- Opowiadanie: tymonon - Milcząca Ziemia - fragment

Milcząca Ziemia - fragment

Debiut na stronie. Licze na konstruktywną krytykę i odrobinę pryjemności przy czytaniu. Fragment większej całości.

Oceny

Milcząca Ziemia - fragment

Tymon Zajączkowski

 

 

Milcząca Ziemia

 

 

McCarthy Junior zluzował pas podtrzymujący siodło i zsunął się gładko w zbitą, lepką masę czerwonych glonów okrywających glebę szczelnym całunem. Dywan z krasnorostów ciągnął się daleko jak okiem sięgnąć – tylko na horyzoncie błyskał lodowiec, który cofając się każdego lata, oddawał roślinom niezmierzone połacie wilgotnego terenu. Nawet, kiedy na czerwonej planecie pojawiły się rośliny, nie dodały jej bynajmniej kolorytu.

 

Koń zarżał cicho. Przy każdym uderzeniu kopyta wzbijał brunatne chmury gryzących, dokuczliwych muszek, żywiących się wilgotną, galaretowatą papką, okazjonalnie – krwią. Póki poruszali się szybko, owady nie dokuczały, zbyt leniwe by gonić zwierzę w narastającym, chłodnym wietrze. Teraz jednak boleśnie raniły i konia, i McCarthyego.

Na szczęście nie mieli zatrzymywać się na długo. Beczkozwierz – bezkształtna, pulsująca bryła – widoczny był gołym okiem. Teraz trzeba było tylko podnieść strzelbę do policzka, przycelować, strzelić – a strzał rozległ się po płaskiej równinie niczym grzmot – i wrócić do osady na wiernym wierzchowcu.

Zabawne, pomyślał. Kiedy wieki temu planowano kolonizację Marsa, nikt by nie pomyślał, że będzie to wyglądało właśnie tak. Przeczytał sporo starych książek SF – takich naprawdę starych, papierowych, jeszcze z XXI wieku – żeby wiedzieć, że zupełnie nie tak. Chyba bardziej przypominało mu to stare filmy o kolonizacji Milczącej Ziemi – w e s t e r n y, o pasterzach prawdziwych krów na prawdziwej trawie.

 

Teraz też są konie, są źli i dobrzy kowboje, są równiny, jest trawa… A właściwie glony. A daleko, za gwieździstym oceanem też znajduje się kolebka cywilizacji.

 

Nie ma już krów, przypomniał sobie McCarthy. Są beczkozwierze. Ale na białko bardziej opłaca się teraz zbierać chmary owadów. I góry też są wysokie, a przyroda niepoznana.

 

Na przykład glony – dwie generacje McCarthych zdążyły się urodzić, nim odkryli, gdzie znikają Beczki.

 

Wodę z cofającego się lodowca zatrzymywały w przezroczystej mazi krasnorosty. Maź nie zamarzała i była doskonałą pożywką na tej jałowej glebie.

Beczkozwierze, zamiast cierpliwie trwać na wyznaczonych pastwiskach, magazynując wodę w swoich ciałach, szły na południe, by pożywić się mazią i uzupełnić zapasy wody. I tam ginęły, podgryzane przez roje much.

 

 

Kto by pomyślał, że potomkowie fok, morskich glonów i zwykłych much stworzą tak dziwaczny, nieziemski trójkąt?

 

Zwierzęta z Milczącej Ziemi. Kto by pomyślał. Hmmm. Nawet nie wiedział, jakim cudem się tu znalazły.

 

 

Wymówił słowa modlitwy i odruchowo spojrzał w niebo.

 

 

Milcząca Ziemia milczała już dwieście lat.

 

 

***

 

– Junior! Junior wraca!

