
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Przed i „Pod Nieostrożnym Podróżnikiem”
Wewnątrz panował charakterystyczny dla tego typu przybytków półmrok, potęgowany dodatkowo szybko zapadającym zmierzchem, który nieubłaganie przelewał się przez brudne okiennice. Goście, głównie ściągający z odległych krain przyjezdni, dla których Górka i jej słynny zajazd stanowiły nierzadko jedyny cywilizowany przystanek na drodze do Stalowego Miasteczka, kiwali się sennie nad miskami z jadłem i kuflami pełnymi cienkiego piwa. Zapalono świece, rozstawiono kaganki. Mężczyzna siedzący w najciemniejszym kącie izby – nikt nie zwracał na niego uwagi, nie zaczepiał, nie próbował się dosiadać, choć miejsca przy stole przezeń okupowanym było nadto, gdzie indziej zaś wcale – przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy, po czym wstał i ruszył do wyjścia, niosąc na plecach ukradkowe spojrzenia posługaczek. Zważył jeszcze ostrze, które wystrzeliło z rękawa kurty wprost do jego dłoni, na łeb pokryty licznymi bliznami, mającymi zda się charakter rytualny, gdyż nazbyt regularne tworzyły wzory, narzucił obszerny kaptur i wyszedł. Dopiero wówczas, gdy ktoś zamknął za nim ciężkie odrzwia zajazdu, zebrani wewnątrz ludzie, nieco miejscowych, lecz głównie najmici w służbie kupców, gdyż ich było najwięcej i największa dysponowali odwagą, poczęli tajemniczemu gościowi wygrażać, sarkać nań obelżywie, skracać go w myślach o głowę, lżąc przy tym matkę nieszczęśnika na wszelkie sposoby. No bo co za bladź, panowie, wydała na świąt takiego skurwysyna?
– Z koni – zakomenderował Rutteford przekrzykując aurę. Było ciemno, zimno i mokro, wiatr dął przeraźliwie ciskając igiełkami śnieżnego pyłu w okutanych od stóp do głów wędrowców, na wskroś przenikał grube wełniane płaszcze, sadowił się w kościach, zabierał dech. Paskudna pogoda utrzymywała się odkąd cztery dni temu wyruszyli z przytulnej siedziby lorda Koena i już po kliku godzinach jazdy, kiedy wyszło na jaw, że jedynym tematem rozmów pozostania owa nieprzychylna wędrowcom aura, powziął Rutteford postanowienie, że bez potrzeby gęby nie rozewrze, gdyż nie w smak mu było ciągłe międlenie o śniegu, wietrze i trudach podróży. Nie dość, że Koenowy synalek, nawykły do wydawania poleceń, nie zaś bycia komukolwiek podległym, z ledwie skrywaną irytacją wykonywał jego rozkazy, to jeszcze bez przerwy narzekał na zimno. Co gorsze, wtórowali mu dwaj żołnierze, których wysłał był lord wraz nimi, celem wzmocnienia wartości bojowej Rutteforda, jeśli ten, nie daj boże, zmuszony będzie tejże wartości dowodzić w praktyce. Pierwszy, zwący siebie zupełnie niedorzecznie Kobrą (w jakich okolicznościach narodziło się to miano, nie miał pojęcia nawet kolega rzeczonego), całymi dniami potrafił majaczyć o odmarzającym przyrodzeniu, drugi z kolei bez przerwy biegał z grubszą potrzebą, jakby mu się koło zadka paliło po jakowymś obrzydliwie tłustym żarciu, za które ser i paski suszonego mięsa nijak uchodzić nie mogły. W Ruttefordzie wzbierało przekonanie, że żaden z nich nie dożyje końca podróży.
Młody Irys, krew z krwi Koena, jego ukochany syn i jedyny pretendent do lordowskiego stolca, zwalił się z siodła na podobieństwo wora rzepy, który zapewne tym sposobem opuszczałby koński grzbiet, gdyby jakiś czarownik obdarzył go szczątkową inteligencją, wcześniej zaś – dla draki – posadził na koniu.
– Na wszystkie świętości – warknął poirytowany Rutteford, nie zaszczycając młodzieńca spojrzeniem. – Czy ty, chłopcze, nawet z konia zleźć porządnie nie umiesz? Toć ostatnim razem też miałeś problemy i gdyby nie ten oto skrajnie wyczerpany dolegliwościami jelitowymi dżentelmen, za każdym razem waliłbyś w zaspę. Ojciec do konia nie przyuczał? Ogarnij się wreszcie, bo cie tu zostawię na pastwę losu. A los, uwierz mi na słowo, zazwyczaj bywa podły.
Irys mozolnie gramolił się z ziemi, sycząc przy tym i pojękując niby mała dziewczynka, którą w istocie przypominał – delikatne rysy twarzy, długie blond włosy ukryte teraz pod kapturem, zazwyczaj zaś frywolnie rozpuszczone, typowo dziewczęce ruchy, głos małej debiutantki, nie zaś chłopca, któremu lada moment – o ile szczęście dopisze, gdyż jak mawiał okrutny książę Sorm „bez względu na wszystko, czasy zawsze są trudne” – przyjdzie wejść w szesnasty rok życia – to wszystko sprawiało, że bez najmniejszego problemu mógłby uchodzić za krasawice na wydaniu. Oddziedziczył tę urodę po Koenie, który jednak, niezrażony balastem własnej powierzchowności, zupełne stanowił tejże przeciwieństwo, kiedy przyszło brać się za łby, płodzić bękarty, czy zajeżdżać konie w szaleńczym galopie.
– Patrzcie go, chłopaki, Rut Szczelne Usta niemożebnie nam się rozgadał.
Chłopaki, jak na rozkaz, zaniosły się tępym chichotem, Irys tymczasem sprawdzał ostrożnie językiem, czy aby z zębami wszystko w porządku, a wówczas, gdy doszedł do wniosku, że nijak dwójki z dziąsła nie wyłuska, począł na powrót wspinać się na koński grzbiet, przy wyraźnej dezaprobacie drobiącego wierzchowca.
– Nie gadałeś tyle – ciągnął już z siodła – odkąd dwa dni temu bryła lodu spadła mi na głowę, winszuje, Rut. Powiem ojcu, żeby wystawił cie do konkursu krasomówstwa, z pewnością podołasz.
