- Opowiadanie: zboon - Człowiek-Wiertło cz.1

Człowiek-Wiertło cz.1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Człowiek-Wiertło cz.1

Władysław nie był osobą o skomplikowanej naturze. Lubił raczej spokój, za muzyką to nie przepadał, książek wielu nie czytał – jak już, to jakiś kolorowy dziennik bogaty w historie z życia gwiazd. W szkole uznawany był nawet za niezgułę, zdarzało mu się mieć problemy z awansem z klasy do klasy. Spowodowało to zresztą, że jego edukacja nie trwała specjalnie długo – po ukończeniu gimnazjum, w wieku 18 lat, postanowił oddać się pracy zawodowej.

 

Pierwsze pięć lat kariery to był czas poszukiwań wymarzonego zajęcia. Zdarzyło mu się być odźwiernym w kościele, ochroniarzem na parkingu, listonoszem, sprzątaczem ulic. Choć z pozoru zajęcia te nie miały ze sobą zbyt wiele wspólnego, dla Władysława łączyła je pewna bardzo istotna cecha – brakowało im magii, czegoś co by sprawiało, że czułby przyjemny dreszcz podniecenia za każdym razem, gdy zabierał się do działania. Gdy był już 23-letnim mężczyzną z wąsem i rysującym się brzuszkiem, nastał jednak przełom.

 

Władysław wracał właśnie z pracy. Był okrutnie zmordowany zamiataniem wyjątkowo długiego odcinka chodnika. Szedł jedną z mniejszych ulic przecinających Dworcową. Jego zmęczenie sprawiało, że nawet nie przeszkadzał mu specjalnie ponury klimat otoczenia – odpadające tynki, liczne graffiti, psie kupy na chodnikach. Dzielnica zdecydowanie nie należała do najbogatszych, ale Władysław nawet o tym nie myślał. W zasadzie to o niczym nie myślał. Szedł przed siebie i gapił się po prostu w chodnik. Ze swoją idealnie przeciętną, niegodną zapamiętania aparycją w ogóle by się nie wyróżniał w tym nędznym krajobrazie, gdyby nie fakt, że był tam zupełnie sam… No, prawie sam.

 

W pewnym momencie uszu Władysława dobiegł krzyk przerażenia starszej kobiety oraz wyzwiska dobywające się prawdopodobnie z ust niezbyt przyjemnych mężczyzn:

– Dawaj tę siatkę, stara k***o!

Mężczyzn było prawdopodobnie dwóch:

– Przestań się drzeć, szmato, bo cię zaj***ę!

 

Krzyki dochodziły z pobliskiej bramy, na prawo, przed Władysławem. Wyrwały one naszego bohatera ze stanu błogiej bezmyślności i sprawiły, że w jego niezbyt lotnym umyśle zaczęły pojawiać się kolejne pomysły. Najpierw bardzo nieśmiale i trochę powoli, ale potem już w tempie, które odpowiadało dramatyzmowi całego zajścia: "Nie można przecież robić tak kobiecie… Ona pewnie jest starsza. Tych złoczyńców jest chyba tylko dwóch. Albo chyba aż dwóch. Sam nie wiem… Coś trzeba zrobić, tylko co? Zaraz, wezmę kamienia, co tam leży i rzucę w nich kamieniem".

 

Władysław dość ociężale zaczął wdrażać swój plan w życie – na ulicy leżał całkiem przyzwoity kamień wielkości dużej śliwki, o obłym kształcie – idealnie leżący w dłoni. Podszedł do bramy w której jego zdaniem odbywał się cały napad. Jego oczom ukazało się dwóch chłopaków przyodzianych w dresy i szarpiących starszą panią. Władysław krzyknął do nich:

– Co wy robicie tej kobiecie?! Zostawcie ją natychmiast!

Na te słowa dresiarze przestali na chwilę szarpać się z babką i spojrzeli w stronę Władysława. O ile patrząc na twarz naszego bohatera zdecydowanie nie można go było posądzać o bycie wybitnym intelektualistą, to facjaty napastników obrazowały wręcz swoistą intelektualną antymaterię. Jeden z dwójki odpowiedział Władysławowi językiem, którego nie powstydziliby się nawet średniowieczni Wikingowie:

– Wypie***laj, k***a!

