Cel był już blisko. Wyczuwałem to niemal instynktownie. Śnieżyca nie dawała za wygraną, wicher dął jak przeklęty, raz po raz smagając mnie biczem lodowych igieł. W gęstniejącym mroku nie dało się już dostrzec nawet śladu ścieżki, lecz przecież znałem tu każdy kamień, każde skulone, skarlałe drzewo. Wkrótce zza ośnieżonego skalnego garbu wyłonił się na poły zagrzebany w zaspie dom – dzieło życia mojego wielkiego przodka, powstałe w czasach, gdy świat wyglądał jeszcze zupełnie inaczej. Witaj, ciemności, stary druhu. Przybywam z pustymi rękami.
Już na miejscu, przysiadłem sobie na zmrożonej ławie i skostniałymi palcami zacząłem grać na flecie zapomniane melodie. Dom, jakby teraz dopiero zauważając moją obecność, zaczął tajać. Ogień zapłonął w kominku, trzaskając powitalnie. Lód puścił wodniste soki, płynące teraz strugami po oszronionych balach. On jeszcze nie wiedział, nie rozumiał. Cieszył się tylko po swojemu, świadom wyłącznie rzeczy, których świadom być potrafił…
Nie miałem synów. To koniec tej pięknej pradawnej historii, koniec na zawsze. Nikt cię tu nie odnajdzie, choćbyś wył całymi eonami. „Nie odbierzesz mi tego, czego nie mam”, zaśpiewałem zuchwale. Chata zatrzęsła się lekko, może urażona. Nie bałem się. Jej korzenie wgryzały się zbyt głęboko w żywe trzewia świata, zbyt masywne były jej refleksje, by rozpamiętywać te drobne złośliwości. Nie chciałem jednak zadawać bólu, nawet tak ulotnego, rzadko więc wypowiadałem te myśli na głos. Na zgodę zagrałem jej ulubioną pieśń. O zimie – wiecznej i nienasyconej. Zimie przenoszącej góry, pełznącej, niepowstrzymanej, kruszącej twarde skały i mrożącej ludzkie serca. Zimie wszechwładnej, decydującej o obliczu ziemi. O Królowej Cierpliwości.
To był dobry, wierny dom i kochałem go. Wiedziałem, że odwzajemniał moje uczucia, cierpiałem więc, widząc, jak marnieje i blaknie. Więził mnie już jednak zbyt długo, trzymał tu, zazdrosny, władczy i wymagający, a ja zestarzałem się i brakło mi sił. Nie mogłem z nim walczyć. Nikt nie mógł. Przed laty jeden z moich przodków próbował go spalić. Stał tu wtedy, patrząc, jak płonie, podsycał ogień tak długo, aż pozostał tylko popiół. Dom odrósł jeszcze tej samej nocy, wściekły. Zemścił się srodze, latami dusząc w lodowym uścisku tę krainę, a potem wiele innych. By go udobruchać, mój pradziad musiał poświęcić własne życie. Działo się to sześć stuleci temu, a historię tę przekazywano ku przestrodze z pokolenia na pokolenie, jak i mi przekazano. Lecz nikt już jej więcej nie usłyszy. To koniec.
Wiedziałem, że gdy przyjdzie kres, pozostanę tu na wieki, pogrzebany pod lodową skorupą. Nie przeszkadzało mi to. Już nie. Podjąłem decyzję. Trzeba to było zakończyć, pakt musiał zostać zerwany. Umrę, a wtedy to nie powtórzy się nigdy więcej. Rządź sobie, zimo, nie powstrzymam cię. Karz nas za swą własną pychę. Wiem, że wielu zginie, znam cenę. Niech i tak będzie. Każdy kolejny cykl jest wspanialszy, na tym polega kunszt natury – stale dąży do doskonałości, wstydliwie pozbywając się błędów. Czyż las po pożodze nie odradza się jeszcze piękniejszy? To, co godne, przetrwa wszak wszystko.
* * *
Od wielu godzin błąkałam się po tym pustkowiu, wściekła na siebie, Finna i tę jego nową, głupią cizię koloru blond. To wszystko przez niego! Co mnie podkusiło, żeby pchać się tu w samym środku zimy, w dodatku bez sprzętu? Doskonale zdawałam sobie sprawę, jak zdradziecki potrafi być Sarek, a jednak przyjechałam. Chciałam pomyśleć, wyładować się, zapomnieć. A niech szlag trafi to moje myślenie! – irytowałam się. To przecież cholerna Laponia, nie jakieś pagórki na Ibizie! Głupia jestem jak but.
Byłam przekonana, że zapamiętam drogę, jak tyle razy przedtem. A potem zaczęło wiać. Potężna śnieżyca uderzyła znikąd, jakby specjalnie na moje powitanie. Próbowałam zawrócić, lecz rządek wydeptanych śladów niknął szybko pod warstwą nawiewanego nieustannie białego puchu, aż przepadł zupełnie. Telefon równie dobrze mogłam wyrzucić – zdechł prawie od razu, może od wilgoci. Pieprzony fiński szmelc. Gdzie nie spojrzałam, widziałam to samo – zwartą ścianę śniegu na tle narastającej ciemności. Nie pozostawało nic innego, jak brnąć na oślep, dokądkolwiek. Wiedziałam, że jeżeli się stąd prędko nie wydostanę, pozostaną po mnie tylko zmrożone zwłoki sterczące z jakiegoś lodowca. Krew pulsowała mi w uszach, adrenalina pchała wciąż naprzód, lecz czułam, że zbliżam się już do granic możliwości. Przenikliwe zimno, wiatr i mrok osaczały jak żywe, widziałam niemal ich sięgające ku mnie dłonie o zakrzywionych palcach.
Traciłam chyba resztki rozumu. Byle nie panikować, działaj metodycznie, kobieto! Noga za nogą, noga za nogą. Do przodu i w dół. Próbowałam się skupić na rozpoznawaniu objawów hipotermii. O tym, co czekało mnie potem, nie chciałam nawet myśleć. Głupia, głupia, głupia. Każdy krok pozbawiał mnie chyba połowy sił, lecz nieskończoność ani myślała mnie ratować. Ugrzęzłam wreszcie obiema nogami głęboko w zaspie i nie miałam już dość energii, by je wydostać. Padłam na śnieg, oddychając ciężko, rozpaczliwie. Próbowałam krzyknąć, lecz wydobył się ze mnie tylko chrapliwy, żałosny jęk. Obiecywałam sobie, że jeśli przeżyję, to nigdy więcej nie będę się pałętać sama po górach. I koniec z mężczyznami. Finn był ostatnią porażką mojego życia. To wszystko… wszystko było przez niego…
Nagle…
Coś błysnęło? Tam, w oddali, przede mną. A może mi się przywidziało?
Jakaś stróżówka? Chata myśliwska? Wołałam wcześniej o pomoc, wypluwając prawie gardło, aż straciłam głos, ale nikt mnie nie ocalił, żadna odsiecz nie wyłoniła się zza śnieżnej zasłony. Byłam sama. Lecz to światło… Znowu! Znowu mignęło coś w dali. Odnajdując nagle w sobie siłę, o jaką się nie podejrzewałam, zerwałam się gwałtownie i ruszyłam do przodu pełna nadziei, czując niemal na twarzy podsycane wyobraźnią ciepło kominka. Widziałam już siebie z kubkiem gorącej herbaty w zmarzniętych dłoniach, bezpieczną, uratowaną.
Z każdą chwilą światełko migotało wyraźniej, częściej, aż wreszcie z zamieci wynurzyła się niewielka drewniana chatka. Wątły ognik błyskał gdzieś ze środka zapraszająco. Poczułam ciepło ulgi, rozpływające się po ciele jak po mocnym rumie. Jeszcze raz spróbowałam krzyknąć, gardło odmawiało jednak posłuszeństwa, a potężny wicher porywał moje słowa gdzieś hen, poza krańce świata. Zebrałam resztki sił, by pokonać ostatnie metry dzielące mnie od wybawienia.
Dotarłszy do drzwi, naparłam na nie całym ciałem, lecz nie ustąpiły. Dłoni prawie już nie czułam, były niemal bezużyteczne, zaczęłam więc szturmować przeszkodę uderzeniami przedramion, łokci i barków, kopałam wreszcie jak szalona. Trwało to kilka minut… Kilka najdłuższych minut mojego życia; wypełnionych tyloma myślami, że mogłabym z nich spisać całe tomiszcza opowieści o bólu, żalu i rozczarowaniu. Upadłam na progu bezsilnie i wtedy właśnie drzwi uchyliły się, zalewając mnie światłem i nadzieją. Finn… czy to ty? Jednak przybyłeś? Jego ciepła dłoń sięgnęła ku mnie i wciągnęła do środka. Świat rozmiękł i odpłynął w dal.
Budziłam się na krótkie chwile, by wnet znów zapaść w sen. Za którymś razem zobaczyłam starca o gęstej, skołtunionej brodzie. Przyglądał mi się czarnymi oczami, zarośnięty i cuchnący. Otulił mnie grubym kocem, mrucząc coś pod nosem. Usiadł potem obok i grał na pięknie zdobionym flecie, kołysząc się miarowo na boki. Jego muzyka koiła i odurzała. Później nie widziałam nic, słyszałam tylko słowa; słowa wypełniające wdzięcznością, której nie byłam jeszcze w stanie wyrazić.
– Krew zmarzła. Musi być ciepła… Cierpliwości. To twoja krew. Nakarmię cię i poczujesz się lepiej. Ani się obejrzysz, jak dojdziesz do siebie. Tak? Nie martw się, zadbam o ciebie. Obiecuję.
Uspokojona, zasnęłam na dobre.
* * *
– I po coś tu przyszła, nieszczęsna? – mówiłem do siebie. – Dlaczego nie odeszłaś, gdy nie otwierałem? Przecież to miało się wreszcie skończyć, a ty… Dlaczego? Dlaczego wszystko zepsułaś?
Pojąłem jednak, że to on ją sprowadził. Zwabił muzyką zimowego wiatru, pieszczotą śnieżnego puchu, czarem lodowych iskier. Taki już był. Widziałem jego radość, gdy się pojawiła, patrzyłem, jak pęcznieje szczęśliwością, wydyma niecierpliwie ściany, czekając na posiłek. Każdym sprzętem szukał mojego dotyku, a ja nie mogłem nie ulec. Kochałem go przecież.
Dobrze, nakarmię cię, powiedziałem wtedy. Ten ostatni raz.
Dziewczyna wrzeszczała chrapliwie, gdy wieszałem ją do góry nogami, wyła, gdy odkrajałem płatami jej skórę. A on z uciechą ciskał mroźnymi podmuchami. Kochał te chwile i czekał na nie jak na najlepszy, zasłużony smakołyk. Był moim domem i jedynym przyjacielem. Był ze mną od zawsze. To ten prastary pakt sprawiał, że nadal przychodziła wiosna, tak jak obiecywał co roku. Wiosna, której nie widziałem od dziesięcioleci.
Ach, jak promieniał teraz, gdy krew przybyłej spływała z jej jasnego, gładkiego ciała na zimną podłogę. Ssał łapczywie, nie gubiąc ani jednej kropli, pochłonął nawet kłęby pary ulatującej z odsłoniętych tkanek. Dom nabrał zaraz barw, stał się wyrazisty, prężył dumnie twardniejące z każdą chwilą bale. Wyobrażałem sobie, jak wdziera się rosnącymi gwałtownie korzeniami do samego serca ziemi.
To musi się wreszcie skończyć. To był już ostatni raz, zgoda? Zatrząsł się wesoło w odpowiedzi, zadowolony z obrotu spraw. W porządku, pomyślałem, i tak nic nie pojmujesz. Zagrałem mu melodię spełnienia i nadziei, pieśń wiosny tak ulotną, jak moja do niej tęsknota. Dom usnął szczęśliwy, a ja zapadłem się w niego, wtuliłem w jego rozpalone świeżą krwią ściany. Wchłonął mnie w swój świat, ciepły życiem, które przejął. To dzięki mnie drzewa wypuszczą znów pąki, a powódź kwiatów zaleje pobliskie doliny. Dzięki mnie wśród zieleni zakwilą jeszcze ptaszęta.
Zaraz zasnę na kolejny rok. Naprawdę ostatni, pomyślałem jeszcze, nim zniknąłem.