Rutteford zaśmiał się w duchu. Czyżby jeszcze była nadzieje dla tego niewydarzonego chłopaka? Pyska ma, a i szydzić z siebie samego potrafi, czego dowodem wspomnienie lodowego incydenty, kiedy o mało nie dostał wstrząśnienia mózgu. Zresztą może i dostał, kto to teraz sprawdzi? Tak czy inaczej, sądząc po niewyparzonej gębie, jakieś widoki na zasilenie prawdziwie męskiej części populacji miał. Nie mogły co prawda owe widoki konkurować z prezentującą się zawsze ostro i wyraźnie, dzięki wielomilowemu umagicznieniu, panoramą Gór Białych (gdyby nie zaporowe opłaty, Rut jeździłby tam co roku), ale i panorama przyszłych poczynań Irysa – nie wiedzieć czemu – stanęła najemnikowi przed oczyma, jako ciąg zupełnie męskich zachowań. I gdyby wówczas nie patrzył na Koenowego syna, nie widział, jak ten – niby przypadkiem – przerzuca nogi na lewy bok, jakby miał do czynienia z damskim siodłem, gdyby nie zwrócił uwagi na wdzięczne robienie kuperkiem i okręcanie wokół paluszka niesfornego kosmyka włosów, to może – przy odrobinie dobrej woli – uwierzyłby we własne, snute na podstawie kilku słów, zupełnie nonsensowne refleksje.
Skrzywił usta z niesmakiem, splunął, poprawił kaptur.
– I po coś się z powrotem piął na tego biednego zwierzaka – spytał sięgając po nóż – skoro i tak nie potrafisz na nim usiedzieć? Przecież mówiłem z koni, przed nami zajazd.
Kobra klepnął drugiego żołnierza w plecy, wytężył wzrok. Dwadzieścia metrów dalej rzeczywiście majaczył jakiś duży kształt, na oko budynek, choć przy tej pogodzie i z potężna wadą wzroku, którą żołnierz odziedziczył po matce, pewności rzecz jasna nie było. Równie dobrze to mogło być jakieś wzniesienie, na nic mrużenie powiek i rozciąganie kącików oczu – krajobraz pozostał zamazany. Kobra posmutniał. Jakie licho podkusiło Koena aby pchać go wraz z głupim niczym podeszwa Barem na tę cholerną wyprawę? I to w towarzystwie tego całego Rutteforda, który, jeśli wierzyć plotkom, w pojedynkę ubił pięćdziesięciu chłopa? Gdyby Koen miał choć trochę oleju we łbie, obstawiłby syna ludźmi pokroju szarolicego zabijaki, a nie dwoma starymi piernikami lata całe terminującymi w zamkowej kuchni, gdzie ich jedynym zajęciem było obieranie warzyw tępym scyzorykiem. Na więcej nie pozwalał szef kuchni, przerażony do żywego indolencją obu panów. Kobra dochodził do wniosku, że i tym razem dała o sobie znać dowcipna natura lorda. Gdyby nie ona, siedzieliby teraz pewnikiem przy piecu, racząc się podkradzionymi tu i ówdzie specjałami. Szczególnie doskwierało im zimno – z tęsknotą w głosie rozmawiali o przytulnej zamkowej kuchni – ale i żelastwo, którym z rozkazu lorda obwiesił ich jakiś wysoki szarżą jegomość. Miecz przytwierdzony do pasa Kobry, nieodmiennie przywodził mu na myśl trzecią nogę, chromą i dyndającą bez życia. Oby tylko nie musieć wyciągać chochoła z pochwy.
– Ten gerlach to na kogo, Rut? – Stłumiony głos Irysa szczelnie okutanego włóczkowym szalem, ledwie przebijał się przez ścianę hulającego wiatru. Rutteford zrzucił płaszcz (Bar popatrzył wymownie na Kobrę, ten jednak obiecał sobie, że w towarzystwie najemnika nie będzie się niczemu dziwił) i nim popędził w stronę zajazdu niby wystrzelony z procy, rzucił jeszcze coś o pilnowaniu chłopaka – nie zrozumieli, wiatr rozkradł słowa, poutykał w zaspy.
Trzech. Dwaj ledwie trzymają się na nogach, jego babka nim wyzionęła ducha większą przejawiała żywotność, co zresztą nie powinno dziwić – gdyby litościwie nie wraził jej ostrza pod żebro, gotowa starowinka rodzaj ludzki przeżyć z naddatkiem. A jak sama mawiała przy okazji nielicznych spotkań w gronie rodzinnym: rodzaj ludzki przede wszystkim. Chłopak (czy to w ogóle chłopak? Kto tak siedzi na koniu?) też nie wyglądał na takiego, co to potrafi komukolwiek poza własnym pierdzącym kotem ukręcić wąsa. Ruszało toto bez przerwy pupcią, nawijało niesforne pukielki na paluszek, wydymało usteczka, a jak się ów szczyl niedorobiony odezwał, to takim głosem, jakby robił na cały etat za kozią piszczałkę. Cyryl zastanawiał się poważnie, czy by przypadkiem nie zdjąć z uszu czaru wzmacniającego dźwięki – dostawał szału, jak tylko dzieciak otwierał usta. Rzecz jasna już wcześniej widział chłopaka (zleceniodawca, przy pomocy najętego maga, wtłoczył mu obraz Irysa pod powieki) i od razu zorientował się, że pierwiastek niemęski może być u osobnika wysoce stężony. Jednak to, co zobaczył na własne oczy wespół z tym, co na własne uszy usłyszał, przyprawiało go o autentyczne mdłości. Chłopak ewidentnie przeczył własnemu jestestwu! Fakt, że nic człek nie poradzi, jak już się pięknym urodzi (w końcu krew nie woda, nie bez przyczyny zwano niegdyś Koena pięknolicym gładkoskórkiem), ale jak się człek zaweźmie, to i takim figlom natury można dać odpór, czego lord Koen, Rzeźnik O Anielskim Obliczu, najlepszym przykładem. Bo to raz szedł między lud prosty z mieczem w dłoni, kiedy jego sąsiedzi, na okoliczność podobnych buntów, posyłali w ciżbę anonimowych żołdaków, miast