 

Nie wiedzieć czemu, ale Władysław, będący przeważnie ostoją idealnego spokoju, naprawdę się zdenerwował. Normalnie w takiej sytuacji prawdopodobnie by sobie po prostu poszedł. Być może to kamień trzymany w dłoni dodał mu odwagi, a może to zmęczenie sprawiło, że był zobojętniały na sugestie agresorów… W odpowiedzi na słowa dresiarzy rzucił w ich kierunku trzymanym przedmiotem – nie przymierzając i z całej siły. Jeśli lotność umysłu Władysława zostawiała wiele do życzenia, to trzeba przyznać, że był całkiem silny. Chociaż nie miał dobrego cela, to tak się złożyło, że wyrzucony przez niego kamień trafił mocno jednego z napastników w samo oko. Twarz dresiarza momentalnie zalała się krwią. Ciężko powiedzieć, czy cokolwiek zostało z samej gałki ocznej, ponieważ przykrył krwawienie dłonią, a z jego ust dobył się okrutny krzyk bólu. Drugi agresor był widocznie pod wrażeniem cierpienia kolegi, zaklął jedynie pod nosem, rozejrzał się nerwowo i zaczął uciekać. Ten ranny, nie odrywając dłoni od gęby, również pokuśtykał w tym samym kierunku, zostawiając przy tym liczne krwawe ślady na chodniku. Władysław uznał, że starczyło przemocy tamtego dnia, w związku z czym odpuścił sobie pościg. Podszedł do napadniętej kobiety i spytał, czy wszystko w porządku. Starsza pani odpowiedziała mu:

– Tak, raczej tak. Trochę mnie ci łajdacy poszarpali, będę pewnie miała siniaka, ale to nic. Gdyby nie ty, młody człowieku, na pewno byłoby gorzej.

– Każdy by tak zrobił na moim miejscu, proszę pani, każdy kto znalazłby takiego dobrego kamienia. – Odparł poważnie Władysław, co rozbawiło babkę. Chwilę się pośmiała, po czym rzekła:

– Oni chcieli ukraść mi moją torbę. Nie mogłam im tego oddać, to są ukochane narzędzia mojego zmarłego męża. Właśnie przenosiłam je z garażu do domu. W sumie, gdyby nie Ty, to straciłabym je wszystkie. Może wybierzesz sobie coś z tego? – Po tej propozycji od razu położyła torbę na ziemi i otworzyła ją szeroko, tak żeby Władysław widział jej zawartość.

Chłopak pochylił się i zaczął przeglądać sprzęty. Znajdowała się tam wiertarka bezprzewodowa, porządna piła, dobrej jakości młotek, zestaw śrubokrętów i parę innych, drobniejszych rzeczy. Ponieważ wiertarka była zielona, a to ulubiony kolor bohatera, zdecydował się, że weźmie właśnie to urządzenie. Chwycił ją w dłonie i powiedział:

– Wezmę wiertarkę, wiertarkę wezmę. Dziękuję bardzo.

– Przydadzą ci się jeszcze wiertła. – Dodała kobieta, sięgnęła do torby i podała Władysławowi małe pudełko – Ach! I jeszcze ładowarka! – Dorzuciła i szybko wcisnęła swojemu wybawicielowi czarną ładowarkę.

– Och, dziękuję pani. – Odparł Władysław. Ponieważ nie był człowiekiem ceniącym sobie kurtuazję, czy jakiekolwiek grzeczności, powiedział tylko: "Do widzenia", spakował prezent w reklamówkę i poszedł. Po drodze schylił się jeszcze po kamień, którym załatwił dresiarza i schował go do kieszeni.

