Pustka i ciemność. Otwieram powoli oczy. Półprzytomny patrzę na niemy krzyk Sivir rozgniatanej przez ośmiometrową, humanoidalną zbroję bojową imperium. Jak przez mgłę docierają do mnie kolejne fakty. Leże zasypany niemal całkowicie w piachu, tuż obok strzępów rozerwanego przez granat ciała dowódcy. Choć nie wiem, co dzieje się poza moim polem widzenia, jestem pewien jednego. Wpadliśmy w zasadzkę.
Rozglądam się uważnie. Wygląda na to, że wokół wszyscy są martwi.
Zesztywniałą od wybuchu ręką sprawdzam komunikator głosowy. Nic nie słyszę. Ściągam hełm. Wszystkie systemy działają poprawnie, przynajmniej według kolorowych diod umieszczonych na jego boku. W mojej głowie pojawiła się nieprzyjemna myśl. Mimo, że widzę przed sobą w oddali walczące mechy, wciąż otacza mnie głucha cisza. Podnoszę rękę. Moje obawy zostały potwierdzone. Krew spływa z uszu, w których popękały bębenki.
W tym momencie w mojej głowie pojawiło się pytanie.
Zostać w miejscu? Czy zaryzykować ucieczkę i spróbować odszukać członków oddziału? Przecież i tak jestem na straconej pozycji.
Alice! To imię ucina wszelkie wątpliwości. Ociężale wygrzebuję się z piachu równocześnie sięgając po leżący obok, półautomatyczny karabin snajperski. Sprawdzam amunicję na elektronicznym wyświetlaczu. Ledwie piętnaście pocisków. Leżąc, obracam się w kierunku miasta Arinhold, do którego zmierzaliśmy.
Najwidoczniej było już po bitwie, bo do tej mieszanki krwi, metalu, szczątków ludzkich i maszyn weszli grabarze.
Zbliżali się powoli w kierunku mojej pozycji, zbierając po drodze wartościowe przedmioty i dobijając jeszcze żywych członków Tekkadan. Moich kompanów.
Musiałem podjąć kolejną trudną decyzję, w sytuacji bez dobrych rozwiązań.
Zabić czy nie zabić? W jaki sposób będzie mi łatwiej uciec?
Pozbawiony jednego z moich najbardziej wyczulonych zmysłów, nie mam pełnego obrazu sytuacji.
Co robić? Wiem tylko jedno. Najgorszą decyzją będzie niepodjęcie żadnej.
Wstaje, podpierając się na kolanie.
Wtem moim oczom ukazuje się kolejna niema scena śmierci. Strugi krwi tryskają w powietrze z ciał grabarzy. Stałem oniemiały, patrząc jak welfy, zwane również przez ziemian wilkołakami, rozrywają im gardła. Nie miałem jednak czasu oglądać tego hipnotyzującego tańca śmierci.
Ruszyłem biegiem w przeciwną stronę, oddalając się od swego celu.
Dopiero biegnąc zauważyłem jak bardzo zniszczony jest mój kombinezon bojowy. Nie miałem jednak czasu na dokładne oględziny uzbrojenia. Gonił mnie czas a w sercu płonęła nadzieja, że nie ruszyły za mną bestie i nie zostałem zauważony przez ludzi imperium.
Chwyciłem się skraju lasu niczym brzegu, wynurzając się z rwącego nurtu adrenaliny i podniecenia. Wiedziałem, że muszę się uspokoić, jednak moje ciało miało najwidoczniej odmienne zdanie. Serce pompowało krew z prędkością jakiej chyba nigdy wcześniej nie doświadczyłem.
Biorąc kolejny głęboki wdech, obejrzałem się za siebie. Z ulgą stwierdziłem, że nikt ani nic nie zauważyło mojej desperackiej ucieczki, a przynajmniej tak myślałem.
Po drugiej stronie pola walki, stał na dwóch łapach, potężny, śnieżnobiały welf. Nietrudno było się domyśleć, kto w tym stadzie jest samcem alfa. Poruszył kilka razy szczęką wymachując przy tym majestatycznie przednimi łapami w kierunku swoich pobratymców.
Nagle spojrzał na mnie. Serce zabiło jeszcze mocniej. Stałem sparaliżowany kiedy jego do przesady niebieskie oczy świdrowały moje ciało i duszę. Jednak, ku mojemu zdziwieniu, na jego pysku pojawił się grymas na kształt uśmiechu, a w mojej głowie wybrzmiał obcy, niski głos:
Jeszcze nie czas , przyjacielu.
Chwilę później, całe stado rozpłynęło się w niknącym świetle zmierzchu.
Ponownie ruszyłem w stronę Arinhold, myśląc jedynie o Alice i o tym jak moja mała siostrzyczka sobie beze mnie poradzi.
Nie uszedłem jednak daleko. Byłem zbyt wyczerpany. Upadłem na ziemię i usprawiedliwiając się, że to tylko na chwilkę, zamknąłem oczy.