Jak w każdy piątek przyszli do domu z zakupami. I jak co tydzień, uważnie obserwuję rytuał wypakowywania, segregowania, układania i chowania. Byłoby nieuprzejmie nie towarzyszyć im w tej czynności. W końcu to będą też moje posiłki. Do następnego piątku. Pudełko z ryżem – łups, do szafki; worek kaszy – bach, tuż obok; zielony pióropusz pora, ładniutki, świeży, pewnie była dostawa, ląduje w lodówce. Niby pychotki, ale dupy nie urywa. I wtedy zamieram. Z szeleszczącej reklamówki wyciąga pękaty, błyszczący słój. Dżem, uwierzycie? Dżemik, dżemuś, dżemuniuś. Szybko łykam ślinę, bo rozochocone gruczoły pracują już pełną parą. Niecierpliwe nogi chcą biec a koniuszki palców świerzbią z chęci, by chwycić, złapać i porwać. Dobrze wie, jaki skarb trzyma w ręku. Przygląda mu się przez chwilę, gładzi kolorową nalepkę, stawia na stole. Na samym środku blatu. Łajza jedna. Jeśli myśli, że nie dosięgnę, że to dla mnie przeszkoda nie do pokonania – zdziwi się chytruska.
Do wieczora myślę tylko o jednym. Tam jest dżem. Walczę z pokusą, by pójść do kuchni i choć na niego spojrzeć. Tylko raz, na pewno nie zauważą. A później grzecznie poczekam na odpowiednią chwilę. Ale wiem, że to łakomstwo przeze mnie przemawia. Omijam kuchnię szerokim łukiem. Nie mogą nabrać podejrzeń.
Ciemno, wątłe światło z telewizora kładzie się kolorami na wykładzinie. Skradam się tuż przy ścianie. Wiem, powinienem zaczekać aż wcisną się w nocną bieliznę i położą do łóżka, i jeszcze dać im chwilę na zaśnięcie. Ale oni grają nie fair. Właśnie dziś uznali, że obejrzą film. Dlaczego dziś? Podłość ludzka nie zna granic. Nie mogli obejrzeć go wczoraj? Albo choćby jutro? Padalce jedne. Ile mam czekać? Nie ma, niech siedzą i oglądają. Ja tymczasem po cichutku, pomalutku, szu, szu, myk, myk i już jestem w kuchni. Nikt mnie nie zauważył, nikt się nie zorientował. Ha, jestem geniuszem zła.
Stół jest wysoki jak diabli. Staję na czubkach palców i rozpoczynam mozolną wspinaczkę. Przyznaję, że nie jest łatwo, ale cóż trudy i przeszkody, kiedy jest motywacja? Jeszcze jedno podciągnięcie i jest. Tadam, zdobyłem szczyt, czyli blat stołu z deską do krojenia i stojakiem najeżonym nożami. A pośrodku stoi on. Gładki, dumny pękatością, po prostu piękny. Nie jestem naiwny, nie łapię się na marketingowe sztuczki, ale lniany gałganek zamotany na wierzchu jest naprawdę miłym akcentem. Zrywam go odkrywając wieczko. Wieńczy słój niczym błyszcząca korona łeb otyłego króla. Jakże ono lśni, no łza mi się ze wzruszenia w oku zakręciła. Mam małe dłonie, wygodne, gdy trzeba sięgnąć w ciasne i wąskie miejsca, ale tu, irytująco nieprzydatne. Twardy metal, którego nijak nie mogę odkręcić, uparcie odgradza mnie od słodyczy. Tłumię burzę uczuć i metodycznie uwalniam smakołyk z ciasnej zbroi. Jest. Rozkoszny, słodki, pyszny.
Pospieszną degustację przerywa ostre światło niespodziewanie włączonej lampy i krzyk.
– Zabij go! Zabij! – wrzeszczy jak opętana.
No bez przesady. Spoglądam na nią znad krawędzi słoika. Jednym susem dopadam poręczy krzesła i sprawnie balansując ogonem biegnę do kuchenki. Wrzask przechodzi w świdrujący, wysoki pisk albo krzyk. Taki piskokrzyk albo krzykopisk. Bam, bam, bam nogi wielkości i kształtu pali nadmorskich falochronów bębnią w podłogę. Nawet puchate, miękkie bambosze niewiele są w stanie wytłumić. On wpada do kuchni i decyduje, że pozamiata. Też sobie znalazł porę. Ludzie nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać. Ale zaraz, o co chodzi?
– Cholerny szczur – syczy i zbliża się na lekko ugiętych nogach.
Miotłę wymierzył jak rycerz kopię, ale trzyma ją jak ostatnia pierdoła. Zwyczajnie się za nią chowa.
Ooo, na to nie pozwolę. Żarty żartami, ale wyzwisk tolerował nie będę. Skok na kuchenkę i już po chwili jestem za kredensem. Aż z nerwów się umyję. Głupie sknery. O co tyle szumu? O dżem? Nawet nie był truskawkowy, tylko jakiś agrest albo coś w tym stylu. No w każdym razie, dupy nie urywa.