 

_ _ _ _ _ _ _ _ _ _

 

– Gdzie się tak długo szwędałeś, synku? – Władysław usłyszał na powitanie, kiedy wszedł do domu. Chłopak mieszkał tylko z matką. Ojciec zostawił ich, kiedy nasz bohater miał 5 lat. Nie powinno to być specjalnym zaskoczeniem – matka Władysława, pani Janina, nie grzeszyła urodą, ani intelektem. Dodatkowo, po urodzeniu dziecka okrutnie się roztyła i stała bardzo wredna dla swojego męża. A ponieważ pan Roman, ojciec Władysława, był typem miejskiego cwaniaczka, nie było mu za dobrze mieszkać w domu z brzydką i głupią babą oraz niezbyt rozgarniętym synem. Niestety, wkrótce po opuszczeniu rodziny, przewrócił się pod nadjeżdżający tramwaj, który urżnął mu obie ręce. Karetka przyjechała bardzo szybko, krwawienie zatamowano i pan Roman z dużymi szansami na przeżycie jechał do szpitala. Nie miał jednak szczęścia, ponieważ pijany kierowca karetki wpadł w poślizg na moście, przez co ambulans stoczył się do rzeki. Cała ekipa pogotowia uratowała się bardzo szybko, jednak bezręki Roman nie mógł pływać, przez co się podtopił. Zanim go uratowano, jego mózg uległ poważnemu niedotlenieniu, w efekcie czego utracił permanentnie władzę w nogach.

 

– W pracy byłem, mamusiu. – Odpowiedział Władysław.

– Ach, no tak, zupełnie zapomniałam. A co masz w tej reklamówce? – Spytała pani Janina, wycierając świeżo umyty talerz.

– Wiertarkę dostałem, mamusiu.

– Jak dostałeś? Od kogo?

– Od takiej starej baby na ulicy, mamusiu.

– Przestań… Spotkałeś kobietę na ulicy i ona dała ci tak po prostu wiertarkę? – Na twarzy matki pojawił się grymas zmartwienia, jakby obawiała się, co ten Władysław znowu zrobił.

– No nie tak po prostu.

– No to jak? – Dopytywała dalej pani Janina.

– Pokonałem dwóch złoczyńców, więc dała mi w nagrodę wiertarkę.

– Władziu, no co ty opowiadasz?! Niby stłukłeś jakichś bandytów i dostałeś wiertarkę? Ty, taki porządny?

– No tak, mamusiu.

– No przestań, jak ja mam ci w to uwierzyć?

– Noo… Mamusiu… – Władysławowi zaczynało brakować słów. Działo się tak za każdym razem, gdy czuł na sobie presję zbyt wielu pytań. Chociaż był osobą zupełnie niezdolną do kłamstw, jego matka nie zawsze mu wierzyła.

– Mów prawdę, synek!

 

Władysław spuścił wzrok i ściągnął brwi w skupieniu, zastanawiając się, co ma dokładnie powiedzieć matce. Że niby dwóch dresiarzy zwiało przed nim jak tylko rzucił w jednego z nich kamieniem? No taka prawda, ale mamusia może znowu nie uwierzyć, tak samo jak wtedy kiedy został zaatakowany przez szkolnego osiłka i tamten przypadkiem sam uderzył się kijem baseballowym w głowę, łamiąc sobie przy tym nos i wybijając 3 zęby. Albo jak wtedy, kiedy wiewiórki porwały jego bilet autobusowy, przez co wrócił 4 godziny za późno do domu… Władysław był wręcz nieprzeciętnie przeciętnym człowiekiem, któremu wyjątkowo często, jak na ten stopień przeciętności, zdarzały się niewiarygodne przypadki. Pani Janina w swej prostocie nie była w stanie tego pojąć. I to był problem naszego bohatera, przez który zupełnie nie wiedział co ma odpowiedzieć na komendę: "Mów prawdę, synek!". Dlatego milczał. Dlatego trwała cisza.

 

Ciszę przerwała w końcu zniecierpliwiona matka:

– Nie chcesz mówić, to nie. Ale powinieneś oddać tę wiertarkę właścicielowi.

Władysław ponownie ściągnął brwi, skierował wzrok na matkę i wycedził przez zaciśnięte zęby, poprawiając chwyt na reklamówce:

– Ja teraz jestem właścicielem tej wiertarki, mamusiu! – Po czym odwrócił się na pięcie i ruszył do swojego pokoju, trzaskając za sobą drzwiami.