 

Jak zwykle, powrót do osady pierwsze ogłaszały gromady dzieci, biegnące wokół konia, śmiejące się, hałaśliwe. Było ich dużo, właściwie – więcej było dzieci niż dorosłych. Wiele umierało, niska grawitacja i surowy klimat zabijały je jeszcze w łonie, kaleczyły, deformowały – ale tylko mieć dziecko znaczyło: być kimś majętnym. Przez pierwsze lata nie nadawano im jeszcze imion, to działo się dopiero przy chrzcie. Ale dzieci to nie ruszało – bawiły się jak wszystkie dzieci od zarania dziejów. Tylko jeden chłopak wybijał się z tłumu. Alef, dziesiąty syn Seniora, cichy i religijny. Może miałby zadatki na świętego męża, ale był przemądrzały i styczność z rzemieniem miał równie często, co ze świętymi księgami.

Juniorowi było trochę żal chłopaka. Przeczytać księgi powinien każdy. Ale mówić o nich, co więcej, mówić wbrew Sztuce, wbrew Kanonowi – to głupota. Nawet dorosłym rzadko zdarzało naruszać się tabu, a gówniarzowi to zwyczajnie nie przystoi. Myśleć, stwierdził Junior, trzeba samemu i w milczeniu. Inaczej zaczyna być nieprzyjemnie.

Maluch stał z rękoma jak do modlitwy i gapił się bezczelnie. McCarthy podjechał, koń zatańczył, a dzieciak – dalej nic.

– Ty, Alef! Co tak stoisz? Nie masz nic lepszego do roboty? Tak, to jest koń, a to jestem ja. Nic ciekawego! Wróciłem, a teraz leć do ojca. Już, pędem, biegiem! – zamachnął się ręką, markując cios, ale chłopak ani drgnął.

– Junior… Daj spokój. Boli mnie noga. – smarknął żałośnie.

– Tej… Młody, przepraszam. Co się u licha stało? Osteroporoza? Znowu?

 

Kiedy dzieciaki biły Alefa, rodzicom tłumaczył, że bolą go kości. Wszyscy walczyli z odwapnieniem, dzieciom dokuczało szczególnie.

– Nie. Bili mnie. Siódmy Syn Cormaca mnie kopnął i coś mnie strzyknęło. Nie mogę chodzić.

– Wskakuj, młody. Podwiozę Cię do domu, koniem jest szybciej.

 

I tak jechali, Alef wskoczył niezdarnie, wybijając się jedną nogą i wylądował zgrabnie jak worek ziemniaków na grzbiecie konia. I tak już został, teraz już wyglądał jak siódme nieszczęście, nawet w grubej, pikowanej kurcie wyglądał jak patykowata kukła z komicznie wielką głową.

 

– Ej, Alef… Nie za wygodnie Ci? – spytał, klepiąc dzieciaka po plecach.

 

– Hmph.

 

– No to żeś zrobił się rozmowny. Co tym razem przeskrobałeś? Co głupiego powiedziałeś?

 

– Mmmf.

 

– No to sobie nie pogadamy. Ja ci na pewno skóry nie będę łoił. Jeśli chcesz… – sięgnął do torby i wyciągnął wyświechtany, trzymający się na skrawkach nici zeszyt – …to za powiedzenie dam ci to.

 

Alef podskoczył na grzbiecie konia i przekręcił głowę, prawie zupełnie do tyłu, aż chrupnęło. Wbił wzrok w zeszyt i westchnął.

 

– To jest tylko zeszyt. – stwierdził.

 

– To zeszyt uczniowski. Sprzed stu lat! Z lekcji biologii. Są tu rysunki starych zwierząt. Patrz – otworzył stronę – tu jest… Lew! A tutaj – przewrócił stronę – tutaj jest… Sęp? Kura? Jakiś ptak. O, jest podpis. I…N…D…Y…K..I.

Indyki jeszcze nie znałem! Chcesz zeszyt z indyką? – zamachał mu kartkami przed nosem.

 

– Chcem.

 

– No to gadaj, co żeś zmalował.