samemu pokazać, kto tu rządzi? A Irys nic, jakby z ojca ściągnąć wierzchnią warstwę jeno, wnętrze zaś przeszczepić z dziadka, który też ponoć lubił pozować na kobitkę, a nawet pokazywać się od czasu do czasu w damskich fatałaszkach. Co prawda mówi się na zamku (Furlo to jednak plotuch), że gębę Irys potrafi mieć niewyparzoną, tylko co po takiej gębie, skoro piękna i gładka i co po głosie z gęby płynącym, skoro jego brzmienie nieodmiennie przywodzi na myśl małą zachrypnięta dziewczynkę? Okrucieństwa takoż nie ma w sobie za grosz – nie dalej jak pół roku temu, podczas wielkiej uczty wydanej na cześć jakiegoś znacznego pyszałka, padł Irys na posadzkę przy wszystkich i zaniósł się szlochem wówczas, gdy Koen rozgniótł obcasem chrząszcza, choć wcześniej obiecywał nie rozgniatać. I to ma być przyszły władca, ciemiężyciel, pan na włościach, ktoś kto udźwignie reputację ojca? Mężczyzna ściągnął flegmę, splunął. Nic dziwnego, że Koen w największej tajemnicy wysyła niedorobieńca na nauki do jednej z gildii magicznych. W końcu każdy władca na jego miejscu poczyniłby kroki, coby usunąć sprzed oblicza wybrakowany egzemplarz, reputacja, reputacja przede wszystkim. Powiedzą później, że się zatknął śledziem albo skręcił kark przy zbieraniu poziomek, już tak przecie bywało, karki już w ten sposób możni skręcali. Podstawią jakiegoś wieśniaka o podobnych parametrach celem spopielenia przy świadkach (coś się przecież palić musi), kapłan wygłosi kwiecistą mowę, nad której ułożeniem zmitręży cały tydzień, gdyż nielichą sprawi mu trudność dopasowanie naprędce wymyślonych przymiotów do osoby poszkodowanego i voila – gusła odprawione, sprawa zamknięta. Irys tymczasem – wedle pierwotnego planu ojca, nie zaś tego, co miało stać się w rzeczywistości – utknie na jakimś magicznym wypizdówku, niby przyuczany do objęcia tamże ważnego stanowiska (talenta magiczne rzekomo przejawiał), w rzeczywistości zaś niezauważalnie dla niego samego czyszczony ze wszystkich wspomnień, po których pustkę wypełni osobowość urzędnicza. Ot, kolejny gryzipiórek, bezpieczny, nieznany. Koen w międzyczasie zrobi sobie syna, a jak i ten się nie uda zrobi następnego – męskość u niego prężna, a chuć niezmierzona. I może to nawet lepiej, że Irys ostatecznie nie trafi do klubu czarodziejów, jeno pod nuż, lepiej, ma się rozumieć, dla lorda? Nie będzie sobie nieszczęśnik wiecznie głowy zawracał zasmarkanym niedorobieńcem, latami nie będzie rozmyślał o nieudanych – być może, z magią nigdy nic nie wiadomo – eksperymentach czarodziejów na żywej, pierworodnej tkance. Nie żeby ktokolwiek podejrzewał Koena o uczucia wyższe, ot, gdybania, rozważania.
– Trzech, nie licząc chłopaka – mruknął Cyryl, zaburzając tok własnych myśli – zdecydowanie za dużo myślał. – Dwójka kartoflanych weteranów i ten trzeci… Kim jest ten olbrzym? Doprawdy, miłe panie, szarżuje nam tu jakby był cholernym nosorogiem!
Uśmiechnął się, rozstawił nogi, pochylił nieznacznie. No dalej, nosorogu, pędź, zmierz się z Blizną, jeśli potrafisz.
– To ty, Rutteford? – Kobra nieustannie przecierał oczy, próbując cokolwiek dojrzeć. Wiatr i śnieżyca na szczęście nieco zelżały, także mógł już – mimo zmierzchu oraz stępionego wzroku – wyłuskać z krajobrazu pierwsze szczegóły. – Okrzyknij się!
Coś wielkiego i ciężkiego wryło się w śnieg tuż pod nogami kartoflanego weterana, który z werwą godną młodzieniaszka prawidłowo reagującego na wdzięki chętnej damy, począł szarpać własne portki, mocować się z nimi, celem wydobycia broni z pochwy.
– Spokojnie, panie wężu – Bar zaśmiał się kładąc towarzyszowi dłoń na ramieniu – w tym momencie portki Kobry zjechały w dół. – Bez nerwów. Toć on przecie, we własnej osobie! Wrzodów niedługo dostaniesz, jak tak będziesz za każdym razem podskakiwał.
Potężne rumieńce wypełzły Kobrze na Poliki, czuł, że za chwile eksploduje czerwienią. Nawet najbardziej siarczyste mrozy nie były w stanie ucharakteryzować go tak dokumentnie. Na wiszące jaja dziadka Filemona, co z tymi oczami?
Irys, obserwujący całe zajście z końskiego grzbietu, na widok rzuconego w śnieg trupa zaczął teatralnie klaskać, ściągnąwszy uprzednio zębami pięciopalczaste rękawice. Zaraz jednak zaprzestał owej błazenady zmuszony do rozpaczliwego szukania wodzy. Bar rzucił się na ratunek. Za późno.
Rutteford tymczasem przetrząsał w kucki skrwawioną kurtę mordercy.
– I jak tam, chłopcze? – rzekł do Irysa znad niemożebnie wymiętego skrawka papieru. – Nie ma to, jak skoczyć na głowę w półmetrową warstwę śniegu, prawda? Mam nadzieje, że żyjesz, a to że się nie ruszasz świadczy tylko o wygodzie twojego posłania.
– Pieprz się, Rut – zapiszczał Irys plując śniegiem. – A żebyś wiedział, że mi wygodnie. Z pewnością wygodniej niż na tej kobyle – jakbym siedziała na sztychu noża, psia jej mać.
Bar uniósł lewą brew. Zawsze tak robił, kiedy coś go zdziwiło.
– Panicz powiedział „siedziała”? Czy dobrze usłyszałem?
Irys popatrzył na niego, jak na kompletnego wariata. Popukał się w czoło.