 

Cała ta sprzeczka nie miała większego wpływu na relacje Władysława i jego matki. Jej jedyny efekt był taki, że nasz bohater zaczął obawiać się o to, czy pani Janina nie będzie przypadkiem chciała zabrać mu jego wiertarki. Dlatego strzegł swojej zdobyczy jak oka w głowie. Trzymał ją na szybko skleconej półeczce przymocowanej od spodu do łóżka. Zawsze kiedy wracał z pracy, pierwszą rzeczą jaką robił było upewnienie się, czy zdobyczny sprzęt znajduje się na swoim miejscu. Tak też zresztą czynił zaraz po obudzeniu się, czy przed pójściem spać. Bardzo zżył się ze swoją wiertarką, jednak przez pierwszy miesiąc nie miał okazji jej użyć.

 

_ _ _ _ _ _ _ _ _ _

 

W miesiąc po tym jak Władysław wszedł w posiadanie swej wiertarki, kamienicą w której mieszkał wstrząsnęła tragedia – jakiś wariat wtargnął do mieszkania pani Wiesławy Szymańskiej z drugiego piętra, przyjaciółki pani Janiny i zadźgał ją widłami. Psychopata chciał jedynie okraść tę kobietę, jednak zaczęła ona stawiać opór. Uzbrojony napastnik nie wiedział, że stara Szymańska trenowała kiedyś w cyrku rzuty nożami do celu.

 

Wszystko działo się w środę rano. Pani Wiesława kończyła właśnie oglądać serial, kiedy usłyszała dzwonek do drzwi. Niezbyt postawna kobieta wstała szybko od telewizora, myśląc że to listonosz z emeryturą. Zgodnie ze zwyczajem powinien on był już przyjść dzień wcześniej, jednak babka nie wiedziała, że zachorował na grypę i chwilowo brakowało osoby w zastępstwo. Spodziewając się, że to dobrze jej znany pan Fryderyk z kopertą pełną pieniędzy, bez namysłu otworzyła. Gdy zobaczyła przed sobą nieogolonego brudasa, trzymającego w ręku widły, zatkało ją. Zanim zdążyła wydać z siebie jakikolwiek dźwięk, dostała od mężczyzny potężnego kopa w brzuch, wleciała do środka swojego mieszkania i upadła na podłogę. Napastnik podszedł do biednej Szymańskiej wijącej się na tanich płytkach PCV, którymi było wyłożone całe domostwo, pochylił się nad nią, szarpnął za włosy i krzyknął prosto w twarz:

– Gadaj gdzie masz pieniądze, bo zarżnę widłami!

Pani Wiesława była w stanie odpowiedzieć mu jedynie przeciągłym jękiem. Widząc nie najlepszy stan swojej ofiary wariat wstał, zamknął drzwi mieszkania od wewnątrz i ruszył na poszukiwania.

 

Domostwo, które naszedł, miało jedynie dwa pokoje. Dokładne przeszukanie pierwszego, polegające na wysypaniu wszystkiego z szafek i porozrzucaniu paru książek, zajęło mu niecałe pięć minut. Jedyną interesującą rzeczą, którą znalazł był srebrny krzyż wielkości dłoni. Schował go do pakownej kieszeni od spodni i zabrał się za poszukiwania w drugim pomieszczeniu. Nie mógł jednak znaleźć tam żadnych większych pieniędzy, jedynie drobne bibeloty. Fakt ten okrutnie go frustrował, wszak listonosz Fryderyk miał zgodnie ze zwyczajem dostarczyć babce emeryturę dzień wcześniej. Psychopata nie wiedział jednak, że listonosz zachorował na grypę i chwilowo brakowało osoby w zastępstwo.

 

W drugim pomieszczeniu też przebywał pięć minut i właściwie miał zamiar kończyć swój napad, kiedy to poczuł okrutny ból promieniujący od środka pleców na całe ciało. Jakby ktoś wbił mu topór. Wygiął się w tył, niemal przewrócił, obrócił się i mając na twarzy wyraz okrutnego bólu zobaczył w drzwiach pokoju panią Wiesławę trzymającą trzy noże w lewej ręce. Babka podpierała się o framugę, ponieważ nie mogła ustać prosto po kopniaku który dostała, dodatkowo krwawiła obficie z ust i miała mocno stłuczoną twarz. Przełożyła jeden z noży do prawej dłoni i wykonała błyskawiczny rzut. Psychopata, z wbitym tasakiem w plecy nie był w stanie w pełni kontrolować swoich ruchów, udało mu się jednak minimalnie uchylić, przez co broń pani Wiesławy wbiła mu się w lewe ramię, a nie w samo serce. Wydał ze swojego przepitego gardła zwierzęcy okrzyk, zatoczył się i porwał stojące obok widły. Chwycił je w prawą dłoń, wycelował w babkę i ruszył w jej stronę. W tej chwili pani Wiesława rzuciła w jego kierunku kolejnym nożem, jednak z braku czasu na przycelowanie trafiła rywala w obojczyk. Nie zrobiło to na mężczyźnie większego wrażenia, wbiegł on z widłami w swoją ofiarę, przeszył ją na wylot i siłą rozpędu przewrócił razem z nią. Rany, które zadała mu pani Wiesława sprawiły, że wpadł w prawdziwy szał bojowy. Wstał szybko z podłogi i zaczął znęcać się nad kobietą wbijając w nią raz po raz swoją broń. Po kilku ciosach Szymańska była już martwa, leżała w kałuży krwi. Napastnik jednak musiał się wyżyć, zadawał kolejne ciosy. Po około minucie zabrakło mu tchu. Dotarło do niego, że narobił pewnie niesamowitego hałasu, dlatego rzucił się szybko w stronę wyjścia. Szał w którym się znajdował sprawił jednak, że nawet nie zdawał sobie sprawy jak bardzo był wyczerpany całą tą walką i utratą krwi w wyniku odniesionych ran. Toteż, gdy tylko wyszedł na klatkę schodową, potknął się i zleciał z hukiem ze schodów. Tocząc się w dół zwinął się w bardzo nienaturalny kłębek, a krzyż pani Wiesławy, który miał w kieszeni ułożył się tak nieszczęśliwie, że wbił się w jego udo i po chwili z tego uda się wyrwał, rozrywając przy tym tętnicę. Dodatkowo tasak, który ciągle tkwił w plecach wariata zagłębił się w nich jeszcze bardziej. Wszystko to sprawiło, że zanim rozpędzony siłą grawitacji napastnik znalazł się na dole, stracił przytomność. Po trzech minutach już nie żył z powodu wykrwawienia.

 

_ _ _ _ _ _ _ _ _ _

 

Matka Władysława była kobietą o wąskich horyzontach, jej świat nie wychodził daleko poza mury kamienicy w której żyła. Dlatego tragiczna śmierć Wiesi Szymańskiej z drugiego piętra była dla niej tym bardziej bolesna. Ze względu na dużą zażyłość łączącą obie panie, pani Janina dostała po przyjaciółce całkiem duży obraz przedstawiający fajkę. Matka Władysława uznała, że to właśnie ten przedmiot najlepiej będzie przypominał drogą Wiesię, bo wisiał w pokoju w którym zwykły pijać herbatkę.

 

Zanim pani Janina podjęła decyzję, że w końcu przydałoby się obraz powiesić, stał on przez około tydzień oparty o ścianę. Ponieważ jej syn, Władysław, był akurat w pracy, postanowiła poprosić o pomoc pana Eugeniusza z kamienicy na przeciwko.

 

Pan Eugeniusz był lokalną złotą rączką, twierdził że potrafi wszystko. I trzeba mu oddać, że w promieniu pięciu kamienic nie było lepszego fachowca od niego. Dlatego zawsze, gdy komuś popsuł się kran, albo trzeba było zrobić jakiś mały remoncik, wzywany był pan Eugeniusz. Mężczyzna koło pięćdziesiątki, szczupły, z grubym wąsem i do tego kawaler. Miał doświadczenie, wiedzę i wszystkie potrzebne narzędzia. Sąsiadki ułożyły nawet rymowankę na jego cześć:

"Pan Eugeniusz,

Złota rączka – geniusz".

Poproszony o pomoc, swoim zwyczajem odpowiedział: "Zaraz to zrobimy, pani Janinko", po czym udał się z nią do jej mieszkania.

 

Wspólnie ustalili gdzie dokładnie ma zostać wkręcony kołek, po czym pan Eugeniusz z namaszczeniem wyjął z torby wysłużoną wiertarkę, założył na nią nasadkę udarową, rozłożył na stole wszystkie wiertła i ze znawstwem w oku wybrał to, które jego zdaniem było najlepsze. Po tych zabiegach, którym z podziwem przyglądała się pani Janina, pan Eugeniusz wdrapał się na krzesło, przyłożył czubek wiertła do wyznaczonego punktu i nacisnął spust wiertarki. Wbrew temu co chciał osiągnąć, wiertło ani myślało zagłębić się w ścianę. Nawet kiedy fachowiec zaparł się porządniej i natarł ciężarem swojego ciała, ściana została nietknięta. Udało mu się jedynie zadrzeć tapetę. Po kilku próbach zaskoczony pan Eugeniusz powiedział:

– Pani Janinko, pani przyniesie mi szklankę wody, muszę ostudzić wiertełko.

– Tak, tak, oczywiście! – Odparła matka Władysława, po czym ruszyła pędem do kuchni. Nie minęło piętnaście sekund jak była już z powrotem. W tym czasie fachowiec podjął kolejną próbę nawiercenia otworu – znowu nieudaną. Wziął więc szklankę, a zanurzane wiertło aż zasyczało przy kontakcie z wodą, takie było gorące.

 

Pan Eugeniusz próbował jeszcze parokrotnie z tym samym wiertłem, potem wziął cieńsze i po kilku nieudanych razach, wycierając pot z czoła, oznajmił:

– Pani Janinko, chyba trafiliśmy na zbrojenie. Spróbujemy zrobić dziurkę obok.

– Tak, tak, oczywiście! – Odparła pani Janina. Co miała w końcu powiedzieć, jeśli takie były zalecenia fachowca?

 

Niestety, również w miejscu obok pan Eugeniusz nie mógł nawiercić otworu. Kiedy tak się męczył, a pani Janina obserwowała go z podziwem, do domu wrócił Władysław. Z powodu hałasu wiertarki nikt nie usłyszał przybysza. Władysław stanął więc w drzwiach pokoju w którym trwał pojedynek fachowca z niesforną ścianą i w milczeniu przyglądał się całej sytuacji. Po kilku minutach pan Eugeniusz opadł z sił i powiedział zrezygnowany w kierunku pani Janiny:

– Pani Janinko, coś z tą ścianą jest nie tak. Ani tu, ani tu nie da rady się w nią wwiercić. – Po tych słowach zauważył stojącego w drzwiach Władysława:

– O, kto to przyszedł! Władysław, ale on urósł, pani Janinko!

Pani Janina odwróciła się w stronę Władysława i rozpromieniona powiedziała:

– O, synek! Czemu tak stoisz i nic nie mówisz?

– W pracy byłem, mamusiu. Dzień dobry panu. – Odparł obojgu Władysław.

– Myślę, że spróbujemy nawiercić dziurkę na innej ścianie. – Zaproponował pani Janinie zziajany pan Eugeniusz – A pani zrobiłaby mi w tym czasie kawki, dobrze?

– Tak, tak… – Zaczęła pani Janina, ale zanim zdążyła dodać do tego "oczywiście" wtrącił jej się Władysław:

– Nie, mamusiu. Jeśli chcesz mieć dziurę w tej ścianie, to powinnaś ją mieć. Zasłużyłaś sobie na to.

– Ale Władysławie, to nie musi być ta ściana, jeśli ona sprawia kłopot. – Odparła pani Janina, próbując uśmiechem ukryć zakłopotanie.

– Chłopcze, tu po prostu nie da się wywiercić otworu. – Dodał pewny siebie pan Eugeniusz.

– Ja spróbuję, mam elegancką, zieloną wiertarkę. – Odpowiedział im Władysław, na którego twarzy zaczął malować się wyraz zacięcia, jakby traktował to zadanie bardzo poważnie.

– Władysławie – Zaczął stanowczo pan Eugeniusz, który wciąż stał na krześle. Nerwowo zakręcił wąsa, po czym kontynuował:

– Maluję, piłuję, skręcam i wiercę już od trzydziestu lat. Mam doświadczenie, wiedzę i wszystkie potrzebne narzędzia. Moja wiertarka służy mi dłużej niż ty jesteś na świecie i nigdy mnie nie zawodzi. Jeśli nie mogę się wwiercić w tą ścianę, to znaczy, że nikt się w nią nie wwierci.

 

Władysław w odpowiedzi na te słowa nic nie odpowiedział, tylko ściągnął brwi, zacisnął pięści, odwrócił się i poszedł zdecydowanym krokiem do swojego pokoju. Po chwili wrócił trzymając wiertarkę i pudełko z wiertłami. W międzyczasie pan Eugeniusz zszedł z krzesła i zaczął sprzątać ze stołu swoje rzeczy. Władysław stanął obok niego, położył na stole wiertła, podniósł trzymaną wiertarkę na wysokość twarzy i z malującym się na twarzy wyrazem zacięcia zaczął przygotowywać ją do użycia. Jego sprzęt w porównaniu z wysłużonym narzędziem pana Eugeniusza wyglądał jak plastikowa zabawka – dużo lżejszy, mniejszy, niemal nieużywany i wykonany z wysokiej jakości tworzywa sztucznego. Pomimo tego, że wiertarka Władysława była praktycznie nowa, różniła się wyraźnie od popularnych modeli sprzedawanych w sklepach, wyglądała jakby stylizowana była na sprzęty z XIX wieku. To niecodzienne narzędzie zdziwiło nieco fachowca, jednak nie dał on tego po sobie poznać.

 

Władysław kończył instalować wiertło. Nie robił tego z takim znawstwem i pewnością siebie, jak pan Eugeniusz, ale widać było po nim emocje, które mogłyby towarzyszyć bokserowi przed bardzo ważną walką. Był w pełni skupiony, ale jednocześnie podenerwowany. Zadziwiające dla niego było to co czuł – pewną magię, której nigdy nie doświadczył będąc odźwiernym w kościele, ani ochroniarzem na parkingu, ani listonoszem, czy też sprzątaczem ulic. Był to bardzo przyjemny dreszcz podniecenia, czuł że trzymając tak wiertarkę robi to, do czego został stworzony. Miał wrażenie, że w końcu okiełznał swój los i że zaczyna w pełni przejmować kontrolę nad swoim życiem. Czuł, że trzymając tak wiertarkę ma prawdziwą moc.

 

Kiedy skończył montować sprzęt, ruszył w stronę krzesła. Gdy przechodził obok pana Eugeniusza, ten zatrzymał go i kładąc rękę na jego ramieniu i powiedział bardzo poważnie:

– Ty chyba nie wiesz co robisz, synu.

 

Władysław spojrzał fachowcowi głęboko w oczy. Stali tak przez chwilę nieodrywając od siebie wzroku, po czym chłopak strącił rękę pana Eugeniusza, odwrócił się od niego i wszedł na krzesło.

 

Wszystkiemu przyglądała się podenerwowana pani Janina, która zupełnie nie wiedziała co ma sądzić o całym zajściu. Nie mogła wiedzieć – była w końcu kobietą, a żadna kobieta nie zrozumie czym dla prawdziwego mężczyzny, takiego jak pan Eugeniusz, czy jej syn Władysław, jest podważanie racji i wieloletniego doświadczenia przez innego mężczyznę. Nie docierało do niej, że wiercenie otworu zamieniło się w walkę o pozycję i szacunek. Nie rozumiała tego tak samo, jak żaden mężczyzna nie zrozumie czym dla prawdziwej kobiety jest troska o gospodarstwo domowe, czyli czynności sprzątania, prania i robienia kanapek.

 

Władysław przyłożył wiertarkę w miejsce, gdzie była zadarta przez pana Eugeniusza tapeta, ściągnął brwi i wcisnął spust. Wiertarka wydała wysoki dźwięk, a wiertło zaśpiewało melodyjnie, gdy wwiercało się w ścianę niczym w masło. Nie upłynęły trzy sekundy, jak Władysław skończył robotę.

Odwrócił się w stronę pana Eugeniusza i patrzyli na siebie przez chwilę w milczeniu. W końcu fachowiec spakował nerwowo swoją torbę do końca i wyszedł, rzucając tylko krótkie "Do widzenia pani" w kierunku pani Janiny.

 

Pani Janina spojrzała ze łzami w oczach na stojącego na krześle Władysława, który wbijał w nią wzrok. Z jego oblicza zniknął wyraz skupienia i powróciło standardowe, bezmyślne spojrzenie.

– Synku, co ty najlepszego zrobiłeś? – Wykrztusiła z siebie kobieta, po czym wyszła nerwowo z pokoju.

 

_ _ _ _ _ _ _ _ _ _

 

 

 

Koniec

Komentarze

Teks jest śmieszny i fajnie napisany. Dałbym pięć, ale nie widze tu adnej fantastyki, więc oceny nie będzie. Chyba że w nastepnych częściach okaże się że wiertarka jest magiczna... :P To wtedy pomyslimy.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Polemizowałbym. Jeśli za fantastykę można uznać tekst, gdzie występuje bohater, którego nadprzyrodzoną zdolnością jest latanie, albo czytanie w myślach innych (rzeczy niewykonalne dla śmiertelników), to dlaczego nie można by było wliczyć do tego gatunku opowiadania, w którym główna postać potrafi wywiercić dziurę w każdej ścianie (co jest również niewykonalne dla ludzi, ani nawet dla maszyn)?

To opowiadanie wiele zyskałoby na skondensowaniu treści. Kilka ładnych porównan, kilka celnych obserwacji, kilka powtórzeń tego typu, że wydają się być celowymi, ale jednak całość, jak na dość banalna fabułę, za długa. Tak o połowę.
Mocno szwankuje zapis dialogów. Zwróć na to uwagę w ewentualnej kontynuacji, zboonie.

AdamKB, dzięki za uwagę. Nad zapisem dialogów popracuję przy okazji następnego opowiadania, Człowiek-Wertło jest już w całości spisany, więc odpuszczę sobie dalszą redakcję na rzecz pracy nad kolejnymi utworkami ;)

Wersję w pdf (np. dla wygody czytania) można pobrać stąd: http://home.elka.pw.edu.pl/~pkrajew1/rozne/czlowiek_wiertlo.pdf .

Autora tekstu przepraszam, że komentuję nie czytając jego utworu (wiem, że to niektórych artystów straszliwie denerwuje). Zastanawia mnie stwierdzenie "Nad zapisem dialogów popracuję przy okazji następnego opowiadania, Człowiek-Wertło jest już w całości spisany, więc odpuszczę sobie dalszą redakcję na rzecz pracy nad kolejnymi utworkami ;)". To nie zachęca do czytania utworu, skoro sam autor zapewnia, że zdaje sobie sprawę z jego (tekstu) niedociągnięć i mimo to go zamieszcza. W jakim celu? Skoro są błędy, to mniejsza jest siła uderzeniowa tekstu. W lekturze będą przeszkadzać niedoróbki. To mi trochę wygląda na ignorowanie odbiorców.

Skoro komentujesz mój komentarz, to dlaczego miałbym mieć Ci za złe, że nie przeczytałeś opowiadania (do którego lektury mimo wszystko serdecznie zachęcam) ;) ?

Oczywiście masz rację, jeśli chodzi o niedoróbki - zawsze trzeba być perfekcjonistą. Niemniej, na swoją obronę muszę napisać, że powyższe opowiadanie skończyłem ponad miesiąc temu i najzwyczajniej w świecie uznałem sprawę za zamkniętą. Puściłem je do sieci również innymi kanałami już jakiś czas temu i nie chciałbym, żeby krążyło kilka różnych wersji. W ewentualnych kontynuacjach będę starał się uwzględniać wszystkie konstruktywne uwagi.

Nowa Fantastyka