- Opowiadanie: Ghlas cailin - "Czarny Kryształ" vel "Czarowne Grajdełko", czyli mój dzień nie jak co dzień

"Czarny Kryształ" vel "Czarowne Grajdełko", czyli mój dzień nie jak co dzień

Po­dej­ście numer dwa: tym razem nie po­etyc­ki szor­cik, a opo­wia­da­nie jak się pa­trzy po trzy­krot­nej ko­rek­cie. :)

(Mam na­dzie­ję, że w miarę po­praw­ne, po­mi­mo tego, że kon­struk­cja nie­któ­rych zdań może komuś za­zgrzy­tać jak pia­sek w zę­bach.)

 

Za­sta­na­wia­łam się, czy dodać tag “pa­ro­dia”, ale uzna­łam, że le­piej zo­sta­wić, jak jest. A garst­ka od­nie­sień niech na­da­je sma­czek.

 

Zatem, bon ap­pe­tit.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Werwena, Nevaz

Oceny

"Czarny Kryształ" vel "Czarowne Grajdełko", czyli mój dzień nie jak co dzień

Gdy moje po­iry­to­wa­nie osią­gnę­ło apo­geum, za­maj­ta­łem wście­kle bo­sy­mi szpy­ra­mi. Wzbu­rzo­na gwał­tow­nym ru­chem woda nie od­pę­dzi­ła na­tręt­ne­go ko­ma­ra, za to sku­tecz­nie wy­pło­szy­ła każdą rybę za­in­te­re­so­wa­ną larwą na ha­czy­ku. Po­ten­cjal­na ko­la­cja po­szła, lub ra­czej od­pły­nę­ła się kiwać. Po­dob­nie jak su­chość spodni.

 

– Cho­li­pa, schnąć będą go­dzi­nę – wy­bur­cza­łem, ener­gicz­nie trąc bąble po uką­sze­niach.

 

– Na mą brodę! – za­krzyk­nął Pier­wio­snek, nie od­no­sząc się by­naj­mniej do stanu mej odzie­ży lub po­gry­zio­nej skóry. Spoj­rza­łem na niego z ukosa i po­my­śla­łem, że brą­zo­wa­wej szcze­ci­nie po­kry­wa­ją­cej dolną część jego twa­rzy da­le­ko było jesz­cze do dum­ne­go mie­nia brody. Nie wy­ra­zi­łem po­glą­du na głos; szcze­rze wąt­pi­łem, by mój to­wa­rzysz re­je­stro­wał teraz ze­wnętrz­ne bodź­ce inne od tych, któ­rych źró­dłem było trzy­ma­ne przez niego cacko.

 

Pier­wio­snek był tru­ba­du­rem. Wedle krą­żą­cych słu­chów tru­ba­du­rem o pie­kiel­nym ta­len­cie i nie mniej wy­jąt­ko­wej re­no­mie. O zdol­no­ści, którą mia­łem oka­zję za­ob­ser­wo­wać oso­bi­ście, mó­wi­ło się znacz­nie mniej: miał bo­wiem ów bard nie­prze­cięt­ny dar do wy­pro­wa­dza­nia ludzi z rów­no­wa­gi.

 

– Ooo nie­bio­sa – stęk­nął, gdy z gło­śni­ka po­pły­nę­ły dźwię­ki gi­ta­ry ba­so­wej. Fi­ku­śny ka­pe­lusz z ba­żan­cim pió­rem aż zsu­nął mu się z czoła. – Niech no po­ka­żę to Ge­rar­do­wi…

 

– Ni­ko­mu nie bę­dziesz ni­cze­go po­ka­zy­wał. A poza tym, ki Ge­rard?

 

Nie słu­chał. A jakże.

 

Skąd gło­śnik, spy­ta­cie, jaka gi­ta­ra ba­so­wa? Spo­dzie­wa­li­ście się ko­lej­nej hi­sto­ryj­ki osa­dzo­nej w śre­dnio­wiecz­nych kli­ma­tach? I słusz­nie, bo je­dy­nym nie­pa­su­ją­cym ele­men­tem tej iście epic­kiej ukła­dan­ki je­stem ja i mój smart­fon.

 

Nie przed­sta­wi­łem się? Wy­bacz­cie nie­takt. Ka­miń­ski Grze­gorz. Adres, jeśli ktoś cie­kaw, Fre­dry osiem­na­ście, Po­znań. Tam wła­śnie, w ze­wsząd ory­pa­nej, wie­ko­wej ka­mie­ni­cy wio­dłem sobie względ­nie spo­koj­ny żywot stu­den­ta. Pew­ne­go wie­czo­ra, dzień jak co dzień, wsia­dłem do tram­wa­ju linii szes­na­ście, w za­mia­rze mając wy­siad­kę po pię­ciu przy­stan­kach. We­hi­kuł zgrzy­tał, ja czy­ta­łem, su­nę­li­śmy przez ulice mia­sta. Dzień jak co dzień prze­stał być "jak co dzień", gdy sły­sząc, że tram­waj się za­trzy­mu­je, pod­nio­słem wzrok znad lek­tu­ry. I, chcąc czy nie chcąc, wy­sia­dłem – pla­no­wo na pią­tym przy­stan­ku.

 

Przy­stan­kiem owym, ku mo­je­mu, lekko mó­wiąc, nie­do­wie­rza­niu, było serce so­sno­we­go lasu. Wolę nie wy­obra­żać sobie dur­no­ty mojej miny, kiedy na trzę­są­cych się no­gach opusz­cza­łem ma­gicz­ny śro­dek ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej po­śród me­lo­dyj­ne­go szumu drzew i pięk­ne­go trelu sło­wi­ków. Tu­dzież in­ne­go dro­biu.

Bez obaw, oszczę­dzę wam szcze­gó­ło­wych re­la­cji o tym, jak nie­szczę­sny mło­dzian po paru go­dzi­nach sa­mot­nej włó­czę­gi po lesie – jak się oka­za­ło, pa­sa­że­ro­wie szes­nast­ki wraz z ma­szy­ni­stą w nie­wy­ja­śnio­ny spo­sób znik­nę­li – do­tarł w końcu do ludz­kiej osady. Po­mi­nę też bo­ga­ty opis prze­żyć we­wnętrz­nych mło­dzia­na, gdy do­tar­ło do niego, iż zna­lazł się w wio­sce rodem z sien­kie­wi­czo­wych “Krzy­ża­ków", a czas zdaje się prze­mie­rzać ak­tu­al­nie epokę śre­dnio­wie­cza.

 

Wła­śnie tam, po dłu­gim cza­sie tu­łacz­ki wśród drew­nia­nych chat i nie­przy­chyl­nych spoj­rzeń wie­śnia­ków, po­zna­łem Pier­wiosn­ka. Oko­licz­no­ści spo­tka­nia ludzi z dwóch róż­nych świa­tów po­win­ny być świet­nym ma­te­ria­łem na po­emat, nie są­dzi­cie? Otóż w na­szym przy­pad­ku nie były. Chyba, że po­emat miał­by opie­wać jed­no­czą­cą moc wspól­ne­go lą­do­wa­nia na ob­szcza­nym przez psy bruku, po uprzed­nim otrzy­ma­niu so­wi­te­go kopa w dupę.

 

Róż­ni­ca mię­dzy nami opie­ra­ła się na tym, że Pier­wio­snek, lu­bież­nik jeden, wy­le­ciał z karcz­my za pod­szczy­py­wa­nie tył­ków uro­czych kel­ne­rek, ja zaś nie za­wi­ni­łem ni­czym. Wy­star­czy­ło, że z obłę­dem w oczach wto­czy­łem się do obe­rży ubra­ny w prze­tar­te dżin­sy i ko­szul­kę Iron Ma­iden. Nie po­my­śla­łem wtedy, że miej­sco­wi mogą uznać mnie za wcie­le­nie de­mo­na spo­wi­te w dia­bel­skie szaty. Praw­dę mó­wiąc, mało wtedy my­śla­łem.

 

~~~

 

Po­le­że­li­śmy chwi­lę, Pier­wio­snek – wijąc się, zło­rze­cząc karcz­ma­rzo­wi i prze­kli­na­jąc go aż do dzie­sią­te­go po­ko­le­nia, ja – po­grą­żo­ny w mil­cze­niu i czar­nej roz­pa­czy.

 

Jak po każ­dym upad­ku na­le­ża­ło jed­nak otrze­pać się i wstać. Choć­by był to upa­dek ze szczy­tu osi czasu aż do wieku, na oko, czter­na­ste­go. Tak więc otrze­pa­łem się i wsta­łem.

 

Pier­wio­snek zo­stał moim to­wa­rzy­szem, a przy oka­zji oso­bi­stym prze­wod­ni­kiem. Jako tru­ba­dur był we wio­sce prze­jaz­dem, nie miał więc tu zna­jo­mych, a tym bar­dziej przy­ja­ciół. Można po­wie­dzieć, że zaraz po wy­ko­pa­niu z karcz­my była to druga rzecz, która nas łą­czy­ła. Trze­cią, jak wnet się oka­za­ło, był brak pie­nię­dzy. Och, prze­pra­szam, w kie­sze­ni mia­łem dwa złote – kiedy spró­bo­wa­li­śmy za­pła­cić nimi za kloc czer­stwe­go chle­ba, pie­karz ob­śmiał się zdro­wo, na­zwał pol­ską wa­lu­tę śmiesz­ny­mi krąż­ka­mi z pta­szy­dłem na re­wer­sie i na­ka­zał się wy­no­sić. Jak to mówią? Wyżej wała nie pod­sko­czysz.

 

W na­dziei na po­si­le­nie się choć­by pie­czo­nym pstrą­giem za­wę­dro­wa­li­śmy nad leśny potok, zgrab­nie wi­ją­cy się czy­stą wstąż­ką po­śród dębów i igla­ków. Pier­wio­snek pro­wa­dził. Jako że nie na­le­żał do osob­ni­ków po­wścią­gli­wych w mowie, od po­cząt­ku do końca tego dłu­gie­go spa­ce­ru gęsto szpi­lo­wał mnie py­ta­nia­mi. Ale któż­by uwie­rzył w od­po­wie­dzi, choć­by i miał duszę oraz wy­obraź­nię ar­ty­sty…

 

I tak wła­śnie, po­mi­mo usil­nych i cier­pli­wych (do czasu) za­prze­czeń, zo­sta­łem Gre­ho­zem z Fre­dre­nii.

 

– Gre­ho­zie…

 

– Grze­go­rzu – wy­mam­ro­ta­łem z przy­zwy­cza­je­nia, bo tra­ci­łem już na­dzie­ję, że unik­nę przy­mu­so­wej zmia­ny imie­nia.

 

– …Przy­znaj się – bard od­le­pił wzrok od ekra­nu mo­je­go LG Spi­rit – że je­steś ma­giem.

 

– Za­rę­czam, że nie. – Za­rzu­ci­łem pro­wi­zo­rycz­ną wędkę z kija i sznur­ka nieco dalej od brze­gu.

 

– Nie kręć! – Pier­wio­snek wy­raź­nie się obu­rzył, lecz chwi­lę potem jego ton spo­kor­niał, jakby bał się, że rzucę na niego urok. – Tylko cza­row­nik mógł­by trzy­mać w za­na­drzu tak po­tęż­ny ar­te­fakt.

 

– Gdyby był to po­tęż­ny ar­te­fakt, my­ślisz, że po­zwo­lił­bym tobie się nim bawić?

 

Do moich uszu do­tarł tylko prze­ra­żo­ny krzyk; naj­wy­raź­niej play­li­sta od­two­rzo­na na nie­ustę­pli­we proś­by Pier­wiosn­ka – który go­rą­co za­pra­gnął wy­słu­chać mu­zy­ki z ta­jem­ni­cze­go pro­sto­kąt­ne­go krysz­ta­łu – do­tar­ła do me­ta­lo­wych ka­wał­ków. Wes­tchną­łem. Za­tknąw­szy wędkę za ko­rzeń pod­sze­dłem do po­ra­żo­ne­go grozą tru­ba­du­ra.

 

– Ki czort? Pie­kiel­ne dźwię­ki… – bąkał, gdy pod­no­si­łem upusz­czo­ny prze­zeń te­le­fon. Mimo woli przy­po­mnia­łem sobie mego wu­ja-za­kon­ni­ka, ma­ją­ce­go po­dob­ne zda­nie na temat moich mu­zycz­nych gu­stów.

 

Pier­wio­snek uspo­ko­ił się, gdy włą­czy­łem utwór z cel­tyc­kie­go re­per­tu­aru, któ­rym także nie gar­dzi­łem. Od­sze­dłem z po­wro­tem do brze­gu, po­zo­sta­wia­jąc barda wsłu­cha­ne­go w nowe, pięk­ne me­lo­die z za­mglo­ny­mi za­chwy­tem i wzru­sze­niem oczy­ma.

 

~~~

 

Trze­ba przy­znać, że i ja zdo­ła­łem wy­wie­dzieć się tego i owego od Pier­wiosn­ka. Zwa­żyw­szy na jego ga­dul­stwo nie było to za­da­nie trud­ne.

 

Wie­dzia­łem już, na przy­kład, że nie znaj­du­ję się w moim uni­wer­sum. Magia? Smoki? Po­two­ry, za­mczy­ska, cza­ro­dzie­je?

 

Mój to­wa­rzysz tru­ba­dur opo­wia­dał o nich w spo­sób zu­peł­nie na­tu­ral­ny, w jaki opo­wia­da się o re­aliach ota­cza­ją­ce­go świa­ta.

 

To nie był mój świat. Ani współ­cze­sny, ani sprzed wie­ków. Czy­ta­li­ście kie­dyś może po­wie­ści o po­dró­żach w cza­sie i prze­strze­ni? Jasne, że czy­ta­li­ście. Każdy czy­tał.

 

A kto uwie­rzył?

 

Nikt?

 

Któż by się w ogóle za­sta­na­wiał nad praw­dzi­wo­ścią fan­ta­sty­ki? Gdyby spoj­rzeć nań z po­lo­ni­stycz­ne­go punk­tu wi­dze­nia, to prze­cież oksy­mo­ron.

 

Po­mi­mo tego, wierz­cie mi, za­czą­łem się za­sta­na­wiać cał­kiem po­waż­nie. Bo ja, w prze­ci­wień­stwie do was, w fan­ta­sty­ce zna­la­złem się duszą i cia­łem.

 

– …ale po tym, jak ostat­nio ple­mię Wróży cho­le­ra zdzie­siąt­ko­wa­ła, z żywej flory mało kto czer­pie Moc. Wolą ryć pod zie­mią, tam, jak mi Ge­rard mówił, linie ener­ge­tycz­ne bie­gną. Teraz to co splu­niesz kra­te­ry i japy w grun­cie. Eech, te czasy nie­od­na­wial­nych źró­deł… Ale, psia­mać, co ja się tam na tym znam… Gre­hoz, słu­chasz ty mnie?

 

– Ja? – otrzą­sną­łem się z sen­ne­go za­my­śle­nia.

 

Może i do­me­ną Pier­wiosn­ka były bal­la­dy, lecz nie­za­prze­czal­nie mógł­by stać się mi­strzem w kom­po­no­wa­niu ko­ły­sa­nek. Ba, nie mu­siał­by nawet ukła­dać do nich me­lo­dii.

 

– Oczy­wi­ście, że słu­cham. My­śla­łem tylko nad tym, co mó­wi­łeś wcze­śniej… Te Kar­ło­le, El­fi­ki i Gnumy… I cała resz­ta…

 

– We Fre­dre­nii ta­kich nie ma – stwier­dził, nie za­py­tał, i uśmiech­nął się pod nosem. – Dziw­ne to twoje kró­le­stwo.

 

Z ust mi to wyjął.

 

– Ale magię zna­cie – po­trzą­snął lekko smart­fo­nem, któ­re­go ni proś­bą, ni groź­bą nie mo­głem od­zy­skać. Cóż, jak­kol­wiek by nie było, w tym miej­scu nie było z niego wiel­kie­go użyt­ku. – Inną bo inną, ale magię.

 

– Jaką znowu magię – żach­ną­łem się. – Ja nawet nie wiem, co za cud spra­wił, że się tu zna­la­złem.

 

– Gre­hoz, nie jojcz. Jutro gram na we­se­lu, po to tu do wsi za­je­cha­łem. Po­śpie­wam, za­ro­bię, a jak nocka na­sta­nie to smut­ki w mio­dzie uto­pi­my. Lep­szą karcz­mę znam niż me­li­na tego skur­czy­by­ka, niech go dżuma… – splu­nął przez ramię. – A w ogóle to co baj­du­rzysz, że magii nie zna­cie, skoro nawet zwy­kły śmier­tel­nik taki jak ja wy­czu­wa wi­bra­cje ener­gii…

 

Byłem pe­wien, że źró­dłem tych cu­dow­nych "wi­bra­cji ener­gii" był przy­cisk kon­tro­li gło­śno­ści, wciąż nie­świa­do­mie przy­du­sza­ny przez pier­wiosn­ko­wą dłoń. Nie po­le­mi­zo­wa­łem jed­nak.

 

– U nas magia to tech­ni­ka – po­wie­dzia­łem. – Masz ją na każ­dym kroku i na wy­cią­gnię­cie ręki. Ale kto wie, może i na swój spo­sób to nasza magia… Tylko nam już spo­wsze­dnia­ła…

 

W mą­dro­ścio­we roz­wa­ża­nia wpa­da­łem w dwóch sy­tu­acjach: gdy przy­tła­czał mnie cię­żar edu­ka­cji lub wtedy, gdy po opróż­nie­niu trzech pu­szek piwa znaj­do­wa­łem się w sta­nie pod­chmie­le­nia. Skoro w tym wy­pad­ku nie było to uza­sad­nio­ne żadną z po­wyż­szych moż­li­wo­ści, znak, że źle ze mną.

 

Ale mogło być go­rzej, Grze­chu – rze­kłem do sie­bie w my­ślach, trąc po­wie­ki. – Mo­głeś tra­fić do cu­kier­ko­we­go świa­ta ja­poń­skich kre­skó­wek.

 

Nie zło­wi­li­śmy nic. Na­stęp­ne­go dnia gło­dów­kę wy­na­gro­dzi­li­śmy sobie z nad­wyż­ką, gdy zo­sta­łem prze­bra­ny i dys­kret­nie prze­my­co­ny na ucztę we­sel­ną. Ja­dłem, wta­pia­łem się w tłum i słu­cha­łem, jak Pier­wio­snek robi istną fu­ro­rę po­śród roz­en­tu­zja­zmo­wa­ne­go jego no­wy­mi kom­po­zy­cja­mi pleb­su.

 

I przy­znam, że in­stru­men­tal­na wer­sja ka­wał­ków Green Day'a wy­gry­wa­nych na lutni pal­ca­mi wpraw­ne­go ar­ty­sty brzmia­ła na­praw­dę do­brze.

 

~~~

 

Sie­dzia­łem w naj­wyż­szej kom­na­cie w naj­wyż­szej wieży ni­czym żywa pa­ro­dia kró­lew­ny Fiony. I po­dej­rze­wam, że nawet zie­lo­na ogrzy­ca w su­kien­ce nie mogła pre­zen­to­wać się go­rzej niż ja w przy­dłu­gim prze­ście­ra­dle, które tu­tej­si zwy­kli dum­nie zwać szatą mę­dr­ca.

 

Tak. Zo­sta­łem mę­dr­cem.

 

Prze­by­wa­łem w fan­ta­stycz­nej kra­inie Cze­cze­cze­nii od nie­mal dwóch mie­się­cy. Pierw­szy z nich był istną sie­lan­ką, czego z wła­snej woli nie po­wie­dział­bym w owym cza­sie. Cóż. Teraz spra­wy przy­bie­ra­ły inny obrót. Teraz tę­sk­ni­łem do włó­czę­gi z Pier­wiosn­kiem, do no­co­wa­nia na sia­nie, do mu­zy­ki lutni i fle­tów, do śmiesz­nych prze­kleństw, a zwłasz­cza do kilku ślicz­no­tek, które mia­łem szan­sę bli­żej po­znać w tam­tym okre­sie. Cho­le­ra, tę­sk­ni­łem nawet do nie­przy­pra­wio­ne­go, po­zba­wio­ne­go smaku żar­cia i prze­dziw­nych na­po­ty­ka­nych stwo­rzeń, o któ­rych nigdy nie było mi wia­do­mo, czy dadzą się po­gła­skać, czy ze­chcą od­gryźć łydkę.

 

Wraz z koń­cem mie­sią­ca na­de­szły bu­rzo­we chmu­ry. I do­słow­nie, i me­ta­fo­rycz­nie. Roz­po­czął się sezon na­wał­nic – pa­mię­tam do­kład­nie, jak pew­ne­go ulew­ne­go wie­czo­ra do za­jaz­du, w któ­rym go­ści­łem z Pier­wiosn­kiem, wpa­ro­wa­li uzbro­je­ni po uszy na­jem­ni­cy. Bra­ko­wa­ło tylko zło­wiesz­cze­go grzmo­tu w tle, gdy trza­snę­li drzwia­mi, nie­mal wy­ry­wa­jąc je z za­wia­sów, i sta­nę­li w progu go­spo­dy. Przy­by­li po mnie. A wszyst­ko przez te­le­fon.

 

Jak się oka­za­ło, ścia­ny miały uszy. Wieść o "dzi­wacz­nej, gra­ją­cej ma­szyn­ce", któ­rej byłem po­sia­da­czem, ro­ze­szła się jak krąg po wo­dzie, po­mi­mo tego, że o smart­fo­nie nie wspo­mi­na­łem ni­ko­mu i skwa­pli­wie pil­no­wa­łem sznu­ro­wa­nia ust Pier­wiosn­ka. Gdyby gil­dia Magów do­wie­dzia­ła się o nowym, nie­zna­nym ar­te­fak­cie, który za ta­jem­ni­czą spra­wą po­ja­wił się w Cze­cze­cze­nii, nam obu nie wy­szło­by to na dobre. Naj­wy­raź­niej mil­cze­nie nie wy­star­czy­ło, by obawy się nie speł­ni­ły. Tam­tej nocy na­jem­ni zbroj­ni skuli i za­pa­ko­wa­li do wozu mo­je­go naj­ser­decz­niej­sze­go druha barda. Wię­cej o Pier­wiosn­ku nie sły­sza­łem. Ubo­le­wa­łem nad tym długo – mia­łem na to czas. Mnie bo­wiem na­jem­ni­cy za­wieź­li da­le­ko w góry, pro­sto do sie­dzib cze­cze­czeń­skich magów. Spo­śród ze­spo­łu wy­so­kich pod chmu­ry, mo­nu­men­tal­nych ni­czym se­kwo­je wież, Ma­go­wie wy­bra­li naj­bar­dziej strze­li­stą, by osa­dzić w niej Bogu ducha win­ne­go stu­den­ta.

 

Fakt, że nie zo­sta­łem prze­słu­cha­ny, tor­tu­ro­wa­ny i za­bi­ty, lub choć­by spa­lo­ny na sto­sie za sam na­druk na ukry­tej w ba­ga­żu ko­szul­ce (nie omiesz­ka­no prze­szu­kać moich rze­czy w za­jeź­dzie), za­wdzię­cza­łem tylko temu, że nikt prócz mnie nie był w sta­nie ob­słu­żyć smart­fo­na. Mia­no­wa­li mnie zatem Gre­ho­zem, Po­wier­ni­kiem Czar­ne­go Krysz­ta­łu – ta, śmiej­cie się, śmiej­cie – a Rada magów po­sta­no­wi­ła nawet po­wo­łać Krysz­ta­ło­wych Ka­pła­nów, ma­ją­cych sta­no­wić moją świtę.

 

Świta oczy­wi­ście ko­rzy­ła się i ca­ło­wa­ła stopy, lecz w spra­wach wagi wyż­szej niż do­star­cze­nie obia­du sto­so­wa­ła się wy­łącz­nie do roz­ka­zów Gil­dii. Zaś całą moją wol­no­ścią, wol­no­ścią mę­dr­ca i Po­wier­ni­ka, była swo­bo­da spa­ce­ru po kom­na­cie. Żyłem pod klo­szem, kar­mio­ny nek­ta­rem i am­bro­zją, w pięk­nej, zło­tej klat­ce wy­mosz­czo­nej je­dwab­ny­mi po­dusz­ka­mi.

 

Tak. Mia­łem czas opła­ki­wać los Pier­wiosn­ka i mój wła­sny. Na tym upły­nął mi drugi mie­siąc.

 

Wraz z po­cząt­kiem trze­cie­go roz­pę­ta­ła się wojna.

 

 

~~~

 

 

Wy­nu­rzy­łem się z morza pie­rzyn i ze­bra­łem siły woli, by wstać. Zie­wa­jąc, le­ni­wie roz­cią­gną­łem mię­śnie, co o mało nie skoń­czy­ło się po­tknię­ciem o wła­sną szatę i spek­ta­ku­lar­nym fi­koł­kiem. Przy­trzy­ma­łem się ni­skie­go sto­li­ka z mar­mu­ru, na któ­rym pysz­ni­ła się ogrom­na, srebr­na taca z wy­pu­co­wa­ny­mi do po­ły­sku owo­ca­mi. Aż żal było zja­dać.

 

Osta­tecz­nie po­rwa­łem jabł­ko ze szczy­tu ster­ty; wgry­za­jąc się w mą­czy­sty miąższ, od nie­chce­nia okrą­ży­łem mi­ster­nie rzeź­bio­ny trój­nóg z brązu. Nie­wy­obra­żal­na do­nio­słość i zna­cze­nie ni­niej­sze­go po­stu­men­tu były tak wi­zu­al­nie pod­kre­ślo­ne (na­praw­dę wy­star­czy­ło­by samo usta­wie­nie go na samym środ­ku kom­na­ty), że bra­ko­wa­ło tylko wiel­kich, czer­wo­nych strza­łek i neo­nów wy­świe­tla­ją­cych napis "OTO CZCI­GOD­NY KRYSZ­TAŁ".

 

Skąd wiem, że aku­rat z brązu? Pro­sty al­go­rytm. Au­to­ma­tycz­nie wcho­dzi w myśl po nie­speł­na kwar­ta­le spę­dzo­nym w Cze­cze­cze­nii.

 

Czy ba­da­ny obiekt jest bro­nią, rynsz­tun­kiem tu­dzież innym opo­rzą­dze­niem?

Nie? Stal i że­la­zo od­pa­da.

Czy wyżej wy­mie­nio­ny obiekt jest przed­mio­tem o za­sto­so­wa­niu ma­gicz­nym, mi­stycz­nym lub me­ta­fi­zycz­nym?

Nie? Wszel­kie wy­myśl­ne me­ta­le z za­ka­mar­ków ukła­du SI od­pa­da­ją.

Brąz.

 

Ale po­miń­my ko­wal­skie dy­wa­ga­cje.

 

Na trój­no­gu, umosz­czo­ny w po­du­szecz­ce z czer­wo­ne­go atła­su, dum­nie pre­zen­to­wał się mój LG Spi­rit, o tyle ko­micz­nie, że wy­glą­dał, jak czczo­ny obiekt kultu. Nomen omen, wła­ści­wie nim był. Pa­mię­ta­cie pa­lan­ti­ry? Te czar­ne kule z Wład­cy Pier­ście­ni, źró­dła schiz lub ob­se­sji po­ło­wy istot­niej­szych po­sta­ci w "Dwóch Wie­żach"? No, więc macie po­rów­na­nie, czym w Cze­cze­cze­nii stał się te­le­fon.

 

Prze­sze­dłem obok niego obo­jęt­nie i wstą­pi­łem na bal­kon, za­wie­szo­ny setki me­trów nad łań­cu­chem Gór Strzę­pi­stych. Chłód po­ką­sał mnie do­tkli­wie jak nie­gdyś ko­ma­ry nad rzeką. Na ho­ry­zon­cie zbie­ra­ły się stada nim­bu­sów. Za­sta­na­wia­łem się, kiedy na­stą­pi dzień, w któ­rym oprę się o ka­mien­ną ba­lu­stra­dę i ujrzę pod tymi chmu­ra­mi rzędy wo­jow­ni­ków z cho­rą­gwia­mi.

 

Szy­ko­wa­ła się wojna o smart­fo­na. Mia­łem chęć pła­kać i śmiać się jed­no­cze­śnie.

 

Od prze­szło ty­go­dnia do szczy­tu mojej wieży do­bie­ga­ły dźwię­ki broni kutej w ma­gicz­nych kuź­niach. Z racji tego, że wolni i nie­zrze­sze­ni cza­ro­dzie­je spoza Gil­dii rów­nież po­żą­da­li Czar­ne­go Krysz­ta­łu, Ma­go­wie prze­chwy­tu­jąc mnie na­ro­bli­li sobie wro­gów. Po­za­par­tyj­ni skrzyk­nę­li ziom­ków, za pomoc obie­ca­li Cze­cze­czeń­czy­kom grusz­ki na wierz­bie, i sru, oto kon­flikt jak ma­lo­wa­ny. Pro­szę bar­dzo, niech się leją. Ale beze mnie.

 

Poryw za­wo­dzą­ce­go wia­tru tar­gnął moją szatą. Aż się wzdry­gną­łem. Za­wi­ną­łem krok i wró­ci­łem do wnę­trza – na­wia­sem mó­wiąc, nie­wie­le cie­plej­sze­go. Z wy­so­kie­go skle­pie­nia kom­na­ty zwi­sał gruby sznur. Chwy­ci­łem go obu­rącz i sil­nie po­cią­gną­łem; roz­brzmiał me­lo­dyj­ny dzwon. Nie upły­nę­ło dzie­sięć minut, a na krę­tych, gra­ni­to­wych scho­dach roz­legł się ocię­ża­ły tupot. Przez wą­skie drzwicz­ki do kom­na­ty wpadł opa­sły, zdy­sza­ny ka­płan.

 

– Ta-ak, wie­leb­ny Po-owier­ni­ku? – skło­nił się do ziemi. A ra­czej miał za­miar, bo stra­cił rów­no­wa­gę i runął na ko­la­na.

 

– Zimno tu. Idzie scze­znąć. Zrób coś z tym.

 

– Tak, wie­leb­ny Po­wier­ni­ku.

 

Ob­ró­cił się na pię­cie, przed drzwia­mi przy­po­mniał sobie, że nie po­kło­nił się na od­chod­ne i zre­flek­to­wał się czym prę­dzej, po czym opu­ścił moją kwa­te­rę.

 

Opa­dłem na sze­ro­kie łoże w ścien­nej wnęce i wes­tchną­łem, tonąc po­śród mię­ciut­kich po­duch. Śmier­tel­nie znu­dzo­ny, kątem oka zer­k­ną­łem na naj­cie­kaw­szy obiekt w po­miesz­cze­niu – ema­nu­ją­cy gra­na­to­wą po­świa­tą ka­mień. Jego chro­po­wa­tą po­wierzch­nię prze­ci­na­ły ko­bal­to­we żyłki. Spo­ra­dycz­nie pul­so­wa­ły ja­śniej­szym ko­lo­rem, a wtedy trzy ob­wią­za­ne wokół mi­ne­ra­łu sznu­recz­ki, po­łą­czo­ne od­po­wied­nio ze sto­pa­mi brą­zo­we­go trój­no­gu, uno­si­ły się nie­na­tu­ral­nie. Na­by­te do­świad­cze­nie spra­wi­ło, że żaden z dzi­wów Cze­cze­cze­nii nie mógł mnie już za­szo­ko­wać, choć­by był to zie­ją­cy ogniem bron­to­zaur wiel­ko­ści Em­pi­re State Bu­il­ding. Cóż, ma­gicz­ny za­si­lacz oba­lił to prze­ko­na­nie.

 

Po krót­ce zre­la­cjo­nu­ję wam, jak się spra­wy z za­si­la­czem miały. Przez pierw­szy mie­siąc ko­rzy­sta­łem z te­le­fo­nu oszczęd­nie – to zna­czy pra­wie wcale. Rę­ko­ma i no­ga­mi od­py­cha­łem Pier­wiosn­ka od od­twa­rza­cza mu­zy­ki. Ży­wi­łem na­dzie­ję, że smart­fon nie zdech­nie w prze­cią­gu ty­go­dnia, jed­nak­że w prze­dziw­ny spo­sób ba­te­ria prze­trzy­ma­ła mie­siąc z nie­wiel­kim ha­kiem. Wi­docz­nie tu­tej­sza at­mos­fe­ra sprzy­ja­ła pod­trzy­ma­niu ener­gii – w jaki spo­sób, nie wni­kam. To prze­cież fan­ta­sty­ka.

 

Ba­te­ria roz­ła­do­wa­ła się na­to­miast w dzień po moim przy­by­ciu do sie­dzi­by Gil­dii, jakby su­ro­we, gór­skie po­wie­trze jej nie słu­ży­ło. Łatwo sobie wy­obra­zić, co za­pa­no­wa­ło wśród Magów. Płacz, jęk i zgrzy­ta­nie zębów. Jakoś sobie z tym, wiedz­cie, po­ra­dzi­li – mia­no­wi­cie ogło­si­li śro­do­wi­sko­wy kon­kurs na re­ani­ma­cję LG. Za­sa­dy: każdy chwyt do­zwo­lo­ny. I tak nie upły­nę­ło dzie­sięć dni, a ustroj­stwo stało pod­łą­czo­ne, kam­lot migał, ba­te­ria grzecz­nie się ła­do­wa­ła, a zwy­cięz­ca za­wo­dów pła­wił się w zło­cie. Jed­nym sło­wem, magia.

 

Mie­rzy­łem spoj­rze­niem zga­szo­ny wy­świe­tlacz, do­ko­nu­jąc we­wnętrz­nej ana­li­zy – czy mam ocho­tę go roz­świe­tlić?

 

Nie mia­łem.

 

Tkwi­łem tu, przy­po­mi­nam, mie­siąc. Do uży­wa­nia LG mia­łem pełne prawo – moi go­spo­da­rze, istni ła­skaw­cy, ze­zwo­li­li mi na ko­rzy­sta­nie z oso­bi­stej wła­sno­ści. Ko­rzy­sta­nie za­rów­no swo­bod­ne, jak i ma­ją­ce na celu re­ali­za­cję ich pla­nów pod ety­kiet­ką "ści­śle tajne przez po­uf­ne". I tak wszyst­kie stare wia­do­mo­ści zo­sta­ły prze­czy­ta­ne, gry ukoń­czo­ne, al­bu­my prze­słu­cha­ne, zdję­cia obej­rza­ne. Zdję­cia…

 

Zmie­ni­łem zda­nie. Zwlo­kłem się z łoża i kro­kiem po­zba­wio­nym ener­gii po­czła­pa­łem ku trój­no­go­wi. Dwu­krot­nie puk­ną­łem pal­cem w ciem­ny ekran, który pod do­ty­kiem roz­bły­snął ko­lo­rem. Wpro­wa­dzi­łem kró­ciut­kie hasło – je­dy­ną rzecz, która utrzy­my­wa­ła Magów w prze­ko­na­niu, że je­stem zbyt uży­tecz­ny, by mnie zabić. Z ta­pe­ty wy­świe­tla­cza uśmiech­nę­ła się do mnie moja dziew­czy­na. Ga­pi­łem się w jej za­sty­głe, zmru­żo­ne oczy po­cią­gnię­te kre­ską i za­sta­na­wia­łem się, czy gdzieś da­le­ko w Po­zna­niu wciąż na mnie czeka. Moż­li­we, że zna­la­zła sobie in­ne­go. W końcu, któż by tak zni­kał bez słowa po­że­gna­nia?

 

Coś w środ­ku za­kłu­ło.

 

I nagle zde­cy­do­wa­łem: uciek­nę dziś w nocy.

 

~~~

 

Pla­no­wa­łem usta­wić cichy bu­dzik na go­dzi­nę drugą. W prak­ty­ce przez całą noc nie zmru­ży­łem oka. Już po pierw­szym po­dry­gu wi­bra­cji, zanim pierw­sza nuta dzwon­ka wy­brzmia­ła na dobre, nie­zgrab­nie kłap­ną­łem ręką i wy­łą­czy­łem alarm. Na­ra­sta­ją­ce we­wnątrz na­pię­cie wy­mio­tło ze mnie sen­ność.

Scho­wa­łem LG pod pa­zu­chę i bez wa­ha­nia ru­szy­łem ku drzwiom. Po dro­dze skub­ną­łem wi­no­gro­no z pa­te­ry na sto­licz­ku. Przez chwi­lę mię­dli­łem w ustach kwa­śną, twar­dą skór­kę, za­rę­czam, że jesz­cze kwa­śniej­szą i tward­szą niż skór­ki na­szych kra­jo­wych. Pod­da­łem się i wy­plu­łem reszt­ki owocu przez okno. Ży­wi­łem cichą na­dzie­ję, że wy­lą­du­ją na gło­wie ja­kie­goś Maga.

 

Le­ciut­ko uchy­li­łem dę­bo­we drzwi i ci­cha­czem ru­szy­łem po scho­dach. W po­ło­wie drogi za­czą­łem od­czu­wać za­wro­ty głowy. Mu­sia­łem przy­trzy­my­wać się za­okrą­glo­nych ścian, by nie runąć w dół na łeb na szyję. Ostat­nie dwa­dzie­ścia stro­mych stop­ni prze­by­łem wolno i bez­sze­lest­nie.

 

Okute drzwi na dole pre­zen­to­wa­ły się po­tęż­nie, a ich grube drew­no zda­wa­ło się być twar­de jak naj­praw­dziw­sza skała. W gór­nej czę­ści umiesz­czo­no za­kra­to­wa­ny otwór; przez niego do wnę­trza wieży są­czy­ło się ro­ze­dr­ga­ne świa­tło po­chod­ni. Wie­dzia­łem, że przej­ście nie było za­ry­glo­wa­ne – ma­go­wie byli ab­so­lut­nie pewni, że wy­star­czy po­sta­wić przed nim za­pusz­ko­wa­ne­go w zbroi straż­ni­ka, by sku­tecz­nie unie­moż­li­wić mi uciecz­kę. A ja? Ja zu­peł­nie się z nimi w tym roz­sąd­nym ro­zu­mo­wa­niu zga­dza­łem.

 

Teraz jed­na­ko­woż tań­co­wa­łem na gra­ni­cy de­spe­ra­cji, a czyny de­spe­ra­ta prze­czą lo­gi­ce i roz­sąd­ko­wi.

 

Pchną­łem drzwi i wy­pa­dłem na dwór jak sza­le­niec. W pierw­szym od­ru­chu za­sko­cze­nia – a za­sko­cze­nie to mało po­wie­dzia­ne – nie­szczę­sny straż­nik ze­sztyw­niał od stóp do głów. Pod­sko­czył, aż ze łba spadł mu szy­szak. Ko­rzy­sta­jąc z owej chwi­li cap­ną­łem opar­tą o mur ha­la­bar­dę (rada na przy­szłość: nigdy nie od­kła­dać broni na bok) i zdzie­li­łem bie­da­ka po cze­re­pie, zanim zdą­żył krzyk­nąć. Ba, nie zdą­żył nawet od­ta­jać. Osu­nął się na zmar­z­nię­tą zie­mię z me­ta­licz­nym brzę­kiem.

 

Z prze­moż­ne­go uczu­cia trium­fu nie­mal­że pi­sną­łem. Przez mo­ment plą­sa­łem ze szczę­ścia w miej­scu, po czym, od­rzu­ciw­szy ha­la­bar­dę, pu­ści­łem się bie­giem ku gra­ni­cy lasu, po­zo­sta­wia­jąc gąszcz wież za sobą. Ma­gicz­ne de­tek­to­ry na gra­ni­cy te­re­nu sie­dzib nie za­wy­ły alar­mem. Wie­dzia­łem, że nie za­wy­ją. Pod­słu­cha­łem kie­dyś, że "Czar­ny Krysz­tał" w prze­dziw­ny spo­sób dez­ak­ty­wu­je wy­ry­so­wa­ne różdż­ką linie czuj­ni­ków.

 

– Ha! Fale elek­tro­ma­gne­tycz­ne, mo­ther­fuc­kers! – Cudem po­wstrzy­my­wa­łem się, by nie drzeć się na całe gar­dło. Głos mi się łamał. – Wolę zdech­nąć w tej tun­drze, niż gnić tam u was jak pie­przo­na kró­lew­na w wieży!

 

 Wpa­dłem do ciem­ne­go, zim­ne­go, igla­ste­go boru. Bie­głem dalej, nawet wtedy, kiedy za­mknął się nade mną dach koron sosen i jodeł, a na dro­dze sta­nę­ły świer­ki. Po­ty­ka­łem się o ga­łę­zie i chwia­łem, a dy­sza­łem jak sto mie­chów. I śmia­łem się jak wa­riat.

 

 Aż do mo­men­tu, w któ­rym spo­mię­dzy drzew wy­ło­nił się ciem­ny kształt, za­wi­ro­wał szyb­ko i wy­cią­gnął coś zza ple­ców. W na­stęp­nym…

Hm, pa­mię­ta­cie, jak mó­wi­łem, że przez całą noc nie zmru­ży­łem oka? Temu zda­niu po­trze­ba małej ko­rek­ty.

 

~~~

 

 Nie mo­głem długo być nie­przy­tom­ny, bo gdy z tru­dem pod­no­si­łem ocię­ża­łe po­wie­ki, było jesz­cze ciem­no. Inna spra­wa, że wizję przy­ciem­nia­ły mi do­dat­ko­wo la­ta­ją­ce przed ocza­mi mrocz­ki.

 

– Cooo je? – wy­mam­la­łem.

 

W od­po­wie­dzi usły­sza­łem tylko gniew­ne sap­nię­cie, a tuż przed moją twa­rzą wy­sko­czy­ła nagle czy­jaś pa­skud­na gęba. Pod ścią­gnię­ty­mi w zło­ści brwia­mi bły­ska­ły – na­praw­dę bły­ska­ły, to nie me­ta­fo­ra – złote tę­czów­ki, bę­dą­ce opra­wą dla nie­ludz­kich ko­cich źre­nic.

 

Wrza­sną­łem. A co mia­łem robić.

 

– Stul mordę, fre­dreń­ski psie – wark­nął nie­zna­jo­my i szturch­nął mnie bru­tal­nie. Obi­łem się o ścia­nę pudła wozu. Zna­czy się, zo­sta­łem po­rwa­ny po raz drugi?

 

– Kim je­steś?! – szarp­ną­łem się i do­tar­ło do mnie, że ręce krę­pu­ją mi więzy.

 

– Jam jest Ge­rard z Virii – od­parł męż­czy­zna takim tonem, jakby z lu­bo­ścią czy­tał wła­śnie mój ne­kro­log. – Ale to nie­waż­ne. Ważne, kim ty je­steś. Za­bój­cą mo­je­go przy­ja­cie­la.

 

– Co? – Wpa­dłem w fal­set. – Ki za­bój­ca, chło­pie!! Ja w życiu ni­ko­go…

 

Wspo­mnie­nie trza­snę­ło we mnie nagle i nie­spo­dzie­wa­nie jak pio­run pod­czas burzy. Bły­snę­ło gdzieś po­mię­dzy gę­stwi­ną od­by­tych roz­mów i za­grzmia­ło w czasz­ce.

 

– Pier­wio­snek… – wy­mam­ro­ta­łem. – Pier­wio­snek cie­bie wspo­mi­nał. Parę razy. Twoje imię…

 

– Przez cie­bie stra­cił życie. – Ge­rard sil­nie przy­cią­gnął mnie za koł­nierz szaty; druga ręka wwier­ci­ła się w brzuch, za­bie­ra­jąc mi dech. – Po­chwy­ci­li go i słuch o nim za­gi­nął. Przez cie­bie, skur­wy­sy­nu.

 

Oczy z bólu za­szły mi łzami, lecz mia­łem wra­że­nie, że temu bia­ło­wło­se­mu ty­po­wi rów­nież za­szklił się wzrok – z po­wo­dów zgoła in­nych. Ale może to tylko wra­że­nie.

 

– Sskąd… niby wiesz, że… umarł? – wy­stę­ka­łem w końcu.

 

– A co mogli z nim zro­bić? – Jego pięść znów od­na­la­zła mój żo­łą­dek. – Po­pro­sić, by im grał? Może to, czego na­uczył się od tego two­je­go cza­row­ne­go graj­deł­ka? – w dwóch ostat­nich wy­ra­zach za­warł po­gar­dę więk­szą niż ta, którą Ro­sja­nie żywią do pol­skich ja­błek. Splu­nął mi w twarz i ci­snął mną w kąt. Bo­la­ło.

 

– Gdzie… to masz? – spy­ta­łem słabo, gdy po wielu roz­pacz­li­wych pró­bach udało mi się za­czerp­nąć po­wie­trza.

 

– Tu – po­trzą­snął smart­fo­nem w dłoni i rzu­cił mi tuż pod stopy. Na ekra­nie wy­pry­snę­ły dwie uko­śne rysy. – Tyle dla mnie wart ten wiel­ki ar­te­fakt, co ster­ta gnoju. Mo­żesz go sobie w rzyć wsa­dzić. O ile zdą­żysz, zanim cię za­bi­ję.

W wy­ra­zie czu­łe­go po­że­gna­nia sprze­dał mi kop­nia­ka w skroń.

Ze­mdla­łem. A co mia­łem robić.

 

~~~

 

Na dobry po­czą­tek dnia wy­rzu­cił mnie z po­wo­zu.

 

Wy­lą­do­wa­łem twa­rzą w świe­żym błoc­ku, i nie po­cie­szał mnie by­naj­mniej fakt, iż ma­secz­ki z mułu służą zdro­wiu cery. Po­zbie­ra­łem się nie­zgrab­nie, plu­jąc szla­mem i wy­dłu­bu­jąc spo­mię­dzy za­pusz­czo­nych wło­sów reszt­ki słomy, która wplą­ta­ła się w nie pod­czas po­dró­ży.

 

Ge­rard po­go­nił mnie nad wyraz sku­tecz­nie: łup­nął ko­lań­cem w krzyż, chwy­cił za ma­te­riał szaty i po­cią­gnął. Do­sze­dłem do wio­ski pro­wa­dzo­ny przez ta­jem­ni­cze­go mści­cie­la jak zbity pies na smy­czy. Byłem na tyle do­myśl­ny, by wie­dzieć, że ja­ka­kol­wiek próba uciecz­ki skoń­czy­ła­by się ry­chłym zgo­nem.

 

– Je­ste­śmy – ode­zwał się ochry­ple Ge­rard.

 

Pod­nio­słem wzrok znad wła­snych stóp i ro­zej­rza­łem się. O mało nie pod­sko­czy­łem. Przed moimi oczy­ma roz­ta­cza­ła się pa­no­ra­ma tej samej wio­ski, w któ­rej mia­łem nie­szczę­ście zna­leźć się prze­szło dwa mie­sią­ce temu. Tej, w któ­rej wszyst­ko się za­czę­ło.

 

– Byłeś tu? – za­py­tał męż­czy­zna, wi­dząc moją re­ak­cję. – To świet­nie. Być może prze­zna­cze­nie ze­chcia­ło, byś sczezł na zna­jo­mym te­re­nie. A teraz… – pu­ścił mnie nagle i rzu­cił pod nogi miecz. – Sta­waj do walki.

 

– Że… jak… – wy­du­ka­łem, jak gdyby wła­śnie spy­ta­no mnie o wzór na pręd­kość po­cząt­ko­wą w rzu­cie uko­śnym.

 

– Ciesz się – Ge­rard sze­ro­ko roz­ło­żył ra­mio­na, po­wo­li się co­fa­jąc. – Spra­wię, że za­cho­wasz cho­ciaż strzęp­ki ho­no­ru, mogąc bro­nić się w po­je­dyn­ku! Przy oka­zji sam nie zhań­bię się skry­to­bój­stwem. Za­rżnę cię le­gal­nie. Wi­dzisz, same plusy.

 

Za­trzy­mał się kilka me­trów ode mnie. Jako miej­sce walki obrał rynek, nie dzi­wo­ta więc, że sta­li­śmy w cen­trum uwagi. Trwał ranek i kramy były jesz­cze po­zwi­ja­ne, nie­mniej jed­nak tłu­mek ga­piów już się gro­ma­dził. Byłem pe­wien, że wśród ga­wie­dzi mi­gnę­ła gdzieś twarz zna­jo­me­go karcz­ma­rza.

 

– Słu­chaj – po­wie­dzia­łem gło­śno, gdy Ge­rard wy­su­nął miecz z po­chwy na ple­cach, ob­ni­żył się na ko­la­nach i roz­po­czął dzi­wacz­ne skra­da­nie po okrę­gu, w Cze­cze­cze­nii bę­dą­ce za­pew­ne ozna­ką wpraw­no­ści w tak­ty­ce ofen­sy­wy. – Nie za­bi­łem Pier­wiosn­ka. Mo­głem nie­chcą­cy się do tego przy­czy­nić, ale…

 

Okrę­ca­łem się po­wo­li wokół wła­snej osi, by nie utra­cić kon­tak­tu wzro­ko­we­go, co nieco mnie de­pry­mo­wa­ło.

 

– …ale to nie ja pu­ści­łem farbę o tele… zna­czy, Czar­nym Krysz­ta­le. Nie moja w tym wina. Poza tym… – mój ton mi­mo­wol­nie po­smut­niał. – Pier­wio­snek był moim przy­ja­cie­lem. Nigdy bym nie po­zwo­lił…

 

Gdy wy­mó­wi­łem słowo "przy­ja­ciel", od­nio­słem nie­od­par­te wra­że­nie, że Ge­rard za chwi­lę rzuci mi się do gar­dła. I nie­chyb­nie by to uczy­nił, gdyby w zgęst­nia­łe, po­prze­szy­wa­ne szep­ta­mi wi­dow­ni po­wie­trze nie wdarł się nagle do­no­śny dźwięk rogu. Zaraz potem roz­legł się tę­tent kopyt, a z uli­czek wpa­da­ją­cych w plac wy­ło­ni­li się pę­dzą­cy jeźdź­cy. Konie roz­bie­gły się po całym tar­go­wi­sku, a jeden z spo­śród nich sta­nął dęba, rżąc prze­cią­gle. Męż­czy­zna, który go do­sia­dał, ryk­nął ba­ry­to­nem:

 

– Ni­niej­szym, z roz­ka­zu Wiel­kiej Rady, wieś Chrzęsz­czy­rze­wo­szy­ce wraz z miesz­kań­ca­mi ska­zu­ję na uni­ce­stwie­nie za brak obo­wiąz­ko­we­go wspar­cia udzie­lo­ne­go nie­zrze­szo­nym cza­ro­dzie­jom w woj­nie o Krysz­tał! – dziko za­ma­chał sta­lo­wym pół­to­ra­kiem. – Palić! Za­bi­jać!!!

 

Jak­kol­wiek sprzecz­nie to za­brzmi, dzię­ki Bogu roz­pę­ta­ło się pie­kło.

 

Za spra­wą tego ar­ma­ge­do­nu usze­dłem z ży­ciem. Nie cze­ka­jąc rzu­ci­łem się do uciecz­ki, po­zo­sta­wia­jąc osłu­pia­łe­go Ge­rar­da z masą in­nych pro­ble­mów na gło­wie. Po­mkną­łem pro­sto w roz­wrzesz­cza­ną tłusz­czę, czu­jąc się jak nie­wiel­ka mrów­ka w gąsz­czu in­nych in­sek­tów. Wie­śnia­cy bie­ga­li w tę i nazad, krzy­cząc i la­men­tu­jąc pod nie­bio­sa. Ze­wsząd do­bie­gał płacz ko­biet i piski dzie­ci. Psy wyły, domy sta­wa­ły w ogniu. Wil­got­ny pia­sek placu na­sią­kał krwią.

 

 

Cudem wy­rwa­łem się z cen­trum cha­osu. Za bar­dzo sku­pia­łem się na prze­ży­ciu, by do­tar­ła do mnie groza tego spu­sto­sze­nia. Do­pie­ro znacz­nie póź­niej uświa­do­mi­łem sobie, ile śmier­ci nio­sła ze sobą wojna, któ­rej okru­chu do­świad­czy­łem. Wojna o smart­fon, tra­gicz­na w swym ko­mi­zmie.

 

Skry­łem się w lesie; gna­łem, do­pó­ki nogi nie za­ła­ma­ły się pode mną i z wy­czer­pa­nia nie ru­ną­łem na mszy­stą ściół­kę. Dy­sza­łem tak cięż­ko, że od­głos wła­sne­go od­de­chu nie­mal za­głu­szył dźwięk po­go­ni.

 

– Wra­caj! – do­bie­gły mnie od­le­głe na­wo­ły­wa­nia zza drzew. – Wra­caj, a od razu prze­bi­je­my ci serce, coby mniej bo­la­ło!

 

Jęk­ną­łem i ze­rwa­łem się do dal­sze­go biegu. Serce pod­cho­dzi­ło mi do gar­dła, gdy od­gar­nia­jąc pa­pro­cie i wplą­tu­jąc się w wy­so­kie trawy uzmy­sła­wia­łem sobie, że da­le­ko nie uciek­nę. Że do­pad­ną mnie nim zdążę się obej­rzeć, a moja śmierć jest kwe­stią minut.

 

I nagle, jak nie­bie­skie ob­ja­wie­nie, przed moimi za­la­ny­mi potem ocza­mi wy­ro­sła syl­wet­ka zie­lo­ne­go tram­wa­ju. Dłu­gie, prze­chy­lo­ne wa­go­ny znaj­do­wa­ły się w do­kład­nie takim sta­nie, w jakim je po­zo­sta­wia­łem. Wy­ga­słe LED-y, puste sie­dze­nia, otwar­te drzwi.

 

Sam nie wie­dząc dla­cze­go i po co, wpa­dłem do wnę­trza szes­nast­ki. Mogła wieść mnie tam głu­pia na­dzie­ja lub po pro­stu bez­sen­sow­na roz­pacz. Pod­czoł­ga­łem się do mo­je­go by­łe­go sie­dze­nia. Książ­ka wciąż pod nim le­ża­ła. Za­ko­si­łem ją kie­dyś młod­sze­mu bratu; mia­łem ocho­tę prze­czy­tać tę po­wiast­kę jesz­cze raz po ośmiu la­tach, w ra­mach ma­łe­go po­wro­tu do dzie­ciń­stwa.

 

Tam i z po­wro­tem. Opo­wieść Hob­bi­ta.

 

Przy­gar­ną­łem do pier­si mięk­ką, wy­gnie­cio­ną okład­kę i zwi­ną­łem się w kłę­bek na sza­rej, błysz­czą­cej pod­ło­dze. Za­ci­sną­łem po­wie­ki.

 

– Tam i z po­wro­tem… – wy­skam­la­łem, a w uszach za­szu­mia­ło mi od po­wstrzy­my­wa­ne­go szlo­chu. – Z po­wro­tem… z po­wro­tem…

 

Szmer cały czas na­ra­stał, aż za­czą­łem są­dzić, że lada chwi­la ze­mdle­ję. Szu­mia­ło, szu­mia­ło i szu­mia­ło, ale był to dziw­ny szum. Bar­dzo swoj­ski i wręcz uspo­ka­ja­ją­cy. Szum…

 

…mia­sta?

 

Otwo­rzy­łem oczy.

 

~~~

 

Nie­moż­li­we, by­ście sły­sze­li o tym in­cy­den­cie. Mogły zo­stać mu po­świę­co­ne naj­wy­żej dwie mi­nu­ty w lo­kal­nej te­le­wi­zji WTK. Pff, o trzech li­nij­kach w ga­ze­cie "Metro" nie było nawet mowy.

 

Gdy­by­ście jed­nak za­py­ta­li na­ocz­ne­go świad­ka, zre­la­cjo­no­wał­by wam za­pew­ne, iż po­my­lo­ny chło­pak rzu­cił się na szczu­pa­ka do wa­go­nu tram­wa­ju linii szes­na­ście tuż po tym, jak wy­siadł z niego po kilku przy­stan­kach jazdy.

 

Za­py­ta­li­by­ście dalej, co strze­li­ło chło­pa­ko­wi do łba.

 

Co? Ach, zo­sta­wił przy sie­dze­niu książ­kę. Nie­moż­li­we, jak bar­dzo się tym prze­jął. Za­pew­ne był to jakiś sza­le­niec. Prze­czoł­gał się pod no­ga­mi zdu­mio­nych pa­sa­że­rów, beł­ko­cząc coś o po­wro­cie, i przy­tu­lił do sie­bie tomik jak małe dziec­ko.

 

Wa­riat, od­po­wie­dzie­li­by­ście, i krę­cąc głową ode­szli­by­ście w długą, roz­wa­ża­jąc po­wierz­chow­nie cięż­ki los osób upo­śle­dzo­nych psy­chicz­nie.

 

Tak to wy­glą­da­ło. Tak to naj­wy­raź­niej mu­sia­ło wy­glą­dać. Dwa mie­sią­ce w Cze­cze­cze­nii oka­za­ły się dwoma se­kun­da­mi w re­al­nym świe­cie. Za­rę­czam, że sta­ra­łem się uwie­rzyć innym lu­dziom. Pró­bo­wa­łem wmó­wić sobie, że wszyst­ko było tylko snem, w naj­gor­szym przy­pad­ku ja­kimś nie­spo­dzie­wa­nym ata­kiem spo­wo­do­wa­nym prze­mę­cze­niem.

 

Wie­cie, co mi w tym prze­szka­dza­ło?

 

Dwie rysy na te­le­fo­nie. Do­kład­nie w tym samym miej­scu, w któ­rym prze­cię­ły ekran, gdy rzu­cił nim Ge­rard. Sińce na brzu­chu i krzy­żu. I jedno roz­ma­za­ne zdję­cie skó­rza­ne­go trze­wi­ka, zro­bio­ne przez przy­pa­dek, gdy Pier­wio­snek nie­świa­do­mie uru­cho­mił apa­rat.

 

Byłem w Cze­cze­cze­nii.

 

Ofi­cjal­nie, oczy­wi­ście, przy­zna­łem się do tego, że przed wej­ściem do środ­ka ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej nieco sobie po­pi­łem. Prze­pro­si­łem, wy­słu­cha­łem mat­czy­nej ty­ra­dy na temat trzeź­wo­ści i po­wró­ci­łem do nor­mal­ne­go życia.

 

Oto mo­ment, w któ­rym dzień “nie jak co dzień” znów jest "jak co dzień", Gre­hoz z Fre­dre­nii na po­wrót staje się Grze­go­rzem z ulicy Fre­dry, a was prze­sta­je in­te­re­so­wać jego hi­sto­ria. Nic dziw­ne­go, prze­cież chwi­lo­wo nie­zwy­kłe życie wraca do po­spo­li­to­ści.

 

Nie ode­szli­ście jesz­cze? A więc po­krót­ce: Co robię teraz.

 

Teraz sie­dzę w tram­wa­ju linii szes­na­ście i cze­kam na świa­tłach. Nie wy­sia­dam na pią­tym przy­stan­ku, jadę dalej, do mojej dziew­czy­ny. Nie rzu­ci­ła mnie, bądź co bądź, nie miała nawet po­wo­du. Teo­re­tycz­nie nie znik­ną­łem z Po­zna­nia choć­by na mi­nu­tę. Nic nie czy­tam, słu­cham mu­zy­ki.

 

Przez słu­chaw­ki do mo­je­go ucha sączy się wła­śnie ka­wa­łek Green Day'a, a ja myślę, że nic nigdy nie za­brzmi już tak do­brze, jak odro­bi­nę po­zmie­nia­na, spo­wol­nio­na me­lo­dia "Bo­ule­vard of Bro­ken Dre­ams" wy­gry­wa­na na lutni pal­ca­mi wpraw­ne­go ar­ty­sty.

 

Pła­czę. Na­praw­dę.

Koniec

Komentarze

Skrzy­żo­wa­nie “Wiedz­mi­na” i “Jan­ke­sa na dwo­rze Króla Ar­tu­ra”. Wy­ko­rzy­sty­wa­nie urzą­dzeń jako ma­gicz­nych ar­te­fak­tów też już było. Ale koń­ców­ka cie­ka­wa.

brą­zo­wa­wej szcze­ci­nie po­kry­wa­ją­cej dolną część jego twa­rzy da­le­ko jesz­cze do dum­ne­go mie­nia brody.

Li­te­rów­ka. Albo po­mył­ka.

sły­sząc, że tram­waj się za­trzy­mu­je, po­nio­słem wzrok znad lek­tu­ry.

Li­te­rów­ka.

Coś w środ­ku za­ku­ło.

Ale w kaj­da­ny? ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Wiedź­mi­now­skie ele­men­ty z góry za­mie­rzo­ne, ale “Jan­kes na dwo­rze Króla Ar­tu­ra”? Pierw­sze sły­szę, lecz brzmi in­te­re­su­ją­co ;)

 

Błędy po­pra­wio­ne. Dzię­ki.

...Pan muzyk? Żebym zry­żał!

Cóż, ja mniej niż Fin­kla obyty je­stem w tu­tej­szej (a może i nie tylko) lek­tu­rze, zatem ode mnie usły­szysz tylko tyle: po­do­ba­ło mnie się. Wcią­gło i trzy­ma­ło (może bez re­we­la­cji ale na­praw­dę, jak dla mnie cie­ka­wie i zgrab­nie na­pi­sa­ne). :3

/Then waken by rum­ble an­cient wind-ma­ri­ner /How­led lo­udly cru­shing his fre­ezed dark lungs as bel­lows /Cal­ling all ashy hor­des hid­den in caves below /To un­cha­in the beast meant to be the be­gin­ner.

Oj, dzie­ci, dzie­ci… Toż to kla­sy­ka. Po­wieść nie­ja­kie­go Marka Twa­ina.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

na­zwał Pol­ską wa­lu­tę śmiesz­ny­mi krąż­ka­mi – pol­ską, bo to przy­miot­nik

Okrę­ca­łem się po­wo­li wokół wła­snej osi. by nie utra­cić kon­tak­tu wzro­ko­we­go – przed by prze­ci­nek za­miast krop­ki

mój ton mi­mo­wol­nie się za­sę­pił. – ton się za­sę­pił???

Zbyt bar­dzo sku­pia­łem się na prze­ży­ciu – albo zbyt, albo za bar­dzo

A więc po krót­ce: Co robię teraz. – po­krót­ce 

Fin­kla ma rację co do “Jan­ke­sa”. Ale ten tekst jest na­praw­dę miłą od­skocz­nią od tych wszyst­kich cięż­kich, nu­żą­cych, krwa­wych lub gro­te­sko­wych. Masz lek­kie pióro, choć cza­sem zda­rza­ją Ci się dzi­wo­lą­gi (nie­za­mie­rzo­ne). I warto jesz­cze po­pra­co­wać nad za­pi­sem dia­lo­gów – w Hyde parku jest taki wątek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550 

A na za­chę­tę masz ode mnie punkt do bi­blio­te­ki (choć mo­je­go nicku nie widać, ale to takie moje czary).

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Jej, ta nie­spo­dzie­wa­na no­stal­gia na za­koń­cze­nie cał­kiem mnie ujęła :)

Bar­dzo przy­pa­dła mi do gustu ga­wę­dziar­ska nar­ra­cja, po­zo­sta­wa­nie w kon­tak­cie z czy­tel­ni­kiem. Humor i lek­kość pióra. Brawa rów­nież za kom­po­zy­cję, na­praw­dę nie­czę­sto po­ja­wia­ją się tutaj opo­wia­da­nia tak ład­nie do­mknię­te jak to. Niby już po akcji, nic już no­we­go się w koń­ców­ce nie dzie­je, ale do­peł­nia tekst re­we­la­cyj­nie.

Fa­bu­lar­nie – po­mysł cie­ka­wy, faj­nie prze­ta­so­wa­ne mo­ty­wy. Żal mi, że Pier­wio­snek tak prze­padł i po­cząt­ko­wo nie spodo­ba­ło mi się to, bo są­dzi­łam, że wobec tego był bar­dziej ozdob­ni­kiem niż zna­czą­cą po­sta­cią, no ale potem prze­ko­na­łam się, że się mylę – za co duży plus.

 

na­praw­dę wy­star­czy­ło­by samo usta­wie­nie go na samym środ­ku kom­na­ty

 

Ko­tle­cik od­grza­ny, ale po­da­ny dość efek­tow­nie i ape­tycz­nie, sma­ko­wał nie­źle. Miła lek­tu­ra na za­koń­cze­nie dnia, choć wy­ko­na­nie mo­gło­by być lep­sze.

 

Gdy moje po­iry­to­wa­nie osią­gnę­ło apo­geum, za­maj­ta­łem wście­kle bo­sy­mi szpy­ra­mi. – Do­my­ślam się, że cho­dzi o nogi, ale cie­ka­wi mnie, skąd taka nazwa.

 

że brą­zo­wa­wej szcze­ci­nie po­kry­wa­ją­cej dolną część jego twa­rzy da­le­ko było jesz­cze do dum­ne­go mie­nia brody. – Je­stem prze­ko­na­na, że mia­łaś na myśli nie mie­nie, czyli do­by­tek, a nazwę, czyli miano i ten frag­ment za­pew­ne miał brzmieć: …do dum­ne­go miana brody.

 

Tam wła­śnie, w ze­wsząd ory­pa­nej, wie­ko­wej ka­mie­ni­cy… – Co to zna­czy, że ka­mie­ni­ca jest ory­pa­na?

 

po­śród me­lo­dyj­ne­go szumu drzew i pięk­ne­go trelu sło­wi­ków. – Jeśli wielu sło­wi­ków, to: …i pięk­nych treli sło­wi­ków.

Sło­wi­ki nie są pta­ka­mi le­śny­mi.

 

pa­sa­że­ro­wie szes­nast­ki wraz z ma­szy­ni­stą w nie­wy­ja­śnio­ny spo­sób znik­nę­li… – Tram­waj pro­wa­dzi nie ma­szy­ni­sta, a mo­tor­ni­czy.

 

Stal i że­la­zo od­pa­da. – Stal i że­la­zo to dwie rze­czy, więc: Stal i że­la­zo od­pa­dają.

 

Ma­go­wie prze­chwy­tu­jąc mnie na­ro­bli­li sobie wro­gów. – …Ma­go­wie, prze­chwy­tu­jąc mnie, na­ro­bi­li sobie wro­gów.

 

Za­wi­ną­łem krok i wró­ci­łem do wnę­trza… – Czy, mó­wiąc in­ny­mi słowy, użył pie­lu­chy?

 

Po krót­ce zre­la­cjo­nu­ję wam, jak się spra­wy z za­si­la­czem miały. Pokrót­ce zre­la­cjo­nu­ję wam, jak się spra­wy z za­si­la­czem miały.

 

kam­lot migał, ba­te­ria grzecz­nie się ła­do­wa­ła… – Co to jest kam­lot?

 

Scho­wa­łem LG pod pa­zu­chę… – Scho­wa­łem LG za pa­zu­chę

 

wy­star­czy po­sta­wić przed nim za­pusz­ko­wa­ne­go w zbroi straż­ni­ka… – …wy­star­czy po­sta­wić przed nim za­pusz­ko­wa­ne­go w zbro­ję straż­ni­ka

 

Ge­rard wy­su­nął miecz z po­chwy na ple­cach, ob­ni­żył się na ko­la­nach i roz­po­czął dzi­wacz­ne skra­da­nie po okrę­gu… – Jak można się ob­ni­żyć na ko­la­nach?

Pro­po­nu­ję: …Ge­rard wy­su­nął miecz z po­chwy na ple­cach i, ugiąw­szy nogi w ko­la­nach, roz­po­czął dzi­wacz­ne skra­da­nie po okrę­gu

 

Konie roz­bie­gły się po całym tar­go­wi­sku, a jeden z spo­śród nich sta­nął dęba, rżąc prze­cią­gle. – …a jeden spo­śród nich sta­nął dęba… Lub: …a jeden z nich sta­nął dęba

 

za brak obo­wiąz­ko­we­go wspar­cia udzie­lo­ne­go nie­zrze­szo­nym cza­ro­dzie­jom… – Ra­czej: …za nieudzie­lenie obo­wiąz­ko­we­go wspar­cia nie­zrze­szo­nym cza­ro­dzie­jom

 

ile śmier­ci nio­sła ze sobą wojna, któ­rej okru­chu do­świad­czy­łem. – …ile śmier­ci nio­sła ze sobą wojna, któ­rej okru­cha do­świad­czy­łem.

 

iż po­my­lo­ny chło­pak rzu­cił się na szczu­pa­ka do wa­go­nu tram­wa­ju… – …iż po­my­lo­ny chło­pak rzu­cił się szczu­pa­kiem do wa­go­nu tram­wa­ju

 

jak wy­siadł z niego po kilku przy­stan­kach jazdy. – Ro­zu­miem o co cho­dzi, ale przy­sta­nek jazdy brzmi chyba jak coś nie­moż­li­we­go.

Może: …jak wy­siadł z niego, prze­je­chaw­szy kilka przy­stan­ków.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

“Wiedź­min” to nie bar­dzo moje kli­ma­ty, ale przy­znam, że do­brze skon­stru­owa­ne opo­wia­da­nie. Miło czy­tać prze­my­śla­ną i za­mknię­tą ca­łość. Koń­ców­ka bar­dzo ładna, mimo, że sama hi­sto­ria nie prze­mó­wi­ła do mnie, to to do­mknię­cie było ide­al­ne. No cóż, su­biek­tyw­nie mó­wiąc – mnie nie po­rwa­ło, ale do­ce­niam za­ba­wę mo­ty­wa­mi. Jak po­wie­dzia­ła Re­gu­la­tor­ka – od­grze­wa­ne ko­tle­ty, ale bez wąt­pie­nia smacz­ne (a może bigos?).

Czy nie po­win­no być “Green Daya” za­miast “Green Day’a” ?

(bo “y” po sa­mo­gło­sce – zob. http://sjp.pwn.pl/zasady/;629618)

Chęt­nie po­słu­cham opi­nii kogoś, kto się bar­dziej zna : >.

Mogło być go­rzej, ale mogło być i znacz­nie le­piej - Gan­dalf Szary, Hob­bit, czyli tam i z po­wro­tem, Rdz IV, Górą i dołem

Moż­li­we, że masz rację. Cho­ciaż tyle razy wi­dzia­łam już formę (…y’a) w li­te­ra­tu­rze, że ob­sta­wiam, iż nie by­ło­by to spe­cjal­nym błę­dem.

Nie­ste­ty nie mam pod ręką tak do­świad­czo­ne­go po­lo­ni­sty, by to mi wy­ło­żył. c;

 

No i dzię­ku­ję za od­wie­dzi­ny – kto by po­my­ślał, że ze­chce ci się tu zaj­rzeć :D

...Pan muzyk? Żebym zry­żał!

Pod­trzy­mu­ję swoją wer­sję – pe­wien tłu­macz prze­tłu­ma­czył tytuł ko­me­dii, którą swego czasu oglą­da­łem na “Dzien­nik Sier­żan­ta Fri­daya” – a nie “Fri­day’a” :D. 

 

Ale za­miast o pier­do­łach, le­piej zwró­cić uwagę na twoje opo­wia­da­nie. Motyw, wy­da­wa­ło­by się okle­pa­ny do bólu – za ory­gi­nal­ność punk­tów zero, tym bar­dziej skoro się­gnę­łaś po Ge­rar­da i Pier­wiosn­ka i sama nie mo­głaś zde­cy­do­wać się, czy to pa­ro­dia ;P.

W tej sy­tu­acji nie po­zo­sta­je mi nic in­ne­go, jak klik­nąć “bi­blio­te­kę” i po­gra­tu­lo­wać Ci ta­len­tu, po­nie­waż ze sta­rych owo­ców wy­ci­snę­łaś tro­chę świe­że­go soku. Urze­kłaś mnie nie­na­chal­nym hu­mo­rem, ję­zy­kiem nar­ra­to­ra ope­ru­ją­ce­go na tej samej płasz­czyź­nie kul­tu­ro­wej, co jego od­bior­ca i jazdą tram­wa­jem. Gdy­nia ma wiele plu­sów, ale brak stu­ko­tu tram­wa­jów, to dla mnie ważny powód do tę­sk­no­ty za ro­dzin­nym mia­stem. 

F. Kres pisał o A. Sap­kow­skim, że po­tra­fił stare po­my­sły ob­ró­cić w ar­cy­dzie­ło – bo tak wy­so­ki jest po­ziom jego li­te­rac­kich umie­jęt­no­ści (pa­ra­fra­zu­ję rzecz jasna, bo zu­peł­nie nie pa­mię­tam, co do­kład­nie Kres na­pi­sał). Żeby się nie oka­za­ło, że Ty masz tak samo ;).  

 

PS

Mam na­dzie­ję, że Grze­gorz po­zna­wał bli­żej ich­nie dzie­wo­je tylko pla­to­nicz­nie ;P

Mogło być go­rzej, ale mogło być i znacz­nie le­piej - Gan­dalf Szary, Hob­bit, czyli tam i z po­wro­tem, Rdz IV, Górą i dołem

Słów mi brak… blush

Mogę tylko naj­szcze­rzej w świe­cie po­dzię­ko­wać. :’)

 

A co do dzie­wek, to ja tam Gre­ho­za nie pod­glą­da­łam! :D Niech to po­zo­sta­nie jego słod­ką ta­jem­ni­cą. c;

...Pan muzyk? Żebym zry­żał!

Cho­dzi to za mną od kilku ty­go­dni – mą­czy­sty miąższ – opisz mi to in­ny­mi sło­wa­mi, pro­szę. Jakoś trud­no mi sobie było wy­obra­zić mą­czy­ste jabł­ko : >.

Mogło być go­rzej, ale mogło być i znacz­nie le­piej - Gan­dalf Szary, Hob­bit, czyli tam i z po­wro­tem, Rdz IV, Górą i dołem

Za­zdrosz­czę, Nev – w takim razie ja­dłeś same dobre jabł­ka! :D Mą­czy­ste jabł­ko sma­ku­je, jak gdyby ktoś wy­ssał całą wil­goć z miąż­szu. Nie­zbyt smacz­ne. ;) Za to więk­szość prze­two­rów i dań za­wie­ra wła­śnie mą­czy­ste jabł­ka, żeby nie pusz­cza­ły soków :) Na­praw­dę nigdy się z tym nie spo­tka­łeś? :D

...Pan muzyk? Żebym zry­żał!

Spo­tka­łem się z su­chy­mi jabł­ka­mi, ale nie przy­po­mi­na­ły mi w smaku mąki : >.

Może to wyż­szy sto­pień su­cho­ści :D

A może mam po pro­stu ogra­ni­czo­ny zasób słow­nic­twa… W słow­ni­ku jest przy­kład “mą­czy­ste jabł­ko”, ale jeśli de­fi­ni­cja mówi “przy­po­mi­na­ją­cy mąkę”, to do mnie nie tra­fia. Prze­cież wy­su­szo­ne jabł­ka nie będą się kru­szyć pod na­szym do­ty­kiem jak gruda mąki. Ja po­słu­gi­wał­bym się wła­śnie przy­miot­ni­kiem “wy­su­szo­ny” lub ja­kimś po­dob­nym.

Prze­pra­szam za of­ftop, lubię owoce :D

Mogło być go­rzej, ale mogło być i znacz­nie le­piej - Gan­dalf Szary, Hob­bit, czyli tam i z po­wro­tem, Rdz IV, Górą i dołem

Mnie się wy­da­je, że mą­czy­ste jabł­ko to nie tyle wy­schnię­te, co przej­rza­łe. Nie tylko nie jest so­czy­ste, ale i fruk­to­za jakaś lewa…

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Mą­czy­stość owo­ców/ wa­rzyw, to ra­czej ich kon­sy­sten­cja, nie smak mąki.

Młode zia­ren­ka ugo­to­wa­ne­go bobu, fa­sol­ki czy gro­chu są dość jędr­ne, choć nie po­wie­dzia­ła­bym, że so­czy­ste. Gdy nieco pod­ro­sną, mimo że jesz­cze nie su­szo­ne, tracą ową zie­lo­ną jędr­ność i stają się mą­czy­ste. I wła­śnie taką cechę maja nie­któ­re owoce – nie mają smaku mąki, a wła­śnie ową mą­czy­stość, po­rów­na­ła­bym ją do ugo­to­wa­nych, roz­pa­da­ją­cych się kar­to­fli.

Zda­rza­ło mi się okre­ślać smak nie­któ­rych owo­ców, głów­nie ja­błek, ale też brzo­skwiń czy nek­ta­ry­nek, o któ­rych mó­wi­łam, że są kar­to­fla­ne – pach­nia­ły i wy­glą­da­ły zwy­czaj­nie, ale były nie­smacz­ne. Być może były to wła­śnie od­mia­ny prze­my­sło­we.

No, to się po­na­wy­mą­drza­łam od rana. ;)

 

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Mi się wy­da­je, Nevaz, że po­my­li­łeś "mącz­ny" (czyli za­wie­ra­ją­cy mąkę), z "mą­czy­stym" (an­to­nim so­czy­ste­go) ;)

...Pan muzyk? Żebym zry­żał!

De­fi­ni­cja w słow­ni­ku po­da­je kon­sy­sten­cję mąki. Mąka jest sypka. Nigdy w życiu nie wi­dzia­łem syp­kie­go jabł­ka. W moim po­przed­nim ko­men­ta­rzu pi­sa­łem i o smaku i o kon­sy­sten­cji. Ję­zy­ka nie zmie­nię, ale po­bun­to­wać się mogę ;P.

 

A w ogóle, to dzię­ki za wasze za­in­te­re­so­wa­nie, dziew­czy­ny, uwiel­biam was :D.

A teraz, wy­bacz­cie mi pro­szę, po­ufa­łość i zaj­mo­wa­nie wa­sze­go czasu bła­host­ka­mi ;). 

Mogło być go­rzej, ale mogło być i znacz­nie le­piej - Gan­dalf Szary, Hob­bit, czyli tam i z po­wro­tem, Rdz IV, Górą i dołem

Fajne :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Nowa Fantastyka