– Źle usłyszałeś – odparł twardo. – Popatrz, Rut, jeden ślepy, drugi głuchy, brakuje tylko kulawego. Nie okulawił cie aby ten morderca, zanim skonał? Mielibyśmy komplet. Co? Rut?
– Dobrze, panowie. – Rutteford nie miał ochoty na dłuższe przekomarzanki. Był zmęczony, bolało go w boku, od czarów wzmacniających refleks ćmiło w głowie. Marzył o tym, żeby wreszcie odpocząć. Całe szczęście zajazd tuż za rogiem. – Zauważyliście z pewnością – zwrócił się do Kobry i Bara, przywdziewając jednocześnie porzucony przed walką płaszcz – że mamy oto dodatkowy problem. Tak, to jest trup. Trzeba go rozebrać do rosołu, rzucić w krzaki, zasypać tak, żeby mniej więcej nie wystawał, później zaś zebrać pozostałe po nim rzeczy i wrzucić do worka.
Zajrzał w juki, wyciągnął stamtąd poskręcany gałgan.
– Tu macie worek, tam leży trup. Wszystko jasne?
Obaj potrząsnęli głowami.
– Aha, panie Kobra, jeszcze jedno.
Kobra wpatrywał się w najemnika wielkimi oczami.
– Naciągnij pan wreszcie te spodnie, prezentuj się pan jakoś. Stoisz i stoisz, a klejnoty marzną. Tak narzekałeś na mróz, a teraz co – wietrzenie urządzasz? Raz, raz, raz, portki w górę! No. Do roboty.
– Rut, Rut, Rut. – Irys trzepocząc przymilnie rzęsami, podszedł do najemnika, przytulił się doń konfidencjonalnie. – Ty to jednak masz gadane, nie ma to tamto. A taki cichy byłeś, taki spokojny… To był Blizna, prawda? – szepnął. – Znaki na łbie, medalion… Blizna jak nic.
Rutteford złapał chłopaka za kołnierz, podniósł wysoko (Irysem zatelepało niby rybą nadzianą na haczyk) i wierzgającego przetransportował kilka metrów dalej, sam zaś wrócił do juków.
– Owszem, to był Blizna. Ktoś inny wyszedłby nam naprzeciw tak otwarcie, nie siląc się nawet na pozory zasadzki? Tylko Blizny mają w sobie tyle pewności. Cóż – nadział się.
– Na ciebie.
– Na mnie.
Zapanowało niezręczne milczenie.
– Rut?
– Hm?
– Ty też jesteś Blizną? Mówią, że tylko Blizna pokona Bliznę.
Najemnik przerwał gmeranie w pakunkach, uśmiechnął się do własnych myśli.
– Mówią też, że tylko osoby dotknięte jakimś magicznym talentem mogą pobierać nauki w Wieży. Co w sumie wydaje się logiczne, nie sądzisz? A jednak jedziesz tam ze mną, choć jedyna magia jaką wokół rozsiewasz to ta, która sprawia, że co drugi szlachetka ogląda się za tobą, jakbyś był co najmniej królewską faworytą.
Na twarzy chłopaka w jednej chwili odcisnęło się całe spektrum grymasów. Począwszy od dumy pełznącej z warg rozciągniętych w uśmiechu do okolonych pomalowanymi rzęsami oczu (ach, gdyby móc raz jeszcze stanąć przed wszystkimi w naprędce sprokurowanym wieńcu), poprzez różne warianty zdrowej melancholii, aż po podkowę skrajnej rozpaczy, kiedy to Irys uświadomił sobie, że do zamku najpewniej już nigdy nie wróci.
Zacisnął pięści.
– To nie był mój wybór, ta cała Wieża, i dobrze o tym wiesz – załkał. – Kto o zdrowych zmysłach chciałby utonąć w morzu nudnych książek i śmierdzących eksperymentów z udziałem nie całkiem martwych ochotników? Zresztą o jakich my tu ochotnikach mówimy, ochotnicy, dobre sobie. Bezdomni, więźniowie, ludzie z różnych względów niewygodni, których wyłapuje się, jakby byli bezpańskim psami, a potem poddaje okrutnym praktykom, mającym na celu chyba tylko zaspokojenie chorych rządz wszechwładnych panów czarodziejów. Sram na nich, słyszysz, Rutteford? Na nich i na mojego tak zwanego ojca, niech go wszyscy diabli!
Usiadł ciężko na śniegu.
– Na ciebie też sram, cholerny najemniku – dodał ściszonym głosem, obejmując podciągnięte pod brodę kolana. – Także nie czuj się wyróżniony – wszyscy jesteście tacy sami.
Rutteford zmilczał.
– No i jak tam, panowie? – krzyknął w stronę górki oddalonej o pół rzutu kamieniem od miejsca, w którym siedział Irys. – Idzie wam ten pochówek?
– Pan tu podejdzie, panie szefie. – Zafrasowany głos Bara nie wróżył niczego dobrego. – Proszę spojrzeć – rzekł, kiedy Rutteford stąnął obok.
Metrowa pryzma śniegu i gałęzi, pod którą spoczął niedoszły zabojca Koenowego syna, kłuła w oczy niczym palma, sprowadzona swego czasu z dalekich krain na główny rynek miasta stołecznego Ararum. Całość wieńczyła ręka – długa, gruba i, jak przystało na Bliznę, niewiarygodnie umięśniona – którą nieboszczyk jakimś sposobem wyciągnął ku górze.
Rutteford westchnął.
– A ta ręka?
Weterani popatrzyli po sobie.
– No właśnie, szefie, co z tą ręka? Rozebraliśmy bydlaka, jak szef kazał, do rosołu, przykryliśmy czym się dało, a potem, kiedy Kobra kończył pakować jego rzeczy – srru! – ręka strzela spod śniegu. Przez chwile myśleliśmy, że będzie nam tu, sukinsyn, wyłaził! I nie wiemy co teraz – łamać, nie łamać?
Zamyślony najemnik dłuższą chwilę wpatrywał się w bezwstydnie sterczący obiekt. Z pewnością nie można było tego tak zostawić.