 

– Powiedziałem, że to nieprawda, że przyleci tu Ziemianin w statku. Chyba. Że ich po prostu nie ma, bo gdyby chcieli, to przylecieliby, a przecież widać nas nawet z lornetki. Stary Cormaca mi pokazał Ziemię i powiedział, że się świeci. A ja powiedziałem, że się nie świeci w nocy. Nie zobaczyłem świateł. – wytarł smarki o siodło, a jego głos stawał się jeszcze bardziej płaczliwy – A Ziemia niby się świeci. No to powiedziałem w tajemnicy, siódmemu Cormaca, że jego stary dał mi popatrzeć przez teleskop i Ziemia wcale nie świeci. To on powiedział że się świeci, a w ogóle to jestem kłamca, bo to jego urodzinowy teleskop i jego tata nie pokazałby go takiemu głupkowi jak ja. No i mnie kopnął i mnie boli i wcale to nieprawda, że tak jest, bo teleskop był schowany.

 

– Ech, Alef, Alef… Jak stary Cormac nie wlał Ci oleju do głowy, to już nikt nie wleje. Ale spróbuję. Skąd wiesz, jak świeci Ziemia? Uczyłeś się o tym? W ogóle nie wiesz. A stary Cormac ma już sześćdziesiąt lat. Sześćdziesiąt! Chyba wie lepiej.

 

– No ale…

 

– Żadnych ale. Daję ci ten zeszyt, bo zamiast gapić się w gwiazdy, powinieneś zacząć robić coś pożytycznego. Z takim wielkim łbem możesz zostać przyrodnikiem. I pisać takie, o – jak te – zeszyty. Bo inaczej cię wyrzucą.

 

– Właśnie, że nie wyrzucą – odpyskował Alef, ale bez przekonania.

 

– Słuchaj, kapuściany głąbie. Nawet nie wiesz, jaki z ciebie mamy problem. Już dość, że jedna bezużyteczna gęba do wykarmienia więcej. Ale ty jeszcze gadasz i to głupio. Nie wiesz, że nasza osada to jedyna taka w promieniu setek mil? I nie, nie odpyskowuj. Są inne, wiem. Ale słyszałeś, co tam się dzieje? Jest okropnie! Zabijają chore dzieci…

 

– Przecież i tak chore dzieci umierają!

 

– …zabijają dzieci i to za mniejsze przewinienia. I to przez to, że tam jest więcej takich jak ty. Bo jak już ktoś uwierzy, że Ziemianie nie przylecą… To oznacza, że może robić co tylko zechce, bo nikt nie spogląda na niego z nieba. Że nie ma świętości. A na razie twój chudy tyłek i pusta głowa są taką świętością. Ale sam sobie kopiesz grób, Alef. I wcale ci nie grożę. Mówię, jak jest. Osoba, która pierwsza ci uwierzy, pierwsza też wyrzuci cię z wioski. Rozumiesz, co do ciebie mówię?

Koniec

Komentarze

Ucięło mi część opowiadania (a edycja jest potwornie uciążliwa), więc tu można znaleźć resztę:

– …zumiem.

 

– No. To głowa w dół i wkuwaj o lwach i indykach. Potem przejdziesz do jastrunów i reszty marsjańskiej fauny. A jeszcze potem cię zabiorę na wyprawę i pogadamy… Bo mnie też interesują takie rzeczy. Zgoda?

 

– Zgoda.

 

– No, to teraz trzeba tę zgodę przyklepać! – z całej siły strzelił chłopakowi dłonią w tyłek – Złaź i leć do Cormaca, na jednej nodze, ha! Przeproś i powiedz, że chcesz dalej pobierać nauki! Zeszyt do odbioru u mnie!

 

***

 

Pierwszy dzień był dniem szarym, zaś deszcz skropił ludzi oddając im dar wody

A pierwsza noc była jasna, ojczyzna błekitną plamą rozjaśniła niebo

I w drugi dzień chmury rozstąpiły się, zaś słońce rozpuściło wieczne lody

Masz li coś piękniejszego, niż piękno lądu od Boga darowanego?

