Czy znacie tę opowieść, w której Pani Zima trzepie pierzynę, a puch spada na nasze głowy, domy i miasta jako śnieg? Można ją między bajki włożyć – Pani Zima leży w łóżku i ani myśli wstać. Odwraca się tylko twarzą do ściany, kiedy Malina, dziewczyna na posługi, poprawia jej poduszki. Malina przyszła do niej z innej baśni, tej, gdzie rok właśnie dobiega końca. Równo po trzech dniach powinna tam wrócić, obsypana złotem, żeby długo i szczęśliwie kręcić nosem na oferowane przez kolejnych amantów czerwone trzewiczki i szklane pantofelki. Ale nic z tego, Malina wpadnie wprost w ramiona pewnego tłustawego księcia albo nie wróci wcale, bo Pani Zima, ta, którą można spotkać, wskakując z rozpaczy do studni, nie ma siły zajmować się takimi drobnostkami. Czas w jej królestwie, niepopędzany, zatrzymał się na pewnym letnim dniu. Patronka prządek i tkaczy zarzuciła nawet snucie własnych opowieści, a z szarego nieba zsyła ludziom jedynie niekończący się deszcz.
*
Złotowłosa, rumiana dziewczyna nie potrafi usiedzieć w miejscu. Podśpiewuje coś pod nosem, smażąc czereśnie na powidła, a jej głos odbija się od ścian ogromnej kuchni. Malina z niejednego pieca chleb jadła, wiele w życiu widziała, ciężkiej roboty się nie boi. Nie dziwi jej więc zbytnio, że baśniowa rzeczywistość widziana od środka jest zdecydowanie mniej kusząca, niż wtedy, gdy słucha się o niej z wielkimi oczami, leżąc bezpiecznie pod pierzyną, podczas gdy za oknem szaleje zamieć. Malina nie ma Pani Zimie niczego za złe. Chciałaby tylko, żeby czasem można z nią było porozmawiać.
– Bo tak – zwraca się do oswojonej kawki – to tylko do ciebie mogę gadać. A ty mi chyba nie odpowiesz, nie? Gorzej niż księciunio…
Bo Malina jednej rzeczy w życiu nie znosi – nudy. Dlatego odwracała wzrok na widok zakochanego w niej księcia z pustą głową, dlatego, gdy niespodziewanie zjawił się pod jej chatą z dwoma rycerzami, puściła się pędem w stronę studni, dlatego wskoczyła do niej bez zastanowienia, zostawiając osłupiałych mężczyzn za sobą. Zaryzykowała i w nagrodę znalazła się w opustoszałym świecie. Coś będzie musiała z tym zrobić, energii jej nie brak. Malina sama nie wie, kim tak naprawdę jest i o czym marzy. Czasem zamyśla się bez powodu i patrzy w przestrzeń, jakby coś ją tam ciągnęło. Czasem przygaduje bez końca chłopakom, aż się dziwią jej przyjaciółki, że nigdy nie zapomina języka w gębie. A tu…
Kawka patrzy, jak dziewczyna napełnia kolejne słoiki. Frunie za nią, kiedy ta wychodzi na podwórze. Malina opiera się plecami o pień, ptak przysiada na czereśniowej gałęzi. Ogromny pająk rozpycha się w zbyt małej sieci, rozpiętej między dwoma sznurami na pranie.
*
W królestwie Pani Zimy czas płynie tak, jak ona sobie zażyczy, a to oznacza, że kolejne minuty lipcowego popołudnia rozciągają się w nieskończoność. Siwa, krucha kobieta niemal tonie w ogromnym łóżku. Nie musi odwracać się w stronę okna, i bez tego widzi trzy towarzyszące jej stworzenia. Dużo wyraźniej maluje się to, o czym chciałaby zapomnieć – brak kogoś innego. Tkacza. Tego, który razem z nią doglądał historii, dodawał do nich własne postacie i dbał, aby pory roku przynosiły ludziom to, czego im było trzeba, od pękatych jesiennych dyń po tęczę na letnim niebie. Tego, który tak niedawno zniknął bez wyjaśnienia, zabierając ze sobą kolory. Nie mówił, dokąd się wybiera. Nie tłumaczył. Jakby rozpłynął się w powietrzu, zostawiając wszystko na jej barkach. Zresztą może to wszystko działo się bardzo dawno temu. Kto to wie? Kto by się w tym rozeznał? W końcu w królestwie Pani Zimy czas płynie tak, jak ona sobie zażyczy. Jedyne, nad czym nie ma władzy, to własna historia. Nie wolno jej urwać, jeśli natychmiast nie zacznie tkać się innej, a żeby choćby zacząć snuć kolejne barwne wątki, potrzeba energii. Każda nieudana próba wiele kosztuje. Jak wtedy, gdy ukarała służących za próbę ucieczki. Mieli dotrzymywać jej towarzystwa, pomagać, a stali się tylko przypomnieniem o porażkach. Pajęcze nici nie mienią się kolorem, czarne skrzydła wróżą brak zmian. Tyle tylko, że ich miłość przestała kłuć ją w oczy.
*
– Pani, może przejdziemy się wokół domu?
Staruszka wbija wzrok w sufit. Korniki wydrążyły w jego belkach własne drogi.
– Albo poczytam ci coś? Wybierz tylko tytuł, bo twoja biblioteka nie ma chyba końca.
Kiedyś bawiła się, kierując szkodniki w taki sposób, żeby ich ścieżki uwieczniały jej noce z Tkaczem.
– …Pani? Co ci jest?
Gdyby dziewczyna patrzyła odrobinę uważniej, kornikowe obrazy na suficie jeszcze pogłębiłyby rumieniec na jej policzkach. Ale ona nie widzi nic.
Malina się dąsa. Równie dobrze mogłaby mówić do ściany. Gospodyni zdaje się jej nie widzieć i nie słyszeć, a tak nie może być.
– Trudno, będę tu siedzieć do upadłego! Kiedyś się do mnie odezwiesz!
Malina siada na drewnianej podłodze i wbija wzrok w swoje bose stopy. Czas płynie bardzo, bardzo wolno. W sypialni nie dzieje się nic. Nawet kawka gdzieś przepadła. Pani Zima lekko wzdycha i nagle wszystko wokół niej ożywa. Za oknem zapada noc i znowu wstaje słońce, zegar nieprzerwanie wybija kolejne kwadranse. Pająk zwija się w kulkę i znów rozprostowuje odnóża. Kawka kryje się gdzieś na drzewie. Pani Zima wie, że zwierzęta nie lubią zawirowań w czasie. Tylko Malina siedzi nieporuszona, milcząca, zła. Zdaje się, że minęły godziny. W końcu ochrypły głos pyta:
– Co chcesz wiedzieć?
– Co ci jest?
Zegary przestają bić. Czas zwalnia, opowieść płynie. Malina zapomina o złości.
*
Pani Zima mówi coraz wolniej i ciszej. Malina przysuwa się do niej, nachyla głowę nad ustami, ale i tak nie wszystko udaje jej się zrozumieć. W końcu pyta:
– Co mam zrobić, pani?
Dźwięcznie brzmią tylko ostatnie słowa Zimy:
– I zanim wyruszysz, wypierz pościel, dobrze?
*
Malina wychodzi z domu i rzuca przed siebie kłębek kolorowej wełny. Sam wpadł jej pod nogi, kiedy szukała jakiejś mapy, więc teraz będzie ją prowadził. Kula raźno toczy się ubitą drogą, na zmianę migają wesołe odcienie zieleni i żółci. Malina rozgląda się na boki, chociaż sama nie wie, czego szuka. Może za wzgórzem spotka kogoś, kto będzie wiedział, jak odnaleźć tęczę. Może idąc po jej łuku, dojdzie do tego, który rozkłada ją na niebie, i przekona go, żeby wrócił do czekającej kobiety. Ścieżka wije się i wije, jakby nie chciała Maliny doprowadzić za wzgórze. I kłębek ustaje w biegu, i dziewczyna bierze go zamyślona do ręki, schodzi z drogi i rusza w stronę horyzontu. Trawa ścieli się miękko pod stopami, jakby Malina stąpała po grzbiecie gigantycznego pluszowego krokodyla. Dokładnie tam, gdzie byłby łeb, na szczycie wzgórza, pod rozłożystym drzewem, siedzi szara postać.
– Pomożesz spragnionemu starcowi? – mężczyzna uśmiecha się szeroko, jakby bawiły go własne słowa. – Potrzebuję takiej zręcznej dziewuszki jak ty, co by się wspięła na drzewo, trochę jabłuszek mi nazrywała. Co ty na to?
Malina zaciska wargi. Zna tę bajkę i doskonale wie, że nie ma wyboru. Złoto dostaje się w nagrodę za pomaganie. Kto nie pomaga, może liczyć na wytarzanie w smole, a to nie działa dobrze ani na złociste włosy, ani nawet na samopoczucie. Tyle tylko, że rosły mężczyzna z powodzeniem mógłby sam wleźć na jabłoń, zamiast zaczepiać pannę, której się spieszy.
– A co wy tu właściwie robicie, panie?
– Mieszkam tu niedaleko. Kurki mam, czasem i Pani Zimie jajka zaniosę.
– Aha… a dobrze znacie Panią Zimę?
– Dobrze, niedobrze, kto to wie.
– A po tęczy chodzić umiecie?
Mężczyzna uśmiecha się lekko.
– Nigdy nie próbowałem, takim jak ja tylko po ziemi stąpać dane. Ale coś mi się widzi, że ty znasz Panią Zimę niezgorzej. Może będę mógł ci pomóc. Tylko że, widzisz, pioruńsko mi w gardle zaschło.
– Jabłuszko ugasi pragnienie?
– Ugasi, ugasi…
Malina trzęsie jabłonią. Nie dzieje się nic. Mężczyzna już nawet nie próbuje ukryć kpiącego grymasu. Chcąc nie chcąc, dziewczyna wdrapuje się na drzewo. Nawet jej się to podoba, przypomina sobie, jak we wsi chodziła trząść jabłka. Tylko ona z dziewuch się nie bała. Razem z chudym Wojtkiem wspinali się wysoko. Zwinny był i skory do żartów, mieli się ku sobie. Aż napatoczył się książę i popsuł całą zabawę.
– Panie spragniony! Jesteście tam?
Pierwsze owoce lecą na dół i spadają w trawę, a pośród nich kłębek, który samowolnie wyskoczył z kieszeni Malinowej spódnicy.
– Jestem, jestem! Już wystarczy tych jabłek! I Jan mi mów!
– No, to co mi opowiecie o Pani Zimie?
– Potężna jest. Łatwo popaść u niej w niełaskę, a wtedy nie ma zmiłuj. Jak coś człowiek zrobi, co Pani nie w smak, to srogo będzie żałował, choćby i z dobrego serca działał. Musisz mieć się na baczności.
– Eee… tyle to sama wiedziałam. Teraz szukam kogoś, kto by pomógł po tęczy się przeprawić. Po drugiej stronie może czeka ktoś… – Malina gryzie się w język, niepewna, czy wolno jej rozpowiadać o bądź co bądź nieswoich sprawach. – Ciekawam, co mogę znaleźć po drugiej stronie.
Mężczyzna, jakby tylko na to czekał, sięga po kulę wełny.
– O drugiej stronie tęczy nic ci nie opowiem – zaczyna. – Ale słyszałem nieraz, jak się tam można dostać.
I już siedzą razem. Tłumaczy dziewczynie, jak wiązać wełniane supły, a zielono-żółty kłębek topnieje w oczach, zamieniając się w siatkę o dużych okach.
–… tę sieć musisz zahaczyć o sam koniuszek księżyca, kiedy tylko pojawi się na niebie. Zawiąż dobrze. Ułożysz się potem wygodnie, a dobry księżyc poniesie cię w górę. Tam szukaj.
Malina żegna się z szarym mężczyzną. Szybko wdrapuje się po kolejnych gałęziach, znika między liśćmi, nie widzi, jak tamten przybiera postać niewielkiego pająka i rusza przez trawy do domu Pani Zimy. Spełnił swoje zadanie, odzyska na dobre ludzki kształt, bo pani nie rzuca słów na wiatr.
*
Pani Zima patrzy przez okno. Blade księżycowe światło pada na jej twarz i maluje kwadraty na podłodze. W sypialni Pani Zimy jest duszno. Staruszka niechętnie wstaje z łóżka. Od kiedy Malina wyruszyła, nie ma jej kto podać szklanki wody. Sama musi przejść przez ogromny dom, zasnuty wspomnieniami. Na kuchennym stole siedzi pająk. Nie ucieka przed Panią Zimą, przeciwnie, podchodzi do niej.
– Nie, nie, mój drogi – mówi ona. – Poczekajmy. Na co ci być człowiekiem, jeśli twoja ukochana musi się jeszcze męczyć? A może już ci na niej nie zależy?
W głosie Pani Zimy pobrzmiewa gorycz i groźba.
Pająk błyskawicznie spuszcza się po nitce ze stołu i znika w jakimś ciemnym kącie.
*
Malina jest zdziwiona. Nie spodziewała się, że tak łatwo o przejażdżkę po niebie. Wystarczyło poczekać na czubku jabłoni, zarzucić sieć i lekko szarpnąć, a księżyc usłużnie się zniżył. Malina siedzi sobie jak królowa, otoczona przez miękki głęboki granat, rozświetlony tu i ówdzie gwiazdami złotymi jak jej włosy. Cichutko mruczy piosenkę z dzieciństwa. Nagle melodię podejmuje drugi kobiecy głos i dziewczyna zdaje sobie sprawę, że na złotym rogalu, który wyniósł ją tak wysoko, rozpiera się jakaś postać. Drobna, w ciemnej sukience, nie sprawia wrażenia osoby, która codziennie porywałaby się na takie wyprawy, a jednak jest tu i rozbawiona przygląda się Malinie.
– Witaj.
– Witaj… nie znam twojego imienia. Ja jestem Malina.
– Możesz mi mówić Maja. Dotrzymuję towarzystwa księżycowi, kiedy nie jest w pełni.
– Dlaczego tylko wtedy? – wymyka się Malinie.
Maja uśmiecha się, przekrzywiając głowę jak ptak.
– Kiedy jest w pełni, nie potrzebuje nikogo do szczęścia. W innych chwilach czegoś mu brakuje, prawda, miesiączku?
Kobieta poklepuje pieszczotliwie twardą księżycową skałę. Malina bawi się warkoczem i próbuje zebrać myśli.
– Zobaczyłam, jak stoisz na jabłonce z rybacką siecią i postanowiłam ci pomóc. Rzadko zdarza się, żeby ktoś wybierał się w takie podróże – dodaje Maja, widząc zakłopotanie na twarzy swojej towarzyszki.
– Dziękuję. Wiesz przypadkiem, jak mogę znaleźć tęczę? Chciałabym się po niej przespacerować. Zobaczyć, co tam jest.
– Nigdy nie próbowałam. Różne krążą opowieści. Mówią, że stamtąd nie ma powrotu.
– Nawet jeśli tak jest, to ja i tak nie mam dokąd wracać – mówi Malina. – Długa historia. Więc co z tą tęczą?
– Wiesz co, Malino? Ja bardzo lubię długie historie. Opowiedz mi jakąś, zaczaruj mnie tak, żebym zapomniała o księżycu i o tym, że tak naprawdę jesteśmy już bardzo, bardzo starzy. Nie lubię być stara. Opowiedz, proszę…
Maja bębni piętami o księżycowe skały. Nie przypomina już dorosłej kobiety, ale małą niecierpliwą dziewczynkę.
– Nie potrafię opowiadać. Bo o czym tu gadać? Lepiej rozejrzyjmy się za tą tęczą.
– Opowiedz…
I Malina, otulona granatowym płaszczem nieba, ulega prośbie. Nie wiedzieć kiedy, słowa same zaczynają z niej wypływać, a dziewczyna odnajduje w tym wielką przyjemność.
*
Pani Zima nie musi słuchać historii Maliny. Każde słowo, które płynnie wiąże się z poprzednimi i daje się złapać kolejnym, jest dobre, przybliża do celu. Staruszka powoli kładzie się do łóżka. Przykrywa głowę kołdrą, jakby chciała odgrodzić się od zalewających ją wrażeń. Bezpieczna w ukryciu, zwija się w kłębek i słucha bicia swojego serca. Kiedy zasypia, śni jej się wszechogarniająca, bezpieczna ciemność. To dobry sen dla tych, co nie mają już sił.
*
Im więcej Malina opowiada, tym szerzej uśmiecha się Maja. W jej oczach migoczą wesołe iskierki. Kiedy w słowach złotowłosej rodzinna wieś zaczyna przeplatać się z marzeniami i tęsknotami, ogniki zmieniają kolor. Wreszcie opowieść dobiega końca. Iskierki przeskakują na niebo i układają się w szeroki, barwny łuk sięgający stóp opowiadającej.
– Powodzenia.
I oto Malina rusza pod górę, po chropowatej powierzchni tęczy, a za jej plecami księżyc i Maja znikają niespiesznie po drugiej stronie nieba. Chwilę później kawka odbija się od skały i rozkłada skrzydła. Wreszcie może wracać. W końcu się udało – pojawiła się dziewczyna, która potrafi snuć historie jak sama Pani. A że przyszło to tak łatwo? Że może Pani Zima pomogła trochę opowieściom Maliny, jak to ona potrafi? Służącej nic do tego. Byle wrócić do domu, do Jana. I do Pani. Rozprostować nogi, przeciągnąć się, nacieszyć odzyskanym ciałem. Kawka leci, nie wypatrując po drodze niczego.
*
Idzie Malina po tęczy, pod nogi nie patrzy, a trzyma się samego środka, tam gdzie żółć łączy się z zielenią. Ramiona rozłożyła na boki. Żeby dodać sobie otuchy, zaczyna nucić piosenkę o wędrowaniu bez końca, ale jak na złość akurat trzeba się zatrzymać, bo cienkiemu głosikowi Maliny zaczyna wtórować głos męski, niski i jakby skądś znany. Skąd dobiega? Zdaje się, że znikąd.
– Hop, hop! Gdzie jesteś?
Zamiast się pokazać, ciągnie melodię sam. Co gorsza, wyśpiewuje kolejne zwrotki, których nigdy dotąd nie było w tej piosence. Zamienia nieznane drogi na bliskie pola i lasy, opiewa domy i pasące się owce, zdaje się, że zaraz wyśpiewa hymn na cześć każdej dachówki i cegły. Dziewczyna potrząsa głową. Po raz pierwszy się zdarza, że obce słowa wplatają się w jej opowieść i Malina niechętnie zauważa, że takie współbrzmienie ma swoje zalety. Zaraz zresztą przywołuje się do porządku.
– A to siedź sobie schowany, co mi tam! Tylko że ja kogoś szukam, może byś pomógł, jak nie masz nic lepszego do roboty.
Piosenka się urywa.
– Kogo szukasz?
– Tego, kto rozpiął tęczę na niebie – odpowiada Malina. – Może go spotkałeś? A może…
Czuje się niepewnie, bo nie wie nic o tym, którego szuka. Pani Zima zapewniła ją, że kiedy go zobaczy, pozna na pewno. Chciałaby spojrzeć na swojego rozmówcę.
– Może to ja, może nie ja. Może spotkałem, może nie spotkałem. A o co chodzi?
– Sprawę mam. Zaproszenie. Znasz go?
– Może. Kto zaprasza?
Malina kraśnieje ze złości. Czuje nagle, jak bardzo zmęczyła ją podróż przez nieznane. Zarzucona na ramiona sieć zaczyna jej niemiłosiernie ciążyć, a puchate niebo wydaje się duszne i przykurzone. W dodatku niewidzialny chce się bawić w jakieś zagadki.
– Znasz go czy nie? Nie mam czasu gadać po próżnicy.
– Malina… – śmieje się głos. – w gorącej wodzie kąpana.
Na samym brzeżku tęczy pojawiają się patykowate nogi, a w ślad za nimi cała postać. Wojtek patrzy z uśmiechem na zaskoczoną dziewczynę. Niebawem nadejdzie chwila, w której będzie jej musiał wszystko opowiedzieć, o mówiącej kawce i jej obietnicy, że skok do studni przyniesie mu szczęście i utraconą dziewczynę. Ale teraz Wojtek i Malina całują się na tęczy.
*
Jan i Maja całują się pod czereśnią. Cieszą się dotykiem, cieszą się, że czują swoją bliskość, i wydaje im się, że nigdy się nie nacieszą. Jeszcze chwilę temu stali przy łożu Pani Zimy czekając tak długo, aż staruszka przemówiła.
– Malina doszła na tęczę, mówicie? – mruknęła, jakby nie wiedziała. – Sieć uplotła, historię uwolniła… no, dobrze. Spełniliście swoje zadanie. I Wojtek się zgodził na przeprowadzkę.
– Z chęcią poszedł – uśmiechnęła się Maja. – Świata nie widział za tą małą, a ona tak nagle zniknęła.
– To dobrze, że nie widział. Będzie o nią dbał.
– A my? – spytał nagle Jan. – Mamy już swoje lata. Odpoczynek by nam się przydał.
Pani Zima przymknęła oczy. Ledwo dostrzegalnie skinęła głową.
– Teraz możecie odejść. Chcę zostać sama.
Spełnili jej życzenie, przeszli pod drzewo, stoją. Planują, dokąd pójść. Czy odchodzić. Może zostać. Wszystkie drogi są otwarte, mają czas. Maja widziała za wzgórzem las, pod lasem można by zamieszkać. Nie widzą, jak w sypialni kobieta wzdycha z ulgą i powoli rozpływa się w powietrzu. Nie trzeba rozpoczynać nowej historii, wystarczy oddać własną w cudze ręce.
*
– Ale pamiętaj, czasami będę chodziła na jabłoń i jeździć na księżycu – zastrzega Malina.
Droga powrotna wcale im się nie dłuży, chociaż zapadł już zmrok. Zresztą w oddali widać już dom Pani Zimy, a kuchenne okno jest jasne. Ostatni odcinek pokonują biegiem, trzymając się za ręce. Malina popycha drzwi, wpada do kuchni.
– Jesteśmy!
Ale odpowiada jej tylko cisza. Na stole pyszni się bochenek chleba i dwie szklanki mleka, a obok nich napisany pajęczym pismem list. Niewyraźne litery łączą się w jeden długi ciąg i dopiero po chwili Malinie udaje się odcyfrować treść.
Zajmujcie się domem tak, jakby należał do Was. W pewnym sensie już tak jest. Zastąp mnie godnie. Jan i Maja poszli w swoją stronę. Obejdziecie się bez pomocy albo najmiecie kogoś, kto Wam przypadnie do gustu. Reszta przyjdzie z czasem.
Zima
PS. Wytrzepiesz pierzynę przed snem?
Wojtek wodzi spojrzeniem po kamiennej kuchni. Tutaj będą mieszkali, tu będzie się uczył, jak przynosić ludziom to, co dobre. Tak mówiła kobieta-kawka. Malina będzie potężniejsza, ale więcej spocznie na jej barkach. Pogoda, niepogoda, upływ czasu… uśmiecha się do siebie i całuje dziewczynę w kark. Maja ostrzegała, że muszą dbać o siebie nawzajem, jeśli chcą, żeby im się udało. Wojtek nie ma wątpliwości.
*
– Sama nie wiem. Nie wiem. Teraz mam tu siedzieć i pilnować ludzkich historii, zamiast żyć – mruczy do siebie Malina. – Niby mogę zawsze wyskoczyć na księżyc. Albo zobaczyć, co tam w dole. Niby tak. Sama nie wiem. Jak się zestarzeję, to będą mówić, że jestem Panią Zimą? Hm. Nie wiem. Nie wiem.
Ale całe to mówienie nie znaczy za wiele w obliczu tego, jak zaciekle Malina trzepie pierzynę. Podjęła już decyzję – zostanie. Zawsze jeszcze będzie mogła odejść, a układanie losów i wyciąganie zagubionych dziewcząt ze studni pociąga ją bardziej, niż jest skłonna przyznać.
*
Ogromne białe płatki spływają bezszelestnie na ziemię. Śnieg pada całą noc.