Gdzie jest ta pierwotność?
Zatapiam stopy w zimnym, wartkim strumieniu. Twarz i ramiona grzeje mi mocne słońce, nozdrza wypełnia zapach ziół. Widzę łagodne, piaszczyste brzegi rzeki, dalej wysokie, ciemne drzewa, a ponad nimi postrzępione granie niezdobytych gór. Lodowata woda sprawia mi ból, podobnie jak ostre, drobne kamienie pokrywające dno. Nie poruszam się jednak, chłonę, stapiam się, wyłączam wszelką myśl, zostaje samo postrzeganie i czucie. Wiatr niepokoi czubki drzew, niosąc skargę głodnych drapieżników. W ciepłym, rześkim powietrzu pojawia się słodkawa nuta krwi. Po chwili mijają mnie białe, duże pióra, dryfujące na przejrzystej wodzie. Schylam się i podnoszę jedno, ze smugą czerwieni u szczytu, jakby pociągniętą pędzlem malarza. Przykładam pióro do nozdrzy. Głęboko oddycham w sercu dziczy. Prawie jestem żywy.
Skąd bierze się ta miłość?
Stoję przed ścianą pełną wymiętych wycinków gazet, zdjęć, szkiców i zabazgranych map. Ręce mi drżą, gdy przekreślam na kalendarzu szereg dni bezowocnych poszukiwań. Wróciłem z tułaczki przez świat, z pogoni za kolejnym fałszywym tropem. Wciąż nie mam pojęcia, dokąd zabrano moją rodzinę. Znam za to smak poi w uciążliwym słońcu Hawajów, marokańskiego harire czy słodkiego goosh-e fil ze słonym doogh, które wpychali we mnie Irańczycy. Pamiętam uczucie towarzyszące otrzymaniu giri-choko od zmartwionej moją historią, uśmiechniętej pocieszająco Japonki, widokowi wielkich, gwatemalskich latawców, mających wskazać drogę zmarłym i czerwonej wody u brzegów Wysp Owczych. Zapominam, jak wyglądają twarze bliskich. Codziennie zalewają mnie dławiące fale paniki – rano, w okolicach południa i późnym wieczorem. Panika, działanie, panika, działanie, rozpacz, panika, sen nie dający wytchnienia. Jestem zdjęty strachem o innych, kompletnie obojętny na siebie, przecząc najsilniejszemu instynktowi każdej istoty żywej – samozachowaniu. Lecz wciąż nie wiem, jak to możliwe.
Jak powstaje ta odwaga?
Ubrany w nadmuchaną, drugą skórę za kilkanaście milionów dolarów drżę i zbyt szybko oddycham. Czuję zawroty głowy, w skroniach pulsuje krew. Choć instynkt nakazuje mi wpełznąć w jakiś ciasny zakamarek statku, wychodzę wprost w objęcia ciemnej, nieskończonej przestrzeni, nieprzyjaznej człowiekowi w każdym swym zakątku oprócz jednej, błękitnej planety, którą widzę przed sobą. Jest olbrzymia i piękna, lecz zbyt daleko, by obdarzyć mnie wytchnieniem. Wygląda jak malunek na czarnym płótnie, zdaje się nierzeczywista – mój umysł i ciało nie potrafią pogodzić się z tym, że jestem poza Ziemią. Szary Księżyc, rozorany kraterami po bombardowaniach meteorytów, zdaje się kawałkiem zawieszonej w nicości skały. Kojarzy mi się z boją, do której przywarłem z dala od brzegu, spoglądając z niedowierzaniem na milczący, pozornie nieruchomy bezkres morza. To Księżyc wyhamował obrót kuli ziemskiej, wydłużając dobę z pięciu godzin do dwudziestu czterech. Powtarzam w głowie znane fakty, próbując zapanować nad oszołomieniem. Jestem zamknięty w grubej powłoce, którą może uszkodzić najmniejszy, uniesiony wiatrem pył. Nie mam pojęcia, dlaczego wciąż idę przed siebie po powierzchni Oceanu Burz, największego księżycowego morza. Oddalam się od statku, po każdym uniesieniu nogi powoli opadając na powierzchnię ziemskiego satelity, jakbym rzeczywiście brnął przez wodę. Nie mogę powstrzymać wyobrażeń na temat tego, że odrywam się od skały i unoszę w próżnię. Człowiek zawsze umiera samotnie, lecz poza Ziemią samotność ta zdaje się zwielokrotniona tysiące razy. A jednak nadal idę, złakniony prawdy, czując się dużo bliżej niej z daleka od domu. Lecz wciąż tak samo nie potrafię jej zrozumieć.
Android 24000816 odłącza się od bazy wspomnień wszystkich minionych cywilizacji Wszechświata. Wypuszcza z palców wtyczkę i patrzy na zwisający kabel, starając się stłumić rozczarowanie.
– Gdzie byłeś? – pyta jego sąsiad, 84420119.
Android milczy; nie jest pewien, czy powinien się przyznawać, że zmarnował swoje comiesięczne, dwudziestopięciominutowe wakacje. Gdy wchodzą na konwejer, który niesie ich z powrotem ku stanowiskom pracy, nie wytrzymuje.
– Próbowałem pojąć ludzką naturę.
– Co za bzdura! – gani go ostro sąsiad, lecz po chwili pyta z udawaną obojętnością. – I co z niej zrozumiałeś?
– Nic – przyznaje niechętnie android.
– Oj, zarządca popieści cię prądem za niepragmatyczne spędzanie wakacji – stwierdza z nieskrywaną lubością rozmówca. – Ja byłem u Jaszczurów, zgłębiałem ich technologię związaną z czarną materią i antymaterią. Wiem już, jak przetkać ciąg grawitacyjny przy ósmym panelu.
Android woli nie kontynuować tej konwersacji; bezowocnym urlopem wywołał u siebie wystarczająco parszywy nastrój. Szlag by tych cholernych ludzi, myśli, postanawiając, że już nigdy nie zmarnuje wakacji na absurdalne wysiłki zrozumienia tej niepojętej nacji, która sama doprowadziła do własnej zagłady.
W głębi obwodów pomiędzy procesorem a bazą danych wie jednak, że zrobi to jeszcze wielokrotnie. Dokładnie tak samo, jak 84420119, który zawiódł się setki razy, nim wreszcie przestał próbować.