- Opowiadanie: Madej90 - Bez przeszłości

Bez przeszłości

Bardzo dziękuję wszystkim betom: Drewian, Vercenvardowi i Zalthowi :)

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Bez przeszłości

1.

Bolą mnie nogi. Parzą i pieką. Odwracam głowę i patrzę za siebie. Na betonie ciągną się krwawe ślady stóp. Na jednym końcu tego czerwonego tropu jestem ja, na drugim odklejone podeszwy ostatnich trampków na świecie.

Schodzę z tej cholernej, nagrzanej jak patelnia ulicy, skręcam w stronę na wpół rozwalonego bloku. Bez trudu zdejmuję z zawiasów przerdzewiałe drzwi i kryję się w chłodnym cieniu. Wyliczanka decyduje, które mieszkanie będzie moim chwilowym schronieniem.

Trafiło na kawalerkę, do tego przez jej środek przechodzi tekturowa ścianka, dzieląca mieszkanie na dwa mniejsze. Oba wyglądają teraz jak więzienne cele – szare, odrapane, betonowe ściany i podłoga tylko pogłębiają to wrażenie. Psuje je tylko wielki fotel, wokół którego ktoś postawił kilka świeczek.

Siadam i przyglądam się poranionym stopom. Wyciągam kawałek szkła z pięty. Prawie na pewno wdało się zakażenie. Sięgam po plecak, wygrzebuję z niego pudełeczko z potwornie cuchnącą mazią.

Dokładnie wcieram breję w rany, potem zakładam opatrunek. Kiedy sprawa jest załatwiona, rozpieram się w siedzisku, delektując chwilą.

Zastanawiam się kiedy ostatni raz miałem do czynienia z czymś miękkim. To, że nie pamiętam sprawia mi jakąś perwersyjną radość. Dzisiaj słowo pamięć nic już nie znaczy.

Ściągam kurtkę i rzucam ją na oparcie, potem wchodzę do łazienki. Z niedowierzaniem opukuję podrdzewiały bojler. Wciąż jest w nim woda.

Gdy już się umyję, przyglądam się sobie w lustrze. Wielu to robi. Każdy, tak właściwie. Bo i każdy musi stawić czoła temu samemu. Świadomości, że patrząc na swoje odbicie nie poznaje własnej twarzy. Dla każdego jest to szok na początku. Potem albo akceptacja, albo utrata rozumu. Natura lubi skrajności.

Kiedy się nad tym zastanawiam, to wychodzi, że mam lepiej. Teoretycznie. Jasne, też się nie rozpoznaję, ale idę o zakład, że… kiedyś… nie miałem ceglastej skóry, czerwonych oczu i rogów.

Patrzę na tą mordę za każdym razem, kiedy tylko mam okazję. Zapamiętałem każdy jej szczegół, każdą nieregularność, zmarszczkę, odbarwienie i szczeciniasty włos. Nadal jest mi trudno, nawet mimo tego, że nikt nie wygląda tak jak ja. Przynajmniej nikt prawdziwy.

Zabijam czas do zmroku. Jem, ćwiczę, próbuję sobie coś przypomnieć. Ważne, żeby zawsze znajdować sobie jakieś zajęcie, dzięki temu nie myśli się tyle o tym, jaka tu panuje cisza. Znam parę osób, które tak jej nienawidzą, że pewnie by się zabiły, gdyby musiały ją znosić.

Wyruszę o zmroku. Słońce już kryje się za najwyższymi wieżowcami. Owijam stopy szmatami, notując w pamięci, żeby rozglądać się za butami. Kiedy kończę, prostuję się, wyjmuję z wewnętrznej kieszeni kurtki zdjęcie.

Mówią, że tak naprawdę na zdjęciach są ludzie. Po prostu nasze mózgi ich ignorują, nie pozwalają niczego dojrzeć. Nie wiem czy to prawda, dla mnie to tylko pusty, szary pokój. Na środku stoi krzesło. Ta fotografia to jedyna pamiątka jaką mam, choć nie często na nią patrzę. Jest moja, jestem pewien, bo mam ją przy sobie od zawsze.

Chowam ją starannie, żeby nie mogła wypaść. Wychodzę i ruszam w dół ulicy, rozglądając się na boki. Podupadłe, puste budynki straszą w półmroku odrapanymi, betonowymi szkieletami.

Nie wiem czemu idę. Nie wiem dlaczego trzymam to zdjęcie w kieszeni. Nie wiem czemu właściwie robię cokolwiek. Nie wiem, dlaczego się nie poddaję.

2.

Uspokajam oddech. Wyobrażam sobie, jak powietrze przepływa z jednego płuca do drugiego. Wyobrażam też sobie, że to jedyne, co jest prawdziwe w świecie. Nie wejdę za chwilę w krąg otoczonym zbitą z desek i blachy palisadą, odgradzającą mnie od bandy spoconych, spragnionych krwi facetów. Oni nie są prawdziwi, mój przeciwnik nie jest prawdziwy. Ja też nie.

Otwieram oczy i wchodzę na ring.

Naprzeciwko mnie staje coś, co równie dobrze mogłoby być niedogoloną małpą. Jest duży, masywny i kanciasty. Zdecydowanie zbyt pewny swojej siły. Oczy go zdradzają.

Donośny gwizd oznajmia początek walki. Zaczynam krążyć, nie trzymając gardy, prowokując. Małpiaty przyskakuje, wyrzuca ramię do przodu. Z łatwością unikam ciosu i uderzam, tak jak się nie spodziewał – lewą ręką, prosto w wątrobę.

Aż przyklęka z bólu, rzyga. Odstępuję od niego, odwracam się bokiem. Chór przepitych głosów wrzeszczy coś niezrozumiale.

Małpiaty wstaje, tym razem przyjął postawę i nie atakuje tak bezmyślnie. Oberwanie w wątrobę uczy takich zachowań. Atakuje, coraz szybciej, wykorzystując przewagę wzrostu, dąży do klinczu.

Wreszcie potężny sierpowy sięga mojej żuchwy. Wyginam się, obracam głowę w samą porę i uderzenie ześlizguje się, zamiast złamać szczękę. Boli, ale ból jest nieistotny, nieprawdziwy.

Jest teraz tak blisko, że czuję jak strasznie śmierdzi mu z mordy. Wyprowadzam prosty, wkładając w niego całą siłę. Łamię mu nos, oszałamiam na chwilę. Spada na niego huragan.

Upada na ziemię, widzę, że traci przytomność. Przestępuję nad nim i wychodzę z ringu. Tłum wokół nie jest prawdziwy. Ich gwizdy, przekleństwa i wiwaty też nie.

Ostrożnie odwijam taśmy okręcone wokół pięści. Są pokryte krwią, częściowo moją. Pomiędzy kłykcie wbił mi się kawałek ułamanego zęba małpoluda. Odkażam ranę, potem się ubieram. Mam jeszcze kilka innych zadrapań. Starszych. Szew puszcza. Będę musiał iść do specjalisty.

Przechodzę do blaszanej kanciapy, w której zza zakratowanego okienka spoziera twarz godna znudzonego mopsa. Staruszek podnosi na mnie wzrok, pociąga nosem i wyciąga zeszyt.

– Zobaczmy… – mówi, niepewnym ruchem zakładając na nos okulary.

– Daruj sobie, wiem, że nie umiesz czytać. Wiem też, że cała pula jest moja.

Staruch mruczy coś jeszcze, ale zaczyna wyciągać towar. Stosik różnych naboi, zapalniczka, paczka papierosów, dwie flaszki i pakiet chłodzący.

Zgarniam wszystko do plecaka, szybko wychodzę z kanciapy. Ciągle mam sprawy do załatwienia, a ktoś mógłby chcieć odzyskać swoją dolę. Skręcam w gąszcz wydeptanych w błocie ścieżynek pomiędzy straganami. Moje nozdrza atakuje zabójcza mieszanina wszystkich możliwych zapachów. Szybko docieram do rozprutego, tramwaju przerobionego na bar dla przyjezdnych.

– Dobrze cię widzieć, Satar – mówi kelnerka siadając naprzeciwko. Uśmiecha się do mnie promiennie. Przez ułamek sekundy nie wiem kto to i po co tu przyszedłem, a potem widzę naszyjnik ze słońcem i przypominam sobie.

– Ou, lekarz chyba nie powinien mówić takich rzeczy pacjentowi… – Kiwam jej głową. Za chwilę zauważy plamy wokół dziur na koszulce i jak zwykle zacznie się na mnie wkurzać.

– Mam zamiar jeszcze powiedzieć, że mam nadzieję na twój rychły powrót. – Jej wzrok schodzi niżej.

No i zauważa. W ten sposób ląduję na placyku za knajpą, siedząc na starych pudłach z talerzem na kolanach. I oczywiście nie wierzy, że siniak to wszystko.

– To nic takiego – mówię z pełnymi ustami. – Jakieś skaleczenie mnie nie spowolni.

– Skaleczenie, ta, jasne… – rzuca, mruży oczy. – Zdejmij koszulkę.

Zdejmuję, a Ou zaczyna kląć i marudzić. Łata mnie i składa najlepiej jak potrafi – a nikt nie umie lepiej niż ona.

Wychodzę, machając jej jeszcze na pożegnanie.

Ulice tutaj są trochę jak rzeki. Spływam nimi – wąskimi, krętymi i przecinającymi się bez żadnego planu, czasem trafiając na jeziora. Cały czas pod prąd, aż w końcu docieram do jądra. Wielkiego, szerokiego, równego, tworzącego siatkę – tworu sprzed restartu. Tutaj jest spokojnie. Wielu uważa to miejsce za nienaturalne. Patrzę w górę, na poszczerbione, szklane żebra dawno martwego molocha i wcale się im nie dziwię.

Nie dziwi mnie też, że ktoś jednak w tym trupie mieszka. Dużo to o nich mówi.

Tutaj wszystko jest inne, wyróżnia się. Ludzie noszą zniszczone, przeżarte przez mole ubrania wydarte dawno opuszczonym sklepom. Próbują udawać Starych Ludzi, ale nie umieją. Są jak banda dzikusów królujących w rozbitym samolocie.

Załatwiam swoje sprawy, kończę transakcje i dokonuję wymian. Głowy i trofea zostają przekazane. Dużo ściskania rąk, wiele oczu zerkających nerwowo w górę, na rogi.

Krążę od meliny do meliny, cały czas obserwowany przez oczy ukryte za nieprzejrzystymi maskami bojówkarzy, śledzony przez lufy ich karabinów. Ich mowa ciała mnie drażni, sprawia, że się cały jeżę. Ale przypominają mi kim jest Psychopomp – że tylko umysł tak przewrotny jak jego mógł wymyślić, żeby wykorzystać do ochrony ludności symbol ich największego koszmaru.

Schodzę pod ziemię, do pogrążonego w ciemności tunelu. Trzymam ręce na widoku, mając nadzieję, że powstrzyma to przynajmniej niektórych kretynów przed postrzeleniem mnie.

– Stój gdzie jesteś! – Przede mną wyrasta kolejny bojówkarz. Po głosie wnoszę, że bardzo młody. Pewny siebie, bo myśli, że go nie słyszę.

– Powiem ci, że mi… ulżyło – mówię. – Co prawda głos ci się trochę łamie w falset, ale lepsze to niż kulka między rogi.

– Po co tu jesteś?

– Żeby się orzeźwić nocnym powietrzem w ciągu dnia, rzecz jasna.

– Za chwilę to ja cię orzeźwię ołowiem.

– Ćwiczysz ten tekst codziennie rano?

– Hasło! – Odbezpiecza z trzaskiem.

Zapój. Dalej wsiadajmy do ciuchci, Psychopomp mnie wezwał. – Nie wiem czemu, ale to brzmi śmiesznie.

Wsiadamy i po chwili pojazd rusza powoli, zgrzytając i jęcząc. Przyspiesza, trzęsąc się i zamieniając jazdę w trwający cholernie długo koszmar. Wreszcie, zatrzymujemy się. Przeciągam się i ruszam w stronę schodów.

– O mnie się nie martw, znam drogę – mówię do strażnika. – Bądź grzeczny jak mnie nie będzie.

– Jasne, obiecuję – parska.

Staję w progu długiego, prawie pustego betonowego pokoju. Głównym źródłem światła jest wąskie okno w kształcie krzyża. Przed nim stoi wielkie, przeżarte przez korniki biurko, a za nim siedzi starszy pan średniego wzrostu, z głową otoczoną aureolą papierosowego dymu. Idę wolno w jego stronę. Moje kroki dudnią, gdy idę przez to królestwo szarości.

– Satar… dlaczego ludzie muszą być aż tak… ludzcy? – pyta, nie odwracając się w moją stronę.

– Reakcja łańcuchowa. – Wzruszam ramionami. – Ktoś zachowuje się „jak człowiek”, inni zaczynają go naśladować i nagle – bah! – nagle masz świadomość, że nie możesz się żenić ze swoją siostrą.

Psychopomp zaśmiał się sucho.

– To nie ten aspekt człowieczeństwa spędza mi sen z powiek. Tylko to jak bardzo chcemy komplikować sobie życie. Jakby zbiorowa utrata pamięci nie była wystarczająca, musimy wciąż coś kombinować.

– Ciekawi mnie, czy zauważysz w tym wpływ ochrony, której nikt nie chce.

– Powiedział facet, który jako jeden z nielicznych wie, że to ochrona, której wszyscy potrzebują. – Obraca się lekko w moją stronę, skinieniem głowy wskazuje krzesło.

Siadam, odchylając się lekko, kładąc dłoń na stole.

– Wie, ponieważ w przeciwieństwie do wszystkich nosi piętna szalonych kultystów i blizny po kulach jeszcze bardziej szalonych gangów. – Wzdycham. – A skoro już jesteśmy przy temacie.

– Twoje piętna i blizny nie pójdą na marne – mówi. – Wzmocniliśmy naszą pozycję, nie musimy się więcej bać o brak prądu, no, przynajmniej dopóki woda płynie, a wiatr wieje. Produkcja amunicji idzie pełną parą, a konwoje podróżują w miarę bezpiecznie.

– Więc w czym problem?

– W ludziach! – Z jego ust dobywa się dźwięk przypominający charknięcie. Oznaka najwyższej dezaprobaty. – Nie chodzi nawet o kwestionowanie moich… inwestycji.

– To o co? – Patrzę mu prosto w oczy.

– O Rah, idącą na dno z kotwicą w klacie za oszustwa. O Armara i dziurę w jego głowie. Wiesz czemu? Przez grę w ruletkę! Suph dusi się własnymi rzygami, a Kochaba zabija kochanek…

– Czyli…

– Ty i Asb jesteście ostatnimi żyjącymi Czuwającymi. – Psychopomp gasi papierosa. Przechyla się w moją stronę. – Gdzie twój partner?

– Porwano go w czasie akcji. – Udaje obojętność. Nie wiem czy da się na to nabrać. – Dlatego tutaj jestem.

– I myślisz, że cię wypuszczę, zwłaszcza teraz? Dla prywaty?

– Spłacam dług. Trzy lata. – Pukam palcami w blat stołu. Łajam się w myślach i natychmiast przestaję. – To mój przyjaciel, nie zostawię go.

– To zwierzę, Satar. Ale dobrze, pozwolę ci. Razem jesteście skuteczniejsi. Masz moje… błogosławieństwo.

– Dobra… dobrze. Potrzebuję dwóch dni, nie więcej. Wrócimy. – Drapię się po uchu. Myślę. – I wyborowego.

– Zgoda. – Kiwa brodą, zapala kolejną fajkę. – Powodzenia, Satar.

– Wkrótce pozbędę się tej ksywki. – Wstaję. – Pamiętaj się, szefie.

– Ty też… ty też.

3.

Patrzę na pokryte gęstą pajęczyną pęknięć kafelki, o które opieram głowę. Stoję w łazience i czekam. Czekam na kroki. Gdy już je słyszę, gdy łączy się z nimi odgłos cichej rozmowy, odklejam policzek od ściany. Zatykam sobie uszy watą. Od niechcenia podnoszę obrzyna z umywalki i bez celowania naciskam spust.

Otworzone w tym momencie drzwi prawie wylatują z zawiasów, a przekraczająca próg noga odrywa się od ciała i zbryzguje wszystko dookoła krwią.

Ja też osuwam się na posadzkę. Powoli, plecami stykając się ze ścianą, trochę jakbym się topił. Kolejne pociski wyrywają dziury nad moją głową. Łazienka zamienia się w pylisty przedsionek koszmaru. W końcu kanonada ustaje. Wyciągam zatyczki.

– …dalej, sprawdź! – wrzeszczy ktoś piskliwym głosem. Kobieta.

– Co?! – odpowiada jej towarzysz.

– Co?!

Zapada cisza, ale potrafię sobie wyobrazić ich gorączkowe próby porozumienia się na migi. Spoglądam na leżące przed wejściem zwłoki. Na jego szczęście śmierć przyszła szybko, wraz z kulą jego przerażonego kumpla.

Kumpla, który właśnie ruszył do środka. Wata znów ląduje w małżowinach. Wiem, że mam czas, że tamten ledwo widzi w tym pyle. Podnoszę się niespiesznie i wpakowuję mu porcję śrutu prosto w twarz. Głowa gangstera pęka, obryzgując ścianę krwią i mózgiem.

Zamykam oczy. Robię wdech i wydech, a potem myję ręce, dokładnie. Kiwam głową do faceta w stłuczonym lustrze, obracam się. Puste gilzy upadają na podłogę i toczą się pod rozbitą wannę, przeładowuję obrzyna, zamykam z trzaskiem. Omijam kałuże posoki na podłodze, przechodzę na korytarz i staję przed opierającą się o ścianę młodą dziewczyną.

– Odciągam ich, tak jak prosisz – mówi, pociągając nosem. – Okazuję chęć współpracy, nie?

Nie odpowiadam, zamiast tego nasłuchuję. Liczę ile czasu zajmie dotarcie tutaj reszcie gangu.

– To co teraz? – pyta.

– Znikamy stąd. – Łapię ją za ramię i ciągnę w stronę wyjścia ewakuacyjnego. Zbiegamy po schodach i docieramy do przerdzewiałych drzwi, prowadzących na dzieciniec. Mój motor czeka na nas.

– Pakuj się. – Wskazuję jej wózek. – I załóż gogle.

Sam też tak robię, po czym odpalam. Warkot dziesięciocylindrowego silnika niesie się echem po pustych korytarzach. Wyjeżdżam na drogę i rozpędzam się, by zostawić daleko w tyle możliwy pościg.

Ukrywam motocykl na polu rzepaku, zostawiając go pod opieką zaufanego rolnika. Prowadzę Raz do szopy, w której na pewno nikt nie może nas podsłuchać.

– Dobra. – Zamykam drzwi, odwracam się w jej stronę. Pocieram czoło wierzchem dłoni. – Wiesz gdzie on jest?

– Tak. Oprócz tego znalazł się ktoś, kto chce kupić Asba. Nie wiem kto. – Dziewczyna siada na długim stole. Zaczyna machać nogami w powietrzu. – Jak się domyślasz, ta informacja ma krótki termin ważności.

– Gdzie jest? – Podnoszę lekko głos.

– Chwila, chwila. – Opiera się rękoma o blat. – A zapłata?

– Odzyskanie wolności ci nie wystarczy? – Mrużę oczy.

– Jej pozbawienie to też twoja zasługa. – Wzrusza ramionami, przyglądając się wnętrzu. – Ale nie chowam urazy. Taką mam pracę, nie?

– Odpłacę ci kiedy wrócę. Chyba mi ufasz.

– Trochę cię znam, Satar. Odpłacisz, kiedy wrócisz. Ale plotki mówią mi, że coś się dzieje na wschodzie. Mówią też, że raczej stamtąd nie wrócisz. A ja nie żądam specjalnie dużo, przecież wiesz.

– Ktoś tu niedawno mówił o krótkim terminie ważności, a teraz… – Wzdycham. Wiem już, że to nie zadziała.

– Ty zawsze wszystko przewidujesz. Dlatego gadamy w miejscu, w którym nikt nie będzie przeszkadzał.

– Trochę cię znam, Raz. – Przychodzi moja kolej na obojętne gesty.

– To poznasz lepiej. – Na jej ustach gości przelotny uśmiech.

4.

Przypływy trzymają go niedaleko Martwych Świateł. Zaciskam rękę na pokrętle przyspiesznika aż mi bieleją kłykcie. Drugą sięgam do kabury i wypuszczam w niebo racę. Droga tonie w krwawym blasku, cienie wydłużają się.

Krótki termin ważności.

Zatrzymuję się z piskiem opon tuż przed na wpół spalonym budynkiem. Silnik warczy cicho, świerszcze cykają szaleńczo w wysokiej trawie. Patrzę w ciemność kryjącą się za drzwiami. Po chwili wyłania się z niej negocjatorka wraz z eskortą.

Wymieniamy pozdrowienia. Przechodzimy do rzeczy – motocykl za dostęp do ich sieci powietrznej, paczka fajek za żelazną rację na dwa dni. Zapraszają mnie do środka.

– Wyruszenie w tej chwili byłoby nierozsądne, Satar – mówi negocjatorka.

– Nie zniszczę waszej drogocennej inwestycji.

– Narażasz ją…

– A wy narażacie moją inwestycję… i cierpliwość. – Wspinamy się po schodach, zmierzając w stronę windy. Podskórnie czuję, że ochroniarze kładą ręce na pałkach. – Nie radzę, panowie…

– Spokój! – Negocjatorka okrzykuje swoich, a mnie mrozi wzrokiem. – Leć, jeśli musisz. Ale twoje zwłoki i wszystko co będziesz miał przy sobie jest nasze.

– Zgoda. – Wyciągam kartkę papieru i wpisuję na niej poświadczenie. Rozrywam je i daję kobiecie połowę.

Docieramy na dach. Zakładam rękawiczki i gogle. Robię krótką rozgrzewkę, głównie, żeby się nie nudzić, gdy oni wyciągają z magazynu rury i materiały, po czym składają lotnię. Żegnam się z nimi i wylatuję.

Wyłączam się, koryguję kurs właściwie bez udziału woli. Ta myśl mnie bawi, nie wiem czemu. Coś głęboko w moim umyśle uważa, że stwierdziłem coś naiwnie głupiego. Czasem, właśnie w takich chwilach, jest czas, żeby myśleć o różnych rzeczach. Wyjątkowy moment, gdy mogę sprowadzić walkę o życie do miejsca, w którym powinna być – pierwotnego instynktu. Mózg zrobi swoje, kiedy ja roztrząsam skąd biorą się w mojej głowie te myśli… jakby cudze.

Wiatr zmienia kierunek, spychając mnie między bliźniacze kominy. Ledwo udaje mi się umknąć. Niebezpieczeństwo zażegnane, powracam do królestwa w mojej głowie.

Mija kilka godzin. Jestem cały odrętwiały, właściwie nie czuję już, żebym posiadał jakieś ciało. Jakoś udaje mi się wylądować bezpiecznie na dachu małego domku na przedmieściach.

Ochroniarz wskazuje mi zarezerwowany pokój, a ja natychmiast walę się na łóżko i zasypiam.

Budzę się prawie dokładnie osiem godzin później. Jem już w drodze, kierując się w stronę centrum. Mój wzrok przyciąga otwarta brama do garażu. Podchodzę bliżej, zaglądając do środka. Widzę rower w prawie idealnym stanie. Wyciągam go na światło dnia, wsiadam i wypróbowuję. Da radę, dopóki nie będę siadał na zdecydowanie zbyt niskim siodełku.

Widzę już Martwe Światła. Wiszą na ścianach budynków, jak wielkie czarne lustra, które niczego nie odbijają. Zieje z nich pustka. Skręcam w jedną z bocznych uliczek, odnajduję mało naruszone schody pożarowe i zaczynam wspinaczkę na sam dach. Z niego mam już tylko prostą drogę przez zdewastowane biura złamanego na pół wieżowca. Docierając na szczyt jestem mokry od potu, dyszę jakbym miał za chwilę umrzeć.

Siadam, opierając się o murek, plecak kładę obok siebie i wyciągam z niego sprzęt. Składam karabin, kładę wiatromierz obok.

Kiedy już serce przestaje walić mi jak szalone, rozglądam się po okolicy przez szkiełko lunety.

Martwe Światła otaczają spory plac, zawalony śmieciami i masą różnych pozostałości po budowaniu tu domów. Wszędzie gdzie okiem sięgnąć widać wysprejowane pęknięte czaszki z mackami – symbol Przypływów.

Jest ich trzech, może czterech, zakładając, że ktoś jest w kiblu. Asb leży w wiszącej wysoko nad ziemią klatce i prawie się nie rusza. Przekręcam pokrętłami o kilka przedziałek, nakładam poprawki na wiatr i odległość. Reguluję oddech. Celuję w ubranego w kamizelkę kuloodporną gangstera, siedzącego przy rozkładanym stoliku.

Wdech i długi wydech. Powoli naciskam na spust, pozwalam, żeby strzał mnie zaskoczył.

Kula wgniata mu pierś i wyrywa spory kawał mięsa z pleców. Krew rozbryzguje się po okolicy, także po murku, za którym chowa się jeden z kumpli zabitego.

To go nie ochroni. Muszę tylko znaleźć jakiś punkt zaczepienia – lustro, albo padający cień. Zamiast tego dostrzegam kawałek stopy i kolana. Wymierzam tam gdzie powinien być tułów. Łuska z brzękiem spada na posadzkę, w murze zieje dziura, a ciało ląduje bezwładnie na ziemię.

Trzeci pocisk przebija kartonowe drzwi wychodka. Po chwili dołem zaczyna spływać jucha. Zostaje tylko jeden. Przypływ chyba też to wie, bo zaczyna uciekać. Nacisk na cyngiel zwiększa się stopniowo, aż wreszcie słyszę huk, karabin szarpie mi się w dłoniach. Uciekinier wzlatuje niezgrabnie w powietrze i leci w rów, jak szmaciana lalka.

Schodzę na plac i kłusem podbiegam do klatki. Rozwalam kłódkę, wypuszczam Asba na wolność. Wielkie, pomarańczowe cielsko schodzi ostrożnie na ziemię. Twarz, wyglądająca zawsze tak, jakby jej właściciel był pogrążony w wielkim smutku, unosi się. Przeszywa mnie spojrzenie najbardziej ludzkich oczu jakie znam.

Orangutan podaje mi poznaczoną bliznami rękę. Ściskam ją bez zastanowienia, potrząsam nią. Pięć miesięcy. Pięć. Pocieram policzek wierzchem dłoni.

Asb wydaje z siebie chrząknięcie, chwyta najbliższe ciało i wyciąga z kieszeni zmarłego jabłko. Potem przerzuca przez ramię jego karabin. Obraca się w moją stronę, a ja wskazuję wschód. Przecież… nie, taki jest cel. Wschód. Tak.

Czuję się trochę jakbym tonął, ale to uczucie szybko mija. Drapię się u nasady rogu, a kiedy małpa staje obok mnie, ruszamy w drogę.

5.

Staję przed na wpół spaloną chatą. Taką prawdziwą – krytą gontem, całą drewnianą. Dziwne, że w ogóle stoi po jakimkolwiek pożarze. Ze środka wychodzi przygarbiony staruszek, nieodrywający wzroku od Asba.

– Co to jest? – pyta, wskazując małpę palcem. – A ty?!

– Jestem… – przerywam. Widzę jak patrzy z przerażeniem na moje rogi. Nikt tak nie reaguje. – To jest Asbiel, ja jestem Satariel. To nasze imiona ról na zachód stąd.

– Rogi… panie. – Dziadek w ogóle nie słucha, dalej klepie swoje. – Idź! Musisz spotkać P-pana Lighta.

– Kogo? – Unoszę brwi.

Nazwisko, jak jasna kurwa, nazwisko. Niemożliwe.

– Starego Człowieka. Pana Lighta. – Chyba się trochę uspokoił. – Musisz się z nim natychmiast spotkać. Tam!

Wzruszam ramionami, zachowując obojętną minę. W głowie telepią mi się pytania. Mnóstwo pytań, a najwyraźniej w okolicy jest tylko jedna osoba, która może znać odpowiedzi. Wydaję z siebie pomruk i razem z Asbem udajemy się we wskazanym kierunku, ścieżką przez las.

Kiedy idziemy, przyglądam się drzewom. Są młode, ledwo odrastają od ziemi. Daję im pięć lat. Dziwi mnie, że nigdzie nie widzę śladów ognia, który tak się obszedł z domem starego dziada.

Nagle ściółka pod naszymi nogami przechodzi w zerwany beton. Zatrzymujemy się raptownie, mając przed sobą głęboką rozpadlinę, wyglądającą jak dolina. Środkiem płynie nawet rzeka. Wylewa się z rury, ale jednak.

Oślepia mnie światło, odbijające się od paneli słonecznych, którymi pokryto spadziste dachy wszystkich budynków w tym… mieście. Pomiędzy nimi krząta się bardzo dużo ludzi, wyłapuję z tłumu ewidentnych strażników. I ku mojemu zdziwieniu – działające kamery.

Wszyscy się na nas gapią. Rozstępują się, wskazując w ten sposób drogę, ale nadal się gapią. Nawet nie na nas – na mnie i na moje poroże. Zbliżamy się do znajdującego się częściowo na powierzchni tunelu. Po schodach z gruzu wkraczamy do środka, prosto w ciemność.

– Tędy! – Głos dobiega z oddali… jest jakby znajomy.

Asb warczy, obnażając kły. Przypomina, że powinienem być czujny. Odpowiadam mu mruknięciem. Niech sam będzie gotowy.

Jesteśmy w oświetlonym rozwidleniu, które zostało przerobione na mieszkanie. Skórzane fotele, telewizor, długie regały pełne książek. A pośrodku tego wszystkiego stoi rogaty mężczyzna o ceglastej cerze.

– Bracie. – Ściska mnie. – Nareszcie przybyłeś. Pan Light na ciebie czeka. Twoja… małpa może tu zaczekać.

– Nie jest moja. – Uśmiecham się zimno. – Ani niczyja inna. A my nie jesteśmy braćmi.

– Jeszcze – odpowiada uśmiechem, który nie dociera do oczu. – Niech kolega się rozgości.

Asb daje mi znać, że stanie na warcie, ja podążam za nowym przewodnikiem. Kładę rękę na kaburze.

Trafiam do kolejnej komory. Wchodzę sam, mój brat czeka za zamkniętym włazem. Przede mną stoi wielkie łóżko, leży w nim jakiś człowiek. Głowa oparta na poduszkach wydaje się mieć twarz pozbawioną rysów. Tak naprawdę jedynym, co nie jest zupełnie bez wyrazu jest prawa ręka – pomarszczona i chuda. Mięśnie zupełnie zaniknęły, cała kończyna nadaje się już tylko do amputacji.

Więc to jest ten cały Stary Człowiek. Wygląda jak śmierć, taki jest blady. Odzywa się do mnie w jakimś niezrozumiałym języku, wykrzywiając przy tym wargi. Przywołuje mnie skinieniem głowy.

Klękam przy nim. W uszach narasta mi szum, przez który coraz trudniej się skupić. Strasznie ciemno tu się zrobiło…

– Zatrułeś mnie czymś? – syczę. Kręci głową, a ja nie wiem czy to dlatego, że też mnie nie rozumie, czy jednak to coś innego.

Dociera do mnie, że to, co teraz słyszę to efekt ogłuszenia wybuchem. Granatem odłamkowym, chociaż nie wiem skąd miałbym to wiedzieć. Dłoń mnie swędzi. Mam tam wygojoną od dawna bliznę po kawałku metalu. Bolą mnie żebra, oberwałem śrutem nosząc kamizelkę kuloodporną.

Karuzela doznań jest tak oszałamiająca, że dopiero teraz dostrzegam wpatrzone we mnie oczy. Łapię Lighta za przedramię, a on za moje. Wtedy zderzam się z pociągiem.

– Rozumiesz mnie teraz, kapitanie?

– Tak… sir. – Ocieram czoło.

– Dobrze, możecie iść teraz spać, kapitanie. Porozmawiamy jutro.

Otrząsnąłem się, wstałem i zasalutowałem. Potem wyszedłem, wywalając się zaraz w korytarzu. Zapadła ciemność.

6.

Wywrzaskuję rozkazy do radia. Konwój Humvee’ich zatrzymuje się z piskiem opon. Wysiadam na wpół ogłuszony przez ryk zamontowanych na dachach kaemów.

– Dwadzieścia trzy, tu sześćdziesiąt pięć, dotarliśmy na miejsce, odbiór! – przekrzykuję potworny chaos wielokalibrowej orkiestry. Odwracam się do moich ludzi. – Dalej, ładować rannych i spieprzamy!

Witryna sklepowa tuż przed nami eksploduje, odłamek szkła wbija mi się w dłoń. Odpowiadamy ogniem, waląc we wszystkie strony, we wszystkie okna i we wszystkie dachy.

Chłopaki latają z noszami, podtrzymują lżej rannych. Nagle głowa jednego z nich pęka, gdy przygniata go zrzucony z dziesiątego piętra wentylator. Podrywam karabin i po chwili zabójca spada na ziemię.

Kolejny pocisk z wyrzutni rakiet wysadza jakiś sklep. Ostatni ranny zostaje zapakowany do wozu.

– Spierdalamy! – Kładę jeszcze jednego wroga i pakuję się do Humveego. – Jedziemy!

Konwój rusza dalej, ostrzeliwany ze wszystkich stron. Szyba pęka z trzaskiem, czuję jakby koń kopnął mnie w pierś. Z trudem łapię oddech.

– Jebana druga poprawka! – syczę przez zęby, wystawiwszy karabin i waląc w stronę rozwrzeszczanej bandy, pędzącej na nas z zaułka.

– Sir! – Kierowca odwraca się lekko w moją stronę. – Skąd oni mają całą tą broń?!

Cholera… Powiedzieć prawdę? Tak.

– Z naszych rozbitych oddziałów! – Zasypuję podłogę stosem łusek. Przeładowuję szybko i wznawiam ostrzał. Celów nie zabraknie. – Skręć w lewo, w pięćdziesiątą!

– Tak jest, sir!

Wjeżdżamy do w miarę bezpiecznej strefy. Rano oczyścili ją zmasowanym atakiem Apaczy i poprawili napalmem.

– Dwadzieścia trzy, zgłoś się. – Dobiega z radia.

– Tu dwadzieścia trzy, jestem, kurwa, trochę zajęty, odbiór!

– Tłum kieruje się w waszą stronę, odbiór.

– Ja pierdolę! – Walę pięścią w sufit. Raz, drugi. – Jakie rozkazy, odbiór?

– Utrzymać pozycję aż do przybycia wsparcia.

Zatrzymujemy się na skrzyżowaniu. Rozkazuję ustawić pojazdy w krąg, celować we wszystkie strony. Lżej ranni też. Broń i amunicja ciężej rannych rozeszła się po tych, którzy najbardziej jej potrzebowali.

Czekamy w milczeniu, słysząc tylko dalekie wrzaski i łomoty. Naszym oczom ukazuje się horda. Rzucają w nas wszystkim co można oderwać od ziemi. Pędzą na nas, plując i bluzgając. Mają puste oczy i wykrzywione twarze. Przewracają się wzajemnie byleby móc jako pierwsi wypruć z nas flaki.

– Otworzyć ogień!

Uderza w nich tajfun ołowiu. Wybuchają pierwsze granaty. Horda zostaje rozerwana na strzępy, staje się prawie niewidoczna zza czerwonej mgły. Niektórzy odpowiadają niecelnym ogniem. Inni po prostu biegną w naszym kierunku.

Rzucamy w nich cały zapas wszystkiego co wybucha, zanim sami znajdziemy się w polu rażenia. Nie przerywamy ogłuszającej kanonady.

To ich nie powstrzymuje, wreszcie dobierają się do nas. Do głosu dochodzą teraz kolby, pięści, noże i ciężkie buciory. Ktoś zdarł mi hełm, całą twarz mam zbryzganą ciepłą jeszcze posoką. Bark boli przeraźliwie, odbierając rozum. Mam złamane chyba wszystkie palce.

Wszystko kończy się nagle. Jakby ktoś wyciągnął nam głowy spod wody. Większość chłopaków przeżyła, chociaż każdy jest ranny. Podchodzę do nich i sprawdzam czy się trzymają. I im dłużej idę tym bardziej jestem pewien, że nikt tak naprawdę nie ocalał, coś w nas pękło.

Wszyscy jesteśmy martwi. Widzę to w ich oczach, odbijających obraz setek zabitych przez własne wojsko cywili. Ofiar wojny, o którą nie prosili. Wychodzę poza kordon, żeby nikt nie zauważył mojego stanu. Inaczej zupełnie się rozsypią.

Stoję tak, oddychając ciężko, nie mogąc się pozbierać. W końcu jakoś mi się udaje. Zawracam i wtedy go zauważam.

Ma może dziewiętnaście lat. Urwało mu nogi w kolanach, kule poszarpały rękę na strzępy. Umiera, a jednak gdy tylko mnie zauważa, próbuje się na mnie rzucić. Wyciągam pistolet, klękam przy nim i strzelam.

Na ziemię spadają pierwsze krople deszczu, rozmywając wszystko. Ciągną za sobą smugi. Leje jak z cebra i wszystko znika, zamienia się z powrotem w niewyraźną plamę niczego.

Chciałbym tu już zostać…

Przygotować się do rozpoczęcia procedury…

Wspinam się po ciągnących się w nieskończoność schodach prastarej kamienicy. Farba odpadła dawno temu, ukazując zzieleniały tynk i wyblakłe graffiti. Docieram na ostatnie piętro i skręcam w długi, śmierdzący moczem i rzygowinami korytarz.

Mijam kolejne odrapane drzwi, starając się ignorować dochodzące zza nich jęki i trzeszczenie łóżkowych sprężyn, lub odgłosy ostrych kłótni.

Nie ma to jak w domu, nie?

Zatrzymuję się przed wejściem do ostatniego mieszkania, z wahaniem sięgam do klamki. Wreszcie chwytam ją i przekręcam, wchodzę do środka.

Nic się nie zmieniło, nic. To ciągle ta sama, zniszczona kawalerka, pozbawiona mebli, wody i ciepła. Niedługo to się zmieni.

Stąpam po betonie – podłogę dawno temu rozebraliśmy, żeby mieć z czego robić prowizoryczne ogniska – przechodząc do maleńkiej kuchni.

Mama śpi na jedynym ocalałym krześle, głowę ciężko opiera na piersi, tak że jej policzek styka się z policzkiem mojej trzyletniej siostrzyczki. Żal mi je budzić, ale mam niewiele czasu.

Rozpoczynamy procedurę za dziesięć…

Najpierw chrząkam lekko, a gdy to nie działa, zbliżam się i delikatnie nią potrząsam. Mama otwiera niechętnie oczy, podnosi na mnie wzrok i widzę jak jej źrenice rozszerzają się ze zdumienia. Z głupim uśmiechem staję na baczność, strzelając obcasami i salutuję.

– Pani generałowo.

– Panie kapitanie… – Głos drży jej lekko. – Synku…

– Mamo, nawet byś nie uwierzyła… chodzi o to, że… – Niech mnie szlag, a miałem wszystko zaplanowane, co do słowa i co do łzy. – Dostałem awans. Mam nowy przydział. Nie mogę ci zdradzić szczegółów, ale kiedy się zgadzałem, dowództwo przystało na pewne warunki. Zaopiekują się wami i nigdy więcej nie będziecie musiały mieszkać w takim miejscu!

– Mój Boże – Jej ciałem wstrząsa szloch, a ja wrzeszczę na siebie w duchu, że nic nie umiem na to poradzić. – Twój ojciec mówił to samo! I gdzie teraz jest?! No gdzie?!

– Mamo, spokojnie. Proszę, spokojnie. Teraz jest inaczej. Zobaczysz! Zabieram was w tej chwili.

– W tej…?

– Tak. Weź wszystko i idziemy na dół. Tam czeka na was kierowca. Potem przez jakiś czas nie będziemy się widzieć. – Nerwowo obracam głowę w stronę drzwi, choć przecież wiem, że nikogo tam nie ma. Sięgam pod koszulę i zrywam nieśmiertelniki z szyi. – Weź je i zatrzymaj razem z moim zdjęciem. Daj mi je jeśli… znaczy, gdy się spotkamy. Chodź szybko!

Zaczynamy procedurę. Pierwsza dawka!

Biorę siostrę na ręce, a matka biegnie spakować kilka drobiazgów, żałosne resztki naszego dawnego życia. Uśmiecha się do mnie nieśmiało, ruchem głowy wskazuje wyjście.

Wtedy jej twarz zaczyna pękać, jak porcelana. Mama rozpada się na kawałki, które po upadku na podłogę zamieniają się w drobną szklaną kaszkę. Z przerażeniem patrzę na moją siostrę. Dziecko, które trzymam ma głowę pokrytą gładką skórą, bez oczu, włosów, czy choćby jednej zmarszczki. Nie jest moją siostrą, tak ja to coś na podłodze nie jest moją matką. Upuszczam dziecko, a to natychmiast zaczyna się topić, przekształcać w szarą masę.

Druga dawka!

Cofam się, wychodząc z tego ponurego miejsca, rozpływającego się na moich oczach w nic nieznaczącą mgłę. Zamykam drzwi, staję w miejscu. Moją głowę wypełnia tylko pustka. Wychwytuję krzyki i wybuchy, gdzieś na granicy słyszalności, ale z każdym uderzeniem serca znaczą one dla mnie coraz mniej.

Marszczę czoło, próbując się skoncentrować, przypomnieć sobie skąd biorą się te dźwięki, ale moja pamięć jest jak zbite lustro, ukazujące wszystko nie takim, jakim być powinno.

Trzecia dawka, panowie!

Stoję przed wejściem do ostatniego mieszkania, z wahaniem sięgam do klamki. Trzymam ją tak przez chwilę, zawieszoną w powietrzu, po czym cofam. Nie wiem co to za miejsce, nie wiem po co tu przyszedłem. Odwracam się i idę na dół.

 

7.

Stękam. Wszystko mnie boli, głowa najbardziej. Obracam się na bok i otwieram oczy. Leżę na kanapie, cały czas jestem w kanałach. Asb śpi na fotelu. A na dywanie – zwłoki.

Spadam na podłogę. Rozpoczynam oględziny – to ten, który mnie tu przywitał, poznaję po rogach, właściwie jednym. We łbie mi huczy, jakbym miał tam ocean podczas sztormu. Na powierzchnię wypływa imię, ale zaraz zostaje zmiecione przez fale. Znam go, znałem od wielu lat.

Ma puls, ale gdy świecę mu w oczy moją latarką, nie reaguje. Jego twarz jest jedną wielką, broczącą krwią opuchlizną. Prawa ręka złamana w trzech miejscach i wyczuwam poważny uraz kręgosłupa. Nie mam ochoty dokładnie dowiadywać się o czym świadczy wielka czerwona plama w okolicach krocza.

Czyli: odprowadził mnie tu wczoraj, ale nie docenił Asba. Dostał łomot, jaki może spuścić tylko orangutan. Zapadł w śpiączkę.

Wstaję, robię kilka kroków i podnoszę z ziemi urwany róg. Przyglądam mu się dokładnie, wodzę po nim palcami, a potem rzucam w ścianę. Przeciągam dłonią po twarzy.

Budzę Asba i prowadzę go pod właz, za którym leży. Stanie na straży, gdybym dał sygnał, rozerwie tego Starego Człowieka na strzępy.

Witam mojego gospodarza obrzynem wetkniętym pod brodę. Siedzę na krześle, które zabrałem z drugiego pokoju. Teraz przyglądam się temu blademu widmu z przeszłości, zastanawiając się czy go znam.

– Witaj, kapita… – mówi. Przerywam mu, wkładając gnata do ust.

– Żadnych sztuczek, żadnego pierdolenia. – Odbezpieczam. – Magia czy nie, nic nie może się równać z doustną dawką śrutu. Czegokolwiek spróbujesz, będę szybszy.

Znów wgniatam mu obie lufy w krtań.

– Nie musisz…

– Zadaję pytania, ty na nie odpowiadasz. Wyraziłem się jasno?

Wyraziłem… – powtarza za mną. – Odblokowałem cię. Przypomniałeś sobie.

– Powinienem być wdzięczny? – parskam.

– Tak.

Co za dupek.

– Nie prosiłem o to. Nie chciałem wtedy i nie chcę teraz – syczę. Coś się zmienia, przez ułamek sekundy wygląda, jakby się zdziwił. – Z tą twarzą nie powinieneś nigdy wchodzić w hazard. To taka przyjacielska rada.

Tylko milczy.

– Dobrze, zacznijmy od tego kim jesteś. – Siadam wygodniej.

– Przybyszem z przeszłości. – Wzrusza sprawnym ramieniem. – Wysłanym, by odbudować przyszłość.

– To właśnie tu robisz, co? Budujesz przyszłość? Oświecasz nas swoim blaskiem, co, Light?

– Rodzi się w… bólach. Jest więcej takich jak ty, zabezpieczeń. Doznawałeś urazów głowy?

Tak, ale na pewno mu tego nie powiem.

– Nie chcę powtarzać banału o tym, kto zadaje pytania, ale nie dajesz mi wyboru. Tylko co ja i moi, rzekomo, bracia mamy wspólnego z twoim małym placem budowy?

– Jeden z was się zbuntował. Pali i zabija. Dlatego pozwoliłem sobie wykorzystać swoje zdolności i wysyłać sygnał. Żebyście przybyli.

– Wyglądam jakbym chciał ci pomóc?

– Jeśli nie mnie to komu? Ja… jestem cywilizacją.

– Pamiętam trochę cywilizację. – Zaciskam zęby.

– Rozejrzyj się po osadzie. – Zdaję się, że nic nie zauważył. – Przekonasz się do pomocy.

I tak jestem tu, żeby sprawdzić, co się dzieje.

– Jeszcze zobaczymy… – Wychodzę.

Krążę po uliczkach, rozglądam się przysłuchuję. Na początku to ostatnie sprawia problemy – do uszu dochodzi tylko masa ledwo zrozumiałych dźwięków i zniekształconych słów ze znanych mi języków. Light przestawił mnie z nowego na angielski, teraz sam muszę to odkręcić. Odrobina koncentracji i wiem, co do mnie mówią.

Ludzie tutaj zachowują się inaczej. Dociera do mnie, że jeśli chcę zobaczyć cokolwiek autentycznego muszę stać się niewidzialny. Inaczej gdziekolwiek się pojawię będą milknąć rozmowy, a głowy będą się pochylać. A to nie szacunek zgina im karki, tylko strach i desperacja.

Zaszywam się w opuszczonym budynku, który miał chyba być przeznaczony na bibliotekę. Ściany są cienkie, słychać wszystko, co dzieje się w obrębie najbliższej okolicy.

Asb chowa się pod stołem i zasypuje książkami, ja siadam na podłodze, przy drzwiach. W oczy rzuca mi się jakiś tytuł, który rozpoznaję, więc po niego sięgam.

Jestem pewien, że ktoś mnie obserwuje. Jeśli będę tu siedział wystarczająco długo w końcu nie wytrzyma i wystawi mi się jak na tacy. Tymczasem ulica powie mi co jej dolega.

Pozornie wszystko jest w porządku. Mieszkańcy zachowują się normalnie, nie krążą wśród nich zbiry, ani złodzieje. Ale w tej ich normalności jest coś rozpaczliwego. Coś mi umyka. Tak… nie wiem, co się dzieje, ale raz jestem bardziej w przeszłości, a raz teraźniejszości.

Jak mogą zachowywać się normalnie? Wszyscy mają tu prąd, ubierają się tak jak kiedyś, używają pieniędzy. Słyszę muzykę, grające telewizory. Ludzie mają tu imiona i nazwiska. Light wszędzie tu zapuścił swoje sieci. Jak on to nazwał? Odblokował ich, ale w mniejszym stopniu niż mnie. Pewnie dlatego nikogo tu nie ma, w tej bibliotece.

Słyszę delikatne szuranie na górze – ktoś próbuje wejść przez okno. Asb też to usłyszał. Już się zbiera, żeby stanąć intruzowi na drodze i zamienić go w mielone, ale daję mu znak, żeby czekał. Sam to załatwię.

Znikam pomiędzy półkami, bacznie przyglądając się schodzącemu po schodkach chłopakowi. Próbuje być cicho, ale mu to nie wychodzi. Pojawiam się za jego plecami.

– Ładnie tak śledzić, synku? – Aż podskakuje na dźwięk mojego głosu.

– Ja…

– Nieważne. – Wskazuję mu drzwi. – Jeśli ktoś jeszcze będzie za mną chodził, zauważę. Tak, jak zauważyłem ciebie. A teraz sio stąd.

Kiedy chłopak znika, sam wchodzę na górę i razem z Asbem podejmujemy podróż dachami. Cały dzień spędzam na szperaniu w różnych miejscach, podsłuchiwaniu i na spacerze wokół lasu. Słońce chyli się już ku zachodowi, a ja odnajduję cmentarz.

Dużo nieoznaczonych grobów. Na sporej części ktoś pozostawiał małe paczki jakiegoś zielska i flaszki z bimbrem. Tylko przy trzech leżą kwiaty, a w sumie sześć jest jako tako zadbanych.

Zaczynam mieć dość tego miejsca. Zawracam. Najpierw poznam prawdę, a potem to wszystko zakończę.

8.

Wyciągam z kieszeni pogięte, wielokrotnie składane zdjęcie. Wciąż jest puste… zresztą, nie wiem, co sobie myślałem. To tylko pusty pokój i krzesło, ale… Co ja zrobiłem potem? Dlaczego nie mogę sobie przypomnieć?

Kucam nad strumykiem, obmywam ręce, próbuję równo oddychać. Czuję, jak wielka dłoń dotyka mojego ramienia. Asb siada obok mnie, wpatrując się w wodę. Wzdycham, przykładam na chwilę zdjęcie do czoła i zaciskam powieki. Potem je chowam. Podnoszę karabin i plecak.

Jeszcze dalej na wschód od cywilizacji jest posiadłość na wzgórzu. Widać ją stąd, ale można o niej powiedzieć tylko tyle, że jest zielona od bluszczu, który porósł dosłownie wszystko. Nie wiedzieć czemu nazywają to Żółtym Domem.

Ruszam w drogę, najpierw wzdłuż rzeczki w górę. Trafiam na siedzącego na kamieniu faceta, przeraźliwie brudnego i bladego, jak śmierć. Podchodzę bliżej, a on dalej zdaje się mnie nie widzieć. Tknięty przeczuciem, staję po jego prawej stronie.

Ożywia się nagle, wpatruje we mnie błagalnie.

– Wody… wody… – stęka.

Mam rację – to Pielgrzym. Chwytam go za kark i obracam, tak żeby jego mózg mógł zarejestrować istnienie pobliskiej wody. Rzuca się w nią, prawie rozbiwszy sobie głowę. Ja przestaję dla niego istnieć.

Asb rzuca mu jeszcze coś do jedzenia, tak żeby zobaczył. Idziemy dalej, tym razem ścieżką, aż trafiamy na dziwaczną parę, grającą w szachy. On nie ma ręki, ona kładzie właśnie pionka w powietrzu.

– Szach! – W jej głosie słychać tryumf.

– Nieprawda, zrzucono pionka. – Podnosi go i wciska jej w dłoń. Podnosi zropiały kikut. – To bardzo boli, naprawdę rozpraszające.

– Ja… słońce mnie oślepiło – tłumaczy się kobieta.

– Jest wieczór. Boli.

– Mówiłeś… No… nie skupiłam się, nie zauważyłam.

On tymczasem nieruchomieje, wpatrując się w przestrzeń. Odchodzę, wiedząc, że umrze od zakażenia, nic nie da się zrobić. I tak nawet nie wie, że istnieje. A jej zakryte gęstą mgłą oczy znów oślepi wtedy promień łżesłońca.

Jesteśmy już prawie na miejscu. Pielgrzymów jest coraz więcej, najróżniejszych. Nawet sobie nie wyobrażałem, że zobaczę kiedyś tylu naraz. Chyba, że w zbiorowej mogile na cmentarzu złych omenów.

Razem z Asbem przepychamy ogromne drzwi, po to tylko, żeby zaraz po dostaniu się do środka zobaczyć, że ściany po drugiej stronie są podziurawione jak sito. Ktoś pojawia się na schodach.

– Kapitanie, witaj w Żółtym Domu! – Uśmiecha się promiennie, rozpościerając ręce w teatralnym geście.

– Naprawdę wolałbym, żeby nikt mnie już tak nie nazywał, sierżancie… – Podchodzę bliżej. – Ciekawi cię może, co mnie tu sprowadza?

– Bardzo, ale możemy porozmawiać na balkonie z ładnym widokiem, co ty na to, kap… ee, no. – Chwyta się za ceglastą gębę i pociera.

– Opowiem po drodze. – Asb daje znać, że się porozgląda, ja wchodzę na kilka pierwszych stopni. – Jestem tu, bo dogadałem się z Lightem, że wymienię twoją głowę na prawdę. Ale nie sądzę, żeby miał zamiar dotrzymać swojej części. Nie skoro nie powiedział mi, że dla niego pracujesz.

– Pracowałem. Pozwól za mną. – Prowadzi mnie na wielki balkon, na którym stoją dwa leżaki. – Miałem trzymać ludzi w szachu i eliminować niechciane jednostki, nieprzydatne w budowie świetlanej przyszłości. Ha, ha.

Siadamy, nie patrząc na siebie, zamiast tego kontemplując krajobraz. Krzywię się i zabieram się do zmieniania przesiąkniętych bandaży na czole. Dwa wielkie czerwone kleksy – prawie jak test Rorschacha. Wyglądają jak dwoje ludzi spadających w przepaść.

– Wiesz, że odpowiednio manipulując jedzeniem można wywoła znaczący wzrost agresywności? Bakterie w naszych flakach mogą sprawić, że zamienimy się w brutalnych psycholi.

– Dobrze to o nas świadczy, nie? – odpowiadam z rękami nad głową.

– Tak… Używaliśmy tego, żeby terroryzować wrogie terytoria zdziczałymi psami. Później wpadliśmy na lepsze sposoby, aż w końcu ktoś wykorzystał naszą broń przeciwko nam.

– I w ten sposób staliśmy się mordercami ludzi, których przysięgaliśmy chronić…

– Wciąż możemy ich chronić, kapitanie. Przed nim i tym jak uparcie próbuje przeć naprzód ślepą uliczką.

– Czego on właściwie używa?

– On nazywa to chronokinezą, inni magią. Ja nazywam to emiterem ultradźwięków. Ale kto wie? To ja siedzę teraz w wariatkowie!

– Skoro tak, to czemu potrafimy mu się oprzeć, co?

– Bo Light jest politykiem, a nie naukowcem. Myślisz, że skąd wzięli się ci wszyscy biedni ludzie na dole? Nieudane próby, ja też. Byłem generalną i się pomylił. Odblokował wszystko, zamiast tylko uchylić mi rąbka tajemnicy.

Wyciągam z kieszeni zdjęcie, obracam je między palcami.

– Co ty z tego masz? Nie zależy ci na tych ludziach, skoro ich zabijasz.

Obraca się w moją stronę.

– Masz rację, kapitanie. Mogłem to wszystko wymyślić, nigdy nie będziesz miał pewności. Jeśli ci to pomoże możesz zabić też mnie, mam to w dupie. – Po policzku spływa mu łza. – Pamiętam ich wszystkich, pamiętam kiedy kazałeś nam robić kordon i kiedy ich wszystkich zabiliśmy. Pamiętam jak musiałem wydać rozkaz zbombardowania promów z uchodźcami. Mam krew na rękach i gdybym tylko mógł sprawić, żeby była moja a nie cudza, zrobiłbym to bez wahania…

Wstaję, kręcę się przez chwilę z ręką na kaburze. Jak ja bym chciał go po prostu zabić. Jebać prawdę, zabrałbym stąd Asba i wrócił do normalności. Do bycia pieprzonym Satarielem – facetem, który za często oszukiwał w karty i musiał za to zapłacić. Nie było ulic pełnych trupów, nie było tam Pielgrzymów, ani całego tego gówna.

Ale teraz jest i już tego nie zmienię. Mogę za to zapobiec kolejnym takim sytuacjom, upewnić się, że nikogo więcej to nie spotka. To tylko dwa naboje, potem upewnię się, że wszystkie te hokus-pokusy zostały zniszczone.

Staję przed balkonowymi drzwiami z ręką na kaburze. Z wahaniem sięgam do klamki. Trzymam ją tak przez chwilę, zawieszoną w powietrzu.

Koniec

Komentarze

Spływam nimi – wąskimi, krętymi i przecinającymi się bez żadnego planu, czasem wpływając na jeziora. Cały czas pod prąd

O spływaniu pod prąd to jeszcze nie słyszałam ;)

Dalej wsiadajmy do ciuchci, Psychopomp mnie wezwał. – Nie wiem czemu, ale to brzmi śmiesznie.

Wsiadamy i po chwili pojazd rusza powoli, zgrzytając i jęcząc. Przyspiesza, trzęsąc się i zamieniając jazdę w trwający cholernie długo koszmar. Wreszcie, zatrzymujemy się. Przeciągam się i ruszam w stronę schodów.

Brakuje przecinka po “dalej”. Warto też jakoś zredukować te “się”.

Porwano go w czasie akcji. – Udaje obojętność. Nie wiem czy da się na to nabrać

Powinno być chyba “udaję”?

 

 

Fajny tekst. Parę zdań szczególnie polubiłam. Spodobały mi się Twoje opisy scen walki, w ogóle nie nudziły – tak trzymać, jesteś w tym dobry. Naprawdę nieźle piszesz, jak na 18 lat. Ale chyba za słabo byłam skupiona, bo nie do końca rozgryzłam to opowiadanie. Zobaczę, co inni powiedzą.

 

Pisz tylko rtęcią, to gwarantuje płynność narracji.

Dzięki za przeczytanie :) No i za skomplementowanie tekstu – bardzo mi miło.

Błędy poprawię jak tylko będę miał z powrotem dostęp do swojego komputera.

Tekst przeczytałam w sumie trzy razy – za każdym razem z zainteresowaniem. Bardzo podobają mi się wprowadzone zmiany.

Prowadzisz historię, od rozgrzanej słońcem, asfaltowej drogi, poprzez post-apokaliptyczne miasta i pustkowia, aby w końcu zatrzymać się, wpół kroku, przed zamkniętymi drzwiami. Zostawiasz czytelnika z nieodpowiedzianymi pytaniami i… i to chyba dobrze. Czy Satar-kapitan otworzy drzwi? Czy wróci do swojej "normalności"? Być może zażąda od Lighta ponownej utraty pamięci? W końcu wspomnienia, które dopiero co odzyskał, wcześniej czy później, skażą go na piekło gorsze od tego, w którym się obecnie znajduje.

Jedna uwaga – ta posoka cały czas mi nie pasuje :D

Hmm... Dlaczego?

Drewian, chciałem to zmienić, ale zauważyłem, że słowo “krew” pada ledwo akapit wyżej. Chyba byłyby za blisko siebie.

Niesłychanie się cieszę, że ci się podoba i że pasuje ci zakończenie :D

A do mnie nie przemówiło. Przeczytałam i nadal nie wiem, kim jest bohater, z kim się naparza i po co, skąd wziął rogi i dlaczego nie widzi się na starym zdjęciu. Ani nawet, dlaczego nie zrobił sobie choćby prostych sandałów ze skóry i sznurka, skoro chodzenie na bosaka tak go bolało. Możliwe, że Psychopomp mnie zmylił i skierował na niewłaściwe tory.

Zostało Ci sporo usterek; literówki i inne. Z interpunkcją nie jest dobrze.

Patrzę na tą mordę

Tę mordę.

choć nie często na nią patrzę.

Nieczęsto.

Spada na niego huragan.

Upada na ziemię, widzę, że traci przytomność.

Powtórzenie. Huragan traci przytomność? Rzadki przypadek.

Podnoszę się niespiesznie i wpakowuję mu porcję śrutu prosto w twarz. Głowa gangstera pęka,

Nie znam się, ale od śrutu pęka czaszka?

Babska logika rządzi!

@Finkla

Dziękuję za czas poświęcony na czytanie. Przypuszczam, że nie każdego da się zadowolić, ale i tak szkoda. Błędy poprawiłem.

Za to ta czaszka… w sumie to sam nie wiem, nie zastanawiałem się nad tym.  Sprawdzę.

Przykro mi, ale zupełnie nie zrozumiałam opowiadania.

Odnoszę wrażenie, Madeju, że miałeś dość ambitny pomysł, ale jego realizacja zawiodła. Pojmuję tylko, że rzecz dzieje się w dość osobliwym, zrujnowanym świecie i nie mogę pozbyć się wrażenia, że sam bohater nie do końca wie, w czym uczestniczy.

Lektury nie ułatwiają czasem niezbyt czytelnie konstruowane zdania i mnogość usterek.

 

Bez trudu wyj­mu­ję prze­rdze­wia­łe drzwi z za­wia­sów… – Czy drzwi były w zawiasach, czy wykonane z zawiasów?

Może: Bez trudu zdej­mu­ję z zawiasów prze­rdze­wia­łe drzwi…

 

Gdy już się umyję, przy­glą­dam się sobie w lu­strze. – Raczej: Już umyty, przy­glą­dam się sobie w lu­strze.

 

Pod­upa­dłe, puste bu­dyn­ki stra­szą w pół­mro­ku swo­imi odra­pa­ny­mi, be­to­no­wy­mi szkie­le­ta­mi. – Zbędny zaimek. Czy budynki mogą straszyć innymi, cudzymi ścianami?

 

Nie wejdę za chwi­lę w krąg oto­czo­nym zbitą z desek i bla­chy pa­li­sa­dą… – Czy palisada może powstać z desek i blachy?

Może: Nie wejdę za chwi­lę w krąg oto­czo­ny płotem zbitym z desek i bla­chy

 

Tłum w okół nie jest praw­dzi­wy.Tłum wokół nie jest praw­dzi­wy.

 

Ostroż­nie od­wi­jam taśmy owi­nię­te wokół pię­ści. – Brzydkie powtórzenie.

 

– Do­brze cię wi­dzieć, Satar. – mówi kel­ner­ka sia­da­jąc na­prze­ciw­ko. – Pierwsza kropka zbędna.

 

Za chwi­lę za­uwa­ży plamy w okół dziur na ko­szul­ce… – Za chwi­lę za­uwa­ży plamy wokół dziur na ko­szul­ce

 

W ten spo­sób lą­du­ję na pla­cy­ku za knaj­pą, sie­dząc na sta­rych pu­dłach z ta­le­rzem na ko­la­nach. – W jaki sposób bohater lądował, siedząc na pudłach?

Może: W ten spo­sób lą­du­ję na pla­cy­ku za knaj­pą i siadam na sta­rych pu­dłach, z ta­le­rzem na ko­la­nach.

 

Płynę nimi – wą­ski­mi, krę­ty­mi i prze­ci­na­ją­cy­mi się bez żad­ne­go planu, cza­sem wpły­wa­jąc na je­zio­ra. – Powtórzenie.

 

Moje kroki dud­nią, gdy kro­czę przez to kró­le­stwo sza­ro­ści. – Powtórzenie.

 

Cze­kam na kroki. Gdy już je sły­szę, gdy do­cho­dzi do nich od­głos ci­chej roz­mo­wy, od­kle­jam po­li­czek od ścia­ny. – Czy mam rozumieć, że kroki słyszą odgłos cichej rozmowy?

Może: Gdy już je sły­szę, gdy łączy się z nimi od­głos ci­chej roz­mo­wy, od­kle­jam po­li­czek od ścia­ny.

 

Puste glizy upa­da­ją na pod­ło­gę… – Puste gilzy upa­da­ją na pod­ło­gę

 

Drugą się­gam do ka­bu­ry i wy­pusz­czam w niebo race. – Literówka.

Chyba że wypuścił kilka rac.

 

Wy­mie­nia­my się po­zdro­wie­nia­mi.Wy­mie­nia­my po­zdro­wie­nia­.

 

Sia­dam, opie­ra­jąc się ple­ca­mi o murek, ple­cak kładę obok sie­bie… – Nie brzmi to zbyt dobrze.

 

Wszę­dzie gdzie okiem się­gnąć widać wy­spre­jo­wa­ne pęk­nię­tę czasz­ki… – Literowka.

 

Ośle­pia mnie słoń­ce, od­bi­ja­ją­ce się od pa­ne­li sło­necz­nych… – Powtórzenie.

 

Głowa opar­ta na po­dusz­kach wy­da­je się być po­zba­wio­na rysów twa­rzy. – Raczej: Głowa opar­ta na po­dusz­kach, wy­da­je się mieć twarz po­zba­wio­ną rysów.

 

W uszach na­ra­sta mi szum, przez który coraz trud­niej mi się sku­pić. – Czy oba zaimki są niezbędne?

 

Kręci głową, a ja nie wiem czy to dla­te­go, że nie też mnie nie ro­zu­mie, czy jed­nak to coś in­ne­go. – Dwa grzybki w barszczyku.

 

Ka­ru­ze­la do­znań tak mnie osza­ła­mia, że do­pie­ro teraz do­strze­gam wpa­trzo­ne we mnie oczy. Łapię go za przed­ra­mię, a on za moje. Wtedy w moją głowę ude­rza po­ciąg. – Nadmiar zaimków.

Nie bardzo rozumiem, co tu napisano.

 

Wszyst­ko koń­czy się nagle. Jakby ktoś nagle wy­cią­gnął nam głowy spod wody. – Powtórzenie.

 

Cały dzień spę­dzam na szpe­ra­niu w róż­nych miej­scach, pod­słu­chi­wa­niu i na spa­ce­rze w okół lasu.Cały dzień spę­dzam na szpe­ra­niu w róż­nych miej­scach, pod­słu­chi­wa­niu i na spa­ce­rze wokół lasu.

 

Jesz­cze dalej na na wschód od cy­wi­li­za­cji jest po­sia­dłość na wzgó­rzu. – Dwa grzybki w barszczyku.

 

Nawet sobie nie wy­obra­ża­łem, że zo­ba­czę kie­dyś tylu na raz.Nawet sobie nie wy­obra­ża­łem, że zo­ba­czę kie­dyś tylu naraz.

 

ja wcho­dzę kilka pierw­szych stop­ni. – Pewnie miało być: …ja wcho­dzę na kilka pierw­szych stop­ni.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@regulatorzy

Poprawione, jak zwykle dziękuję i szczerze podziwiam za cierpliwość i wytrwałość w doszukiwaniu się pisarskich ułomności.

No, wszystko poza tą palisadą, bo zgubiłem słowo, ale jak je odszukam to też zmienię. Dzięki za trud, jakim musi być czytanie 40 tys znaków, gdy się nie wie, co się dzieje.

Byłoby dużo łatwiej, gdyby czytelnicze opinie byłyby bardziej zgodne. Wtedy mógłbym uznać, że po prostu napisałem niezrozumiałe bzdety. Być może to w jakiś sposób zależy od sposobu czytania, albo coś…

Madeju, jeśli uwagi przydały się, bardzo się cieszę i jednocześnie wyrażam żal, że nie zawsze mogę zgodzić się z opiniami innych czytelników.

Dodam jeszcze, że to, iż ja nie zrozumiałam tekstu, wcale nie znaczy, że napisałeś bzdety. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Gdyby wszyscy się ze sobą zgadzali, to świat byłby nudniejszym miejscem. A pisarz, które nie słucha uwag czytelników to zwyczajnie skończony bęcwał. I bufon.

Widzę przed Tobą jasną przyszłość, Madeju. Tak trzymaj! ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałem całość.

Podobało mi się:

– odczucia/myśli bohatera i sposób narracji

– opisy akcji –małpiaty/snajperka

– dialogi

– humor w dialogach

Znośne:

– opisy społeczeństwa i relacji.

 

Nie trafiło do mnie:

– opisy lokacji, miejsc - te “półsłówka” nie generują obrazów,

– końcówki z Lightem -jakieś przeintelektualizowane (nie chodzi mi o otwarte zakończenie, to jest ok)

 

Ignorancja to cnota.

Zakładam, że skoro jest więcej plusów niż minusów to ci się podobało, w takim razie się cieszę.

Lepsze chyba “przeintelektualizowane” od “pseudointelektualnego”, ale w sumie to jestem bardzo ciekaw, co się za tym słowem kryje. Wtedy będę mógł wyciągnąć wnioski na przyszłość.

Się podobało. Nieco chaotycznie, ale apo może tak mieć.

Opowieść jest dość prosta: zmutowany, poddany praniu mózgu i utracie wspomnień kapitan radzi sobie w nowej rzeczywistości z pomocą bojowego orangutana (fajne). I trafia na kalekiego “przywracacza pamięci” (jakiś psionik), który  pragnie odbudować cywilizację i szuka pomocy w likwidacji innego mutanta, zbuntowanego znajomego naszego kapitana, sierżanta. Po cóż kalectwo, poczucie misji i górnolotność naszego psionika? Mroczne apo przemienia się w hollywódzką produkcję, na horyzoncie pojawia się Nadzieja, trochę koślawa i niekoniecznie dla naszego bohatera.  Faktycznie niekoniecznie jest to “przeintelektualizowanie”. Nie wiem jak to nazwać.

Ignorancja to cnota.

Może “przekombinowane” ewentualnie “sztampowe” albo coś ;) Po prawdzie to wzorowałem Lighta na kimś kogo znam, ale może trzeba to było lepiej wytłumaczyć. Jeszcze nad tym pomyślę.

Madeju mnie się podobało, momentami trochę chaotyczne i przekombinowane, ale po dopracowaniu będzie świetne.

F.S

To się cieszę :D Tak, myślę, że po liftingu będzie się prezentowało lepiej. Ale najpierw musi poleżeć, żebym zaczął o tym wszystkim myśleć z większą rezerwą i elastycznością.

No i dzięki za przeczytanie i słowa wsparcia

Nowa Fantastyka