 

Radio rzęziło słowa psalmu, wprawiając blaszany ganek w nieprzyjemne buczenie. Psalm był stary jak ten świat, puszczany był ku pokrzepieniu serc. Niektórzy protestanci włączyli go do ksiąg Nowej Genezis. Wszyscy, papieżnicy, rozłamowcy i prawdziwi chrześcijanie zgadzali się jednak do tego, że pieśń stanowiła kanon, wzruszała serce i pozwalała przeżyć do następnego dnia. Chociaż akurat Juniorowi wydawała się dość smętna. Ale nie miał ucha do psalmów i poezji.

Im starszy się robił, tym bliżej był stwierdzenia, że autor psalmu również.

 

McCarthy Senior siedział na ganku i polerował ekran projektora, popalając fajkę. Kopciło strasznie, a fajka syczała i strzelała na boki iskrami. Każdy inny pękłby raczej, niż wciągnął coś takiego do płuc, ale nie Senior. Senior miał opinię człowieka niezniszczalnego, a palił tylko po to, by tę opinię utrwalić. Dym znikał w jego płucach, choć wedle wszelkich prawideł natury powinien już chyba wypływać mu uszami.

 

– Nareszcie jesteś, synu. Choć, spocznij obok i posłuchaj psalmów. Mamy wiele do nadrobienia.

 

Jak zwykle wylewny, pomyślał Junior. Nie było mnie miesiąc, a ten nawet nie podniósł wzroku znad ekranu. Tymczasem jednak usiadł obok, dzwoniąc ostrogami o stalowy taboret i oddał ukłon głowie rodziny.

 

– Opowiadaj o swojej wyprawie. Ja się zajmę swoimi sprawami. Czy wyłapałeś całe bydło? Odkryłeś coś nowego?

 

– Nie, papa. Beczkozwierze co do jednego wytracone. Poszły na odstrzał, na Czerwone Pola. Z nowych rzeczy… Odkryłem źródełko. Wydaje mi się też, że widziałem dwa piaszczaki, ale to równe dobrze mogły być ruchome wydmy. Tak blisko lodowca ziemia robi się zbyt skalista.

 

– A więc nie mamy wody. Hmm, hmmm. Hmmm, hmm. – kiwał głową jak automat. – Doniesiono mi… Że gadałeś z młodym Alefem. Po co? Nie dość kłopotów nam sprawia?

 

– Chciałem mu przemówić do rozsądku. W sumie… Chyba go przekupiłem.

 

– Toście się dobrali, jak w korcu maku! Przekupujesz go już któryś raz! Co dałeś mu tym razem? Encyklopedię? Czasopismo? Zdurniałeś do reszty?! – stary podniósł głos i zrobił się czerwony, trąc ekran szybciej i szybciej. – Gdybyś chociaż go pilnował. Ale nie. Nikt go nie pilnuje. Chodzi po wiosce, błąka się i nie daje posłuchu! Nie słucha… Nie słucha, kiedy się mówi. A jak słucha, to na opak. Na opak, tak, jak ten świat jest na opak, na opak…

Stary zaciął się. Wysiłek wzburzył rysy i odsłonił zmarszczki, w które marsjański pył wrósł, postarzając już i tak niemłodą twarz. Ten sam pył wżerał się w skórę, tworząc coś w rodzaju opalenizny. Prawdziwej opalenizny nikt tu nie miał, słońce rzadko przebijało się przez gęste chmury.

– Marnacja. Marnowanie potencjału. Przybłęda, ziemskie kukułcze jajo. Słyszy, ale nie słucha. Patrzy, ale nie widzi. Powiedz mi, synu… Jak to się dzieje, że ten chłopak jest takim nieszczęściem? Nawet chłopcy nie mogą go zdyscyplinować. Biją go, a ten nawet uciec nie potrafi. Ani się obronić. Prosiłem ich, ale mówią, że nie dają rady. To co mam jeszcze zrobić?

