni zachowują się ospale, wydają się lepiej to znosić. Fizycznie. Odwróćmy ich uwagę. Są za blisko, wystrzał ryzykowny.

Malone po przeczytaniu ostatniej wypowiedzi Pliskena trochę się uspokoił. Raz jeszcze rzucił okiem na dzielącą ich od następnego bloku okolicę. Świry stały w takiej odległości, że dałby radę czymś w nich rzucić. Za nimi po drugiej stronie skrzyżowania stały dwa niewielkie domy jednorodzinne, po obu stronach ulicy. Wybicie w nich szyb przy pomocy Beretty niewiele by dało, a w panującej dookoła, przytłaczającej ciszy istniała szansa, że jeden z nich usłyszy stłumiony wystrzał pistoletu. Jeżeli nawet by go nie rozpoznał, mógłby w swym zszarganym umyśle uznać ten dźwięk za podejrzany, co z kolei postawiłoby ich wszystkich w stan gotowości. Wśród kłębiących się myśli nie brakowało również poczucia czasu. Plisken puknął w ramię Malone'a trzymanym w dłoni granatem z gazem paraliżującym. Detektyw uznając to za nienajlepsze, acz jedyne wyjście, złapał za granat, odciągnął zawleczkę i rzucił pocisk w stronę Świrów. Trafił niemal w sam środek grupki, która od razu została spowita chmurą. Korzystając z zamieszania, Plisken wystrzelił z kuszy w stronę budynku C. Bełt, jak poprzednio, wbił się tuż pod krawędzią dachu. Obydwaj uwijali się jak w ukropie, aby jak najszybciej przedostać nad ulicami.

Z czoła Malone’a ściekały stróżki potu, zalewając brwi i zatrzymując się na powiekach, kiedy uwieszony na uprzęży próbował pokonać długość liny. Silne pedałowanie rękoma, pomimo bardzo dobrych przekładni uchwytu, wymagało wiele wysiłku, gdyż lina zaczepiona była powyżej punktu wystrzału. Przez zaparowane okulary Malone starał się dojrzeć zakrytą obłokiem gazu grupę Świrów, pozostających na środku skrzyżowania. Przez jasnoszarą, gęstą mgłę dostrzegł zarysy kilku wychudzonych sylwetek. Ciężko łapiąc powietrze detektyw podziwiał, jak jeden po drugim upadają, tracąc władzę w kończynach. Spojrzał przed siebie. Plisken miał już na wyciągnięcie ręki krawędź stropu. Złapał za nią, podciągnął się i sprawnym ruchem wypiął uchwyt tyrolki, po czym wturlał na dach. Malone znów rzucił okiem na obłok.

Obezwładniające uczucie zimna, które wypełniło mu żołądek, było tak przytłaczające, że na chwilę zawisł w bezruchu. Na tle gęstego obłoku gazu paraliżującego i ukrytych w nim sylwetek stał Świr. Wysoki, wyniszczony mężczyzna przyglądał się Malone'owi, z lekko przekrzywioną głową. Jego wyraz twarzy przypominał człowieka, który chce krzyczeć, ale nie może, bądź nie chce otworzyć ust. Detektyw po raz pierwszy doznał kontaktu wzrokowego z Obłąkanym. Jedyny raz, kiedy przez samo spojrzenie ktoś sprawił, że Malone zwyczajnie się bał. Jednak to nie sam fakt, że Świr mu się przyglądał przeraził detektywa, lecz tego reperkusje. Poczuł mocne szarpnięcie za linę i skierował wzrok przed siebie. Zobaczył twarz przerażonego Pliskena, który leżąc na dachu ręką ściskał stalowy splot. Malone w przypływie sił znów zaczął się przemieszczać jak najszybciej, odnajdując w sobie nowe pokłady energii spinał mięśnie, byle dalej, byle zejść z pola widzenia Obłąkanego.

Zasapany wspiął się na dach, poderwał na równe nogi i rozejrzał dookoła. Plisken zniknął. Malone wiedział, że Świr dostrzegł tylko jednego z nich, przez co, wierząc w słowa doktora Doktora, każdy z okolicy wiedział tylko o jednym intruzie. Młody naukowiec zapewne chciał to wykorzystać, z czego paranoidalny umysł detektywa zrobił doktrynę odnośnie planu ANS'u. Wydawało mu się teraz, że od początku taki był plan. Dlatego dali mu ten sam strój, aby w razie wykrycia jednego z nich drugi mógł dokończyć zadanie. Może nawet dlatego Plisken wcisnął mu w rękę granat i jako pierwszy wszedł na linę. Rozmyślał o tym, kiedy podbiegał do kolejnej krawędzi dachu. Lina tyrolki była już zamontowana, ale detektyw nie dostrzegł na niższym o kilka pięter budynku młodego naukowca. Przypomniał sobie następny punkt planu mówiący o tym, że trzeba dostać się do apartamentu 014 w budynku D. Bez zwłoki zabrał się do zaczepiania uchwytu do stalowej liny. Kiedy skończył raz jeszcze skierował wzrok na ostatni wymieniony w grafiku blok. Dostrzegł na nim wysoką, chudą postać owiniętą w czarny, sięgający samej ziemi płaszcz z kapturem. Osoba ta stała zaraz przy włazie, prowadzącym do klatki schodowej. Malone zamrugał kilka razy. Niewyraźna sylwetka zniknęła, a do jego uszu doleciał dźwięk szybkich kroków dobiegających zza drzwi po lewej. Nie miał czasu się zastanawiać. Wejście na dach z hukiem otworzyło się, a przez nie wpadło kilku Świrów, wściekle rozglądając się tam i z powrotem. Jednak Malone był szybszy, przeskoczył przez krawędź i w ostatniej chwili przypiął uprząż do uchwytu tyrolki. Bełt tkwiący w kolejnym budynku ledwo wytrzymał, lina napięła się i zebraną energią kinetyczną wypchnęła detektywa w górę. Łożyska uchwytu prawie wypadły, skazując detektywa na śmierć przez upadek, jednak ostatecznie wylądowały na linie i Malone pomknął w dół.

Uderzenie o ścianę starał się zamortyzować nogami, jednak trafił na nią z taką prędkością, że kolana z impetem zgięły się do klatki piersiowej, a on sam przyfasolił twarzą w elewację. Smarkając krwią wdrapał się na dach, kalecząc ręce o chropowatą powierzchnię. Zerwał z siebie uprząż i ruszył w stronę włazu. Nie myśląc wiele wskoczył do środka.

Obolałe kolana nie dały rady utrzymać go w pionie, kiedy rąbnął o wyłożoną popękanymi kafelkami podłogę. Nogi ugięły się tym razem w bok, przez co detektyw, robiąc profesjonalny piruet dodatkowo zarył potylicą o ścianę. Leżąc na wpół wsparty o pokrytą wyblakłą tapetą elewację parsknął oszołomionym śmiechem.

– Wszystko idzie źle – szeptał do siebie. – Jestem sam, w przegniłej klatce schodowej w budynku centrum miasta. Za plecami mam bandę Świrów, do tego widziałem jakiegoś pajaca w płaszczu, który pewnie nie istnieje. Nie mam siły, pluję krwią, a moje nogi najwyraźniej mają mnie dosyć tak samo, jak tamta młoda dziwka. Jedyne, co szmatę ucieszyło to czekolada z tymi pieprzonymi rodzynkami. Co ja tu w ogóle robię? – Splunął zabarwioną na czerwono śliną. Otworzył plecak, znalazł w środku paczkę zwietrzałego tytoniu i bibułki. Trzęsącymi się rękoma zwinął papierosa, choć dopiero za którymś podejściem, klnąc za każdym razem, kiedy zawartość wysypywała się na podłogę. Zwiniętego skręta w końcu włożył do ust i odpalił. Dobył butelkę z roztworem aspiryny. Znów zaciągnął się, wlał w siebie połowę zawartości plastikowej flaszki i opróżnił płuca z dymu. Ponieważ minęło sporo czasu, od kiedy ostatnio miał okazję zapalić, nikotyna wywołała lekki stan osłupienia. Przetarł oczy i rozejrzał się. Dzięki okularom rozjaśniającym udało mu się dostrzec, jak wygląda otoczenie. Długi, zapuszczony korytarz. Podłoga przywodziła na myśl masowy grób wyrobów ceramicznych, pasujących klimatem do ścian, z których melancholijnie odrywała się pożółkła tapeta. Przez panujący wokoło mrok wydawało się, jakby prosty korytarz nie miał końca. Po każdej stronie było kilka wejść do apartamentów. Każde drzwi były zniszczone, część z nich całkowicie wyłamane, inne zmieniły się w strzępy drewna ledwo co utrzymujących się na zardzewiałych zawiasach. Sufit był dosyć wysoki, zamocowane nań białe kasetony w połowie poodrywały się i opadły na podłogę, tworząc ponurą szachownicę w połączeniu ze zniszczonymi, czarnymi kafelkami. Malone dogasił papierosa na jednej z nich. Westchnął. W kolanach odczuwał pulsujący ból, nos miał odrętwiały, a skrzep krwi zablokował mu jedną dziurkę. Do ran na dłoniach wdał się pył sprawiając wrażenie, jakby rozpychał otwartą skórę i drążył krwawiące mięso, aż do kości. Na potylicy wyrósł mu guz. Był zmęczony, wręcz na wpół przytomny i sarkastycznie załamany swoją sytuacją. Wiedział, że nie ma wyjścia, a widmo nieodległej śmierci już go nawet nie martwiło. Myślał o końcu, o tym, że cały świat powinien dać mu namiętnego causa w dupę i zostawić w spokoju. Wyciągnął z kabury pod pachą Berettę. Po raz kolejny powtarzał rytuał, siedząc samotnie, wlepiając wzrok w broń, która tyle razy uratowała mu życie, a która teraz miała mu je odebrać. Wizje zostania rozszarpanym przez bandę Świrów, śmierci głodowej bądź z pragnienia, gdyby postanowił się gdzieś tu zaszyć nie były tak atrakcyjne jak prosta kulka w łeb. Spojrzał w lufę. Wyobrażając sobie jak wygląda ukryty w niej pocisk odciągnął malutką wajchę bezpiecznika i położył kciuk na spuście. Palcem wskazującym odciągnął kurek.

– W sumie szkoda – rzekł do naboju kaliber dziewięć milimetrów. – Myślałem, że trochę poczekasz – kiedy mięśnie odpowiedzialne za ruch kciuka napięły się, coś go powstrzymało. Nie raz już tak było, zwykle jednak powód tkwił w jego umyśle. Tym razem było to coś zewnętrznego. Powoli odwrócił głowę w lewo. Wysoka, mierząca około dwóch metrów postać, odziana w czarny płaszcz z kapturem stała w absolutnym bezruchu na czarnym kafelku, oddalona od niego o parę metrów. Szata skrywająca smukłą sylwetkę wydawała się wiekowa, jakby przetrwała tysiąclecia, ponuro snując swą krawędź po ziemi w niezliczonych podróżach jej właściciela. Mimo całkowicie zasłoniętej twarzy Malone czuł na sobie świdrujące go spojrzenie. Przez nie, a raczej świadomość jego istnienia, do umysłu Malone'a przedarł się już prawie całkiem zapomniany strach. Nie był to jednak lęk, jaki czuł, gdy goniły go Świry, ścigały Bestie czy gdy dowiedział się od Rikszy, że korzystanie z usług jego prostytutek to weneryczna loteria. To przepełniające go uczucie nie wiązało się w żaden sposób z niepewnością, z której bierze się większość lęków. Była to spokojnie gorejąca, archetypowa groza. Nie przyspieszał od niej puls, nie trzęsły się dłonie, nie wirowało spojrzenie. Była jednak nienaturalnie przejmująca, wypełniająca każdą możliwą myśl. Nie wiedział skąd, ale rozumiał, że wystrzelenie do postaci z broni nic nie da. Potęga, jaka emanowała od obcego była przytłaczająca, lecz to nie tego się obawiał. Starając się zanalizować to uczucie stwierdził, że nie boi się samej postaci, jej mrocznego charakteru ani tego, co mu może zrobić. Bał się tego, co będzie, gdy postać przestanie na niego patrzeć i bez słowa, bez jakiegokolwiek wyjaśnienia zniknie, zostawiając go samego. Dalej celując w stronę swojej głowy zabezpieczył kurek Beretty i odłożył ją na kafelek, na którym dogorywał niedopałek. Zniknął przejmujący szum, roztaczający się nad pogorzeliskiem. Nie było słychać Świrów, wiatru, skrzypienia drutów żelbetonowego bloku. Jedyne, co dochodziło do uszu Malone'a to dźwięk tlącego się żaru.

– Nie jesteś Świrem, co? – Zaczął Malone nie mogąc wytrzymać akustycznej pustki. Postać wykonała krok w jego stronę. Znów stanęła nieruchomo, tym razem na oderwanym od sufitu, białym kasetonie.

– Nie jestem – głos postaci był bardzo trudny do sprecyzowania. Detektyw nie wiedział, czy należał do kobiety czy mężczyzny. Ton był wprawdzie niski, ale równie dobrze mógł należeć do obu płci. Miał charakterystyczną barwę, chropowatą, ostrą, ale na swój sposób szlachetną, niczym gitara o pudle rezonansowym z bardzo dobrego drewna, lecz o zardzewiałych strunach. Głos ten idealnie współgrał z ogółem wrażenia, jaką wywoływała postać, Malone dokładnie tego mógł się spodziewać. Czarne, wiekowe szaty, wysoka, smukła sylwetka i do tego pasujący wokal. Tknęła go nienaturalna harmonia zjawiska.

– Mam urojenia, prawda? Jesteś prawdziwy? Prawdziwa?

– Najlepsze słowo panujące w twojej kulturze to symulakr.

– Co takiego? – Zapytał zdziwiony. Ze sposobu, w jaki postać artykułowała słowa nie był w stanie określić jej intencji. Jednostajny, niezwykle spokojny ton, jakby ta rozmowa odbyła się już tysiące, miliony razy.

– Symbol bez odniesienia.

– Czyli cię nie ma? – Odparł po chwili

– Przecież jestem.

– Nie pusz się – po tym stwierdzeniu język przylgnął Malone'owi do podniebienia. Zadał sobie pytanie, czy nie przesadził, pozwalając sobie na te słowa.

– Czeka lichego, za żarty groza – po tych spokojnych słowach postaci zapadła dłuższa cisza. Malone’owi brakło słów, gdyż przejmujący strach nie ustępował, mimo względnego spokoju. Postać znów postawiła kolejny krok w jego kierunku, pozostając na czarnym, pękniętym w pół kafelku.

– Jesteś anomalią? – Zapytał detektyw. Przypomniał sobie nagle wszystkie opowieści, które słyszał od ludzi zapuszczających się w głębsze rejony miast. Słyszał kiedyś taką historię od człowieka, który w pijackim amoku w barze zarzekał się, że widział rzeczy, których nie ma, a o których każdy wie. Wtedy Malone myślał, że mężczyzna wykrzykujący swoje opowieści jest albo szurnięty, albo stara się znaleźć wymówkę dla pozostawienia swoich kompanów i zgarnięcia łupu dla siebie. Teraz jednak owa historia nabrała nowego wymiaru.

– Nie można nazwać odstępstwem od normy tego, co jest najzwyklejsze.

– Znowu się puszysz – odparł z lekkim uśmiechem, wywołanym nie tyle rozbawieniem, co raczej brakiem możliwości znalezienia odpowiedniej reakcji. Był w kropce, nie wiedział, jak się zachować, co począć. Miał mętlik w głowie, bo wytłumaczenie tego, co się dookoła niego działo i nazwanie tego zwyczajnie anomalią byłoby najprostsze, lecz najwyraźniej zbyt banalne. Jednocześnie trudno spodziewać się od projekcji, aby przyznała, że nią jest. – Więc dlaczego tu jesteś? – Ciągnął dalej, gdy zdał sobie sprawę, jak bardzo pozbawione sensu było jego poprzednie pytanie. Ponura postać cofnęła się o krok, idealnie odwzorowując poprzednie posunięcie i zajmując ten sam, biały kaseton.

-Przyszedł czas, więc jestem – odparła postać.

-Wybacz, ale nie pytam, która godzina, tylko dlaczego tu jesteś? – Przebijająca się przez ton głosu Malone'a arogancja miała to samo podłoże, co jego uśmiech. Przybysz znów cofnął się o krok, biały kaseton. Znów zapadła cisza.

-Taka jest kolej rzeczy – ton głosu postaci uległ delikatnej zmianie. Malone wyczuł w niej coś na pograniczu niepewności i irytacji. Niczym trafiłby w czuły punkt, ale jakby przed nim został on utrafiony wiele razy.

– Nie zapytałem, czemu, lecz dlaczego – detektyw postanowił dalej ciągnąć tę semantyczną rozgrywkę. Zdał sobie sprawę, że jest to czysta gra, zabawa, którą prowadził z kimś lub czymś, kto lubił od czasu do czasu się pobawić. Nie wiedział jednak, co było jej stawką. Postać znowu się cofnęła, tym razem do początkowego miejsca.

– Poznajesz mnie? – W głosie postaci pojawił się jakby cień tęsknoty. W tym momencie, torując sobie drogę po zapylonym policzku Malone'a spłynęła łza. Nie taka, jaka pojawia się w chwili histerii, rozgoryczenia czy nadpłynięcia spiętrzonej fali frustracji. Była to łza ukazująca się w trakcie rozstania z najlepszym przyjacielem, bądź drugą połową, gdy nie ma innego wyjścia, lecz żadna ze stron tego nie chce. Jedna z ostatnich kropel wody, którą oddaje się za zmarłych na pustyni towarzyszy. Substancja zawierająca w swej nieskazitelnej postaci oderwaną przez ból cząstkę duszy, złożoną w ofierze po to, aby móc ulepszyć pozostałą całość doświadczeniami chwili, która złamała istotę człowieka. Malone odwrócił spojrzenie od postaci i wbił wzrok w miejsce, gdzie mroczna szata łączyła się z podłogą.

– Nie znam cię. Gdybym cię poznał, chciałbym iść z tobą tam, gdzie prowadzisz wszystkich, którzy odgadli, czym jesteś. Nie stoczę z tobą kolejnej walki, dziś po raz pierwszy zwyczajnie zaniecham znajomości ciebie i tego, co przynosisz. Nie ma cię, bo nie uznaję bytu, którym jesteś – po tych słowach zamknął oczy i palcami przetarł powieki. Gdy je otworzył, postać zniknęła.

Przez kolejnych kilka minut Malone siedział w bezruchu starając się wypełnić pustkę, panującą po wypełniającym jego umysł przerażeniu. Jakiś czas później wstał, otrząsnął się z pyłu i poczucia straty, zebrał rzeczy i ruszył korytarzem nie wiedząc dokładnie, dokąd zmierza. Gdy przeszedł kilkanaście kroków, poczuł powoli powracającą rzeczywistość potykając się i przewracając na brudną podłogę. Zaśmiał się ze swojej niezdarności ocierając twarz o kolejny oderwany kaseton. Przerzucił się na plecy i usiadł. Zobaczył, że potknął się o leżącego na wznak Pliskena. Jego blada twarz nosiła znamiona zastygłych bruzd wywołanych porażającym lękiem, tym samym, jaki jeszcze chwilę temu wypełniał detektywa. Obok jego martwego ciała zauważył szachownicę, dookoła niej porozrzucane pionki i część figur, a król po stronie młodego naukowca był przewrócony. – Ingmar, ty łajzo… – pomyślał. Dźwignął się na obolałych kolanach i ruszył dalej pamiętając, że jego celem jest apartament numer 014.

Idąc korytarzem nasłuchiwał, czy nie ma na ogonie Świrów. Powtarzał w głowie moment zjazdu tyrolką na ostatni blok, starając się samego siebie upewnić, że z perspektywy wybiegających Obłąkanych wyglądało na to, iż zwyczajnie skoczył z dachu. Nie był jednak przekonany, co do tego, że umknął ich rozbieganemu spojrzeniu wpadając do włazu klatki schodowej – 011, 012, 013… – a przecież Świry widziały tylko jednego obcego. Gdyby poszły za nim tą samą drogą, jakimś cudem, znalazłyby martwego Pliskena. Może wtedy by odpuściły? – 014. No, panie detektywie, kolejny dzień, kolejne zwycięstwo – pomyślał, gdy stanął przed najwyraźniej jedynymi drzwiami, które były w całości.

Pokój nie był zbyt duży. Standardowe wyposażenie wypełniające wszystkie apartamenty tego bloku, pochodzące z jednej hurtowni mebli i tutaj opluwało wszelką myśl artystyczną. Ociekająca minimalizmem biała szafa zakrywała większość ściany naprzeciw drzwi wejściowych, na spółkę z prostym wejściem do łazienki. Po drugiej stronie okien stało dwuosobowe, zasłane łóżko, a przy jego wezgłowiu na dywanie odciskał swe piętno nocny stolik. Nie licząc kęsów pozostawionych po zębie czasu, wyposażenie pokoju było niemal nowe. Brak kuchni oraz pożal się boże meble nasunęły detektywowi myśl, że nie znajduje się w hotelu. Ten fakt jednak był zbyt trywialny, by wprowadzić Malone'a w stan, jaki wpadł przekraczając próg pokoju.

Osłupienie wywołała powoli sącząca się z trzech okien, ciemnozłota łuna. Nie była to zwykła poświata, jaka leniwie wdziera się do pomieszczenia budząc ospałego właściciela. Im dłużej detektyw przyglądał się temu zjawisku, tym dokładniej mógł oddzielić poszczególne elementy promieniowania: błyski, refleksy, zorze i towarzyszące im widma, gdzieniegdzie iskry przypominające te widoczne w momencie zwarcia na styku dwóch przewodów. Wszystkie migotki zdawały się lecieć przez zabrudzoną szybę niezwykle powoli, emanując spokojem, lecz nie pozostawiając złudzeń o potędze uśpionej w nich energii. Malone przez chwilę wahał się, czy wejść do środka w obawie przed możliwym szkodliwym oddziaływaniem, jednak promienie wyglądały tak zachęcająco… byleby tylko dotknąć, na chwilę dać się opleść ciepłu, zaznać na moment spokoju wyzywającej ułudy, może nawet szczęścia. Poczuć się raz jeszcze jak dziecko w sklepie z zabawkami, które oplata wygłodniałym spojrzeniem wypełnione pułki, nie rozdrabniając pragnień, ale przelewając równocześnie całe chcenie na każdy, najmniejszy nawet przedmiot. Pozostawiając ślady trzęsących się rąk na wszystkich pudełkach, zanim jeszcze rodzic powie, że może wybrać tylko jedną. Chcę wszystkie. Zatopić się w nie, bawić się do upadłego, do znudzenia, do zniszczenia każdej, najmniejszej ich cząstki… Wszedł.

 

* * *

Moment przejścia, skądkolwiek i gdziekolwiek, zawsze jest najbardziej krytycznym etapem drogi. Nie ważne, czy jest do przejście majątkowe, jak z klasy średniej do wyższej, społeczne, w przypadku wejścia w stan małżeństwa, lub tak trywialny jak wejście z jednego pokoju do drugiego. Nigdy przecież nie wiadomo do końca, co znajduje się w następnym pomieszczeniu… matematycy potrafią wyliczyć prawdopodobieństwo na wszystko. Nawet, że takowe nie istnieje. W momencie przejścia jednak nie zostajemy przeniesieni w pełni. Nie da się przejść z A do B i być tylko w B, zatracając się bez opamiętania i całkowicie zapominając o tym, skąd się przyszło. Dlatego właśnie osądzamy czyjeś mieszkanie względem odwiedzonych wcześniej, małżonek, chcąc znów zaznać pierwotnego zauroczenia zdradza żonę, a bydło na salonach pozostaje… cóż, bydłem. Żaden zdrowy na umyśle człowiek nie jest złotą rybką, dla której życie jest krótkie i nierelatywne. Jak by nie patrzeć, pamiętając tylko trzy minuty swojego życia, gdy jest się szczęśliwym, jest się takim całe życie. Gdy jest się smutnym, również było tak od zawsze. Moment narodzin jest pierwszym i ostatnim… a śmierć?

Przejście ze świadomości w sen jest jednak czymś zupełnie innym. Przez jeden moment zostajemy odarci z tego, kim jesteśmy i stajemy się kimś innym. Malarzem, przed którym nie stoi nic innego jak tylko czarne płótno skrywające potencjał namalowania nowego, pięknego bądź nie świata. Przeważnie w świat ten artysta zapada się bez opamiętania, całkowicie odrzucając to, kim był, gubiąc się w stworzonej przez siebie projekcji. Owy malarz nie wie skąd ma farby, pędzle i umiejętności. Nie ma nawet pojęcia, co namaluje. Nie zważając na to tworzy. Pytanie jednak, ile z tego wszystkiego jest jego inwencją, a ile z wizji narzuca mu świat, który go wykreował?

*

Wiedział, że jest. Przecież sam fakt, że coś wiedział świadczył o tym, że był. Zdawał sobie sprawę również z tego, iż nie tylko był, ale i coś wiedział. Wiedział, że był. Skoro coś wiedział, to musiał myśleć. A więc myślał i był. Pamiętał, że myślał. Inaczej przecież zapomniałby, iż wie o tym, że jest. Istniał, myślał, wiedział i pamiętał o tym.

Był czymś. Skoro był, to musiał być czymś. Wiedział o tym. Nie miał tylko pojęcia, czym. Obce było dlań zjawisko języka, nie wiedział, w jaki sposób może się nazwać. Przeraził się. Uświadomił sobie, że teraz już nie tylko był, ale także czuł. Ewoluował.

Obok przerażenia pojawiło się nowe uczucie, powoli rosnące w siłę. Wypełniała go duma, bo przecież umiał. Umiał czuć strach i dumę. Bał się o siebie, lecz jednocześnie był z siebie dumny. Dumny, że wiedział i umiał, przerażony, że był, nie wiedząc, czym jest. Godność.

Dopadło go uczucie braku. Nie wiedział jak wypełnić pustkę wiedzy o sobie, o tym, czym jest. Nie znał też sposobu jak się tego dowiedzieć. Wypełniło go nowe uczucie, wynikające z niemożności osiągnięcia celu. Było ono bardzo nieprzyjemne. Ocenił je. Znowu poczuł przypływ radości. Wiedział już na tyle dużo, aby zestawiać jedno zjawisko z drugim i poddawać wartościowaniu. Nie podobało mu się tamto, lubił co innego. Nie wiedział, dlaczego niektóre rzeczy sprawiały mu przyjemność, a inne ból. Uświadomił sobie jednak, że tak jest. Wybudował charakter.

*

Poczuł coś nowego. Nie pochodziło to jednak, jak do tej pory, od niego samego, ale spoza jego istoty. Przerażony, a jednocześnie ciekawy czekał, aż nieznany bodziec nasili się. Miał wrażenie, jakby coś chciało się wedrzeć jego do jestestwa, narzucić mu swoje towarzystwo. Nie był pewny, czy tego chce. Z jednej strony bał się, że to coś może się okazać nieprzyjemne, że sprawi mu ból. Z drugiej chciał się rozwijać i zaspokoić potrzebę wynikającą z niemożności nazwania siebie. Ciekawość wzięła górę.

Powoli poczuł, jakby te nowe rzeczy oplatały go dookoła. Nieznane elementy powoli układały się w spójną całość, a do każdego elementu przypisany był kolejny, jednak inny. Śmiesznym wydał mu się fakt, że części tak różne od siebie, kompletnie niepasujące, bo stworzone z innej materii są tak nierozłącznie ze sobą powiązane. Nie widział w tym sensu, przecież w ogóle nie były do siebie podobne, nie pasowały. Pojawiało się coraz więcej powiązanych elementów. Powoli zaczął dostrzegać wzór, według którego się łączyły: jedna część jakby twarda, posiadająca kształt, druga miękka, bezkształtna, oplatająca pierwszą. Zadziwiło go, że w niektórych przypadkach do niewyraźnego elementu dopasowanych było po kilka kształtnych, czasem tylko jeden, a kiedy indziej żadne. Co więcej, gdy niektóre z amorficznych elementów były samotne, tak tym posiadającym określoną strukturę zawsze towarzyszył ten drugi. Poszczególne detale zaczęły tworzyć chaotyczną konstrukcję, która zdawała się być nieruchoma, lecz w ciągłym ruchu. Przypominała obserwowane z pewnej odległości stado mrówek, które złudnie zbite w jedną masę na prawdę są zbiorem bardzo wielu, względnie autonomicznych jedności, jednak tak ściśle ze sobą związanych, że osobno tracą sens istnienia. A jednak miał wrażenie, że elementy posiadające kształt mogą trwać bez tych rozmytych, które w razie oddzielenia od oplatanych przez nie figur nie mają racji bytu. Wciąż nie rozumiał, dlaczego są ze sobą tak ściśle powiązane. Nie chciał, żeby tak było. Do tej pory miał pełną dowolność w stanowieniu o sobie, teraz czuł, iż narzuca się mu owe powiązania. Nie podobało mu się to.

Kiedy wewnętrzna część struktury elementów się uspokoiła dostrzegł, że zewnętrzne części wciąż podlegają zmianom, znikają i pojawiają się. Poczuł ogrom otaczającego go zjawiska, nie mógł jednoznacznie sprecyzować, czy jest otoczony przez tę konfigurację, czy znajduje się ona w jego wnętrzu. Wywierała oba wrażenia. Nagle w konstrukcję wdał się dodatkowy, trzeci rodzaj elementu. Niczym gaz zaczął otaczać wszystkie obecne już części, spowijając je szczelnie i tworząc spójną całość. Pod jego wpływem inne cząstki zaczęły kurczyć się do wielkości punktu, ściskać się jedna na drugiej, ale wciąż zachowując swoją strukturę, choć zachwianą i napiętą do granic możliwości. Wszystkie, poza jedną, która wchłonęła pozostałe. Gdy proces ten się skończył, już wiedział. Nauczył się języka.

*

Czuł ich bardzo dobrze. Wiedział, że jest teraz jednym z nich, to oni nadali mu znaczenie, narzucili sens. W pewien sposób był każdym z otaczających go ludzi, wiedział jednak, iż w tym całym harmiderze jest sobą, w jednym miejscu. Skulił się, leżąc na zakurzonym dywanie hotelowego pokoju i złapał za głowę. Setki opinii, tysiące przeżyć, miliony sposobów patrzenia na świat, wszystko to w jednym strumieniu pompowało w jego neurony nieskończoną ilość bodźców. Czuł gniew, spokój, żal, radość, miłość, nienawiść, ból i ukojenie naraz. Widział to, co widzieli inni, dotykał, smakował, wąchał to, co oni wszyscy w jednym momencie. Cała ta wiedza, płynąca z doświadczeń innych była niezrozumiała, zbyt chaotyczna, by wydobyć poszczególne elementy, jednak wdzierała się nieubłaganie coraz to głębiej, powoli zacierając granice między tym, co należało do nich, a tym, co należało do niego. Nie był w stanie się bronić. Ktoś krzyczał, nie miał pojęcia, czy to on, czy może ktoś inny leży teraz skulony w zrujnowanym pokoju o tandetnych meblach. Oni też wiedzieli. Wiedzieli wszystko to, co udało im się wyrwać do wspólnego kotła tysięcy mentalności. Poznali to, gdzie jest, kim jest i po co przyszedł. Dowiedzieli się o zadaniu zleconym przez Akademię Nowej Syntezy, o całej reszcie zadań, które wykonał. O tym, jak teraz wygląda świat po Blasku, nawet, że takowy w ogóle nastąpił. Nie można jednak było stwierdzić, czy się tym przejęli, bowiem Malone miał wrażenie być ziarnkiem piasku na pustyni, nic nieważnym pierwiastkiem w całym wszechświecie świadomości. Jakby krzyczał ile sił wśród głuchego, rozwrzeszczanego tłumu.

Lawirując między świadomościami doszedł do wniosku, że zaraz zwariuje. Ostatnie resztki jego istoty i możliwości racjonalnego myślenia powoli ulatniały mu się z umysłu i kawałek po kawałku dołączały do zwyrodniałego superego, wypaczonej zbiorowej mentalności, bez kierunku i celu. To było gorsze niż śmierć. Przepełnione hałasem limbo bez wyjścia, bez chwili spokoju, gdy porzucone przez umysł ciało błąka się bez sensu, stanowiąc akumulator zasilający gigantyczny serwer ludzkiego internetu. Zwymiotował.

Nagle do jego wymęczonego, trzymanego resztkami racjonalnych nici umysłu trafiły obrazy, które już kiedyś widział, lecz z innej perspektywy. Wspomnienia niewinne i kruche. Osoba, która je generowała, nie mogła być dorosła, podejście do nich zdawało się być dziecinne. Dźwięki, które słyszał kiedyś, ale z innego miejsca. Ostatkami sił podążył za wątłym strumieniem. Zapachy, jakie czuł już kiedyś, smaki przypominające… Dom.

Wszystko ucichło.

* * *

 

Powoli odzyskując świadomość samego siebie dźwignął się na chwiejnych nogach. Oplatające go strumienie gęstego światła kłuły go w oczy sprawiając wrażenie, jakby otworzył je po raz pierwszy. Z wolna powracały wspomnienia tego, kim jest, gdzie i po co się tam znalazł. Wszedł do łazienki, równie minimalistycznie wyposażonej jak reszta hotelowego pokoju i oparł się o zlew. Przetarł rękawem lustro i ściągnął z twarzy żółte okulary. Krew lecąca mu z nosa podczas przeprawy po świecie Świrów zdążyła już zakrzepnąć. Patrząc w lustro zauważył, że na tęczówkach oczu wypaliły mu się nieregularne, złote półokręgi podobne do okręgów, jakie widział w oczach Obłąkanych. Gdy ponownie założył okulary rozjaśniające uznał, że idealnie je zakrywają. Postanowił nigdy nie ściągać ich publicznie.

– Świetnie, zostałem Półświrem… – powiedział do swojego odbicia i uśmiechnął się. Starając się zanalizować niewyobrażalne przeżycie, jakiego przed chwilą doświadczył, zrozumiał zmianę, jego psychice. Przypomniał sobie, jak został zniszczony przez oddziaływanie gęstych promieni energii i wybudował się na nowo. Wspomnieniami dotarł do momentu wyjścia z koszmaru. Jego umysł zapłoną od żaru rozgoryczenia. Wiedział teraz, że wspomnienia, na które natrafił, należały do jego córki. Po tych wszystkich latach szukania wolałby chyba odnaleźć gdzieś jej zgniłe, wypalone słońcem zwłoki, niż zastać ją w takim stanie. Wiedział, gdzie była i że musi się do niej dostać. Zdawał sobie również sprawę z tego, że musi uciekać. Odłączając się od sieci mentalności zbiorowej zwrócił na siebie więcej uwagi niż wtedy, gdy się do niej podłączył. W popłochu zgarnął swoje rzeczy i złapał za klamkę drzwi. Przypomniał sobie o zadaniu zleconym przez ANS. Nie zważając już, czy ktoś go zobaczy czy nie, złapał napawający go obrzydzeniem nocny stolik i cisnął nim w okno. Te rozbiło się na setki elementów, zaburzając na chwilę przepływ energii. Wychylając się, zobaczył jej źródło. Wielkie kłębowisko złotego światła omiatało ciemnożółtymi językami budynek, zaprojektowany w kształt litery C. Uwięziona energia, nie mając jak przepłynąć dalej i rozmyć się na horyzoncie została tu, manifestując pozostającą po Blasku siłę. Jej ogrom zapierał dech w piersi. Dwunastopiętrowy kolos do połowy został przez nią zakryty, a co poniektóre języki omiatały dach. Malone wyciągnął pojemniki na próbki i nabrał doń elementy poświaty, upewniając się, że w nich zostaną, schował do plecaka i wybiegł z pokoju ile sił w nogach.

Zbiegając po schodach do wyjścia słyszał, że po drugiej stronie dwuskrzydłowych wrót kłębiła się już pokaźna horda Świrów. Skręcił w prawo i z impetem wpadł na drzwi do pokoju. Te jak na złość okazały się bardziej wytrzymałe od tych z naprzeciwka, toteż Malone odbił się od nich i wleciał do drugiego pomieszczenia. Szybko złapał za klamkę okna.

– Pierwsze piętro… cholera, żeby tak kobiety ufały facetom, jak ja ufam swoim kolanom, świat byłby cudowny – plując sobie w brodę za tę decyzję, skoczył. Rosnący pod oknami krzak całkiem nieźle zamortyzował część siły, z jaką Malone runął na ziemię, czego nie można było powiedzieć o jego sfatygowanych nogach. Leżąc na wznak wśród zarośli patrzył w zachmurzone niebo, spowite złotą łuną. Krzaki były wystarczająco gęste, aby go zakryć, a ból po upadku wystarczająco duży, żeby zdecydował się w tym miejscu przeczekać hordę. Słyszał wściekłe tupanie, sapanie i chrząknięcia bandy Świrów szukających go z chorą zawziętością. Na chwile zamarł, gdy jeden z nich wysunął głowę przez okno, z którego właśnie wypadł. Starał się opanować ból, pulsujący z rozciętej skroni, kręgosłupa oraz nóg przez wycięczenie zwyczajnie odmawiających posłuszeństwa. Detektyw był wykończony. Ludzie różnie reagują na stres. Jednych całkowicie paraliżuje, innych popycha do działania, a co poniektórzy rezygnują z zadania. Malone należał do tych nielicznych, którzy w chwili zdenerwowania dostawali głupawki i śmiali się z tragicznej sytuacji, w jakiej się znaleźli.

– Nie no, cholera, mogło być gorzej – pocieszał się w myślach. – Mogła to być banda Jehowych, chcących wmówić hotelowym gościom, że JC nabito na pal. Skakałbym wtedy wcześniej…

Leżał tak jeszcze jakiś czas, uważnie nasłuchując. Gdy stwierdził, że horda rozbiegła się po całym hotelu zaryzykował wyjście. Zaczął powoli czołgać się w stronę wysokich budynków centrum miasta. Wynurzając się z zarośli zobaczył, iż znajduje się niedaleko niewielkiego ronda, za którym stało kilka zniszczonych samochodów. Ściągnął plecak. Trzymając go w lewej dłoni szybko przetoczył się po popękanych płytkach chodnikowych i schował pod jednym z nich. Ostatnia rzecz, jaką pamiętał po wyjściu z sieci mentalności, to widok szarej kamienicy z białymi futrynami okien i zielonymi balkonami. Na rogu budynku pamiętał aptekę z czerwonym szyldem. Miał wrażenie, że miejsce to znajdowało się niedaleko jego położenia, choć nawet bez tego decyzja była dla niego oczywista: musi tam dotrzeć.

Zaczęło padać. Wydawało mu się to dziwne, bo od chwili Blasku deszcz był rzadkością na Pogorzelisku. Strumień wody płynął między pozostawionymi samochodami mocząc detektywowi ubranie. Przewijające się raz po raz pojedyncze Świry wydawały się skołowane lecącymi na nich kroplami, co ułatwiało Malone'owi omijanie ich. Tam czołgał się pod skorodowanymi karoseriami aut, tu przeskoczył pod ścianę by wyjrzeć, co jest za rogiem. Przeprawa nie była łatwa i trwała bardzo dużo czasu, jednak nie mógł się spieszyć. Z uwagą oglądał mijane okna i szczeliny w drzwiach. Deszcz nasilił się. Dudniące echo spadających kropel niosło się głucho po okolicy.

Znał drogę. Pamiętał to miasto jeszcze sprzed Blasku. Rozpoznał sklep spożywczy na rogu ulicy, na której rozciągała się szara kamienica o białych futrynach i zielonych balkonach. Gorączkowo omiatał wzrokiem okolicę, pełznąc po strudze wody płynącej rynsztokiem między samochodami. Może mu się wydawało? Może to była tylko kolejna projekcja, a może po prostu zobaczył to, co chciał zobaczyć?

Ulica Andrzeja, na której się znalazł, była jedną z wielu bocznych arterii centrum miasta. Nie była długa, jednak dość gęsto usłana szyldami różnych sklepów lub rzemieślników, od krawca, przez warzywniaki aż do znajdującego się na końcu sklepu z osprzętem RTV. Po chwili zza jednego z samochodów wysunęła się niewielka postać. Ubrana w strzępy czerwonej sukienki w białe grochy dziewczynka błądziła pustym spojrzeniem po okolicy. Jej godne pożałowania, poobijane ciało było wychudzone, pełne ran i bruzd. Resztki długich, blond włosów wychodziły niezgrabnie z poobdzieranej głowy. Jej twarz zdobiły obgryzione wargi, z których ściekała krew. Detektyw zamarł. Lata poszukiwań zaczęły się jeszcze przed Blaskiem, kiedy to jego córka została porwana, nie wiadomo, przez kogo, ani dokąd. Nie chciał nawet myśleć o tym, co przeżyła. Był już tak wyczerpany, że nie miał siły trząść się, krzyczeć, płakać. Patrzył tylko, czując przepełniającą go pustkę. Widok ten uświadomił mu, że stracił już wszystko. Nie zależało mu, czy zdechnie pod skorodowaną karoserią, gdzie wtedy leżał, czy zeżrą go Świry. Widok tej wyniszczonej dziewczynki na tle opustoszałego miasta, spowitego ciemnozłotą łuną, skroplonego brudnym deszczem, wydał mu się wtedy niemal poetycki. Obraz tej tragedii uświadomił go, jak bardzo zawiódł. Podczołgał się bliżej, choć im mniejszy dzielił ich dystans, tym bardziej bał się jej widoku. Nie chodziło o to, że może go dostrzec i zaalarmować resztę Obłąkanych. Zwyczajnie bał się na nią spojrzeć. Nie zasługiwała na to. Sięgająca po Berettę dłoń zatrzymała się w połowie drogi. Malone pomyślał, że strzelał już z niej do najgorszego ścierwa tego świata. Nie miał zamiaru równać jej z nimi. Trzęsąca się ręka powędrowała do wystającej z pleców krótkiej katany. Bezszelestnie dobył miecza i pewnie zacisnął palce na parcianych paskach spowijających rękojeść. Kiedy dziewczynka stanęła wystarczająco blisko, cisnął plecak przez szerokość drogi, za jej plecami. Mała odwróciła się napięcie omiatając spojrzeniem miejsce upadku torby. Wtedy detektyw odnajdując w sobie rezerwy sił poderwał się i skoczył w jej kierunku trzymając katanę wysoko nad głową. Wspominając setki razy tę chwilę nie mógł sobie przypomnieć samego momentu wykonania cięcia. Pamiętał tylko, jak skoczył pod stojącą po drugiej stronie ulicy ciężarówkę i obserwował, jak połowa małej główki upada na zmoczony deszczem i krwią asfalt, a ciało osuwa się bezwładnie obok niej. Zostawiając krew na ostrzu schował miecz do pochwy, pochwycił plecak i ogarnięty całkowitą apatią ruszył dalej w kierunku zapamiętanego miejsca ekstrakcji.

Nigdy jeszcze nie był tak wyczerpany, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Ze zmęczenia nie czuł bólu, choć miał jego świadomość. Liczył każdy metr, każdą ulicę i krzak, jaki udało mu się przebyć. Przecznica za przecznicą nasilało się w nim złudne poczucie bezpieczeństwa. – Jeszcze kawałek – powtarzał sobie – jeszcze moment i to wszystko się skończy, a ja upiję się do nieprzytomności i zwymiotuję na jakąś dziwkę. Jak Riksza zobaczy mnie w takim stanie, padnie ze śmiechu. Może uda się wywalczyć zniżkę jak powiem mu, że przegrałem na jego wenerycznej loterii – tego typu myśli stanowiły mechanizm obronny, skutecznie oddzielały go od przeżytych chwil, jakich doświadczył w trakcie pobytu w mieście. Nie miał przecież innego wyjścia, rozpamiętując wszystko w tamtym momencie, zapewne by zginął.

Przed nim znajdował się plac, połączony z niewielkim parkiem. Ogromne krople deszczu leciały równo, brak było wiatru i dźwięku innego, niż głuche uderzenia wody o liście. Nie wiedząc, czy dookoła znajdują się Świry, dalej się skradał, między drzewami i zaroślami, choć był już oddalony od centrum i powoli zbliżał się ku końcowi przeprawy. Punkt ekstrakcji, tak przez niego wyczekany, znajdował się po drugiej stronie miejskiego parku, na szczycie wierzy przekaźnika telewizyjnego. Już go widział. Hamował samego siebie, żeby sprintem nie przebiec dystansu i nie ściągnąć na siebie Świrów. Przemoczone ubranie przybrało na wadze, obdarzone nadmiernym zaufaniem kolana ledwo dawały radę unieść ich ciężar. Gdy przebył już dwie trzecie drogi przez park, ujrzał delikatną poświatę.

Jego oczom ukazał się ogień. Języki płomieni zdawały się być tak rozżarzone, że pozostawały zupełnie obojętne wobec lecących na nie strumieni wody. Dokładnie omiótł wzrokiem okolicę. Pusto. Ktoś jednak musiał podłożyć ogień. – ANS? – myślał. – Nie, nie byliby na tyle durni, żeby zwracać uwagę w taki sposób. Burzy też nie było. Co to ma znaczyć?! – Myślał sfrustrowany. Miał po dziurki w nosie niespodzianek, chciał tylko spokojnie dotrzeć na miejsce i wydostać się z koszmaru. Rozumiał jednak w pełni kpiący z niego los, na jego miejscu zrobiłby to samo strudzonemu wędrowcowi. No, może oprócz ułożenia wydarzeń w taki sposób, że ten musiałby zabić własną córkę…

– Podejdź do mnie – głęboki głos wypełnił mu umysł. Nie zależało mu już. Beznamiętnie wstał, podszedł do gorejącego krzewu i usiadł na pniu po ściętym kiedyś drzewie. Miał poczucie, że przy nim znajduje się jakaś niemożliwa do ogarnięcia postać, ktoś lub coś tak potężnego, że napawającego lękiem i uwielbieniem zarazem. Nie był jednak tym poczuciem przytłoczony, zmęczenie nie pozwalało mu na to. Ogień dawał przyjemne ciepło. Ogrzał przy nim zgrabiałe ręce i zabrał się do skręcania papierosa. Gdzieś z tyłu głowy zaistniała myśl, że może być to jego ostatni papieros – Nie lękaj się, synu – zabrzmiał głos.

– Nie lękam się, nie chce mi się lękać… – odparł i odpalił skręta o płomień krzewu.

– Miej siłę w chwili próby, jako że Ja doświadczam, by umocnić – detektyw słuchał, spokojnie wciągając nikotynowy dym w przyjemnym cieple – czy wiesz, kim jestem?

– Kolejny… co wy z tymi nazwami? Bez gierek, krzaczku, po prostu mi powiedz.

– Jam jest Bóg twoich przodków, Bóg Abrahama i Izaaka, i Jakuba. Jam jest Alfą i Omegą, Początkiem i K…

– Wystarczy – przerwał gorejącemu krzewowi Malone. – Bogami moich przodków była bogini Rozpusta i bóg Alkohol, nie znam żadnego Aba, Izka czy Kuby. Początek dla mnie zaczął się wraz z Nowym Końcem, a sam koniec ma dziewięć milimetrów średnicy – rzucił w płomień niedopałek, wstał i podszedł bliżej – a mojego potomka i tak już zabiłem – po tych słowach wymierzył kopniaka w krzak, przewracając go do stojącej za nim kałuży. Płomienie zgasły z głośnym sykiem. Dookoła znów zapanowała ciemność, przełamana o wiele mniej już widoczną łuną docierającą z miasta. Detektyw pochwycił plecak i nie chowając się już ruszył dalej w kierunku wierzy przekaźnika.

Wspinaczka po drabinie okazała się trudniejsza niż przewidywał. Śliska, stalowa drabina miała sześćdziesiąt metrów wysokości. Przemoczone ubranie dodawało wagi, nie mówiąc już, po raz kolejny, o wycieńczeniu Malone'a. Gdy zbliżał się do szczytu, dojrzał przez skonstruowaną ze stalowej siatki platformę dwie postacie przykryte brezentem, zawieszonym na przęsłach wierzy. Jeden z nich pochwycił go za rękę i podciągnął do góry. Dwaj mężczyźni ubrani byli w ten sam strój, co Malone, wyprodukowany przez ANS, z założonymi maskami przeciwgazowymi. Za nimi leżał sprzęt do tyrolki, a na jednej rurze konstrukcyjnej wierzy przytwierdzona była stalowa lina.

– Gdzie Plisken? – Zapytał jeden z nich.

– Tym razem ucieczka z Nowego Jorku skończyła się niepowodzeniem.

– Co?

– Nic. Zdechł. Zabiła go anomalia.

– Szkoda – odparł drugi – masz próbki? Zadanie wykonane?

– Ta. Próbki dostaniecie jak mnie stąd zabierzecie.

– Spokojnie, detektywie, nikt nie chcę cię zrobić w…

– Hamuj język, doktorze Skit.

– Przepraszam profesorze Scratch. Detektywie, nikt nie chce cię oszukać. To standardowa procedura podjęcia…

– Doktorze Skit! Detektyw Malone jest w opłakanym stanie, nie interesują go procedury. Zabieramy się stąd.

– Doktor Skit i profesor Scratch? – Zapytał Malone. – Tyfy-tyfy to-to-to-to ładnie, dobrali was jak policjanta do tego, co kradnie – odparł udając darcie płyty winylowej.

– Wybacz, detektywie, nie rozumiem referencji… – rzekł profesor. – W każdym razie, zapraszam na ostatni zjazd tyrolką, zabieramy Pana stąd.

 

* * *

– Detektywie Malone! Wrócił Pan! Jakże się cieszę! Zgromadził Pan dane? Próbki? – Doktor Doktor był wyraźnie podekscytowany na widok Malone'a wchodzącego do domu publicznego, prowadzonego przez Rikszę. Niezgrabnie ocierał o siebie długie, wychudzone palce. – Mości barmanie, kolejka dla detektywa i kolejna dla mnie! I poprosimy kluczyk do pokoju.

– Znowu idziecie się zabawić? Jak boga kocham, Malone, rozumiem, że raz to nie pedał, ale nie spodziewałem się, że ci się to spodoba… całe życie się człowiek uczy…

Nie mówiąc nic, Malone chwycił w locie klucz rzucony przez Rikszę, wziął w dłoń szklankę do połowy wypełnioną brunatnym napojem i wypił jednym haustem. Po chwili wraz z doktorem Doktorem byli już w pomieszczeniu, tym samym, w którym odbyli pierwszą rozmowę. Gdy tylko doktor zamknął za sobą drzwi, Malone wymierzył mu sierpowego w twarz. Doktor odbił się od framugi i osunął na ziemię. Korzystając z chwili nieprzytomności członka ANS'u, detektyw zapalił papierosa. Mężczyzna w białym kitlu ocknął się i zerwał na równe nogi.

– To karygodne! – Krzyknął niewyraźnie, ruszając obolałą szczęką – tak nie wolno! Wiesz ty ile zarazków leży w tej zalanej toną wydzielin wykładzinie?!

– Zamknij się – odparł detektyw wyciągając z plecaka przykryte czarną szmatą pojemniki z próbkami. Gdy tylko doktor Doktor to zobaczył zamilkł, a w jego oczach pojawiły się iskry pożądania.

– To… to jest to co myślę, że to jest to czym jest?

– Ta. Z tym, że to, będąc tym, czym jest, nie jest tak tanie, jak myślisz.

– Wyobrażam sobie. Oczywiście zapłacimy adekwatnie. ANS nie pogrywa sobie z zleceniobiorcami, jak reszta tego świata. Wie pan, Malone, mamy zasady…

– Zasady? – Wpadł mu w słowo. – Otrułeś mnie, pajacu, zesłałeś na pastwę Świrów, nie mówiąc nawet, jak zbędny byłem w tym zadaniu! Za kogo ty się uważasz?!

– Cel uświęca środki, Malone – rzekł już poważnym tonem – i za to przepraszam. Nie mieliśmy jednak czasu do stracenia, nie wiemy, czy źródło jest stabilne. Proszę, niech mi pan okaże próbki – skończył z tęsknotą. Detektyw odsłonił pojemniki. Lawirujące w nich ogniki powoli odbijały się od krawędzi specjalnie zaprojektowanych fiolek. Doktor Doktor tylko rzucił na nie okiem, po czym odwrócił spojrzenie – dobrze, proszę je zakryć. I niech pan zdejmie okulary, chciałbym się o czymś przekonać…

– Czy ześwirowałem? Myślisz, że nie wiem, o co chodziło? Plisken miał mnie dostarczyć do źródła energii, ja miałem zwariować, on zrobić notatki i mnie wykończyć. Masz mnie za kretyna? Idiotę?! – Malone był wściekły. Zerwał się na równe nogi, rzucił w doktora owiniętymi w szmatę próbkami i ściągnął z twarzy okulary. Podszedł do rozmówcy, chwycił go za gardło i przycisnął do ściany. Zbliżył się na odległość nosa – patrz, łajzo! Byłem tam, widziałem to, co oni widzą… czułem, co oni czują. Chaos, wszyscy złączeni w jedno, wielkie bagno! Jeszcze za czasów prądu ludzie nie radzili sobie z Internetem, jedni chcieli w nim chaosu, drudzy norm i dyrektyw… skończyło się oceanem bzdury i nonsensu, w którym wyszło z ludzi to wszystko, czym sami nawzajem gardzą. Wszyscy chcieli wiedzieć wszystko o wszystkich, a została pusta dezinformacja i pozbawiona logiki inwigilacja. A oni żyją w tym cały czas, bez prywatności, bez koncepcji siebie, nie na zasadach obopólnej wymiany, ale bezlitosnego krzątania się pomiędzy rzeczywistością a symulacją! Nic nie jest dla nich fałszem, bo nic nie jest prawdą! – Krzyknął i cisnął doktorem o podłogę. Ciężko dysząc patrzył na przerażonego doktora szeroko otwartymi, naznaczonymi oczami – teraz mi za to zapłacisz…

– Nie! Błagam, tyle badań, tyle rzeczy do odkrycia, nie zabijaj mnie!

– Zabić? – Zapytał zdziwiony. Reakcja doktora Doktora trochę go rozbawiła, choć wydawała się logiczna. Za każdym razem, kiedy planował to, co mu powie, przewidywał ich wiele, ale nie spodziewał się, że ten jest tak bliski nazwania go mordercą… – nie, doktorze, nie to miałem na myśli. Po co cię zabijać? – Założył okulary, chwycił jedną z fiolek i kucnął nad doktorem nogami unieruchamiając mu ramiona – doktorze… jak inaczej zbadać świat… – ciągnął powoli, otwierając pojemnik. Doktor cały się trząsł, język uwiązł mu w gardle – jak inaczej dowiedzieć się, czy równanie jest poprawne – lewą ręką rozszerzył powiekę prawego oka sparaliżowanego ze strachu naukowca i przystawił doń wypełnione energią Blasku naczynie – jak tylko przeprowadzając eksperyment? Postęp w końcu nie wybiera. Szerokiej drogi, doktorze Doktorze. Czeka cię wspaniała podróż…

 

MK

z dedykacją dla MW, nie zeświruj do końca…

 

Koniec

Komentarze

Hmmm. Jest coś więcej o Blasku. To plus. Nadal podajesz wiele, IMO, niepotrzebnych szczegółów. Ale już chyba mniej. Taki zabieg lepiej sprawdzałby się w powieści niż w opowiadaniu.

Z wykonaniem ciągle nie najlepiej – powtórzenia, literówki, ortografy, zgubione podmioty…

detektyw patrząc na niego pomyślał, że potrzebuje pomocy jej podnoszeniem.

Primo, końcówka mocno skopana. Secundo, kto potrzebował pomocy – patrzący czy obserwowany – bo to niejasne. Tertio, przecinki po detektywie i niego.

Krótkie ostrze nie krępowało ruchów, a odpowiednio przylegając pozwalało na swobodne noszenie nań plecaka.

Nie wierzę. Katana jest prosta, a plecy nie bardzo. Nie mogą do siebie przylegać. Poza tym – jak wyjąć miecz z pochwy na plecach, jeżeli leży na niej plecak?

przytwierdził go do stalowej wierzy przekaźnika.

Ojjj. Sprawdź w słowniku, co znaczy “wierzy”.

Z czoła Malone’a ściekały stróżki potu, zalewając brwi

I “stróżkę” przy okazji.

Niczym trafiłby w czuły punkt,

Trafić w coś niczym to osiągnięcie czy blef? ;-)

Poczuć się raz jeszcze jak dziecko w sklepie z zabawkami, które oplata wygłodniałym spojrzeniem wypełnione pułki,

“Pułki” też sprawdź.

Babska logika rządzi!

Przykro mi to pisać, ale opowiadanie wydało mi się tak strasznie przegadanie, a przez to nudnawe, że ledwo je doczytałam. To co może jest istotne, zamiast być wyeksponowane, zostało zagrzebane w gąszczu opisów, przemyśleń, przypuszczeń i wielu, niewiele wnoszących słów.

Wykonanie, niestety, pozostawia bardzo wiele do życzenia. Wypisałam tylko niektóre błędy, bo nie sposób zająć się wszystkimi.

 

Po­świa­ta pa­da­ją­ca przez prze­pa­sa­ne czer­wo­ną za­sło­ną okno… – Nie wydaje mi się, by zasłona mogła przepasywać okno. Ona może je zakrywać/ zasłaniać/ przysłaniać.

 

De­tek­tyw ubrał swój be­żo­wy pro­cho­wiec… – W co detektyw ubrał płaszcz?

Odzież można włożyć, założyć, przywdziać ją, ubrać się w nią, ale odzieży, w tym płaszcza, nie można ubrać!

 

Je­że­li cho­dzi o za­pach w two­ich po­ko­jach, to pa­pie­ros jest per­fu­mą.Je­że­li cho­dzi o za­pach w two­ich po­ko­jach, to pa­pie­ros jest perfumami.

Perfumy nie występują w liczbie pojedynczej.

 

-Bo­la­ło, jak od­pa­da­ły? – Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

Ten błąd występuje wielokrotnie w dalszym ciągu opowiadania.

 

Serio, Risz­ka, po­wi­nie­neś z tym coś zro­bić. […] Rik­sza spu­ścił z utę­sk­nie­niem wzrok na swoje spodnie… – Jak nazywa się barman?

 

Jego głowa w po­rów­na­niu do resz­ty ciała wy­glą­da­ła na ogrom­ną, de­tek­tyw pa­trząc na niego po­my­ślał, że po­trze­bu­je po­mo­cy jej pod­no­sze­niem. – Co to znaczy potrzebować pomocy podnoszeniem?

 

mam dla Pana zle­ce­nie… – …mam dla pana zle­ce­nie

Formy grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

Ten błąd występuje wielokrotnie w dalszym ciągu opowiadania.

 

Od­piął jeden z nich i pu­ścił przez ladę, który mi­ja­jąc kom­plet­nie zbi­te­go z tropu dok­to­ra tra­fił wprost do dłoni Ma­lo­ne'a. – Lada nagle stała się rodzaju męskiego i wpadła w dłonie detektywa?

 

De­tek­tyw wi­dząc, z jaką ple­ja­dą obrzy­dze­nia wy­ma­lo­wa­ną na swo­jej twa­rzy dok­tor spo­glą­da teraz na rze­czy­wi­stość… – Sprawdź w słowniku, co znaczy plejada.

 

rzekł, wska­zu­jąc ręką na pod­nisz­czo­ny sto­łek. – …rzekł, wska­zu­jąc ręką pod­nisz­czo­ny sto­łek.

 

Ano­ma­lie były czę­ścią opo­wia­dań, jakie prze­strze­ga­ły przed wcho­dze­niem do miast.Ano­ma­lie były czę­ścią opo­wia­dań, które prze­strze­ga­ły przed wcho­dze­niem do miast.

 

nie mniej dla Ma­lo­ne'a były to tylko wy­my­sły gra­bież­ców… – …niemniej dla Ma­lo­ne'a były to tylko wy­my­sły gra­bież­ców

 

Za­da­nie jest pro­ste, choć nie łatwe.Za­da­nie jest pro­ste, choć niełatwe.

 

W każ­dym razie ostat­nia eks­pe­dy­cja, jaką wy­sła­li­śmy do cen­trum… – W każ­dym razie ostat­nia eks­pe­dy­cja, którą wy­sła­li­śmy do cen­trum

 

strą­cił bar­kiem rękę dok­to­ra Dok­to­ra i chwy­cił za klam­kę. – …strą­cił bar­kiem rękę dok­to­ra Dok­to­ra i chwy­cił klam­kę.

 

Usie­dli w tych sa­mych miej­scach ob­skur­ne­go baru, w któ­rych się po­zna­li. – W ilu miejscach baru usiedli?

 

Dotyk twar­de­go pod­ło­ża wska­zy­wał, że leży na ma­syw­nej po­wierzch­ni. – Od kiedy twardość gwarantuje masywność?

 

Rzekł in­ten­syw­nym szep­tem, sta­ra­jąc się zła­pać od­dech. – Na czym polega intensywny szept?

 

Pod nie­do­pię­tym zam­kiem jego czar­nej kurt­ki widać było kom­bi­ne­zon ochron­ny. Dzier­żył nie­wiel­ki ple­cak. – Czy naprawdę kombinezon dzierżył plecak?

 

Pa­nu­ją­cy wokół miej­ski pej­zaż zda­wał się Ma­lo­ne'owi nie­zwy­kły. – Na czym polega panowanie pejzażu?

 

na­zna­czo­ne pa­ję­czy­na­mi, obi­ja­ły wizję roz­pa­da­ją­cej się aglo­me­ra­cji. – Literówka.

Czy brudne okna rzeczywiście odbijały wizję?

 

Ma­lo­ne z za­par­tym tchem przy­glą­dał się po­pę­ka­nym uli­com… – Popękane ulice, czy może raczej nawierzchnie lub jednie i chodniki.

 

Znisz­czo­ne szyl­dy ko­lej­nych skle­pów, fry­zje­rów czy knajp uświa­da­mia­ły de­tek­ty­wo­wi, jak nikły był wy­mysł ca­łe­go ka­pi­ta­li­zmu… – Czy to znaczy, że inne ustroje oparły się kataklizmowi?

 

Wy­bi­cie w nich szyb przy po­mo­cy Be­ret­ty… – Wy­bi­cie w nich szyb przy po­mo­cy be­ret­ty

Nazwy broni piszemy małą literą.

 

zła­pał za gra­nat, od­cią­gnął za­wlecz­kę i rzu­cił po­cisk w stro­nę Świ­rów. – …zła­pał gra­nat, od­cią­gnął za­wlecz­kę i rzu­cił po­cisk w stro­nę Świ­rów.

 

aby jak naj­szyb­ciej prze­do­stać nad uli­ca­mi. – …aby jak naj­szyb­ciej prze­do­stać się nad uli­ca­mi.

 

Czar­ne, wie­ko­we szaty, wy­so­ka, smu­kła syl­wet­ka i do tego pa­su­ją­cy wokal. – Postać śpiewała?

 

chciał­bym iść z tobą tam, gdzie pro­wa­dzisz wszyst­kich… – …chciał­bym iść z tobą tam, dokąd pro­wa­dzisz wszyst­kich

 

Nie ważne, czy jest do przej­ście ma­jąt­ko­we… – Nieważne, czy jest do przej­ście ma­jąt­ko­we

 

Owy ma­larz nie wie skąd ma farby, pędz­le i umie­jęt­no­ści.Ów ma­larz nie wie skąd ma farby, pędz­le i umie­jęt­no­ści.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka