
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Wschód słońca. Jeden z najpiękniejszych jakie widziała… jakby świat miał się zaraz skończyć. Ciemne burzowe chmury sunęły niesamowicie nisko. Zdawało się, że zaczepiają o dachy. Pędziły niewiarygodnie szybko, mimo iż nie czuło się najmniejszego podmuchu wiatru. Złote światło poranka prześwitywało przez nie z okrutną wrogością. Było pełne nienawiści dla świata na którego niebie miało się zaraz pojawić. Nie dawało ciepła, a jedynie oświetlało rumowiska starych kamienic i zrujnowanych bloków na obrzeżach miasta. Chłód nie byłby tak dotkliwy gdyby nie kropelki rosy unoszące się w niemającym nic wspólnego z rześkością powietrzu. Niedaleko zupełnie pustej szosy, leżały pozostawione żałosne, dwa sine już ciała.
Anna podeszła do nich i przyjrzała się zastygłym, w niemym wyrazie przerażenia, twarzom– dwójka kobiet. Jedna z nich mogła mieć około trzydziestu lat, drugiej zaś nie sposób było ocenić. Porozrywane ubranie przykrywało pokiereszowane ręce i stopy. Kilkanaście głębokich cięć widniało na drobnym obliczu. Skurczone mięśnie, dziwacznie powykręcany kręgosłup.
Anna dobrze znała ten sposób zabijania, wiedziała komu sprawiał on chorą przyjemność. Nagłe wyobrażenie sobie morderczyni napełniło ją niepowstrzymanym obrzydzeniem i dreszczem. Raz jeden tylko, ją widziała, lecz wystarczyło to aby zapamiętała ją na zawsze. Było to dokładnie wtedy gdy zginął Artur. Uśmiechała się wtedy paskudnie do Anny, trzymając jej na wpół żywego brata za włosy, lubieżnie oblizując wargi, by zaraz po tym wbić ostry jak brzytwa i długi na kilkanaście centymetrów pazur w jego krtań i rozkoszować się strumieniami gorącej krwi spływającej po jej dłoniach.
Wtedy to Anna poprzysięgła zemstę i postanowiła przystąpić do Monastyru– organizacji walczącej z Wysokimi– istotami, które same o sobie mówiły jako o nadludzkim gatunku– nadludziach żywiących się żałosną niższą rasą ludzką. Krew ludzi poza zabijaniem i okrucieństwem była bowiem tym co dawało im niesamowitą rozkosz– jej smak, jej zapach.
Owe istoty pojawiły się niecałe dwa lata temu i wystarczyły dwa makabryczne tygodnie aby wprowadzić terror i narzucić swoje panowanie w Stolicy. Byli bezwzględni, zdecydowani i bezczelnie jawni w swym działaniu. Po zajęciu ratusza zaczął się szereg morderstw i aresztowań. Aresztowany był każdy kto odważył się choćby zbliżyć do ratusza, uraził Wysokiego krzywym spojrzeniem czy choćby niechcący stanął na drodze któremukolwiek z nich.
Życie stało się nieznośną katorgą przepełnioną lękiem o każdą najkrótszą chwilę. Nie było prawdziwie bezpiecznego miejsca. Domy czy piwnice nie stanowiły żadnego schronienia. Zerwane zostały wszelkie linie telefoniczne, zniszczone anteny, rozebrane wieże radiowe aby uniemożliwić jakiekolwiek formy kontaktowania się zresztą świata. Zastraszeni i stłoczeni w ciasnych klitkach (gdyż wszystkie lepsze posiadłości zajęci Wysocy) ludzie stali się łatwą zdobyczą.
Członkowie Monastyru na co dzień, prowadzili z pozoru nieodbiegające od innych życie. Chodzili do utworzonych przez Wysokich zakładów pracy, uczyli w zreformowanych przez Wysokich szkołach i nie wychylali się zanadto. Monastyr jednak istniał i gromadził się rutynowo dwa razy w tygodniu, a w razie potrzeby częściej, w Szarym lesie na skraju miasta, tuż za linią ogrodzenia starego poligonu. Wysocy nie zapuszczali się w te tereny, woleli brukowane ulice miasta
Jak działał Monastyr? Początkowo głównym jego zadaniem była pomoc ludziom, szkolenie tych z nich którzy byli zdolni do walki, ochrona przed napastnikami i roznoszenie wiadomości. Gdy jednak Anna wstąpiła w szeregi organizacji diametralnie zmieniła jej cele i sposób działania. Monastyr zajął się przede wszystkim eliminacją wrogów, docieraniem do uwięzionych i sabotażem publicznych egzekucji, których liczba ostatnimi czasy drastycznie wzrosła.
Anna wracała ze szpitala. Wysocy w swym nieprzebranym miłosierdziu zezwolili na założenie takowego. Po jednej z nocnych akcji trafił tam w ciężkim stanie Lenart, jeden z Czołowych– ludzi których zadaniem było pozbycie się jak największej liczby Wysokich. Była to oddzielna grupa w Monastyrze do której należeli najlepiej wyszkoleni w walce bronią, pod przewodnictwem Anny.
Lenart wciąż leżał w śpiączce, a Anna starała się nie dopuszczać do siebie myśli, że może stracić jedną z najbardziej zaufanych osób. Był nie tylko jej przyjacielem, ale i wspaniałym wojownikiem. Wielu Wysokich poległo z jego ręki w tym kilku z tych stojących najbliżej Vincenta– pana Wysokich, zwanego Ojcem. Był najpotężniejszy z nich. Posiadał niesamowite umiejętności, wyjątkową inteligencje i zmysły dorównujące zwierzęcym. Poza publicznymi przemówieniami praktycznie nie opuszczał ratusza.
Vincent był osobistą obsesją Anny. Często po zakończeniu zadań śledziła go podczas tych nielicznych chwil gdy pozwolił sobie wyjść pod osłoną mroku na ulicę, lub gdy pojawiał się w oknie swego apartamentu w lewym skrzydle ratusza. Nigdy jednak nie dostrzegła jego twarzy. Skórzana maska zakrywała większą jej część pozostawiając odkryte jedynie gładkie niczym jedwab, jasne czoło i głębokie, czarne, przenikliwe oczy, których wzrok przytłaczał i niszczył.
Anna szła skrajem szosy w stronę pól, a raczej tego co z nich pozostało– spalona ziemia, popiół i zwęglone szczątki drzew. Płomienie zasiane przez Wysokich nie dotarły jednak do Szarego Lasu, którego zwarta ściana wyrasta tuż za martwym polem.
Rozglądając się na boki przebiegła przez spalenisko i zatopiła się wśród drzew. W jej nozdrza wdarł się ostry, wręcz nienaturalny zapach świerku. Przedarła się przez niższe krzaki, osłaniając twarz przed powyginanymi, pokrytymi zżółkłymi liśćmi, gałęziami i zwinnie omijając ostre ciernie karłowatych malin. W końcu dotarła tam gdzie zamierzała. Zardzewiały drut kolczasty, sunął tuż przy ziemi, wyznaczając linie poligonu. Ostrożnie przestąpiła granicę Monastyru i weszła głębiej pomiędzy gęste samosiewne drzewka tworzące coś na kształt naturalnego płotu.
Znalazła się na małej polanie na której czekało już na nią około dwudziestu osób. Każdy szczelne otulony płaszczem, z czapką naciągniętą nisko na czoło i szalikiem podciągniętym pod sam nos. Im mniej twarzy było widać, tym lepiej. Stali w małych grupkach, dyskutując o czymś szeptem. Pojawienie się Anny ucięło natychmiast wszelkie rozmowy, a kilkanaście par oczu zwróciło się w jej stronę z wyrazem oczekiwania.
– Nadal jest w śpiączce ale wyjdzie z tego. Obawiam się jednak, że ktoś będzie musiał patrolować szpital. Prawdopodobnie, któremuś udało się zbiec i donieść o tym kto ich zaatakował. Mogą się pofatygować by w najlepszym przypadku dobić Lenarta– powiedziała martwym rzeczowym głosem nie pozwalając sobie na zająknięcie, czy nutę sentymentu. Było to dla Niej trudne. Ledwo powstrzymywała drżenie głosu, a sznur jaki nagle pojawił się wokół jej gardła zacisnął je boleśnie– nie zdradziła jednak emocji. Byłyby oznaką słabości.
– Ja go mogę pilnować– zaoferowała się Yass. Jedna z nielicznych prócz Anny kobiet należąca do Monastyru, będąca w grupie Czołowych.
– Nie… Ciebie będę potrzebować dziś wieczorem. Pójdzie ze mną jeszcze Livin, Mody i Seur. Dzisiaj koło północy odbędzie się transport ludzi do ratusza. Trzeba ich przejąć. Rise zajmie się pilnowaniem Lenarta– tu spojrzała w stronę odzianego w czarny skórzany płaszcz mężczyzny, gryzącego zębami ukryty pod szalikiem wisiorek– nie patyczkuj się. Jeżeli tylko zobaczysz, ze którykolwiek z Wysokich próbuje czegokolwiek przy Lenarcie, zabij. W razie gdyby było ich więcej zabieraj stamtąd Lenarta i wracajcie tutaj, zwolniła się jedna chata– Monastyr bowiem nie był tylko częścią lasu. Miał do dyspozycji kilka niewielkich leśnych chat w których w razie potrzeby można było kogoś ukryć. Nie były to wprawdzie hotele, ale za kryjówkę mogły posłużyć. Jednocześnie stanowiły zejścia do podziemia. Które Yass przypadkiem odnalazła– stary bunkier do którego wejście znajdowało się w jednej z chat.
– W porządku– mężczyzna skinął głową.
– Najlepiej w nocy. W dzień nie powinni robić zamieszania– odwróciła się od Rise'a i zwróciła do kilku wymienionych wcześniej osób– transport będzie szedł główną ulica miasta, od północy. Prawdopodobnie będzie ich pięcioro, ale myślę że damy radę…– duże brązowe oczy Livina zabłyszczały żywą niecierpliwością, natomiast Seur wyjął z kieszeni mały srebrny sztylecik i na chwilę odpłynął gdzieś myślami– tym razem trzymacie się mnie. Nie zgadzam się na jakiekolwiek samowolne decyzje. Le…– głos lekko jej się zachwiał– nart, wykazał się odwagą, ale powinien trzymać się planu– Fakt iż ci do których mówiła, nie mieli większego pojęcia jak wyglądała sytuacja, w której znalazł się Lenart jednocześnie podnosiła ją na duchu i dobijała. Nie wiedzieli oni, że gdyby nie On, ich przywódczyni prawdopodobnie nie przemawiałaby teraz do nich– nie potrzeba nam bohaterów…– mówiła dalej, starają się patrzeć im pewnie w oczy. Jakby w odpowiedzi na jej słowa, na przeciw wystąpił niebieskooki mężczyzna. Zdjął z głowy czapkę spod której wyłoniły się rozczochrane brązowe włosy i osunął niżej szalik co by lepiej było go słychać.
– Chce iść z Wami– stwierdził tonem nieznoszącym sprzeciwu, a na jasną twarz wystąpił wyraz determinacji. Rafael nie należał do czołowych, choć jego największą aspiracją było dostać się do tej, jak zwykł ich nazywać, elity.
– Zostajesz…– krótko ucięła Anna, mierząc z nim spojrzenia. Doceniała to iż chciał pomóc, ale nie tyle że nie wierzyła w jego umiejętności, co sama przed sobą starała się nie przyznawać, że dawny sentyment nie pozwalał jej narażać go na większe niebezpieczeństwo. Starała się chronić człowieka któremu kiedyś obiecała swoją rękę… Kiedyś, dawno dawno temu i nigdy nie spełniła swojej obietnicy.
– Dlaczego nie chcesz bym poszedł. Dlaczego nie chcesz dać mi szansy? Czyż nie udowodniłem że dam sobie radę? Że potrafię walczyć?– oczywiście mówił prawdę, jednak igiełka jaka tkwiła gdzieś z zawiłych, pędzących teraz szybko myślach Anny nie pozwoliła jej sprowokować.
– Jeszcze nie teraz. Zostaniesz tutaj i będziesz pomagać tym, którzy tej pomocy potrzebują– miała posłuch, który starała się utrzymać i nie pozwoli zmieniać swojego zdania. Przez chwilę jej spojrzenie nabrało niekontrolowanego ciepła, które Rafael natychmiast dostrzegł. Uniósł On wysoko brwi, ale Anna w ułamku sekundy przywołała swój standardowy chłód. Rafael ustąpił… A przynajmniej tak jej się w pierwszej chwili wydawało. Mruknął coś pod nosem, obrócił się na pięcie i naciągnąwszy czapkę na głowę odszedł w kierunku miasta.
– Dokąd idziesz?– zapytała cicho gdy minął ją ramię w ramię. Nie odpowiedział, rzucił jej jedynie jedno ze swych wymownych spojrzeń, których nie potrafiła rozszyfrować i odszedł. Zrobiło się małe zamieszanie, które jednak przerwało nadejście małej dziewczynki.
Dziecko, miało ogromne niebieskie oczy, szkliste od niedawnych łez, różowe od zimna policzki i rozczochrane blond włosy związane sznurkami w kucyki. Przez chwilę biegło w stronę Anny jednak zatrzymało się najwyraźniej zdziwione taką ilością ludzi i odezwało się z miejsca.
– Vincent będzie przemawiać dziś o dwunastej– po czym nie czekając na jakąkolwiek reakcję ze strony tłumu wbiegła między drzewa. Anne ogarnęło dziwne podniecenie.
-Zebranie zakończone. Oczekuję Yass, Livina, Modyego i Seura pod północną bramą o jedenastej. Rise zajmij się Lenartem. Reszta niech pilnuje swoich rodzin. Dzisiejsza noc nie będzie należała do najspokojniejszych– po czym otuliła się szczelniej szalikiem naciągając go na nos i już miała odejść gdy złapała ją za rękę Yass.
-Idę z Tobą– oświadczyła. Anna skinęła głową i obie ruszyły w stronę miasta.
Przedarły się przez las, szybkim krokiem przemierzyły pole i wyszły na szosę. Szły dłuższy czas nie odzywając się do siebie. Mijały szary, pusty krajobraz, przecinany co raz spalonym, lub zrujnowanym domostwem. Ich kroki zdawały się dudnić pośród ciszy jaka panowała wokół, a szelest przypadkowo nadepniętych suchych liści wybuchał, pod ich stopami. Stopniowo w miarę jak zbliżały się do miasta domy pojawiały się coraz częściej. Stare, smętne, z brudnymi oknami i krzywymi płotami na których kołysały się podziurawione garnki, albo wypłowiałe szmaty. Wszystkie takie same, nie chciały zwracać na siebie zbytniej uwagi– udawały puste, martwe ściany. Jakiekolwiek życie zdradzał delikatny ruch firan, przez które wyglądały rozszerzone strachem oczy.
Anna i Yass minęły pordzewiały drogowskaz i weszły w jedną z miejskich uliczek, stanowiącą skrót do ratusza. Wysokie kamienice z ciemnej cegły poprowadziły je pod sam gmach, pod którym zdążyła się już zebrać spora ilość ludzi– zgromadzenia takie były obowiązkowe, a za nieobecność podczas przemowy Vincenta groziło aresztowanie lub w niewygodnych przypadkach śmierć.
Ratusz piętrzył się nad miastem, w całej swej okazałości. Duży kwadratowy budynek o bielonych, odnowionych ścianach, gigantycznych błyszczących w słonecznym świetle oknach i znajdującym się na drugim piętrze balkonie z ozdobną, secesyjną, złotą balustradą. Dębowe wypolerowane wrota były zamknięte, a wzdłuż gładkich kolumn podtrzymujących balkon wywieszono purpurowe płótna opadające na marmurowe schody, wiodące do środka budynku. Przy każdej z czterech kolumn stał jeden Wysoki. Każdy z nich ubrany w długą czarną pelerynę z kapturem opadającym na bladą smukłą twarz. Piękni i majestatyczni spoglądali z wyższością na zgromadzony tłum. Ciemnoczerwone usta wykrzywione mieli w uśmiechach pełnych obrzydzenia, a niemal białe dłonie o długich palcach, uzbrojone w sztylety– bardzo podobne do tych którym bawił się Seur.
Anna i Yass stanęły na samym końcu; skryte w cieniu, ale z dobrym widokiem na balkon. Vincent nadal się nie pojawiał, atmosfera gęstniała z każdą sekundą. Cichy szmer toczył się po placu. Wszyscy czekali, w pełnym napięcia zniecierpliwieniu. Niedaleko Anny mała dziewczynka zaczęła płakać. Matka natychmiast zatkała jej usta ,a staruszek stojący obok nich, spojrzał na dziecko morderczym wzrokiem.
-Jest już po dwunastej– szepnęła wprost do ucha Anny, Yass.
-Lubi robić wrażenie…– odpowiedziała Anna, nie odwracając głowy od balkonu. Poprawiła szalik naciągając go tak wysoko, że nie niemal zasłonił jej oczy, gdy nagle poczuła jak zacisnął jej się żołądek.
Oto drzwi balkonowe poczęły otwierać się powoli, a z wnętrza wyłoniło się trzech Wysokich stanowiących godną eskortę Ojca. Anna wyciągnęła szyję, po czym postanowiła przepchnąć się nieco do przodu.
– Co ty wyrabiasz?– Yass spojrzała na Annę z pełnym oburzenia niezrozumieniem.
-Chcę mu się lepiej przyjrzeć– odpowiedziała i zatopiła się w tłumie. Ludzie dobrowolnie przepuszczali ją na przód. Brnęła tak kilka sekund do momentu gdy przy balustradzie pojawiła się postać Vincenta.
Anna zatrzymała się. Mężczyzna powiódł po tłumie paraliżującym spojrzeniem. Jego twarz była bledsza niż pozostałych wysokich. Spomiędzy szczelin w skórzanej masce, spoglądały niebieskie, przywodzących na myśl kryształy, lodowate oczy. Ruchy były powolne, jednocześnie drapieżne i śmiercionośne. Długie, proste, czarne włosy opadały na skryte pod peleryną ramiona. Przypominał Annie dzieło sztuki, psychopatycznego szaleńca. Każdy cal jego ciała zdawał się być doskonały. Całkowity brak emocji, wyższość, władza, uosobienie ludzkich dążeń w najokrutniej idealnej z możliwych form.
– Witam– ostrze wysokiego, zimnego, a zarazem głębokiego głosu przecięło ciszę, jaka nagle zapanowała. Anna czuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa, gną się pod nią, że traci nad nimi kontrolę. Serce łomotało jej w piersi, a oddech stał się krótki, płytki i sporadyczny. Nienawiść i fascynacja uderzyły jej do głowy nieznośną pulsacją. Wzrok miała utkwiony w Vincencie.
– Dzisiaj w nocy wszyscy zostaniecie w swoich domach. Każdy kto ośmieli się wyjść na ulice miasta po godzinie osiemnastej zostanie aresztowany– głos jego był chorą symfonią pewności, siły , świadomości i wyższości. Głos ten trafiał w sam środek przerażonego ludzkiego umysłu i wprawiał w trans, wyrzucając z mózgu wszelkie doznania i uczucia, pozostawiając jedynie wolę podporządkowania się i strach.
– Jeśli ktokolwiek świadomie spróbuje przeszkodzić wydarzeniom dzisiejszej nocy, wraz z rodziną poddany, zostanie egzekucji. Nie skazujcie, żałosnym egoizmem, na śmierć swoich żon, matek czy dzieci– Vincent zrobił chwile przerwy jakby łaskawie pozwalając dotrzeć tym słowom do słuchaczy, po czym odezwał się znowu– od dziś obowiązuje godzina policyjna. Prawo poruszania się po mieście po godzinie osiemnastej posiadają tylko Ci którzy dostali moją osobistą zgodę– przez tłum potoczył się gwałtowny szmer. Anna dobrze rozumiała wściekłość ludzi. Tymi którzy posiadali osobista zgodę były tzw. Dzieci– osoby które dobrowolnie oddawały swoją krew Wysokim. Byli oni traktowani przez Ojca tylko odrobinę gorzej niż Wysocy, a przez ludzi znienawidzeni tak samo jak oni.
Na twarzy Vincenta zagościł ledwo dostrzegalny wyraz podlej satysfakcji, widoczny mimo maski zasłaniającej prawie całą twarz. Powiódł On obojętnym wzrokiem po tłumie. Nagle jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Anny i z niewyjaśnionych przyczyn stało się jakby konkretne. Patrzył teraz z góry tylko na nią. Zesztywniała. Przez ułamek sekundy dostrzegła w jego oczach błysk czegoś na kształt zainteresowania, co mimowolnie powiązała z rozpoznaniem. Pięści same jej się zacisnęły. Nie czuła bicia własnego serca, oddech zabłądził gdzieś w płucach i czuła ogarniające ją gorąco. Nagle Vincent odwrócił się gwałtownie i skinąwszy palcem na swą świtę zniknął w drzwiach balkonu.
Anna nie była w stanie się ruszyć. Z wzrokiem wbitym w wciąż to samo miejsce, stała na środku placu i dygotała. Powoli zaczynała sobie uświadamiać co się stało. Jej organizm wrócał do podstawowych funkcji życiowych. Miała wrażenie że zaraz zemdleje. Ludzie w lekkim popłochu zaczęli opuszczać plac, poszturchując ją i popychając.
– Co z Tobą. Oszalałaś?! Spadamy stąd– dopadła ją Yass i pociągnęła za sobą między kamienice.
Anna nie pamiętała jak wróciła do swojego małego pokoiku w budynku szkoły– tam właśnie zamieszkała gdy Wysocy zajęli jej dom. Jak przez mgłę przypominała sobie zapewnienie że nic jej nie jest, że da sobie radę i to że Rafael przyjdzie do niej dziś wieczorem.
Jej pokoik nie był mały, nie był też duży. Była to średnich rozmiarów klasa zamieniona w kuchnię, sypialnie i łazienkę w jednym. Pod jedną ze ścian, na ziemi leżał wysłużony materac pokryty kilkoma warstwami koców, na przeciwko znajdowała się duża miednica służąca za wannę. Na środku stał drewniany stolik podpierany stosem pożółkłych książek, gdyż jedna z nóg została wyłamana w przypływie wściekłości, kiedy to stolik przeleciał całą długość pokoju. Leżał na nim nadtłuczony talerzyk, łyżka i niedojedzony kawałek suchego już teraz chleba. Okna szczelnie zasłaniały pozszywane kawałki szmat, a z sufitu dyndała na kablach zakurzona, brudna, żarówka, dająca jaskrawe żółte światło. Ściany pokryte były białą złuszczająca się farbą i ogromem napisów, powstałych zapewne w przypływie uczniowskiej weny, bądź będących wynikiem nudy.
Anna opadła na materac i wbiła niewidzący wzrok w pokryty grudkami z papieru, sufit. Bicie serca już się uspokoiło, jednak myśli nadal szaleńczo krążyły wokół jednej chwili. Rozpamiętywała wzrok, głos… Doskonale zdawała sobie sprawę z tego że ma obsesję. Jednak próbowała oszukiwać samą siebie. Karciła się za to że nie potrafiła go tak naprawdę nienawidzić. Starała się, naprawdę się starała… Ale fascynacja brała górę nad niechęcią. Był dla niej czymś niezwykłym i choć za nic nie chciała się do tego przyznać widziała w nim tą istotę którą on sam się mianował– kogoś ponad… Był mordercą, a mimo to nie umiała tego do siebie dopuścić. Być może dla tego, że nigdy nie widziała jego samego przelewającego krew. Widziała wielu Wysokich mordujących całe rodziny i nienawidziła ich za to z całego serca, gotowa poderżnąć każdemu jego blade gardło… każdemu ale nie Vincentowi. Myśli te wprowadzały ją w obszary jej własnej moralności. Czy aby na pewno jest lojalna, czy przez ten swój naiwny zachwyt nie jest taka sama jak oni? Natychmiast jednak przeganiała ze swej głowy wszystkie te zarzuty.
Anna przetarła ręką oczy i podparła się na łokciach. Spojrzała na lewy nadgarstek na którym błysnęła matowa tarcza zegarka– prezent od Rafaela na dziewiętnaste urodziny. Za kwadrans czternasta. Miała całe piętnaście minut na to by przygotować się do zajęć.
Oprócz działalności w Monastyrze zajmowała się z pozoru tak normalną rzeczą jak nauka w szkole. Uczyła w klasach zintegrowanych. Znajdowały się w nich dzieci w wieku od ośmiu do dziesięciu lat. Wykonywanie zawodu uważała jednak za rzecz bardzo ważną, jeśli nie pierwszorzędną. Uznawała samą siebie za orędowniczkę młodych umysłów w tych trudnych czasach. Choć Wysocy narzucili tok nauczania, ona wbrew wszystkiemu realizowała swój własny. Dla pozoru dyktowała dzieciom notatki z rzekomo przeprowadzonej lekcji, by potem móc nauczać ich tego co teoretycznie było zabronione.
Wstała, przebrała się w nieco świeższe ubranie, związała swoje długie, czarne włosy w wygodny, wysoko upięty kucyk i zarzuciwszy na ramię wełnianą torbę wyszła na szkolny korytarz zatrzaskując za sobą drzwi. Gdy weszła do klasy grupka dzieci siedziała już w ławkach. Nikt się nie odzywał panowała kłopotliwa, nieprzyjemna cisza. Anna doskonale wiedziała co było jej powodem i obawiała się chwili kiedy będzie zmuszona poruszyć ten temat.
Do czternastej salka zapełniła się i wszyscy wyczekiwali chwili rozpoczęcia zajęć. Anna ociągała się nieco, dając sobie chwilę by ostatecznie pozbierać myśli, aż w końcu przywołała na twarz swój standardowy, choć szczery, pogodny uśmiech. Nie zdążyła jednak zacząć zdania gdy z końca sali odezwał się cichy płaczliwy głosik.
– Proszę panią, co oni zrobią tatusiowi?– Amelka zaciskała nerwowo rączki na skraju ławki. Była to ośmioletnia dziewczynka, o jasnej buzi, rudych loczkach w nieładzie opadających jej na chude kościste ramionka i ogromnych oczach, lśniących teraz od łez, które lada chwila miały spłynąć potokiem po rumianych pucołowatych policzkach. Wszyscy spojrzeli na nauczycielkę, która zdawała się chcieć schować za własnym biurkiem.
Annie głos uwiązł w gardle. Nie wiedziała co odpowiedzieć. Bała się płaczu tego dziecka i paniki ze strony reszty klasy, postanowiła nie mówić prawdy.
– Twój tatuś na pewno wróci niedługo do domu. To tylko takie przesłuchania– czuła się podle łżąc przed tą małą i dając jej nadzieję. Jej ojciec nie wróci do domu, ani jutro, ani pojutrze ani nigdy. Każde słowo wypowiadała coraz trudniej– po tych przesłuchania odeślą wszystkich do domów…. Zobaczysz…– I uśmiechnęła się pokrzepiająco. W rzeczywistości był to uśmiech pełen żalu i desperacji.
Siedzący w tylnym rzędzie starszy chłopiec spojrzał na Annę. Był to mądry bystry chłopak, którego ojciec zginął na jednym z takich przesłuchań. Wzrok miał pełen wyrzutu– jemu powiedziała przecież dokładnie to samo… Anna starała się wytrzymać to spojrzenie, gdy nagle chłopak wypowiedział na głos to czego ona powiedzieć nie umiała.
– Twój tata nie wróci– odezwał się martwym, dobijającym szeptem. Szept jednak był wyraźny i pośród ciszy jaka panowała w sali zagrzmiał niczym okrutny wyrok. Amelka obróciła się w stronę Mateusza, a z rozszerzonych przerażeniem oczu pociekły strugi łez, które ginęły w kołnierzyku granatowej sukieneczki. Anna oniemiała, jednak chwilę później odzyskała zimną krew.
– Nie prawda! Mateusz jak możesz tak mówić!?– krzyknęła tak gwałtownie że większość klasy poderwała się do góry, po czym podbiegła do dziewczynki i wycierając jej łzy rękawem bluzki szepnęła łagodnie– Amelko nie słuchaj go… On plecie bzdury– ręce trzęsły jej się, a głos drżał. Przytuliła małą do siebie piorunując spojrzeniem chłopca. On odwzajemnił się jej tym samym. Policzki płonęły mu gniewem, a pięści zacisnęły się tak mocno że kostki drobnych dłoni pobielały. Wstał z wściekłością przewracając krzesło i wyszedł z klasy.
Do końca lekcji nikt nie odważył się już poruszyć tego tematu. Wszechobecne przygnębienie zmusiło Anne do zakończenia zajęć dużo wcześniej. Gdy zdawało jej się że już wszystkie dzieci opuściły salę, dostrzegła jednak, że w ostatnim rzędzie ktoś jeszcze siedzi. Amelka kołysała się lekko na boki, ściskając z całych sił brzeg ławki i patrzyła w okno.
– Amelko, koniec zajęć. Możesz iść do domu– powiedziała cicho Anna. Podeszła do dziewczynki i kucnęła przy ławce– idź do domku, mama będzie się martwić– mała spojrzała na swoją nauczycielkę. Oczy miała czerwone i lekko zapuchnięte, pociągnęła noskiem. Dolna warga drżała jej niebezpiecznie, jednak nie zamierzała już płakać. Był to jeden z tych apatycznych stanów w które Anna popadała po utracie własnych rodziców.
– Nic mu nie będzie prawda? Tatusiowi nic nie będzie?– zapytała, a nadzieja w jej głosie była tak ogromna, że Anna nie odważyła się zaprzeczyć.
-Obiecuję…– dziewczynka uśmiechnęła się ponuro, wstała, mruknęła dowidzenia i poszła do domu.
Noc mogłaby wydawać się najzupełniej urokliwa, gdyby nie świadomość ciążącej na ich barkach odpowiedzialności.. Księżyc na złość świecił jakby ze zdwojoną mocą, oświetlając bardzo wyraźnie wszelkie ulice, uliczki, zakamarki. Z bezchmurnego nieba sypała się drobna mżawka, która w połączeniu z chłodem cięła zimnym ostrzem tysięcy miniaturowych sztylecików opatulone twarze, wiatr poruszał drzewami przyprawiając o zawał serca– każdy najdrobniejszy ruch mógł być bowiem wywołany przez któregoś z Wysokich.
Anna szła przodem, za nią, blisko siebie trzymali się Mody i Seur, a Livin i Yass pilnowali tyłów. Zaczaili się opodal północnej bramy w jednej z zrujnowanych uliczek. Gruzowiska zniszczonych kamienic stanowiły doskonałą kryjówkę. Każdy zajął dogodną sobie pozycję z dobrym widokiem na drogę. Czekali…
Plan był prosty. Anna, Livin i Yass jako najbieglejsi w walce odciągają Wysokich na bok, gdy w tym czasie Mody i Seur uwalniają jak największą ilość więźniów i kierują ich do lasu. Cel poboczny: wybicie wszystkich Wysokich. Żaden nie może ujść, co by nie mógł wydać przez kogo zostali zaatakowani. Ustalili również, że każdy liczy na siebie, natomiast jeśli Anna uzna za konieczność natychmiastowy odwrót, wszyscy podążają za nią.
Nikt jednak o odwrocie nie myślał, przyszli tu po to by uwolnić bogu ducha winnych ludzi, z rąk morderców… Nie bali się walki, najgorsze było czekanie. Czekanie pełne napięcia i niepewności. A co jeśli coś pójdzie nie tak i zostaną niespodziewanie odkryci? Trwali w skupieniu długie ciągnące się w nieskończoność minuty. Nikt nie odważył się poruszyć czy choćby głośniej oddychać. Czas się dłużył.
Anna przymknęła oczy i słuchała. Wbrew wszystkiemu robiła się senna. Dzień był wyjątkowo męczący, marzyła o łóżku, marzyła żeby mieć to wszystko już za sobą. Za wszelką cenę starała się zachować trzeźwość umysłu, ale z czasem pod powieki zaczęły napływać obrazy, niczym film przewijały się jeden za drugim, leniwie wypełzając z zakamarków świadomości. Mała dziewczynka z oczami napełnionymi łzami, buntownicza mina Mateusza, Yass wyciągająca ją z tłumu za rękę… Lodowate oczy wpatrzone w nią gdzieś z góry, z balkonu, zza złotej balustrady… Anna otrząsnęła się i skupiła wzrok na drodze. Widok miała lekko zamglony rozmazany, szybko jednak nabrał ostrości. Poczuła że lekko drży… Z zimna i jak sobie uświadomiła z podniecenia… Kątem oka zerknęła na połyskująca tarczę zegarka. Do dwunastej pozostało pięć minut. Yass rzuciła w jej stronę lekko zniecierpliwione spojrzenie jakby chciała zapytać, czy aby na pewno przyjdą. Seur i Mody uparcie wpatrywali się w ulicę, a Livin zdawał się rozmyślać, twarz jego przybrała wyraz skupienia , oczy błyszczały, a brązowe włosy plątały się na wietrze wokół szyi.
Nagle drgnął i gwałtownie obrócił głowę. Jego wzrok nabrał dzikości, a w oczach zatańczyły agresywne iskry. Obnażył zęby w chorym uśmiechu, niczym bestia przygotowująca się do ataku. Reszta zareagowała instynktownie… Anna wychyliła się nieco do przodu by dojrzeć napastników.
Zobaczyła korowód ciemnych postaci sunących ulicą… W końcu dostrzegła pierwszych Wysokich i… znieruchomiała. Niespodziewanie oblał ją zimny pot, jeden krótki impuls sparaliżował ciało. Na przedzie szła kobieta. Blada, o krótkich czarnych włosach, poprzecinanych pasmami krwawej czerwieni. Purpurowe usta wykrzywione miała w szaleńczym uśmiechu obnażającym długie,białe kły. Ciemne, podkreślone hebanową czernią oczy patrzyły zachłannie na prowadzonych przez nią ludzi. Jej piękne, niebezpieczne ciało, uwięzione było w granatowo czerwonym lateksie, owiniętym ciasno wokół biustu i bioder, ale było coś jeszcze, coś co budziło wspomnienia … Pazury.
Anna udławiła się powietrzem. Kilkunastocentymetrowe pazury rozrywające gardło Artura, jego krzyk, jego ból, oczy patrzące z błaganiem… Przywódczyni Monastyru poczuła nagle, że narasta w niej gniew tak potworny, tak ogromny… Że zalewa ją fala nienawiści tak straszliwa, że tak bardzo pragnie zemsty, tak bardzo chce pomścić brata…
Anna wybiegła z ukrycia i rzuciła się w stronę Amnezji. Nie zważała na resztę, wiedziała, że sobie poradzą. Rzuciła się na nią i zwaliła z nóg. Już unosiła do góry sztylet, już czuła jak wbija go z rozkoszą w jej ciało gdy nagle coś ciężkiego uderzyło ją w głowę i zmiotło z ciała kobiety. Świat nabrał na chwilę czerwonych barw i Anna dostrzegła stojącego opodal niej mężczyznę z uniesioną w górę pięścią. Cios już na nią spadał, gdy niespodziewanie Wysoki zawył z bólu i złapał się za ramię. Koniec Seurowego ostrza przebił je na wylot.
Zrobiło się zamieszanie. Uwolnieni przez Modyego ludzie rozpierzchli się w popłochu we wszystkie strony. Wysokich mogło być około pięciu. Anna przez mgłę dostrzegła Yass i Livina walczących kilka metrów od niej, Mody rozprawiał się z wyjątkowo wielkim osobnikiem, jednak nigdzie nie mogła dostrzec Seura. Wstała chwiejnie na nogi i zaczęła się rozglądać. Gdzie Seur!? Nagle ostry ból przeciął jej udo. Krzyk Anny utonął w odgłosach walki i ponownie upadła na ziemię.
-Witaj Aniu– przeciągły, wysoki głos rozległ się tuż nad nią. Podniosła głowę. Amnezja górowała nad nią z szerokim uśmiechem pełnym sadystycznej przyjemności. Anna starała się wstać, ale nim zdążyła się choćby podeprzeć okuty żelazem czub buta odebrał jej oddech i pogruchotał żebra. Zaczęła się dusić. Amnezja krążyła wokół swej ofiary napawając się jakże cudownym widokiem… Niczym sęp zataczała koła i z coraz szerszym uśmiechem.
Przez włosy zasłaniające twarz, Anna starała się odszukać wzrokiem któregokolwiek z Czołowych, gdy z ust wydarł jej się jej własny krzyk.
-Nieeee!!-… Ale było za późno. Seur przeleciał kilka metrów pionowo w górę i spadł plecami w dół wprost na półmetrowy odcinek sterczącej z ziemi kamiennej ściany. Trzask łamanego kręgosłupa potoczył się echem. Kilka metrów dalej Yass leżała bez tchu, nim jednak odszukała Livina i Modyego, jej żeber sięgnął kolejny cios. Ostre jak brzytwa pazury musnęły poły płaszcza osłaniające klatkę piersiową. Amnezja chybiła.
Nagle w Annę wstąpiły jakby nowe siły. Z zadziwiającą szybkością dźwignęła się na nogi i z całą siłą jaką w sobie miała cięła przed siebie. Amnezja w ostatniej chwili zdążyła uskoczyć w bok. Anna nie dawała za wygraną. Przez chwilę przywódczyni Monastyru sypała ciosami w swoją przeciwniczkę, ta okazała się jednak dużo silniejsza, jednym prostym cięciem wytrąciła Annie broń z ręki.
– I co teraz kochanie? To już koniec? Tak szybko? Naprawdę tylko na tyle stać waszą żałosną rodzinkę. Powymachujecie troszkę ostrymi przedmiotami i uważacie się za panów świata. To tak nie działa kochana… Tęsknisz za bratem prawda..? – Amnezja w ułamku sekundy odwinęła się i kopnięciem w brzuch powaliła Annę ponownie na ziemię. Słodki szaleńczy uśmiech błąkał się wokół jej ust– nie martw się… zaraz do niego dołączysz– Anna poczuła w ustach smak własnej krwi. Godnie wzniosła wzrok ku górze, aby spojrzeć w oczy swego kata. Amnezja wzięła zamach… Długie lśniące w świetle księżyca, szpony z zawrotną szybkością poczęły opadały na kark przywódczyni Monastyru. Więc tak zginie– zabita przez tą samą osobę która zamordowała jej brata… Ostrze sięgnęło już niemal szyi Anny gdy jasna dłoń o długich palcach jednym zdecydowanym ruchem je zatrzymała.
Zdumienie Anny było nie mniejsze niż zdumienie Amnezji. Owa dłoń należała do wysokiego bladego mężczyzny, ubranego w długi czarny płaszcz. Wiatr zrzucił mu kaptur z głowy, a czarne włosy opadły na ramiona. Błękitne oczy utkwione były nieruchomo w Annie. Płonęła w nich mieszanina zdumienia i… strachu. Amnezja wyrwała rękę z żelaznego uścisku i cofnęła się pozostawiając swą niedoszłą ofiarę i Vincenta samych.
Ta dwójka pozostała jednak nieruchomo, wpatrzona w siebie na wzajem. Poraniona rebeliantka, ledwo łapiąc oddech klęczała przed oprawcą, on natomiast stał nie odrywając od niej wzroku. Chwila ta przeciągła się w nieskończoność. Natężone skupione na niej spojrzenie miażdżyło jej drobną postać, ale nie pozwalało odwrócić wzroku. Zdawała się mieć gorączkę, wszystko wokół spowiła mgła, widziała tylko te oczy. Zaczęła drżeć. Przez jej ciało przetaczały się bolesne fale konwulsji. Nie mogła zrozumieć spojrzenia Vincenta. Czyż nie powinien jej teraz zabić? Dlaczego zatrzymał lecące na nią ostrze? I sposób w jaki na nią patrzył. Przyglądał się jej, jak gdyby była wyjątkowo rzadkim, cennym, niespotykanym i jednocześnie niebezpiecznym okazem.
Nagle Anna poczuła się tak, jakby wpadła do studni pełnej lodowatej wody. Dostrzegła w jego oczach to, czego nie wolno było dostrzec nikomu. To co nie było naturalne. To co nie miało prawa istnienia. To co napawało ją przerażeniem. Oprócz strachu i niezrozumienia czaiło się w nich coś pochodzenia zgoła ludzkiego. Mały delikatny zalążek czegoś co ludzie nazywają uczuciem, a do czego żaden Wysoki nie jest zdolny.
Vincent zdał sobie sprawę z tego co się stało. Został zdemaskowany, odkryty. Nikomu nigdy dotąd nie dane było spojrzeć w głębie jego duszy, a ta bezczelna marna istota dotarła tam bez trudu. Wtargnęła nieproszona do jego wnętrza.
Obrócił się gwałtownie, skinął ręką na swych towarzyszy i odszedł pozostawiając Annę samą. Sponiewieraną, skatowaną i żywą. Obejrzał się raz, tylko raz… i zniknął Annie z oczu.
Do obozowiska dotarła dwie godziny później. Przemoczona i pokrwawiona, wspierając się o pnie drzew pokonała las i przewróciła się o drut kolczasty. Nawet nie poczuła, że kawałek zardzewiałego metalu wbił jej się w dłoń. Bolał ją każdy skrawek ciała. Tuż przed nią, za drzewami coś się poruszyło, a chwilę później z pomiędzy gałęzi wyłonił się Rafael.
– O kurwa…– szepnął. Mimo ciemności Anna dostrzegła jego rozszerzające się ze strachu oczy– ludzie pomóżcie! – krzyknął. Zrobiło się wokół nich małe zamieszanie i Anna poczuła jak czyjeś dłonie podnoszą ją z błotnistej ziemi. Świat zawirował jej przed oczami. Usłyszała tylko pytanie:
-Gdzie reszta?
-Nie żyją…– odpowiedziała słabo i pochłonęła ją ciemność.
Jaskrawe promienie słońca zaatakowały jej oczy. Widok rozmysł się na chwilę i kilka łez spłynęło po policzku. Każdy najmniejszy skrawek ciała pulsował tępym, sennym bólem. Obróciła głowę w bok, zamrugała i uświadomiła sobie, że znajduje się w jednej z leśnych chat. Drewniane, pokryte mchem i pajęczynami ściany okalały ją ze wszystkich stron. Leżała na twardym posłaniu wykonanym z desek i starego, zawilgoconego, sprężynowego materaca, przykryta kocem. Ostry zapach żywicy, ziemi i mokrego drewna drażnił zaspany umysł. Poczuła, że ktoś obwiązał bandażem jej dłoń, żebra i udo. Wszystko wokół zdawało się wirować, falować…
Drzwi chaty otworzyły się lekko i do środka wszedł średniego wzrostu mężczyzna o rozczochranych brązowych włosach, długiej kilkucentymetrowej brodzie i smutnych niebieskich oczach. Spojrzał na Annę i ukląkł obok łóżka. Jego czoło przecięła zmarszczka. Powiódł wierzchem dłoni po policzku dziewczyny i westchnął. Nie patrzył jej w oczy. Spoglądał gdzieś w bok w kłopotliwym zamyśleniu. Siedział tak kilka minut, odwlekając chwilę, w której miał się odezwać, a która zdawała się być dla niego bardzo trudna. Odchrząkiwał głośno, zaczerpywał powietrza szykując się do wypowiedzenia głośno dręczących go myśli, aż w końcu powiedział łamiącym się głosem.
– Tak się cieszę, że żyjesz– nadal na nią nie patrzył, uniósł rękę, by dotknąć jej zranionej dłoni, ale zatrzymał się w połowie drogi, jakby bał się sprawić jej ból. Drżał.
Anna milczała. Powoli zaczynało do niej docierać to co się właściwie stało. Poprowadziła swych ludzi na śmierć… I przeżyła. Ona, ta której winą była cała ta rzeź. Była odpowiedzialna za ich śmierć i pozwolono jej żyć z tą świadomością. Darowała jej życie, jej własna Fascynacja. Przytłaczające poczucie niesprawiedliwości wsączało się w jej serce i zatruwało je jak śmiercionośny jad. Czuła, ze do oczu zaczynają napływać jej łzy. Livin, Seur, Mody, Yass oni wszyscy… Oni wszyscy nie żyli. Zginęli w walce, która miała być przecież zwycięska i prosta. Mieli z niej powrócić jako bohaterowie… Mieli powrócić! Wszyscy! Gorące krople spłynęły po jej brudnej twarzy i utonęły we włosach.
Rafael po raz pierwszy odważył się popatrzeć jej w oczy. Otarł łzy…
– Nie dotykaj– szepnęła i odwróciła głowę.
– Słońce…
– Nie mów tak do mnie– powiedziała głośniej, z niekontrolowaną złością. Nie jest żadnym Słońcem. Nie jest jego Słońcem. Niczyim Słońcem. Nie zasługuje na to. Słońce daje ludziom nadzieje, ogrzewa ich swym światłem. Ona zdolna była podarować swym ludziom tylko wieczny mrok i chłód brunatnej ziemi.
– Anna, to nie jest twoja wina– zaczął, ale ona z wściekłością usiadła na łóżku. Połamane żebra brutalnie dały o sobie znać i jej twarz wykrzywił grymas bólu. Wstrzymała powietrze i zacisnęła pięści– rana po drucie zapiekła.
– Uspokój się, połóż…
– To jest moja wina!- wybuchła nagle Anna– Mo-ja wi-na! To JA ich tam poprowadziłam! Byli pod MOIMI rozkazami! Przez mnie zginęli!- wyrzucała z siebie, a jej krzyk toczył się echem po lesie. Rafael jakby skurczył się w sobie. Nie wiedział co ma odpowiedzieć. Całym sercem chciał ją jakoś pocieszyć, powiedzieć cokolwiek, ale nie mógł… Po prostu nie mógł. Próbował ją objąć, ale gwałtownie go od siebie odepchnęła.
– Poprowadziłaś ich tam, ale oni wiedzieli jakie jest ryzyko. Doskonale wiedzieli, że mogą zginąć, że coś może pójść nie tak…– krzyknął nagle.
– Nie tak?!- powtórzyła martwym głosem i pokręciła z niedowierzaniem głową. Czy on naprawdę jest taki głupi? Nagle ogarnęła ją niepohamowana wściekłość i żal
– Ty to nazywasz NIE TAK?! Nie tak, to mogłoby by być złamanie obojczyka, albo skręcenie kostki, a oni nie żyją. Czy ty to rozumiesz?! NIE ŻYJĄ?!
– To była akcja, taka jak każda inna…
– W żadnej innej nie było tylu ofiar, tam byli Twoi przyjaciele. Tam zginęli twoi przyjaciele a ty siedzisz tutaj przy mnie, przy tej od której wyszła cała inicjatywa i pocieszasz… i cieszysz się ze żyję…
– Czy Ty oszalałaś? Oczywiście, że się cieszę. Jak miałbym się nie cieszyć. Ty żyjesz, chociaż ty i to jest bardzo ważne…
– Nie chrzań! W porównaniu z nimi jestem nikim. To ja powinnam tam leżeć z przetrąconym karkiem. Każdy z nich, z osobna był więcej wart niż dziesięć takich jak ja– Anna zaczęła się gwałtownie trząść. Głos jej zachrypł, a twarz zalała się niechcianymi, pełnymi poczucia winy łzami.
– Anna proszę Cię…
– Wyjdź stąd. Chcę zostać sama. Wyjdź!!
– Nie zostawię Cię tutaj w takim stanie– natychmiast zaprzeczył.
– Nie histeryzuj. Mi niestety nic nie będzie. Idź i zajmij się tymi którym naprawdę potrzebna jest woja pomoc, to że tu siedzisz nic Ci nie da. Chciałeś mnie pocieszyć? Nie udało Ci się. Mógłbyś spróbować być choć trochę obiektywny. Twój zaślepiony chorymi uczuciami mózg nie pozwala Ci zobaczyć tego kim istotnie jestem– słowa same uciekały z jej fioletowych od chłodu ust.
– O czym Ty mówisz?– Rafael wstał, jego ciałem targnął nagły dreszcz.
– Przestań żyć przeszłością. Nie jestem już tą samą Anną, którą byłam kiedyś. Zmieniłam się. Nie widzisz tego? Ja jestem inna a Ty wciąż jesteś tym smarkatym dzieciakiem biegającym za mną z pluszowym serduszkiem. Wydoroślej!- To było jak cios w twarz. Nozdrza mężczyzny zaczęły drgać, dłonie zsiniały, a oczy rozszerzyły się i zaszkliły. Otworzył usta aby coś powiedzieć, ale zamknął je i znów otworzył i znów zamknął. Nie wierzył w to co usłyszał. Jakaś żelazna kula opadła na samo dno jego żołądka.
– Nie rozumiesz co powiedziałam. Wynoś się!- krzyknęła Anna. On jednak nadal nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Po chwili jednak, jakby odzyskał władze nad własnym ciałem. Spojrzał jeszcze raz z niedowierzaniem i wyszedł trzaskają drzwiami chaty.
Anna została sama. Cała dygotała, a krew z naruszonej rany przesiąknęła przez bandaż i zaczęła stróżką ściekać po nadgarstku. Ból jaki odczuwało jej ciało był teraz niczym w porównaniu z bólem który trawił jej wnętrze. Czuła, że zabiła nie tylko czwórkę oddanych jej ludzi, ale i cząstkę siebie. Poczucie winy nie pozwalało jej zebrać myśli. Na dodatek przed oczami stanął jej moment jej własnego ułaskawienia. Najbardziej bolała jednak świadomość– której jednak Anna nie umiała się wyprzeć– że jakaś cząsteczka… Cząstka… Część jej… Ona, cieszyła się z tego spotkania. Cieszyła się, że spotkała tego który darował jej życie i wciąż nie mogła wyrzucić ze swych myśli tych oczu. Oczu pełnych przerażenia, ciekawości, ale i nienawiści dla tej, która odkryła skrywaną tajemnicę.
Anna westchnęła głośno, otarła krwawiącą dłonią łzy, pozostawiając na twarzy rdzawy ślad i bardzo powoli, delikatnie wstała z łóżka. O dziwo poruszanie się nie sprawiało jej aż takiej trudności jakby się mogło wydawać. Cięcie na udzie jakim uraczyła ją Amnezja okazało się, nie być aż tak głębokie, a połamane żebra uniemożliwiały jedynie gwałtowniejsze skręty tułowia. Oparła się o ścianę by nie upaść, przeszła parę kroków, wolną ręką otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz.
Nagle kilkadziesiąt par oczu skierowało się w jej stronę. Byli tam starcy, młodzi mężczyźni, kobiety wraz z dziećmi i członkowie Monastyru. Wszyscy patrzyli teraz na nią i nagle w jej kierunku wystrzeliła fontanna rąk, rączek, ramion chcących okazać swą wdzięczność za ratunek. każdy chciał do niej podejść, każdy chciał objąć, uścisnąć jej dłoń i podziękować.
– Uratowałaś mojego męża, jak ja Ci się odwdzięczę?
– Dziewczyno… Dzięki Tobie wróciłem do domu.
– Jesteś naszym aniołem…– Anna znalazła się nagle w samym środku jakiegoś szalonego wiru, który przenosił ją z miejsca na miejsce, wychwalał, głaskał i przytulał. Czuła, że jej żebra dłużej tego nie wytrzymają gdy z pomocą przyszedł Rise.
– Przepuście mnie, proszę mnie przepuścić. Dajcie jej teraz spokój, Ona potrzebuje spokoju– Rise odepchnął gromadzących się wokół Anny ludzi i przeprowadził w bardziej ustronne miejsce. Spotkało się to z niejakim oburzeniem, które jednak ustąpił wobec ogólnej fali radości i entuzjazmu.
-Jak się czujesz– zapytał Rise, gdy znaleźli się pod dębem z dala od ludzi, którzy nieustannie im się przyglądali i posyłali radosne uśmiechy.
– W miarę dobrze– skłamała natychmiast i gdzieś wewnątrz poczuła bolesne ukłucie sumienia, na widok miny Rise'a. Wiedziała ile znaczyła dla niego Yass.
– Co się wczoraj stało?– zapytał bez ogródek, tonem tak rzeczowym jak gdyby chodziło o sprawozdanie z przewozu żywności.
– Poszliśmy w piątkę… Eeee… Pod bramę i…– zaczęła się jąkać, po chwili jednak zmusiła się do opanowania i zaczęła od początku starając się przywołać ton tak samo rzeczowy i pozbawiony uczuć jak ten którym posługiwał się jej rozmówca– No więc poszliśmy w piątkę, ja, Livin, Seur, Mody i… Yass. Tak jak było ustalone spotkaliśmy się przy północnej bramie o jedenastej w nocy i czekaliśmy do dwunastej. Zjawili się punktualnie…– Anna opowiadała, starając się utrzymać emocje na wodzy, opowiedziała o śmierci Seura i o tym jak katowana przez Amnezję spostrzegła leżącą na ziemi Yass– i wtedy ta kobieta uderzyła mnie w głowę i upadłam. Pozostałam sama, a ich było zbyt wielu, straciłam przytomność. Chyba uznali, że nie żyje bo gdy otworzyłam oczy już ich nie było– choć jej sumienie krzyczało o pomstę do nieba nie potrafiła powiedzieć prawdy. Nie potrafiła przejść jej przez gardło. Gładkie kłamstwo okazało się dużo prostsze.
– Rozumiem– pokiwał głową Rise. Choć twarz jego pozostała kamienna, oczy zdradzały wszystko. Odszedł bez słowa w kierunku tłumu, z którego (Anna teraz to wiedziała) wyciągnął ją tylko po to by usłyszeć o tym wszystkim co się wydarzyło. Nie miała mu tego za złe.
Gdy opuściła teren Monastyru i wracała do szkoły, czuła się w chory sposób wyprana z uczuć. Nie była to już rozpacz, którą wyładowała na Rafaelu, nie był to smutek, ani radość. Było to poczucie pustki i obojętności. Powoli acz skutecznie uśmiercała sumienie. Wypierała ze swojego umysłu jakiekolwiek odczucia. Starała się wręcz nie myśleć. Włączyła egoistyczny mechanizm obronny, przywoływała chłód i opanowanie. Wmówiła sobie, to co wmówić próbował jej Rafael i poczuła przytłaczającą lekkość.
Szła dokładnie tą samą drogą którą w nocy doczołgiwała się do lasu. Zardzewiały drogowskaz zaskrzypiał na wietrze, ratusz okazał się być jak najbardziej w linii prostej, prowadzącej do domu. Nie obchodziło ją, że w środku może być którykolwiek z wysokich, nawet jeśli… Niech spróbują ją aresztować.
Weszła do starego, bladoróżowego budynku szkoły. Jako jeden z nielicznych nie zmienił się pod względem wyglądu nawet po wprowadzeniu nowego reżimu. Drzwi były otwarte. W myślach podziękowała Bogu, że jej klasa nie mieściła się na parterze i że nie musiała wdrapywać się w takim stanie po schodach. Chodzenie nie było trudnością, jednak myśl o tym, że miałaby przemierzyć schody wprawiała ją w swego rodzaju zwątpienie. Zdążyła jedynie umyć twarz i przebrać się w czyste ubranie, gdy nadszedł czas zajęć.
W klasie panował ożywiony gwar. Dzieci biegały od ławki do ławki, śmiały się i skakały. Annę zauważyły dopiero gdy dotarła do biurka. Usiadły wtedy szybciutko na swoich krzesełkach i z szerokimi uśmiechami na rumianych z podniecenia buziach zaczęły wyjmować zeszyty i ołówki.
Przez chwilę nauczycielka nie wiedziała co było powodem ogólnej radości, jednak gdy przypadkowo zerknęła na twarz siedzącej na tyłach klasy Amelki natychmiast zrozumiała o co chodzi. Dziewczynka promieniała ze szczęścia, jej oczka błyszczały jak najszczersze diamenty. Kołysała pod ławką nóżkami i bawiła się ołówkiem. Gdy spostrzegła że Anna jej się przygląda uśmiechnęła się jeszcze szerzej i głośno poinformowała.
– Miała pani rację. Tatuś wrócił. Wrócił wczoraj w nocy. I powiedział, że wszystko jest dobrze i że nic mu nie jest i że już zostanie w domku, tylko czasem będzie się musiał chować przed złymi ludźmi…– mała podskakiwała przy każdym słowie, a rude loczki fruwały wokół niej niczym welon– dziękuje pani, dziękuję, dziękuję… bo pani powiedziała, że wróci i wrócił– nie mogła się uspokoić. Jej piskliwy głosik niósł się po klasie. Kilkoro innych dzieci zawtórowało jej zgodnym chórkiem.
– I moja mamusia też wróciła
– I mój tata też…
– I mój…
– Mój też…-
Anna uśmiechnęła się smętnie. To, co tym dzieciom dawało radość opłacono bardzo dużym kosztem. Pewnie nawet nie były świadome tego jakim cudem ich mamusie i tatusie wrócili, do domów. Nie miała jednak serca przerywać ich radości. Pozwoliła na chwilowy chaos po czym, zaczęła lekcję.
Zmieniła nieco swoje plany co do tematu zajęć i poleciła dzieciakom wykonać laurki dla rodziców. Uradowane maluchy chętnie pracowały, grzecznie wykonywały wszystkie polecenia i nie rozmawiały, bardziej niż to było dozwolone. Kredki ołówki i długopisy biegały po kartkach w niesowitym skupieniu. Każda kreseczka malowana była z uświęceniem i dokładnością. Każdy chciał aby jego dzieło było najpiękniejsze. Kwiatuszki, serduszka i słoneczka pokrywały skrawki papieru. ,,Dla mamusi" i ,,Dla tatusia" wołały ogromnymi, niezdarnie wykaligrafowanymi literami. Anna przechadzała się między pracującymi maluchami, chwaliła głośno ich prace i pomagała.
– Proszę panią, ładnie?!- zapiszczała Amelka unosząc wysoko nad głowę zalaną tęczowymi gwiazdkami laurkę, na której środku narysowane były trzy osoby, podpisane: mama, tata, ja.
Nauczycielka podeszła do dziewczynki, delikatnie wyjęła rysunek z jej małych rączek i uważnie obejrzała
– Prześlicznie. Naprawdę prześlicznie– podziwiała, kanciaste postacie i skrzyżowane kolorowe kreski, które jej osobiście przypominały nie gwiazdki lecz rozbłyski fajerwerków.
Uśmiechnęła się do małej i wróciła za swoje biurko. Popatrzyła na wrząca klasę i zrobiło jej się odrobinę cieplej na sercu.
– Oni cieszyliby się że ich ofiara przyniosła tak wiele radości– pomyślała. Czuła jak robi jej się coraz bardziej lekko. Jej prywatny, malutki, pozorny światek jakim była dla niej klasa koił zamaskowane wewnątrz rany i podnosił na duchu. Siedziała na starym lekko skrzypiącym krześle wpatrzona w niszczejący za oknem brudny budynek. Nagle w klasie zapadła cisza.
Anna wstała. Początkowo nie rozumiała co się dzieje, jednak szybko odnalazła przyczynę do której prowadziły przerażone do granic możliwości spojrzenia uczniów.
Przez drzwi do klasy wlewali się Wysocy. Kilka bladych, smukłych postaci sunęło między dziećmi rozstawiając się pod ścianami. Każdą z tych upiornych twarzy miała okazje już poznać. Każda bez wyjątku uczestniczyła w transporcie ludności. Każda okrutna, szaleńcza, mordercza.
Amnezja tanecznym krokiem podeszła do biurka i wbijając szaleńcze spojrzenie w Annę oblizała lubieżnie wściekle czerwone wargi. Anna wzdrygnęła się z obrzydzeniem. Czuła jak wściekłość zalewa jej ciało… Jak wrzącą falą płynie od stóp poprzez koniuszki palców, ogarnia ramiona i uderza do głowy. Jak słodkim głosikiem szepce do ucha: zabij, zemścij się, zabij. Jak dodaje nadludzkiej siły, zaciska pięści i z mistrzowską precyzją wymierza cios.
Mknąca w stronę twarzy Wysokiej pięść nie dosięgnęła jej jednak. Czyjaś blada dłoń odciągnęła kobietę gwałtownie do tyłu i niczym śmieć rzuciła na przednie ławki. Kilkoro dzieci z głośnym piskiem poderwało się z nich natychmiast i skuliło się w innych stojących niedaleko.
Nagła siła zaczęła uchodzić z Anny niczym z przekłutego balonika. Pewność i wściekłość cofnęła się ku ziemi zlęknionym strumieniem. Przenikliwy chłód napłynął z każdej strony.
Długie, kościste palce wskazały Amnezji jej miejsce w kącie sali, zaś ich właściciel stanął za Anną tak blisko że jego czarne włosy opadły jej na ramiona. Schylił głowę i poczuła jak skórzana maska ociera się o jej ucho.
– Poproś dzieci by wróciły do swoich zajęć… – wyszeptał łagodnie. Anna nie wydobyła z siebie żadnego głosu. Gardło zacisnęło jej się tak mocno że ledwo była w stanie oddychać.
– Poproś dzieci by wróciły do swoich zajęć, moi przyjaciele chętnie im w tym pomogą– powtórzył, a jego niski szept począł długo i uciążliwie krążyć w jej głowie, powtarzając wciąż to samo zdanie w kółko i w kółko tak długo aż zaczął sprawiać ból.
– Słoneczka… Bardzo proszę róbcie laurki d-dalej. Ci państwo przyszli po to by popatrzeć jak ładnie pracujcie i wam p-pomóc– nie była w stanie powstrzymać drżenia głosu.
– No widzisz jak ładnie, jeśli tylko chcesz to potrafisz… A teraz już spokojnie– była niższa od niego głowę, a w jego rękach krucha i delikatna. Poczuła jak przywiera do niej, niemal ją obejmując. Nogi zaczynały odmawiać jej posłuszeństwa.
– Porozmawiajmy…– szeptał. Wzrok Anny utkwiony był w klasie. Dzieci zaczęły rysować. Żadne się nie rozglądało, nie rozmawiało, prawie nie ruszało. W kącie klasy rozległ się cichy ledwo słyszalny szloch.
– Nie…– wyrwało się Annie przez nieruchome usta. Amnezja podeszła do płaczącej Amelki i przytuliła, a raczej zakleszczyła wokół jej telepiącego się ciałka swoje kościste ramiona.
– Spokojnie moja droga. Jeśli tylko będziesz rozsądna nikomu nic się nie stanie– Anna milczała– chciałbym abyś mnie odwiedziła– dłoń Vincenta rozpoczęła wędrówkę po ramieniu rozmówczyni. Anna odruchowo strząsnęła ją z siebie. Jednak gdy tylko to zrobiła żelazny uścisk zaciśniętych na brodzie palców obrócił brutalnym, silnym ruchem jej twarz, zmuszając by spojrzała w kąt gdzie Amelka siedziała wpatrzona w swoją kartkę. Tuż nad pochyloną główką małej, Amnezja unosiła gotowe roztrzaskać dziewczynkę pazury, a oczy pałały jej szaleńczą żądzą krwi.
– My się chyba nie rozumiemy…– uścisk zelżał na tyle by Anna mogła skinąć głową. Lodowata dłoń pogładziła jej policzek.
Zakręciło jej się w głowie. Poczuła jak osuwa się na ziemię. Że spada w dół. Obraz stał się zamglony, zalany czerwienią. Po chwili zdała sobie sprawę z tego co widzi. Seria ciosów… Krew, krzyk, płacz… Dzieci… Rzeź… Nie dała rady, zamknęła oczy…
Obudził ją ból głowy. Delikatny, ale nieprzyjemny. Fale chłodnego, czarnego jedwabiu zalewały ogromne łoże na którym została ułożona. Gdy tylko otworzyła oczy ciężkie szkarłatne zasłony rozsunęły się i przylgnęły do hebanowych kolumienek w rogach łóżka. Znajdowała się w dużym pomieszczeniu o kamiennych ścianach, do których przymocowane grafitowe świece rozsiewały wokół niepewne migotliwe światło. Na przeciw niej przy starych drewnianych drzwiach stała rzeźbiona secesyjna toaletka z ogromnym, sięgającym niemal sufitu, kryształowym lustrem. W pokoju znajdowało się zaledwie jedno, ale za to monumentalne okno zdobione witrażami, w odcieniach fioletu, które nie stanowiły żadnej logicznej całości.
Przez chwile zdawało jej się, że poza nią w pokoju nikogo nie ma toteż zachłysnęła się głośno powietrzem gdy dostrzegła wysoką, smukłą, sylwetkę wyłaniającą się z słabo oświetlonego kąta. Początkowo nie poznała kim jest, gdy jednak dostrzegła trzymaną przez długie palce skórzaną maskę cofnęła się odruchowo. Bordowe idealne usta mężczyzny rozciągnęły się w subtelnym grymasie. Anna po raz pierwszy widziała uśmiech na twarzy Vincenta. Oczy zaszły jej mgłą, a umysł zasnął by móc napawać się pełnią tego co zawsze tak bardzo pragnęła odkryć, co zawsze tak bardzo pragnęła zobaczyć, czego zawsze tak bardzo pragnęła dotknąć… zasmakować.
Wyciągnął w jej stronę dłoń– jasną, alabastrową, zimną jak lód dłoń, której martwe żyły zarysowywały się wyraźnie tuż pod skórą. Biegły one w górę po lekko umięśnionych przedramionach by zniknąć tam gdzie zaczynały się kościste, wręcz kobiece obojczyki…. Gładka, szyja wokół której, wprost na młodzieńczy nieskalany nawet zadrapaniem tors, jednolitym strumieniem spływały czarne sięgające pasa włosy…. Półmrok uwydatniał malujące się cudownie żebra i wąskie delikatne biodra na których wisiały swobodnie czarne spodnie.
Nieświadomie poddała mu się i pozwoliła poprowadzić do lustra. Stał tuż za nią obejmując ją delikatnie w pasie. Spojrzała na swe odbicie. Patrzyła na nią drobna dziewczyna odziana w jedwabną, wątpliwie trzymającą się na ramiączkach, krótką, wykończoną poszarpanym tiulem sukieneczkę, której materiał idealnie zarysowywał każdy najdrobniejszy nawet szczegół jej wątłego ciałka. Ciemne włosy miała upięte wysoko, z tyłu głowy. Policzki pokrywał rumieniec, bystre zielone oczy wpatrywały się przed się nieobecne, rozmarzone, przymrużone, upojone, a czerwone wykrojone w kształt serca usteczka były lekko rozwarte.
– Piękna…– jego oddech… Targnął dreszczem całe jej ciało. Dotyk lodowatych ust..Osunęła się gładko i zapewne, upadłaby na ziemię gdyby jej nie podtrzymywał
– Cóż Ci jest?– słodki, niski głos wkradł się w jej myśli. Drżała, w gorączce zmysłów, bliska utraty przytomności. Mamił ją, zniewalał, hipnotyzował, a zarazem dręczył i niszczył. Powoli odbierał jej samą siebie, sekunda po sekundzie, łatając pustkę złudną, rozkoszą. Niemal nie zdawała sobie tego sprawy.
– Proszę…– błaganie, jedno ciche jęknięcie, wszystko na co było ją stać, wszystko do czego była w stanie się zmusić… Czuła jak powoli rozdziera jej wnętrze.
– Ale dlaczego? Czyż nie tego właśnie chciałaś przez ten cały czas? Pośród wieczorów spędzonych na obserwacji mych okien. Podczas moich przemówień. To tobie jak nikomu innemu omal nie udało się zniszczyć mnie, wtedy gdy Amnezja już miała zakończy twój żywot. Powiedz mi proszę czego chcesz. No dalej.
– Proszę…– nie panowała już nad swym ciałem, uginającym się z rozkoszy, jak marionetka pod dłonią lalkarza, gdy nagle silne uderzenie na chwilę ją zamroczyło, by ułamek sekundy później przywrócić władzę nad samą sobą.
– O to czym jesteś!- kobiecy wrzask wypełnił pomieszczenie gdy przed oczy Anny poczęły napływać wizje. Te najbardziej, najgłębiej skrywane, wyparte bardzo dawno temu. Śmierć rodziców, jej własne zbrodnie.
-Patrz!-brat, martwe postacie Livina, Seura, Yass, Modyego… Wyrzut na ich zastygłych woskowych twarzach…
– Przestań!- zawyła, dławiąc się własnymi łzami– Przestań!- zwinęła się w kłębek na kamiennej podłodze.
– Jeszcze tylko jedno…– ta ostatnią wizję wsączał w umysł powoli, początkowo nie sprawiał bólu, nie pozwalał jej rozpoznać tego co było w niej zawarte. Czyjaś twarz. Chłopca. Mężczyzny. Szczęście. Uśmiech… Ty wiąż jesteś tym samym dzieciakiem… I ból. Przeraźliwy ból.
– Nieeee!!- rzuciła się w ostatkiem sił w stronę swego kata. Złapał ją w połowie drogi, ale nim zdążył wykręcić nadgarstki zatopiła zęby w jego nieskazitelnej dłoni.
Huk jaki wraz z tą chwilą rozległ się w jej głowie, zdawał się być wystrzałem armatnim. Przez oczami przetaczały jej się fale czerwieni i czerni. Usta palił niemal żywy ogień, a całym ciałem targały konwulsje. Zrozumiała. Oderwała się od niego. Wytarła spływającą jej po brodzie krew.
– Witaj Moja Droga Anno…– Vincent stał nad nią. Nie bronił się, a jedynie uśmiechał szeroko obnażając w tym uśmiechu śnieżnobiałe długie kły.
– Nie prawda. To nie prawda…
Nie pamiętała jak dotarła do siedziby Monastyru. Pamiętała jedynie że po tym jak zatańczyło wokół niej tysiące fioletowych szkiełek, wylądowała na ulicy i biegła ulicami przez nikogo nie zatrzymana. A teraz oto stała przy wejściu do obozu. Z chat i podziemi wyszli chyba wszyscy członkowie organizacji. Stali nieruchomo, nie śmiejąc nawet do niej podejść, a na ich twarzach widniało przerażenie. Z końca tłumu ktoś przeciskał się na przód i chwilę później wyłonił się Rafael. Przez kilka sekund wraz z całą resztą wpatrywał się w swą przywódczynie po czym podbiegł do niej i z całej siły uderzył w twarz.
– Zdrajczyni!- okrzyk wściekłości i rozpaczy poniósł się eche po lesie. Anna osunęła się na kolana. Spojrzała mu w twarz. Płakał. Potoki niekontrolowanych łez spływały mu po brudnych policzkach. Otworzyła usta by coś powiedzieć, ale kolejny cios sprawił że upadła twarzą na ziemię. Czuła na sobie rozczarowane spojrzenia kilkudziesięciu ludzi, czuła ich żal, smutek i strach. Pragnęła by uderzył ją jeszcze raz, by ją zabił. Ale tego nie zrobił. Złapał ją brutalnie za ramie i podniósł do góry, obrócił w stronę tłumu… i rzucił na ziemię.
-Szmata…– popatrzył na nią po raz ostatni, po czym nagle zaczął się cofać. Powoli,coraz szybciej. Poczuła jak ktoś delikatnie unosi ją w górę. Wtuliła się w kościste ramię i zasłoniła twarz. Ktoś pogładził ją po głowie.
– Powiedz jedno słowo moja piękna– usłyszała znajomy, czuły szept. Kościste dłonie obróciły ją w stronę tłumu, a ona wyciągnęła drobną drżąca rączkę i wskazała…
– Zabij…