 

– Ojcze, co Ty mówisz, to nie po chrześcijańsku… Alef nic złego nie zrobił. Głupio gada i tyle. Kto go słucha? Wszyscy dają posłuch Tobie i staremu Cormacowi.

 

– Głupiś. Głupiś jak but. Ty myślisz, że ile lat mi zostało? Pięć? Nawet mniej przy zdrowych zmysłach. Bo ja zapominam. Zapomniałem…

Zapomniałem jak świeci Ziemia. Chłopak tu był i się pytał. A ja musiałem skłamać, niech mi Bóg wybaczy, że świeci ledwo widzialnym światłem. A Cormac nie lepszy. Nie lepszy ode mnie.

 

Zamilkł. Przestał wycierać ekran, porowaty od uderzeń niesionego wiatrem piasku. Podniósł wzrok i spojrzał na Juniora.

 

– Nawet jeśli jeszcze dożyjemy, aż kolejne pokolenie dorośnie… Hmmmpfh. To wcale nic nie zmieni. Pomyśl, synu. Ile książek dałeś Alefowi i ile razy powodował zamieszanie. Podręczniki. Reportaże. Gazety. Zakazane i plugawe pisemka… Ktoś już teraz słucha i mu wierzy. Jak sądzisz, czy beczkozwierze uciekły same? Ktoś je wypuścił. Tylko najstarsi o tym wiedzą, ale ogrodzenie jest zasilane przez stuletni generator! Stuletni, czyli absolutnie niezawodny! Nie mógł ot, tak, nawalić!

 

Strużka śliny opadła mu na brodę. Senior opanował się i zasepił.

 

– To było miesiąc temu. Co także zdarzyło się miesiąc temu? Otóż, mój synu, Alif spytał się mnie, jak to się dzieje, że nie odbieramy sygnałów z Ziemi, choć przeczytał, że sygnał telewizyjny leci w kosmos na setki tysięcy lat świetlnych w kosmos. A takie pytanie rodzą następne. Jakie? Domyśl się sam.

 

– Ale Ziemianie mogą nadawać sygnały na innych częstotliwościach, takich, których nie jesteśmy w stanie…

 

– I kto o tym wie?! Ja? Ty? Cormac? Tylko my czytamy święte księgi. Tutaj tylko słowo przeciwko słowu. A ksiąg nie mogę spalić. Bo spalę…

 

– …ostatni symbol ziemskiej wiedzy. Bo to herezja. – wyciągnął dwa złączone palce w stronę nieba i wyszeptał ochronną formułkę.

 

– Właśnie. Alef miał być kolejnym pastorem. Dzieciaki Cormaca są bezużyteczne. Głupie, nadęte… To samo dzieciaki Donnely’ch, Friedmannów i Wyner’ów. Nie umieją myśleć, nauczyliśmy je tylko słuchać. Wyhodowaliśmy fanatyków. Ale Alef jest jeszcze gorszy. Szkodliwy. Zatrute nasienie, istny krzyż pański… Kiedy go przygarnialiśmy, zdawaliśmy się na wolę Pana. Teraz już wiem, że to była diabelska sztuczka.

 

Wzmógł się wiatr, zaczął podrywać wszechobecny pył, którego nie były w stanie zatrzymać skąpe, rachityczne porosty. Choć narastająca burza oszczędzała jeszcze ganek betonowego domu z prefabrykatów, wiadomo było, że i to schronienie wkrótce przestanie wystarczać. Wycie wiatru niemal uniemożliwiało rozmowę.

– A teraz słuchaj, synu. Przed tobą najważniejsza misja w życiu. Ocalisz nasz ród i wioskę. Ocalisz Słowo, które nas wiedzie. Za dwa dni burze ustaną, wtedy wyruszysz w stronę morza, odbijając wpierw dziesięć mil na zachód. W pierwszej napotkanej wiosce oddasz Alefa tam, skąd przybył. Nie muszą go chcieć, ale tam go zostawisz.

Druga rzecz: kupisz sobie żonę. Ma mieć szerokie biodra i duże piersi, ma być tłusta jak masełko. Taka da dużo zdrowych dzieci. Na wykup masz to – wręczył Juniorowi projektor – oraz nasz skarb – i podał mu ciężkie, kanciaste zawiniątko. – Nie byłeś najlepszym z moich synów. Ale jesteś jedynym, który przeżył. I tobie muszę przekazać moje brzemię wodza. Wracaj jak najszybciej. Czuję, że po ostatniej katastrofie nadchodzi następna. Idź już, precz. Nikt się za ciebie nie wyśpi.

 

Junior wstał i złożył krótki, niedbały ukłon w stronę ojca, po czym oddalił się bez słowa. Zdążył tylko usłyszeć, jak ojciec zmawia modlitwę pokutną, nie wiadomo, czy za swoje, czy cudze grzechy.

 

*******

Tymononie, jeśli to nie jest skończone opowiadanie, bądź uprzejmy podać w oznaczeniach, że to FRAGMENT.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zaznaczyłem w tytule. Postaram się edytować wątek, kiedy pozwoli na to połączenie internetowe – to w pracy na to nie pozwala.

To chyba wina stronki – mnie dziś też się strasznie muli. Więc na dziś odpadam całkowicie – idę spać.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Przeczytałem, ale na pisanie komentarza nie mam ani siły, ani ochoty. Przepraszam.

Doceniam każdy konstruktywny komentarz, a widze, że w ten włożyłeś wiele trudu – dziękuję, ryszard! :)

Wziąłeś się za niełatwy temat. Koloniści rozproszeni na dużych obszarach, mieszkający w niewielkich osadach, problemy z trwaniem i wzrostem populacji, a Ziemia albo zapomniała o ludziach z Marsa, albo coś się na niej stało.

Jak to poprowadzisz dalej, tego oczywiście nie wiem i nie mam podstaw, by snuć przypuszczenia, więc na razie tylko zaznaczam powyższym komentarzem, że czytałem.

Zwróć większą uwagę na interpunkcję, w tym na apostrofy przed końcówkami fleksyjnymi. Jak na razie, całkiem dobrze z tym nie jest.

Autorze.

Moja niechęć do komentowania tego tekstu wynika z tego, że zbyt dowolnie interpretujesz sobie klasyfikację opowiadania jako science fiction. Z mojej strony otrzymałeś informację, że Twój tekst przeczytałem. Pozdrawiam.

Dziękuję ponownie. Właśnie staram się o głęboką refleksję nad tym, co jest, a co nie jest SF..

 

Jestem pod wrażeniem, że jego istotą jest spekulatywna fikcja, przy czym spekulacja odnosi się do tego, gdzie i w jakich kierunkach może nas zaprowadzić rozwój nauki. Wydaje mi się, że te warunki moje opowiadanie spełnia. Trudno, szkoda, że nie przypadło Ci to do gustu. 

 

AdamKB

Przyjałem. Czy masz jakieś uwagi dot. kwestii niepodlegających korekcie – stylistyki, tematyki (poza tym, że trudna), tempa i rytmu jezyka, a także tego, czy zwyczajnie dobrze się to czyta? I czy wzbudza jakąkolwiek ciekawość w czytelniku?

Autorze.

Twoje opowiadanie mógłbym ostatecznie uznać za science fantasy. Hasanie na koniu po bezdrożach Marsa trochę mi zgrzyta. Ja lubię spekulacje na temat przyszłości pod warunkiem, że za bardzo nie oddalam się od praw fizyki, biologii, astronomii i tak dalej. Ale oczywiście innym czytelnikom może się Twoja poetyka tekstu podobać. To po prostu kwestia indywidualnego gustu. Podoba mi się natomiast, że podejmujesz dyskusję nad tekstem i bronisz swego punktu widzenia. Pozdrawiam życzliwie.

Bez zbędnego rozwodzenia się: koncepcja terraformowania planet, czyli czynienia ich zdatnymi do życia dla ludzi należy do kanonu SF. A skoro taka planeta nadaje się do życia dla ludzi, to dlaczego nie dla zwierząt, takich jak konie na przykład? Przecież terraformowanie polega ni mniej, ni więcej, tylko na zaszczepianiu ziemskiego ekosystemu i całej biokultury na obcy grunt. Dalej w opowiadaniu jest to wyjaśnione, ale fragmentaryczność tekstu narzuca pewne oczywiste ograniczenia. Osobiście uważam to za ciekawy temat do spekulacji, a połączenie tematyki wiązanej dotąd z fantastyką lub wręcz westernem i powieścią płaszcza i szpady za co najmniej równie ciekawe, a na pewno w jakiś sposób wyróżniające. I nie ukrywam inspiracji jednym ze słynniejszych dzieł Science Fantasy Stephena Kinga. Kto nie zna i nie domyśla się, ten trąba :)

 

Pozdrawiam z powrotem :)

Przeczytałem całość. Nie dlatego, że było dobrze napisane. Szukałem, zaciekawiony, wizji autora życia na Marsie, po terraformingu. Znalazłem ekosystem, relacje społeczne o charakterze religijno-plemiennym, ale nie znalazłem nic (poza osteoporozą, problemami z narodzinami i jakimś tam bliżej nieokreślonym zimnem) w zakresie najciekawszym – opisu życia w grawitacji 1/3 i temperatury znacznie niższej niż na Ziemi (mniej słońca dociera to fakt, obecnie brak atmosfery, jak byłaby - to jakie temperatury by panowały, uwzględniając odbicie energii od atmosfery?). Jest koń z jeźdźcem, poruszający się w tej grawitacji i zimnie, nieznany sposób ubioru i adaptacji. Ponadto dostrzegam jakąś ewolucję w ekosystemie w stosunkowo krótkim okresie, łącznie z nowymi gatunkami dużych stworzeń.

SF, w odróżnieniu od fantasy, nie może być bajką, a pomijanie/nieuwzględnianie takich elementów to …(można wpisać).

 

Ignorancja to cnota.

Czyta się to, tymononie, średnio. Bez trudu, ale i bez większej satysfakcji, więc nie jest źle, może być, dalej, lepiej. Przyjmuj te słowa jako indywidualną opinię, wszak każdy z czytelników ma własne przyzwyczajenia, oczekiwania i tak dalej.

Przedpiścy podjęli kilka tematówe, które ja na razie pomijam, bo oczekuję późniejszych, zawartych w tekście wyjaśnień, co i jak z terraformingiem, na ile udany, na ile nie, i tak dalej, grawitacja, klimat… Do tego kwestie kulturowe, które już teraz zaciekawiły. Senior krytykuje dzieci, że umieją tylko słuchać, a jednocześnie chce pozbyć się jedynego, który myśli i zadaje pytania. Jest szansa na ciekawe rozegranie konfliktów…

»  I nie ukrywam inspiracji jednym ze słynniejszych dzieł Science Fantasy Stephena Kinga. Kto nie zna i nie domyśla się, ten trąba :)  «

A to, Autorze, nie podoba mi się. Nie z powodu trąby, jaka wedle Ciebie jestem – bo Kinga mam za marudę od straszenia, nie speca od SF, i omijam szerokim łukiem – ale z powodu podania źródła inspiracji już teraz. Inna sprawa, że sam sobie nawarzyłeś tą informacją piwa. Będziesz jak na egzaminie, wszyscy będą porównywać… Jesteś pewny, że dorównasz mistrzowi?