– Czasami – zaczął tytułem wyjaśnienia – kiedy człowiek większość żywota spędzi na zabawach z magią, ta sama magia po jego śmierci również się z nim zabawi – na swój własny sposób. Stąd na przykład ożywieńcy. Panowie słyszeli o ożywieńcach, prawda? Z pewnością. Ale to skrajne przypadki. Częściej wywala denatom kończyny w górę – tu mamy typowy przykład wywalenia – albo sprawia, że przez martwe usta płyną jakieś bełkotliwe gulgoty, w których Wieże dopatrują się informacji z zaświatów. Zresztą nieważne, nie będę panów zanudzał. Skupmy się na ręce. Panie Kobra!
– Tu jestem, szefie. – Kobra wyszedł zza pleców najemnika, stanął naprzeciwko.
– Widzisz pan tę gałąź?
Weteran zmrużył oczu.
– Jak nie widzę, to znajdę, a jak znajdę, to przyniosę.
– Dobrze powiedziane, panie Kobra, dobrze powiedziane. Niech pan już szuka, żebyśmy przed rankiem zdążyli do zajazdu. A co do pana, panie Bar…
– Tak, szefie?
Rutteford nieznacznym ruchem głowy wskazał na worek wypełniony pozostałymi po Bliźnie rzeczami.
– Wyciągniesz pan jego portki i urżniesz jedną nogawice. Tylko bez zbędnych pytań! – Pogroził palcem.
– Jakie pytania, szefie, toć szef wie lepiej! Już użynam. – Bar zasalutował nieudolnie.
Kobra tymczasem, nie mogąc doszukać się we wskazanym przez Rutteforda miejscu jakichkolwiek śladów gałęzi, czy chociażby najmniejszego patyczka – śnieżną gładź zaburzały tutaj jedynie zwierzęce tropy – doszedł do wniosku, że najemnik po prostu stroi sobie żarty. Szczególnie uprawnione po tym, gdy wyszło na jaw, jakim to sokolim wzrokiem Kobra dysponuje. Pogmerał jeszcze w śniegu przez chwilę, rozgarnął nogą trójkątny wzgórek, pod którym, prócz zmarzniętej ziemi, niczego nie znalazł i ruszył z powrotem, obiecując sobie, że zbeszta najemnika niczym burą sukę. No, może nie aż tak – nie każdy w końcu da radę Bliźnie. Upadł po pięciu metrach, nie zdążywszy nawet wyrzucić rąk przed siebie, coby złagodzić skutki niefortunnej wywrotki. Szczęściem nic wielkiego się nie stało – śnieg w tym miejscu dość grubą zalegał warstwą.
– Szefie! – krzyknął wyciągając spomiędzy nóg tamże zaplątany konar. Jak mógł go wcześniej nie zauważyć? – Znalazłem! – Popędził w stronę Rutteforda, który już składał dłonie do należnych weteranowi oklasków.
– Brawo, panie Kobra, widzę żeś pan w końcu wymacał tego klocka.
Bar wyszczerzył spróchniałe zęby.
– Już nawet zaczynaliśmy z kolegą wątpić – kontynuował najemnik wskazując na drugiego weterana – czy kiedykolwiek wdepnie pan tam, gdzie trzeba. Ale, jak to w bajkach bywa, wszystko dobrze się skończyło. A teraz weźcie kij, przywiążcie do jednego końca nogawice i wepchnijcie toto nieżywemu do ręki. Pionowo ma stać!
– Szefie?
– To nie są żarty, panie Bar, raz, raz, raz! I tak już za dużo czasu zmarnowaliśmy na czczą gadaninę.
Bar popatrzył na Kobrę, ten z kolei na kolegę. Obaj wzruszyli ramionami.
– Słyszałeś szefa, panie wężu, to nie są żarty. Do roboty!
Już po chwili Rutteford mógł ocenić efekty ich pracy. Nie dość, że uwinęli się wyjątkowo szybko, to jeszcze Kobra – tknięty chyba jakimś boskim impulsem – sam począł wykazywać inicjatywę, obwiązując dłoń trzymającą konar grubym na pół palca rzemieniem.
– Chłopaki – rzekł najemnik, klepiąc obydwu po plecach – przeszliście samych siebie. Nikt wam teraz nie powie, że nie umiecie zatknąć flagi na maszt. Choćby masztem była trupia ręka flagą zaś nogawica. Gratuluje. Idziemy.
– Ale szefie… – bąknął zdezorientowany Kobra. Wyglądał jakby właśnie odkrył, że Ziemia jest okrągła. – Właściwie po co to wszystko?
– No właśnie, szefie? – dołączył Bar. – Bo ja też nie bardzo rozumiem. To taki sprawdzian talentów? Dostaniemy odznakę?
Rutteford zaśmiał się szczerze. Od dawna nie ubawił się tak setnie, w niebyt odeszło nawet zmęczenie. Zaczynał myśleć, że podróż z ta dwójka nie raz i nie dwa przyprawi go o dobry humor, czego Koen pewnikiem musiał być świadom.
– Chłopaki, idziecie ze mną. – Chwycił obydwu za karki, przyciągnął do siebie. – A kto idzie ze mną, tego nie trzeba sprawdzać, bo wiadomo, że jest najlepszy. Swoją drogą, jak wam się podoba awans na chłopaków? No, chodźcie wreszcie, może przy kufelku wymyślimy do czego nam ta flaga.
– Coś ty im tam kazał montować, Rut? – spytał Irys szeptem, kiedy wszyscy razem wchodzili do zajazdu „Pod Nieostrożnym Podróżnikiem”. W kwestii humoru trochę się chłopakowi polepszyło – jak uprzednio zalotnie kręcił biodrami, wydymał usta i całym sobą pozował na panienkę lekkich obyczajów. Końmi wcześniej zajął się stajenny, Rutteford rzucił mu dwa miedziaki.
– A takie tam…. – Najemnik machnął ręką. – Nie ma o czym mówić. Ważne, że się twoi obrońcy co nieco rozerwali. Może dzięki temu będą lepiej walczyć?
– Nie bądź śmieszny.
Gwar rozmów ucichł, jak tylko przekroczyli próg zajazdu. Bar i Kobra dźwigający na barkach dobytek swój oraz Rutteforda (tenże oznajmił, że musi mieć wolne ręce), momentalnie spuścili wzrok, żłobiąc nim zda się nowe koleiny w podłodze, Irys nadspodziewanie szybko wrócił do roli młodego mężczyzny, uspokoiwszy niemożebnie rozkołysane biodra, i tylko Rutteford – wyższy od większości ludzi o co najmniej pół głowy – szedł pewnie środkiem izby, jakby w ogóle nie zauważał wlepionych weń spojrzeń. Robił łokciami w zwartej ciżbie, bez pardonu torował pozostałym drogę, uważając jednak, aby nikomu nie zrobić większej krzywdy, pogwizdywał i oddawał uśmiechy spłonionym kelnereczkom. Gwar osiągnął pierwotne natężenie, goście wrócili do jadła i napitków. Kobra, który dla niepoznaki zasłonił twarz bagażem – tylko jedna źrenica wystawała ponad spiętrzone pakunki – przyglądał się wszystkiemu zachłannie. Wpierw zawiesił oko na zwalistym jegomościu o brodzie tak długiej i tak tłustych włosach, że z pierwszej można by uszyć dwa swetry, z drugich zaś wycisnąć beczkę smalcu, a i jeszcze zostałoby na obsmarowanie pajdy chleba. Walił tenże orangutan raz za razem w stół, a że piąchy miał wielkie niczym kowadła, talerze gulaszu do spółki z gęsto rozstawionymi kubkami wina, tańcował, jak żywe, w obrębie rozchybotanego stołu. Jego kompani również uczestniczyli w zabawie, ale jakoś tak bez przekonania i najwyraźniej tylko wówczas, kiedy orangutan postanowił dać o sobie znać głośniejszym waleniem. Następnie uwagę Kobry przykuła dzierlatka o wyjątkowo pełnych kształtach, jedna z tutejszych posługaczek. Obsługiwani przez nią starsi panowie niby przypadkiem zapuszczali żurawia między obfite piersi, z tyłu zaś – zupełnie jawnie i za ewidentnym przyzwoleniem kobiety – czerwonolicy młodzieniec, którego towarzysze chwilowo odeszli od stołu, dysząc i posapując szukał czegoś pod jej spódnicą. Im szybciej szukał, tym wolniej kobieta usługiwała, tym dłuższego starsi panowie zapuszczali żurawia. Kobra czym prędzej odwrócił głowę, gdyż obawiał się, że młodzieniec wypatrzy w końcu zachwyt pełgający na dnie jego zaognionej źrenicy, a dalej zwyczajnie da mu w twarz, czego ta ostatnia – jako nienawykła – mogła nie przetrzymać. Zmrużywszy oczy patrzył teraz na mężczyznę – bródka zdaję się w szpic, przyczesane włosy, koszula z kołnierzykiem a la zwinięty żagiel – który za pomocą starannie dobieranego repertuaru słów, sztorcował jakiegoś biedaka. Nieszczęśnik tenże, posturą bez mała dorównujący Ruttefordowi, dość wrażliwym musiał być człekiem ponieważ zwijał się i wiercił, naprzemiennie trząsł i zastygał, a wszystko to w reakcji na jednostajny monolog bródki. Kobra pamiętał, że lord Koen, wówczas gdy jego kaprysem były jeszcze służące nie wiadomo czemu wizyty w zamkowej kuchni, przyniósł tamże pewnego razu broń – ostrze długie na ramię i cienkie jak wrzeciono. Te samą broń kartoflany weteran widział teraz dyndającą u pasa bródki. Koen mówił, że choć w naszej części świata bliżej nie znana, służy ludom zamieszkującym zamorskie krainy do honorowego pojedynkowania się. Kobra zastanawiał się co jest bardziej honorowe – wyprucie komuś flaków i patrzenie, jak śmiertelnie raniony rozpaczliwie przerzuca je przez palce, czy obcięcie ramienia, które ktoś w szoku przykładał będzie do korpusu. Uderzył głową w filar, upuścił bagaże.
– Ty! – huknął filar, łapiąc zdezorientowanego Kobrę za fraki. Dobrą chwilę szarpał nim, jakby był szmaciana lalką, z której należy wytrząsnąć cały groch. – Nie widzisz, jak leziesz, stara łajzo!? Może, jak ci pizdę pod okiem namaluje, to coś przez nią zobaczysz!? He?
Ale Rutteford był już przy nich.
– Odstąp, wielkoludzie – rzekł łagodnie. – Ten pan nie życzy sobie żadnych malunków.
Cisza.
– A ty coś za jeden!? – Huk i kaskady śliny. – Nie pamiętam, żebym cię tu wołał! Spierdalaj do kąta i czekaj na swoją kolej!
Kobra, bezskutecznie zmagający się z zaciśnięta wokół grdyki łapą – dęby królewskie nie dorastały w obwodzie do takich rozmiarów – kątem oka zobaczył tylko, jak Rutteford pokazuję filarowi zaciśniętą w kułak pięść. Samego ciosu nie zarejestrował, podejrzewał też, że nawet ktoś o nadnaturalnie rozwiniętej percepcji, nie byłby w stanie niczego zauważyć. Strzeliła kość, uderzone z góry przedramię filara wygięło się do tyłu pod dziwnym kątem i przy akompaniamencie jęczącego stawu barkowego wróciło do pozycji wyjściowej. Potężnym mężczyzną zakołysało. Nogi w jednej chwili ugięły się pod nim, jakby właśnie wyczerpał się limit mocy niezbędnej do powożenie nadmiernie rozrośniętym korpusem, oczy wywędrowały w głąb czaszki. Rutteford doskoczył błyskawicznie, złapał mdlejącego kolosa jedną ręką w pasie, uchroniwszy go tym samym przed upadkiem, drugą zaś spoliczkował – nie za mocno, ale i nie przesadnie lekko. Filar z wolna ruszył na spotkanie ze świadomością. Wpierw otworzył oczy, z których ciurkiem popłynęły łzy, a po dłuższym namyśle doszedł do wniosku, że można by zrobić użytek z nóg. Dopiero wówczas grymas bólu wykręcił mu usta, co masującemu szyje Kobrze przywiodło na myśl pewien kuchenny incydent, kiedy to wraz z Barem dołożyli do surówki warzywnej, od zawsze będącej specjalnością szefa kuchni, garść roztartych na papkę liści piołunu. Świta Koena krzywiła się dokładnie tak samo, jak filar teraz. Ktoś nawet sięgnął po nóż, krzycząc, że trucizna, ale Koen w jednej chwili usadził panikarza, zadowolony wielce z dowcipu, jakim – w porozumieniu z weteranami – uraczył biesiadników. Od tamtej pory Kobra i Bar obierali już tylko warzywa.
– Żyjesz, wielkoludzie? – rzekł Rutteford ściskając filarowi poliki. Z ust przemienionych w ptasi dzióbek pociekła stróżka śliny. Mięśniak pokiwał głową. – W takim razie wracaj do swoich i uważaj na przyszłość, gdzie te swoje pizdy zamiarujesz malować. Bo przyjdzie kiedyś inny malarz – może nie tak zdolny, jak ty, ale z wielką pasją – i domaluje ci w bebechach kleksa po mieczu.
Filar poczerwieniał, sine żyły wystąpiły mu na czoło. Zrobił ruch zdrową ręką – może chciał najemnikowi przyłożyć, a może tylko przytrzymać złamaną kończynę – nim jednak do czegokolwiek doszło, Rutteford już trzymał go za przegub.
– I żeby przypadkiem nie przyszło ci do głowy – szeptał filarowi na ucho – szczuć na mnie i moich przyjaciół innych geniuszy pędzla. Nie lubię się bić, a za tym zajazdem wprost przepadam, ale jak mnie kto zmusi, to pogrzebie go tutaj w zbiorowej mogile, wraz z kuflami po piwie, do połowy wyciągniętą bronią i cholerną pewnością siebie. A szkoda by było, żeby kwiat współczesnego malarstwa skończył tak marnie.
Filar spuścił wzrok, nie wytrzymując spojrzenia Rutteforda, który – dla spotęgowaniu przewagi, jaką miał nad niedoszłym oprawcą Kobry – przydał własnym oczom upiornego blasku.
– Puść mnie już, człowieku – wystękał przez ściśnięte w trąbkę usta. – Muszę już iść, muszę coś zrobić z tą ręka.
– Niezwłocznie – odparł Rutteford popychając mężczyznę lekko. Ten ruszył przed siebie na chwiejnych nogach, sycząc i pojękując przy każdym kroku.
Kobra, od moment, kiedy Rutteford przyszedł mu w sukurs, bez przerwy się uśmiechał, pod koniec chichocząc już jawnie.
– Szefie – parsknął – ale mu szef pokazał, niech to cholera. Dobrze, że nie siedziałem na krześle, bo bym z niego spadł. Wielkie dzięki. Gdyby szef czegoś potrzebował, czegokolwiek – marchwi naskrobać czy, dajmy na to, zagnieść ciasto, to ja zawsze służę. Niech szef patrzy mi na usta – zawsze.
– Mam rozumieć, że wszystko z tobą w porządku? – Rutteford położył weteranowi rękę na ramieniu. – Nie uszkodził cię za bardzo?
– Niee… Tylko kołnierz urwało bydle.
– Kołnierzem się nie przejmuj – odrośnie.
– No i widzisz, Bar – chichotał Kobra – widzisz? Cudo, nie szef.
Bar widział, stojący obok Irys również. Obaj, nie zdając sobie sprawy, jak komicznie wyglądają z półotwartymi od dłuższego czasu ustami i pełną napięcia gotowością bojową, która – upodabniając ich do naciągniętej cięciwy – zalęgła się w wątłych ciałach tej dwójki, spozierali na Rutteforda, jakby był samym bogiem wojny.
– Cholera, Rut – rzekł Irys z przestrachem w głosie. – Ten koleś był szerszy niż dwie beczki, a łapę miał taką, jak moja klatka piersiowa, kiedy nabiorę powietrza. A ty mu tę łapę złamałeś jednym uderzeniem. Co z ciebie za człowiek, Rut?
Najemnik wzruszył ramionami, uśmiechnął się przepraszająco.
– To ze strachu, chłopcze – odparł. – Nie wiedziałem, co robię, miałem mętlik w głowie, życie stanęło mi przed oczami, no i proszę – ręka złamana.
Irys prychnął.
– Panie szefie, a te oczy? – Bar zaczął najemnikowi machać przed twarzą palcem wskazującym, tak że ten zmuszony był w pewnym momencie zrobić unik. – Nie jest szef chyba jakimś demonem? Mnie tam, co prawda, wszystko jedno – z ciekawości pytam.
– To tylko sztuczka, Bar. – Źrenice Rutteforda zalśniły ponownie. – Chcesz, kiedyś nauczę cie czegoś podobnego, żebyś mógł oświetlać sobie drogę do wychodka.
– Niech szef lepiej węża nauczy, to on zawsze ma problem, żeby trafić, gdzie trzeba.
Kobra, którego obecnie nic nie było w stanie wypchnąć z kolein dobrego nastroju, dłubał nonszalancko w nosie, podczas gdy metr dalej, dwaj dobrze ubrani jegomoście, krzywili się na ten widok z niesmakiem. Nic sobie z owego krzywienia kartoflany weteran nie robił, wręcz przeciwnie – im bardziej jegomoście dawali do zrozumienia, jak bardzo brzydzi ich takie zachowanie – a to kręcąc głowami, a to markując spluwanie – tym głębiej Kobra wsadzał palucha, coraz to większe i większe wygrzebując kule. Przez moment chciał nawet posłać taki urobek jednemu z elegancików do talerza, ale zmitygował się w porę i strzelił obok. Jak zwykł mawiać do swoich gości otoczony dziesięcioma nałożnicami lord Koen: we wszystkim, oprócz pięknych kobiet, trzeba znać umiar. Kobra hołdowałby tej zasadzie w całej rozciągłości, gdyby choć raz mógł sobie pozwolić na męsko – damskie rozpasanie Koena. Niestety nie mógł, więc z konieczności pościł na wszystkich frontach.
– Nie stój tak, Kobra, bo ktoś na ciebie wpadnie i znowu będzie nieszczęście.
Kobra wyciągnął palec z nosa, poczym skłonił się dwornie dwójce elegancików. Tamci nie zwracali już na niego uwagi, zajęci własnymi sprawami.
– Co racja, to racja, szefie, po co kusić los. Co teraz robimy? Może jakieś piwko?
Rutteford wskazał na brzuchatego karczmarza, któremu właśnie leciał z rąk pelniutki kufel. Pechowiec próbował go jeszcze łapać, ale i tym razem naczynie prześliznęło się przez palce, jak gdyby nie miało zamiaru dłużej spełniać swojej funkcji i uparcie ciążyło ku samozagładzie.
– Pogadam z nim, a później pójdziemy na górę. Wszystko jest umówione, pokoje przygotowane, jedzenie i picie doniosą.
Irys zrobił podejrzliwą minę.
– Kto to załatwiał?
– Twój ojciec, ja, czy to ważne? To tylko nocleg.
– A pokoje, szefie? – spytał Bar. – Po dwóch?
– Po dwóch. Ty z Kobrą, ja z chłopakiem. Czekajcie tu.
Irys, obserwując, jak najemnik podchodzi do karczmarza, któremu brzuch wyraźnie przeszkadzał wpierw w zbieraniu glinianych odłamków, a za chwilę wycieraniu podłogi, zastanawiał się – trochę wbrew sobie, gdyż nie bardzo dawał takim rzeczom wiarę – czy możliwym jest aby Rutteford rzeczywiście miał jakieś konszachty z demonami, lub też sam był takowym. Bo czy normalny człowiek, niechaj nawet szkolony na Bliznę (nie można wykluczyć, że Rutteford odbył podobne szkolenie) odznaczałby się tak nieprzeciętną siłą i szybkością? Demonów co prawda Irys nie widział, nie słyszał też ażeby ktokolwiek, prócz bohaterów spisywanych przed wiekami relacji (bajdurzeń najpewniej) natknął się na coś podobnego, ale jakoby wszystko, co wyobrażone, ziszcza się w końcu samoistnie. Szczególnie wówczas, gdy wpleść w ten proces magię. Choć z drugiej strony, czy nie było tak, że posłał ojciec przed laty dwudziestu kuszników z misją ubicia pewnego Blizny renegata i nim tenże wreszcie skonał, w pojedynkę wykończył szesnastu? Ponoć mieczem odbijał strzały, jakby to dziecko weń nimi rzucało, nie zaś strzelała doborowa drużyna kuszników, z których przeważnie żaden nie chybia, nawet jeżeli wokół giną koledzy. Magia sączona w żyły od urodzenia, talent, mordercze treningi, nieludzka przy tym wytrzymałość – nie potrzeba być demonem, żeby siać zniszczenie, wystarczy być Blizną. W przypadku Rutteforda, wyjątkowo utalentowanym Blizną, który kolegę po fachu martwego niósł na plecach, nim ktokolwiek zdał sobie sprawę, że doszło do walki. Ciekawe na czyje zlecenie ten zamach nieudany… I czy Rutteford naprawdę jest Blizną? Irys obiecał sobie, że spyta o to najemnika przy najbliższej okazji, może jeszcze dziś, kiedy już znajdą się w pokoju. Sam na sam z silnym, inteligentnym i na swój sposób przystojnym mężczyzną… Irys uśmiechnął się do własnych myśli.
Tymczasem Rutteford żegnał uściskiem dłoni grubego karczmarza, który, gdyby mógł, giąłby się najpewniej cały w ukłonach, lecz brzuszysko było mu w tym nieprzekraczalną barierą, wiec tylko dygał biedak, jakby właśnie opanowały go drgawki – znak to, że dobrze zarobił.
– Wszystko w porządku – rzucił najemnik, podchodząc do towarzyszy. – Wziął co prawda sporo więcej niż początkowo byłem skłonny zapłacić, ale po tym, jak opowiedział mi o problemach z tymi pokojami, o buncie kupców, którzy w końcu wywiedzieli się, że stoją puste i siłowo – słownej ekwilibrystyce, jaką musiał zaprząc, żeby te hałastrę rozgonić… O czym to ja ? A tak. No więc pan „dajcie wody, połknąłem beczkę”, zarobił dziś kupę szmalu.
– To rzecz jasna pieniądze mojego ojca – bardziej stwierdził, niż spytał Irys.
– Oczywiście, chłopcze. Swoimi nie szastałbym w ten sposób.
– Gdybyś je miał.
– Gdybym je miał. Chodźmy już, pokoje czekają.
Pierwsze zdanie jest złe. Bardzo złe. Powstrzymam się od oceny.
Jejku, przeczytałem kawałek, ale się dalej nie da. Normalnie się nie da. Chaos straszliwy tutaj panuje, jakieś dziwne, strasznie długie zdanie z których trudno wyłapać jakikolwiek sens... Odrzuciło mnie to momentalnie. Nie czytam dalej i do kolejnych części też się zniechęciłem...
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Rany! Nie wiem, czy mam prawo cokolwiek sugerować, ale, mierzwo, pokrój to opowiadanie i zszyj je na nowo. Tak, aby zdania były krótsze i akapity były krótsze. Bo rację ma Fasoletti, informując, że się czytać tego nie da. Zastanów się też, czy tak liczne dygresje wewnątrz zdań mają jakiś cel, prócz rozpraszania uwagi czytelnika.
Kilka przykładów:
Goście, głównie ściągający z odległych krain przyjezdni, dla których Górka i jej słynny zajazd stanowiły nierzadko jedyny cywilizowany przystanek na drodze do Stalowego Miasteczka, kiwali się sennie nad miskami z jadłem i kuflami pełnymi cienkiego piwa.
Mężczyzna siedzący w najciemniejszym kącie izby – nikt nie zwracał na niego uwagi, nie zaczepiał, nie próbował się dosiadać, choć miejsca przy stole przezeń okupowanym było nadto, gdzie indziej zaś wcale - przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy, po czym wstał i ruszył do wyjścia, niosąc na plecach ukradkowe spojrzenia posługaczek.
Młody Irys, krew z krwi Koena, jego ukochany syn i jedyny pretendent do lordowskiego stolca, zwalił się z siodła na podobieństwo wora rzepy, który zapewne tym sposobem opuszczałby koński grzbiet, gdyby jakiś czarownik obdarzył go szczątkową inteligencją, wcześniej zaś – dla draki – posadził na koniu.
Koszmar.
Głos odrębny. W powyższych zdaniach, cytowanych dla przykładu, nie ma niczego złego pod żadnym względem.
Nnno, poza niesieniem spojrzeń na plecach...
Kwestia stylu.