Atutem Twego pomysłu na ciekawą opowieść jest niepokojące czytelnika , najważniejsze pytanie – Dlaczego Ziemia milczy od dwustu lat? To pytanie i ta zagadka może być jądrem przyciągającym uwagę. Jeżeli chodzi o Stefena Kinga, to ja znam kilka jego powieści, a przede wszystkim jego “Lśnienie”, uważam go za mistrza grozy. Nie znam natomiast jego powieści, na którą się powołujesz, a więc i ja okazuję się “trąbą”. Pamiętaj jednak, że powinieneś pokazać swój oryginalny pomysł, a nie powielać znanych kalek. Pozdr.

No dobra, przyznam, że przeczytałem z ciekawości o jaką książkę Kinga ci chodzi. Kiedy usłyszałem o “słynnej” to pomyślałem o “Bastionie”, ale jakoś tego w tekście nie widzę.

Poza tym, fragment średni i nie zachęcający do dalszego czytania. Szczególnie, że terraformowanie jest tu potraktowane jak jakaś magia. Pstryk! i planeta jest jak ziemia, ale wtedy byłby nudno, więc dajmy jakieś stwory i niech wszystko porastają glony.

Kolego, popraw ten fragment i zamieść w całości, jak regulamin przykazał. Pisanie w miejscu do tego przeznaczonym jest bardzo mainstreamowe, ale miej litość. Połowę zamieściłeś w komentarzu, bo edytowanie jest zbyt uciążliwe? No więc krytykowanie tak niechlujnie zamieszczonego tekstu też jest dla mnie zbyt uciążliwe :P

lol

Pomysł na western na Marcie całkiem ciekawy, czyta się nie najgorzej, choć fabularnie nie porywa, przynajmniej na razie. I połącz ten tekst, bo połowa w komentarzu wygląda dość kuriozalnie :)

W dziejącą się historię wpleciono nieco wiadomości z przeszłości, zasygnalizowano, że niebawem coś ma się wydarzyć, jednak po tak krótkim fragmencie nie bardzo wiem, czego się spodziewać. Wolałabym najpierw poznać całe opowiadanie i potem móc się wypowiedzieć.

Sposób zaprezentowania tekstu nie ułatwia lektury.

 

Boli mnie noga. – smark­nął ża­ło­śnie. – Po kropce, nowe zdanie rozpoczynamy wielka literą.

Ten błąd występuje w tekście wielokrotnie.

 

Siód­my Syn Cor­ma­ca mnie kop­nął i coś mnie strzyk­nę­ło. – Raczej: Siód­my Syn Cor­ma­ca mnie kop­nął i coś mi strzyk­nę­ło.

 

Pod­wio­zę Cię do domu… – Pod­wio­zę cię do domu

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie. Ten błąd występuje w tekście wielokrotnie.

 

teraz już wy­glą­dał jak siód­me nie­szczę­ście… – …teraz już wy­glą­dał jak siedem nieszczęść

 

teraz już wy­glą­dał jak siód­me nie­szczę­ście, nawet w gru­bej, pi­ko­wa­nej kur­cie wy­glą­dał jak pa­ty­ko­wa­ta kukła… – Powtórzenie.

 

po­wi­nie­neś za­cząć robić coś po­ży­tycz­ne­go. – Literówka.

 

Nawet nie wiesz, jaki z cie­bie mamy pro­blem.Nawet nie wiesz, jaki z tobą mamy pro­blem.

 

oj­czy­zna błe­kit­ną plamą roz­ja­śni­ła niebo– Literówka.

 

Se­nior opa­no­wał się i za­se­pił. – Literówka.

 

Otóż, mój synu, Alif spy­tał się mnie… – Otóż, mój synu, Alef spy­tał mnie

 

sy­gnał te­le­wi­zyj­ny leci w ko­smos na setki ty­się­cy lat świetl­nych w ko­smos. – Dwa grzybki w barszczyku?

 

Ju­nior wstał i zło­żył krót­ki, nie­dba­ły ukłon w stro­nę ojca… – Ukłon składa się komuś/ przed kimś. Ukłonu nie składa się w czyjąś stronę.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka