- Opowiadanie: CaliforniaRepublican - Farland

Farland

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Farland

 

PROLOG

 

JESIEŃ

 

 

Rozdział I

 

-Wita państwa Thomas Eeley, Wieczorne Wiadomości. Przypominam, że już za kilka dni nadchodzi Długa Zima. Wszyscy mieszkańcy Farland robią jak zwykle wielkie zakupy w związku z promocją związaną z wycofywaniem starych produktów. Obniżki cenowe są ogromne, także nie straćcie przy nich głowy. Nasz reporter, przypomina o tym by robić jedynie niezbędne zakupy, przedstawiając listę najpotrzebniejszych produktów, które powinniśmy kupować z o p a m i ę t a n i e m!

Przystojny blondyn, zniknął z ekranu, zastąpiony wyświetlonym nagraniem z jednego z supermarketów w którym podniecony tłum buszował od alejki do alejki w poszukiwaniu owych „niesamowitych okazji cenowych”. Śmignęły śmiesznie tanie kosiarki i węże ogrodowe, tostery i telewizory, akcesoria do biura i do kuchni, a wszystko to przy wtórze wesołej i skocznej melodii, podkreślającej zakupowy szał.

-Kolejny raz zdarza się nam oglądać ponownie ten sam schemat– odezwał się głos lektora- Zbliża się data nadejścia Długiej Zimy, a szał zakupowy jak zwykle uderza nam do głowy. Jak uchronić się przed tym byśmy i my nie stali się uczestnikami takich scen? To proste, o ile wysłuchacie naszego poradnika. Najpierw jednak, małe przypomnienie.

Na ekranie pojawiła się mała tabelka z pięcioletnim kalendarzem, odmierzającym czas do Długiej Zimy.

-Dla nowych obywateli i turystów przebywających na Farland przypominamy, że rok na naszej planecie jest podzielony na cztery pory, zupełnie tak jak na Ziemi. Jednakże czas poszczególnych pór różni się znacznie od ziemskich.

Podczas gdy wiosna w okolicy strefy umiarkowanej na Ziemi trwa około trzech miesięcy, tutaj trwa ona w przybliżeniu 267 dni. Całkiem sporo. To jednak nic. Zima, najdłuższa pora roku na naszej planecie ma odpowiednio: około 2,3 roku ziemskiego, czyli prawie 850 dni! A to zapowiada naprawdę długą i piekielnie ostrą zimę! Dla dalszego porównania, gorące lato ma około 443 dni, a wilgotna i nieprzyjemna jesień około 268 dni.

Dzieje się to wszystko za sprawą nietypowej orbity naszej planety względem Demeter, naszego słońca, do którego Farland cyklicznie bardzo się przybliża i bardzo oddala.

Tabelka z kalendarzem zniknęła i zastąpił ją model małego układu Demeter, z okrążającym je Farland. Można było dostrzec, jak planeta okrąża swą gwiazdę biegnąc po bardzo nienaturalnie spłaszczonym torze, który zdawał się zahaczać o nią (punkt oznaczony na ekranie jako peryhelium), by później być wystrzelonym w przestrzeń kosmiczną, oddaloną o wiele milionów kilometrów (aphelium).

 -Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem aphelium i peryhelium.-kontynuował lektor- Ziemię dotyczy podobny mechanizm, jednak tutaj zjawisko pór roku jest globalne i bardziej chaotyczne. 

Zdjęcia wybuchających wulkanów i burz śnieżnych przetoczyły się przez ekran, podkreślając dramaturgię.

-Latem zdarzają się okresowe wybuchy wulkanów, a zimą potężne zamiecie śnieżne, po których na wiosnę, całe szczęście, nie ma już śladu. To ciężka planeta do życia, ale również nasz dom.

Oczom widzów ukazał się ciemnowłosy mężczyzna w garniturze, który przemawiał do kamery.

-Podsumowując, mieszkańcy Farland mają prawie 978 dni do przygotowania się do trwającej około 850 dni, Długiej Zimy. I jakby się temu bliżej przyjrzeć, na Ziemi mijają już w tym czasie ponad dwa lata! Więc dlaczego większość z nas nie jest na to przygotowana? Postanowiłem odwiedzić Conrada Monroe, z uniwersytetu we Freeheightsborough, znanego publicystę, doktora nauk społecznych i przedsiębiorcę, który postanowił poświęcić nam swój cenny czas, na wyjaśnienie tego fenomenu, jakiego doświadczamy na całym świecie.

Na ekranie, na schodach uczelni pokazano około trzydziestoletniego mężczyznę, o ciemnych włosach z książkami pod pachą.

-Tatuś!- krzyknęła mała dziewczynka wlepiona w telewizor. Jej warkoczyki podskakiwały w miarowym rytmie, gdy pochylała się i odskakiwała co chwila od ekranu.– Tatuś! Tatuś!

-Kochanie, proszę cię, pilnuj ją by nie siedziała tak blisko telewizora.– powiedziała Tess do siedzącego w fotelu Conrada.– W młodym wieku zepsuje sobie oczy.

-Już ją zabieram.– powiedział mężczyzna odciągając dziewczynkę, zgodnie z poleceniem i podrzucając ją do góry– Hopsa!

-Hopsa!- powtórzyła rozradowana dziewczynka– Hopsa! Hopsa! Hi hi!

Conrad posadził ją obok siebie na kanapie i krzyknął do Tess, że wywiad właśnie się zaczął.

-Już idę!- krzyknęła z kuchni idąc z miską popcornu w ręce. Usiadła obok Conrada, stawiając miskę z kukurydzą, na jego kolanach.

-Wyglądasz przystojnie w tym garniturze.– przyznała patrząc na Conrada w telewizji.

-Ludzie zawsze będą ulegali pokusie widząc tak atrakcyjne napisy jak: promocja, przecena, dwa za cenę jednego, kup teraz!– Conrad zaczął swą wypowiedź– Wszystko to ma na celu przykucie naszej uwagi. Zwracajmy jednak uwagę na obniżki, gdyż ceny przed nią mogły być wcześniej zawyżone a rynkowa wartość produktu tak naprawdę wynosiła wartość równą tej po rzekomej obniżce.

-Jakiego my mamy mądrego tatusia, prawda, Katie?– spytała Tess swoją córeczkę, która pokiwała tylko główką nie odwracając wzroku od telewizora.

-Bardzo, bardzo, bardzo mądrego! Najmądrzejsiejszego na caluuutkim świecie!- odrzekła Katie i pocałowała tatę w policzek, przy czym zawtórowała jej z drugiej strony Tess, która również pocałowała męża.

-Dobra dziewczyny, bo zaraz cały zaleję się rumieńcem.– odpowiedział im nieco speszony Conrad.

-A jakie pan ma plany co do wielkiej wyprzedaży, przed Długą Zimą?– zapytał reporter zza kamery

Conrad obserwował jak jego telewizyjny brat bliźniak zaśmiał się głupawo i odpowiedział w kierunku kamery:

-To w większości niespodzianki i prezenty dla rodziny, nie chcę się zdradzić na wizji.

Nie musiał długo czekać na reakcję, dziewczyny praktycznie od razu odwróciły się ku niemu, niemal jednocześnie krzycząc:

-Prezenty?!- zapytała zdziwiona Tess.

-Tatusiu kupiłeś nam prezenty?– wtórowała jej Katie.

-Kochanie, co mi kupiłeś?

-Z jakiej okazji?

-Wiesz, że i tak to z ciebie wyciągnę.

-Mamo, poszukajmy ich razem!

-Hola, hola, hola!-odparł Conrad nie chcąc słyszeć już ich przekrzykiwań i wstał z kanapy– Dziewczyny, uspokójcie się! Dostaniecie prezenty dopiero po Długiej Zimie.

-Ale tato…

-Kochanie…

-Już postanowione… ale wierzcie mi, warto poczekać.– dodał tajemniczo.

Tess pokręciła głową a mała Katie powtórzyła po niej. Były dla Conrada niczym swoiste kopie, różniące się co prawda wiekiem, ale pod względem zachowania i charakteru stanowiły idealny przykład więzi jaka istniała by jedynie i wyłącznie pomiędzy bliźniaczkami.

Boże, jak on je kochał.

-Już za pięć dni nadejdzie Długa Zima.– dziennikarz kończył swój reportaż– Wszyscy niedługo udamy się na spoczynek, zapadając w sen na okres koło 850 dni. Upewnijcie się więc, że wyłączyliście żelazka, zakręciliście kurki w wannie i nie zostawiliście psa na podwórku. Miłego snu życzą państwu Wieczorne Wiadomości, był to reportaż…

 

Rozdział II

 

Conrad postanowił nacieszyć się ostatnimi dniami spędzając je wraz ze swoją rodziną. Postanowili pojechać do Frementale gdzie mieściło się Muzeum Pierwszych Kolonistów.

Średnio za nim przepadał.

Widział je razem z Tess już setki razy, ale ze względu na Katie, która uwielbiała astronomię i historię odwiedzali je raz na jakiś czas.

Autostrada Wschodzącego Słońca była wyjątkowo mało ruchliwa jak na tą porę roku, zazwyczaj były tu niesamowite korki, które sięgały aż granic miasta. Wszyscy zazwyczaj spieszyli na wyprzedaże ostatnich produktów, które miały być wycofywane z rynku i zastępowane przez te, które pojawią się z nowej linii, po Długiej Zimie. Jednak teraz mijali zaskakująco mało pojazdów magnetycznych, co w sumie raczej radowało Conrada a nie niepokoiło.

Mogli się cieszyć ich de Tomaso Panterą, rocznik '54, jadąc z prędkością 350 km/h, czyli, nieco ponad limit ograniczenia prędkości na odcinku autostrady tunelowej. Maksymalne osiągi ich maszyny mieściły się w granicach 560 km/h, co zapewniały niesamowite cewki od Lamborghini z modelu Ventura. Poduszka magnetyczna (którą wytwarzały na namagnesowanej autostradzie) była w stanie nie tylko rozpędzić auto do tych zawrotnych prędkości ale i zatrzymać je bezpiecznie w każdej sytuacji analizowanej na bieżąco przez komputer pokładowy.

Było to może i stare, ale spełniające wszystkie podstawowe funkcje auto. Ciekawostką było to, że pierwsze modele '54 produkowane przez de Tomaso miały miejsca dla trzech pasażerów. Niestety według wszystkich testów trzeba było być naprawdę małym by zmieścić się z tyłu. Katie jednak nigdy nie narzekała, z tego co było wiadome dla Conrada, ale być może było to spowodowane tym, że właśnie była mała. Co najważniejsze, dla bezpieczeństwa i uspokojenia wszystkich rodziców ten rocznik miał już wbudowany system WinCloS, blokujący funkcję otwierania szyb w trakcie jazdy próżniowym tunelem.

Conrad darzył ten samochód ogromnym sentymentem, mimo wielu napraw i przeróbek jakich potrzebował aby nadążyć za zmianami, które następowały w obowiązujących przepisach i sposobie komunikacji. Był to pojazd przekazywany z pokolenia na pokolenie. Najpierw należał do jego dziadka, później jego ojca a w końcu on sam został właścicielem. Uwielbiał tą jego sportową sylwetkę i agresywny wygląd nawiązujący do oryginalnego, pierwszego modelu z drugiej połowy XX wieku. Mimo lekko nadgryzającej bagażnik rdzy, auto prezentowało się wyśmienicie jak na swoje sześćdziesiąt dwa lata. Conradowi szczególnie podobały się oryginalne koła, które w późniejszych modelach już się nie pojawiały. Oczywiście przy poruszaniu się na poduszce nie były one potrzebne i żeby nie zakłócać jazdy były one składane. Bywały i trasy poza głównymi szlakami komunikacyjnymi gdzie Conrad mógł sobie pozwolić na jazdę na kołach. I to była największa frajda. Ogólnie uważał, że obecna motoryzacja to już nie to samo co kiedyś.

Poprzez plastiglasową powierzchnię oszklonego tunelu dostrzegł jak rozpętała się nad nimi burza. Głuche dudnienie deszczu było niesłyszalne dla nich w próżniowym tunelu, wiedzieli jednak, że autostrada nie długo się skończy i będą musieli zjechać na boczną drogę i wjadą w ulewę.

Autostrada Wschodzącego Słońca zaczynała się kończyć, o czym ostrzegały znaki czujnikowe, które wyświetlały się na przedniej szybie pojazdu. Conrad zwrócił uwagę na to, że NavMapa wskazała mu odpowiedni pas, na który musiał zjechać, zredukował więc prędkość i skręcił w prawo zgodnie z poleceniem.

Prawdopodobnie jakieś roboty drogowe.

Zbliżali się do strefy WP (Wtłaczania Powietrza), gdzie jak dostrzegli samochody czekały w kolejkach na dalszy przejazd.

Przed wjazdem w strefę stały budki z czujkami płatniczymi, ten sam mechanizm odliczał również po dokładnie dwadzieścia siedem samochodów z każdego pasa, jakie mogły wjechać w strefę na czas wtłaczania powietrza, który zajmował od około sześciu do dziewięciu minut. Niektórzy żartowali, że to co nadrobisz na autostradzie stracisz podczas czekania w kolejce do WP, jednak (jak się mówiło) inżynierowie wciąż pracowali nad zredukowaniem czasu do około czterech, pięciu minut.

Monroe zastanawiał się przez chwilę, czy może jednak nie wybrał źle jadąc autostradą, jednak póki co mógł doszukać się tylko samych plusów. Jechał o wiele szybciej jak zwykłą drogą, nie musiał się martwić śliską nawierzchnią a i sam deszcz nie zdążył ich zamoczyć. Tak, zdecydowanie, to była słuszna decyzja, jazda FL-1 o tej porze roku przyprawiałaby go o dreszcze.

Choć tak naprawdę zawsze to robiła.

Z niewiadomych do końca dla niego przyczyn zawsze lękał się gdy przejeżdżał obok pomnika Pierwszego Lądowania. Jak daleko sięgał pamięcią, samo przebywanie w obecności pomnika, nawet podczas jazdy mag-szosą, przyprawiało go o dziwnego rodzaju niepokój. Teraz gdy to sobie w końcu bardziej uświadomił, odkrył dlaczego zawsze jeździ Autostradą Wschodzącego Słońca, chociaż była płatna i stosunkowo droga.

Conrad Monroe po prostu bał się jeździć FL-1.

-Kochanie? Trąbią na nas.– wyrwała go z transu Tess.

Uśmiechnął się tylko i nacisnął pedał gazu, po czym zaczął powoli sunąc za innymi samochodami.

-Coś cię martwi?– spytała wyraźnie zainteresowana jego zamyśleniem.

-Nie.– odparł oschle.

-To pewnie przez tą pogodę.

-Przecież wiesz, że lubię jesień.

-Ale meteorolodzy mówili, że ten spadek ciśnienia wpływa negatywnie na samopoczucie.

-Nic mi nie jest… Po prostu… Zamyśliłem się i tyle.

Tess pokiwała głową i odwróciła się do tyłu do Katie, która zamiast bawić się

lalkami, którymi zazwyczaj bawią się małe dziewczynki, bawiła się figurkami kosmonautów. Byli to Vladimir Prost i Quynh Văn Phê, pierwsi kosmonauci, którzy postawili stopy na Farland. Należeli oni do serii zabawek wypuszczonych przez firmę Gammata, z okazji setnej rocznicy lądowania pierwszych ludzi na planecie w roku 2415.

Setna rocznica była wówczas sporym wydarzeniem, Conrad pamiętał to bardzo dobrze. Mnóstwo występów, koncertów, fajerwerków i imprez do białego rana; cała planeta świętowała przez dwa tygodnie. Uroczystość rozpoczęło podniosłe memorandum, wygłoszone przez prezydent Sophie de Brulle przy pomniku Pierwszego Lądowania…

Ponownie przypomniał sobie, że i wtedy nie udał się w stronę pomnika.

To Tess poszła z małą by obejrzeć to wydarzenie na żywo. Nie był pewien, ale zdawało mu się, że powiedział, że zostanie i przygotuje obiad dla nich jak wrócą.

Dziwne.

Ich ciemno-stalowa Pantera z czarnymi pasami po bokach w końcu znalazła się w ostatniej kolejce czekającej do strefy WP.

Tak na oko zostały nam jakieś cztery minuty.– zdążył obliczyć Conrad.

-Włączę muzykę. Lyons of Distortion od razu poprawią ci humor.– stwierdziła Tess włączając na wyświetlaczu folder z muzyką.

-Tylko nie „Sicily at Midnight” i nie „Rumble All The Day”, przeżarły mi się. Najlepiej w ogóle nie puszczaj nic z „Operation Husky”. Może coś z „Walk'a'Pompadour”?

-”Marquise”?

-Może być.

Tess znalazła na dotykowym ekranie, grupę Lyons of Distortion , potem doszła do płyty „Walk'a'Pompadour” i włączyła pierwszy na niej utwór, ”Marquise”.

Ten prawie dwunastominutowy kolos był jedną z najbardziej rozbudowanych aranżacji zespołu. Spajał elementy hard rocka, i metalu w logiczną całość okraszoną motywami charakterystycznymi dla XVIII wiecznej Francji. Liczne zmiany tematów, niesamowite przejścia i szalone solówki, uzupełniały barwną treść utworu tak dobrze, że nie sposób było się nudzić w ciągu tych dwunastu minut.

Rodzina Conrada od zawsze lubiła muzykę okresu klasycznego heavy metalu i hard rocka. Synthpopy, wokalizery, ultro, i te wszystkie wymysły powstałe z hybryd stareńkich techno, house'u i rapu były nie dla niego. Cenił takie zespoły jak Lyons of Distortion , mogące naprawdę pokazać kawał dobrej muzyki, poza tym był ogromnym fanem ich gitarzysty Mike'a Raphellie. Kiedyś słuchał nawet takich dinozaurów jak Metallica czy Led Zeppelin, ale dopiero Raphellie, wyniósł to wszystko na nowe wyżyny. Ojciec nie mógł go zrozumieć. Wydawało się dla niego niemożliwe, że syn nie docenia takich „bogów” jak Kirk Hammett czy Jimmy Page. Conrad zazwyczaj zręcznie zmieniał temat tak by nie wdawać się z ojcem w kłótnię.

W momencie gdy wchodziła druga solówka w wykonaniu genialnego Mike'a Raphellie, wjeżdżali w końcu w strefę WP. Potężne wrota zamknęły się za nimi, ogromne szyby wentylacyjne umieszczone po bokach jak i na suficie strefy WP, zaczęły wtłaczać powietrze, zasysane z zewnątrz przez potężne turbiny. W tym czasie mieli okazję przyjrzeć się nudnym reklamom, które były wyświetlane na neobillboardach. Między innymi, jakaś kobieta radziła by zrobić ostatnie zakupy w sieci sklepów Vita, i przyjrzeć się niesamowitej okazji jaką są nowe tabletki na poprawę sprawności intelektualnej.

Gdy reklama w końcu zniknęła, licznik odliczający czas do wpompowania powietrza wyzerował się, a bramy wyjazdowe w końcu się otworzyły.

Conrad włączył zawczasu wycieraczki i ruszył przed siebie.

Dalsza droga w kierunku Frementale przebiegła bez przeszkód. Mijali piękne lasy bujnych augustynów i szeroonów wysoko wyrastających ponad swe niesamowite korzenie. Conrad uwielbiał te lasy, ponieważ według naukowców, tylko one były w stanie przetrwać całą „Długą Zimę” która nadejdzie już za parę dni. Fascynowało go to jak te pierwotne organizmy przyzwyczaiły się do życia na tej planecie przeciwieństw– gdzie latem temperatura wzrastała do prawie 80°C a zimą spadała czasem i do -90°C.

Nie raz dziwił się sobie, że wybrał pozostanie na Farland. Przecież było tyle o wiele lepszych systemów do zamieszkania. Mars, centrum dzisiejszej cywilizacji, była kolonia ówczesnej Globalnej Wspólnoty Ziemi (Global Earth Commonwealth, GEC), przemianowanej w ubiegłym wieku podczas przewrotu na Cesarski Związek Sprzymierzonych Układów (Imperial Union of Allied Systems, skrót IUAS). Było to świetne miejsce dla każdego człowieka. Szansa na duże zarobki i dostatnie życie. Ludzie nauki i biznesmeni wszelkiej maści mogli się odnaleźć na Czerwonej Planecie, wkraczając w świat nowoczesnego rozwoju i szeroko zakrojonej liberalnej polityki międzyplanetarnej. Na Europie, księżycu Jowisza, króluje przemysł paliw wodorowych, ale to świat ścięty lodem przez cały rok. O Ziemi lepiej było nie wspominać. Natomiast bliższe mu światy, takie jak Eneasz czy Astarte zaczynały reprezentować sobą stare czasy Ziemi, kiedy to dominował „hulaszczy tryb życia” połączony jednocześnie z niezwykłym wyścigiem szczurów, co ostatecznie doprowadziło do upadku GWZ.

Nowoczesne Cesarstwo zapewniało wolny wybór ustroju na danej planecie i spośród wszystkich układów jedynie Farland przybrało kształt technopoliteji.

Conradowi to odpowiadało.

Nasłuchał się aż nadto o partaczących wszystko rządach demokracji czy neosocjalizmu jaki reprezentowała GWZ. A rządy technopolitei były dobre i sprawiedliwe, no przynajmniej tak pamiętał je on sam i jego ojciec.

Z myśli wyrwała go cisza jaka zapanowała gdy płyta Lyons of Distortion skończyła się. Poczuł nagły smutek, gdy stwierdził, że nie odsłuchał jego ulubionego fragmentu z zakończenia płyty. Cmoknął z żalem i spojrzał na NavMapę gdzie dostrzegł najbliższy zjazd z autostrady. Pomknął swym DeTomaso trasą wyznaczoną przez komputer i dostał się do bocznych dróg którymi dojechali w końcu do Frementale gdzie czekało na nich Muzeum Pierwszych Kolonistów.

 

Rozdział III

 

Parking przy Muzeum Pierwszych Kolonistów, był jak zwykle zastawiony, jednak wcześniej zakupione bilety zapewniły im zarezerwowane miejsce parkingowe, na które zaprowadziła ich NavMapa. Połączona z serwerami wszystkich lokalnych sklepów czy biur informacji, zapewniała łatwy dostęp do każdego miejsca.

Conrad zaparkował Panterę, po czym pomógł Katie wyswobodzić się z pasów a w tym czasie Tess ruszyła by zapłacić za zamówione wcześniej bilety. Wyjmując ją z samochodu podrzucił ją do góry, tak, że dziewczynka pisnęła uradowana i zaśmiała się.

-Tatusiu, jeszcze raz! O-pa! O-pa!

-O-pa!- podrzucił ją raz jeszcze.– Choć astronautko, dogonimy mamę.

Niebo było jeszcze zachmurzone, deszcz przestał padać, jednak pozostałe po nim wspomnienia w postaci kałuż widniały na całym parkingu. Dziewczynka biegła z ojcem nie omijając ich, a wręcz specjalnie w nie wskakując rozchlapując powierzchnię wody na wszystkie strony, a najbardziej na własną spódniczkę.

-Katie nie skacz po kałużach.

-Czemu? O-pa, o– pa!!

-Pobrudzisz sobie całą sukienkę i mamusi będzie przykro, że będzie musiała oddać nową sukienkę już do pralni.

-Ale, tatusiu, to spódniczka!- odrzekła oburzonym głosem Katie.

-Nigdy nie mogę tego zapamiętać. Dobrze Katie, a teraz pogramy w moją zabawę i będziemy udawać, że kałuże to lawa. Nie możemy na nią nadepnąć bo się poparzymy.

-Aaaa! Lawa! Tatusiu, otacza nas prawdziwa rzeka lawy!

-Wiem, musimy uważać i być bardzo ostrożni.

Dziewczynka jednak uśmiechnęła się przebiegle i podniosła jedną rękę do góry niczym w parodii salutu.

-Nie prawda! Jestem Harry Topewell!- krzyknęła.– Pierwszy człowiek na Vesuvio! Mam na sobie specjalny skafander, patrz!

Katie wyrwała się z ręki Conrada i przebiegła przez kałużę, która rzeczywiście wyglądała wręcz jak rzeka, a przy odrobinie wyobraźni mogła i być rzeką lawy.

Conrad załamał się, ale nie mógł powstrzymać się od śmiechu widząc jak jego córka przebiega przez „lawę”. Biegła jak przecinak rozchlapując wodę na wszystkie strony. Nie miał serca odbierać jej dobrej zabawy więc tylko krzyknął do niej żeby uważała na schodach, ponieważ mogą być śliskie.

Tess się na niego trochę wkurzy, ale zrozumie,że nie potrafił jej tego odmówić.

Conrad w przeciwieństwie do Katie starał się ominąć ogromną kałużę, by nie zachlapać butów i spodni. Były z drogiej kolekcji Tatio Machacciego i dostał je swego czasu na urodziny od żony. Gdy udało mu się ją ominąć dostrzegł, że Katie wspięła się już po stopniach i zniknęła gdzieś w zakamarkach placu poprzedzającego wejście do budynku muzeum.

Utrzymany w starym stylu architektonicznym typowym dla epoki informacyjnej był przykładem rozpowszechnianej na całej planecie modzie lat XXI i XXII wieku.

Plastiglassowe powierzchnie wbite w marmur układały się w idealny sześcian wysoki i długi na sto metrów. Przyciemnione na ciemnoniebiesko szyby wspaniale kontrastowały z kremowym liniami pięknego marmuru sprowadzonego tu z Ziemi.

Budynek mógł sprawiać wrażenie chłodnego i tajemniczego, jednak nie to zaniepokoiło Conrada gdy dotarł do ostatniego schodka.

Na szczycie schodów znajdował się mały placyk wybrukowany siwą kostką brukową, która mieniła się delikatnym brokatem. Plac ograniczały niskie i idealnie przystrzyżone żywopłoty o ciemnozielonej barwie. Rzędy reflektorów po bokach placu miały rozświetlać w nocy dwa posągi znajdujące się na jego środku. Były to miniatura pomnika Pierwszych Kolonistów i zmniejszona wersja statui Pierwszego Lądowania.

O ile pierwsza z nich nie wywierała żadnych nie miłych skojarzeń o tyle ta druga sprawiła, że Conradowi stanęło na chwilę serce. Nie rozumiał tego. Dlaczego dopiero dziś zaczął czuć taki niepokój? Był tu już tak wiele razy. Przecież wiedział o tym pomniku. Setki razy go widział. Wiedział, że on tu będzie.

Niższy od swojego odpowiednika o jakieś siedemdziesiąt metrów budziła i tak ogromne wrażenie. Wykonana z żelaza, przedstawiała dwójkę bezosobowych osób z wyciągniętymi w górę rękoma trzymającymi czteroramienną gwiazdę, lekko spłaszczoną po bokach. Tak naprawdę trudno było nazwać te postacie ludźmi, były to raczej manekiny nie zdradzające żadnych ekspresji. Każdy z nich trzymał gwiazdę tylko jedną ręką,. Ich lekko uniesione głowy w stronę nieba zdradzały wręcz pyszałkowatą dumę.

Bez twarzowe, tajemnicze i dostojne jednocześnie.

Na piedestale na którym stały figury widniał wyryty, lakoniczny napis: „Ku pamięci kosmonautów pierwszego lądowania na Farland, Vladimirowi Prostowi i Quynh'owi Văn Phê.”

Dreszcz przebiegł Conradowi po plecach i poczuł, że wcale nie chce tu być. Jego organizm wręcz krzyczał: „Uciekaj!”, jednak on sam nie rozumiał dlaczego. Tylko to pytanie przesądziło o tym, że ostatecznie postanowił postawić stopę poprzez próg Muzeum Pierwszych Kolonistów a nie cofnąć ją w stronę schodów i zbiec jak najszybciej do samochodu.

Wnętrze muzeum wypełniały różnego rodzaje gabloty mieszczące skafandry kosmonautów, sondy kosmiczne, czy zdjęcia upamiętniające pierwsze lądowania. Conrad dostrzegał je wszystkie, ale tak naprawdę ich nie widział. Od momentu gdy wszedł do muzeum działał jakby na autopilocie. Czuł jak Katie ściska go za rękę i oprowadza milionowy raz po muzeum. Słyszał jak Tess mówi do niego, sam nawet jej odpowiadał, ale nie wiedział do końca co, ale chyba wszystko grało bo nie czepiała się go.

Nie wiedział ile trwało chodzenie po muzeum, ale pełną świadomość odzyskał dopiero będąc w samochodzie. Zapiął pasy, włączył radio i wyjechał z parkingu. Nie odzywał się podczas jazdy, był zbyt przerażony tym co się z nim dzieje.

Droga powrotna minęła mu szybciej niż w stronę Frementale, ponieważ spędził ją na ciągłym rozmyślaniu. Beztrosko bujał w obłokach, ale tak naprawdę przedzierał się przez dżunglę swego umysłu w poszukiwaniu odpowiedzi na te dziwaczne odczucia jakie go ogarniały w związku z pomnikami Farland.

Dojechali do Freeheightsborough bez żadnych niespodzianek, korki były też wyjątkowe krótkie. Tess zabrała na ramiona zmęczoną i śpiącą Katie, tymczasem Conrad zaparkował Panterę do garażu. Gdy wrócił od razu poszli z Tess spać.

Tyle, że on nie mógł zasnąć.

Myślał. Bardzo intensywnie.

Przewracał się z boku na bok, a potem leżąc na plecach wpatrywał się w sufit przez kilkanaście minut. Pomyślał, że dobrym pomysłem byłoby zakupić ten nowy hipnotyzer naścienny, który był ostatnio tak reklamowany w telewizji. Co jak co, ale coś takiego na pewno by mu teraz pomogło.

Może warto byłoby się jutro wybrać do sklepu?– pomyślał.

Conrad wstał z łóżka i podszedł do okna.

Chmury w końcu rozeszły się kierując na południe i odsłaniając błękitno-fioletową powierzchnie gazowego księżyca Farland, Selene. Ojciec Conrada kiedyś pracował na jednej z rafinerii Lenamond na Selene.

Parszywe pieniądze za parszywą robotę.– jak to zwykle mawiał.

Niekiedy całymi tygodniami przebywał na stacji, narażony na promieniowanie i niebezpieczne opary z wydobywanych z księżyca trujących gazów. Niemniej jednak podobała mu się ta robota z jednego względu– widoku.

Nikt inny nie ma takiego widoku jaki mam na stacji.– mawiał.– Jedne okno wychodzi na Selene a drugie na Farland, i powiem ci, że jest to warte każdego trudu jaki mnie czeka na tej stacji.

Hipnotyzujący blask bijący z księżyca sprawił, że Conrad stracił poczucie czasu. Dopiero kiedy zrobiło mu się chłodniej zauważył, że stoi przed oknem prawie nagi. Szybko zasłonił żaluzje. Trochę za późno jak na te kilkanaście minut stania w odsłoniętym oknie i wpatrywania się w księżyc, ale nic już nie mógł na to poradzić. Kto miał go zobaczyć to już zobaczył, nie przejmował się tym. A księżyc Farland zawsze mu się podobał i tyle, a teraz jego magia podziałała nań uspokajająco.

Czuł się lekko i błogo, także kładąc się do łóżka zasnął niemal od razu.

 

Rozdział IV

 

Dni do „Długiej Zimy” minęły Conradowi szybciej niż myślał i sam nie wiedział nawet specjalnie na czym. Zamówienie kriokisielu, termopleksy, substancji odżywczych i wznowienie umowy z dostawcą prądu, wszystko to jak zwykle w kosmicznych cenach.

Chcesz przetrwać więc zapłać, typowe dla Farland.– pomyślał Monroe.

Ostatni raz zajechał na uczelnię sprawdzić czy zabrał wszystkie rzeczy i pomóc w zabezpieczeniu budynku przed zimą. Zjechali się wszyscy wykładowcy i uczniowie, dzięki czemu praca przy zakładaniu plandek z termopleksy i osłon termostatycznych szła pełną parą.

Conrad łapał się na tym, że myślami wybiegał w rozważania: dlaczego on w ogóle mieszkał na tej planecie? Jest tak niegościnna jak to tylko możliwe. Prawie trzy lata traci się na sen, a ma się z całego życia na niej zaledwie dwa lata nie przerwanej działalności. I nie to, że można pojechać na południe, gdzie jest cieplej, jak to jest normalnie na Ziemi czy Marsie, o nie. Cała planeta to w większości toksyczne bagna z filtrującymi je w co prawda w niezłym stopniu roślinami, ale zdecydowanie nie były to ziemie pod zabudowę. Tylko niewielki pas na jej północy to strefa zamieszkana przez ludzi.

Więc dlaczego on wciąż tu jest?

Dlaczego nie jest na Marsie?

Dlaczego po każdej Długiej Zimie ma patrzeć jak jego córka dorasta tak szybko, a jego żona i on sam się starzeją?

Co on tu jeszcze do cholery robi?

Co tu w ogóle robią ludzie?

Główny zysk z Farland był czerpany tak naprawdę nie z planety bezpośrednio, ale z jego księżyca– Selene. Cenny gaz był używany do napędu rakietowego ale i również w medycynie (lecz w tym wypadku istniała potrzeba użycia odpowiednich technik odparowywania, gdyż gaz pierwotnie był bardzo trujący). To między innymi właśnie nim był nagazowany kriokisiel, który umożliwiał hibernację na czas Długiej Zimy.

Większość ludzi z zatrudnieniem mieszkająca na Farland, pracowała właśnie w zakładach rafinerii Lenamond, która wydobywała ów gaz z powierzchni Selene. Ten zagadkowy, granatowy, lub fioletowy (w zależności od temperatury) gaz o zapachu manga i mięty to przyszłość i jedyna szansa dla Farland.

Ale wcale nie dla Conrada.

Postanowił, że opuszczą Farland tuż po długiej zimie. Przecież nie trzyma go tu wydobywanie gazu. Nie zajmuje się tym. Jest zwykłym przedsiębiorcą, zajmuje się naukami społecznymi. Po prostu tu nie pasuje.

Zastanawiało go co sprowadziło tu tak naprawdę jego pradziadka. I czemu jego syn tu został i później jego syn.

Nie wiedział co jego staruszek chciał zrobić, gdy postanowił zostać na tej planecie, jednak on doskonale wiedział co ma zrobić. Zaciągnie kredyty i sprzeda dom. Wezmą najpotrzebniejsze rzeczy i polecą na Marsa. To już postanowione. Zresztą, ma tam krewnych, na pewno by im pomogli na samym początku.

Wracając do domu zajrzał z ciekawości do supermarketu.

O tej porze zazwyczaj nie było już żadnych towarów, ale i tak zamykane były bardzo późno. Tylko jednostki policji, straży pożarnej i pogotowia były zamykane później, bo trzy dni po Ogólnej Hibernacji.

W środku widział jeszcze dwóch ekspedientów, a półki tak jak się spodziewał w przeważającej większości były puste. Bogate promocje i reklamy jak zwykle przyciągnęły zainteresowanych, a zainteresowani byli praktycznie wszyscy gdy zbliżała się Długa Zima. Conrad lubił robić swoje małe statystki z tym związane, było to jego jedno z dziwniejszych hobby, zboczenie związane z odbytymi przez niego wcześniej studiami.

Podszedł więc do jedynych ludzi w supermarkecie– osamotnionych pracowników w ich środowisku naturalnym i zapytał czy może im zająć chwilę.

-Pewnie.– odpowiedzieli niemal chórem. Jeden z nich, niski i gruby Murzyn uśmiechnął się od ucha do ucha. No przynajmniej Conradowi tak się wydawało, ponieważ jego twarz niemal w całości skryta była pod grubą warstwą brody.– Tu i tak nie mamy już nic do roboty.

-Przynajmniej będzie trochę rozrywki.– dodał chudy brunet.

Gdy wyszło na jaw, że Conrada interesują cyferki i statystyki zapał wśród ekspedientów nieco opadł i zaczynali żałować, że wyrazili taką ochotę.

Sprecyzowanie konkretnych danych sprzedaży było w zasadzie niemożliwe, ponieważ taką politykę prowadziła ta sieć sklepów, jednak Conradowi udało się podejść tak pracowników, że wydobył to czego pragnął.

Według danych zestawionych z wynikami sprzed dwóch lat wynikało, że przed tą Długą Zimą udało się sprzedać jeszcze więcej produktów niż wtedy. Sam Conrad zwrócił uwagę na to, że reklamy prowadzone przez ostatnie lata były lepsze, a promocje przed końcem jesieni bardziej przekonywujące niż wcześniej. Różnice kilkuprocentowe tak naprawdę, ale dla przedsiębiorcy takiego jak on były to wyniki wręcz niesamowite i fascynujące.

Zadowolony, powrócił do domu, gdzie Tess już okrywała dom termopleksą. Podekscytowana Katie oczywiście pomagała jej nie mogąc się doczekać pierwszej swojej świadomej hibernacji. Schował samochód do garażu i pomógł dziewczynom w żmudnej pracy. Nie był przy tym jednak sam, sąsiedzi na całym osiedlu zabezpieczali swoje domy. Kraftsonowie, Nordbergowie i Tengowie pracowali tak samo jak i oni.

Kątem oka jednak zdążył dostrzec, że u Burnettów nie paliło się światło.

To było coś dziwnego.

Conrad wyciągnął kolejne bele termopleksy z garażu i rozłożył przed nim, skierował się jednak przez ulicę, do domu Nordbergów.

-Kochanie?– zdążyła zawołać zdziwiona Tess.

-Zaraz wracam.– uspokoił ją Conrad stanowczym głosem.– Muszę coś sprawdzić.

Eugene Nordberg rozmawiał akurat przez telefon, ale gdy Conrad zamachał do niego ten odpowiedział mu niemal od razu z wyraźnym uśmiechem. Wyłączył telefon i podszedł do niego z wyciągniętą dłonią którą Conrad uścisnął pewnie, choć odrobinę zbyt lekko.

Eugene miał siedemdziesiąt jeden lat i był krzepkim staruszkiem, który od dawien dawna był dobrym sąsiadem Conrada. Razem się wprowadzali na te osiedle i zawsze starali się żyć ze sobą w dobrej komitywie.

-Witaj Eugene.– przywitał się Conrad.

-Cześć. Nie masz oby za mało termopleksy? Jakby co mam spory zapas u siebie w piwnicy. Widzisz Lee Anne kupiła ostatnio trochę jej za dużo, ale sam wiesz jak to jest przed Długą Zimą. Dziesięć beli w cenie pięciu. W sumie to nie wiem co my dalej z tym będziemy robić, no ale przynajmniej mamy pewność, że dobrze zabezpieczymy dom.

Conrad uśmiechnął się kwitując tym wypowiedź Eugene'a i postanowił od razu przejść do rzeczy.

-Eugene, nie wiesz gdzie się podział Tom?

Mężczyzna zmrużył oczy i potarł swą starą sędziwą brodę.

-Burnett?

-Mhm.

-Cholibka. Nie mam pojęcia. Przysiągłbym, że dziś go jeszcze widziałem. Dziwne, co?

-No dlatego przyszedłem do ciebie. Nie widziałeś jak gdzieś wyjeżdża? W ogóle nie ma osłoniętego domu. Trochę się martwię, rozumiesz.

Stary pokiwał głową.

-Nie no pewnie.– zrobił krótką dwuznaczną pauzę i spojrzał na Conrada.

-No co?

-Chcesz zabezpieczyć jego dom.– stwierdził Eugene.

-Widzisz jak dobrze mnie znasz?

-Spokojna głowa. Uporaj się ze swoim, ja ogarnę swój i razem spróbujemy go zabezpieczyć. Pomogę ci. I te bele od Lee Anne na coś się przydadzą.

-Dzięki.

-Nie ma sprawy Conradzie. Zobaczymy może Tom wpadnie tu za jakąś godzinę czy dwie sprężając się jak w ukropie przed Ogólną Hibernacją?

-Może.– Conrad wątpił w to.

I nie pomylił się.

Gdy rodziny Monroe i Nordbergów uporały się ze swoimi domami, zabrali się za dom Burnettów. Tom nie pojawił się.

Gdy wybiła północ wszyscy hucznie świętowali zakończenie roku na Farland. Wystrzeliwano fajerwerki i puszczano w telewizji niesamowite koncerty najlepszych kapel. Conrad przełączył na The DynaMyths włączając opcję holograficzną dzięki czemu mogli poczuć się tak jak w tłumie.

Ubrani odświętnie, Conrad w smokingu, Tess w czarnej sukni z czerwonymi szwami a Katie w spódniczce w groszki i trochę za dużej na nią kurtce skórzanej z naszywkami znanych zespołów, która należała kiedyś do Conrada, wyglądali zapewne zabawnie dla osób trzecich widzących ich skaczących w wyimaginowanym tłumie pośrodku pokoju gościnnego. Wspaniałe przestrzenne głośniki zapewniały wyraźne kwadrofoniczne brzmienie a obraz hologramu był tak klarowny, że ułuda ta była trudna do rozróżnienia od rzeczywistości.

Koło godziny drugiej Katie była już zbyt zmęczona więc Conrad z Tess ułożyli ją do snu, sami zaś wykorzystali swą ostatnią noc przed Długą Zimą by spędzić ją razem.

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

DŁUGA ZIMA

 

 

Rozdział V

 

Alarm kriosnu zawył o dziewiątej rano przy czym Conrad wraz z Tess nie spali już od pół godziny i przyrządzali sobie ostatnie prawdziwe śniadanie.

-UWAGA UWAGA! ZARZĄD WSZECHZGROMADZENIA MA ZASZCZYT PRZEKAZAĆ PAŃSTWU ŻYCZENIA NOWOROCZNE I ŻYCZYĆ MIŁYCH SNÓW PODCZAS KRIOSNU. DZIĘKUJEMY ZA WASZ WKŁAD W ROZWÓJ NASZEJ PLANETY. SZCZEGÓLNE PODZIĘKOWANIA KIERUJEMY FIRMIE ICYCLE, PIONIEROWI I GŁÓWNEMU PRODUCENTOWI NA SKALĘ PLANETY KOMÓR HIBERNACYJNYCH DOSTARCZANYCH DO KAŻDEGO ZAKĄTKA NASZEGO GLOBU. ICYCLE– FREEZE IS EASY (Zamrażanie jest łatwe), REKLAMA SPONSOROWANA PRZEZ ZARZĄD WSZECHZGROMADZENIA PLANETY FARLAND. CZAS POZOSTAŁY DO OGÓLNEJ HIBERNACJI TO: TRZY GODZINY.

Katie pojawiła się w progu kuchni wraz ze swoim pluszowym misiem, Randym, zaspana i wyraźnie zmęczona.

-Dlaczego ona tak musi krzyczeć?– powiedziała sennym głosem.

-Choć tu, mama zrobiła ci płatki. Twoje ulubione SunnRice.

Dziewczynka natychmiast się rozbudziła i podbiegła do matki w podskokach dosiadając się do stołu badając opakowanie płatków.

-Nowe opakowanie?– spytała z rumieńcem na twarzy

-Zdążyłam je jeszcze kupić przed zamknięciem sklepu.– powiedziała Tess po czym poczochrała ją po czuprynie zmierzwiając jeszcze bardziej i tak skołtunione po nocy włosy dziewczynki. Ta jednak nie zwróciła na to uwagi, zbyt zaabsorbowana pudełkiem swoich ulubionych płatków śniadaniowych. Przekręciła opakowanie i zajrzała do środka po czym cały ten radosny grymas nagle rozpłynął się w okamgnieniu, a jego miejsce zastąpiła delikatna rysa ściągniętych w dół kącików ust, która każdemu skruszyłaby serce.

-Nie było figurki?– spytała Katie, smutnym głosem.

Tess jednak, jak na wytworną matkę przystało zachowała pokerową twarz i tylko wzruszyła brwiami, delikatnie przy tym kręcąc głową.

-Niestety… ale, wiesz co?

-Co?– spytała wyraźnie zaintrygowana dziewczynka.

-Wydaje mi się, że widziałam dziś jak Randy wychodził z kuchni…

-Randy? Mamo… Randy przecież jest pluszowym misiem… nie umie chodzić.

-Tak? Ale rozmawiać z nim można? Bo rozmawiasz z nim jeszcze, prawda kochanie?

-Czasem…

-I nie wierzysz, że mógł przyjść do kuchni?

-Też go widziałem.– włączył się do zabawy Conrad.– Dreptał na swych pluszowych łapkach jak miś polarny, a potem wspiął się na stół.

-Niemożliwe…– Katie była zaskoczona. Spojrzała na swoją pluszową zabawkę i odwróciła się od rodziców szepcząc coś do misia.

Conrad i Tess spojrzeli na siebie wymownie, uśmiechając się. Conrad podniósł brwi w geście zapytania: „Gdzie schowałaś tą zabawkę?”, na to ona szybko przekręciła oczami w dół, wskazując na lewą rękę za plecami. Conrad dostrzegł jej zaciśniętą dłoń z zabawką z plastiku. Figurka była żółta, nie mógł dostrzec jakichś konkretnych szczegółów.

Katie w końcu odwróciła się w stronę rodziców.

-Randy nic nie kojarzy by chodził dziś w nocy do kuchni.– stwierdziła zdziwiona dziewczynka.

-A dałabyś na chwilę swojego misia mamusi? Sama go zapytam.

Katie podała Randy'ego Tess.

Brązowooki miś o jasnobrązowym futerku był mniej więcej wielkości przeciętnego kota, tylko nie powodował alergii ani nie gubił po całym domu sierści. Kupiony na jej drugie urodziny był najpotężniejszym amuletem na wszystkiego typu upiory wychodzące z szafy. Stoczył nie jedną batalię o spokojny sen dziewczynki i nosił z dumą ślady długoletniego użytkowania. Tess zszywała go kilkakrotnie, dorobiła mu też na plecach kieszonkę na chusteczki w kształcie plecaka, gdy Katie zachorowała w wieku sześciu lat. To właśnie tam umieściła zabawkę. Zrobiła to tak płynnie, że nawet Conrad nie zauważył kiedy ją włożyła.

Przez chwilę zadawała misiowi pytania, co i rusz przykładając ucho do jego pyszczka, nasłuchując jego rzekomych odpowiedzi. Był to właśnie kolejny raz kiedy Conrad mógł stwierdzić jak bardzo kocha swoją rodzinę. Nie byli ponurakami, choć byli dorośli potrafili się dobrze bawić i żartować. Cieszyło go to, że jego życie jest takie a nie inne, mimo tego, że musiał mieszkać właśnie tu, na Farland.

-Wiesz co powiedział mi Randy?– Tess spytała Katie– Byś uważnie go sprawdziła.

Tess oddała pluszowego przyjaciela Kate, a ta z entuzjazmem zaczęła oglądać go i w końcu wyjęła z jego kieszonki upragnioną figurkę.

Był to astronauta, jakże by inaczej. Miś astronauta, żeby było zabawniej.

Miś w misiu.

Odblaskowa, jasnożółta barwa, przysadziste kształty boczków i uśmiechnięta brunatna mordka z jednym przymkniętym okiem, wszystko to nadawało mu uroczego i zabawnego charakteru. Hełm trzymał w jednej łapce a drugą wyciągał kierując przed siebie, wskazując palcem do przodu.

Miś-Cwaniak, Miś-Pewniak.

Dla Conrada jednak wcale nie wyglądał uroczo. Dla niego był wręcz upiorny. Przezroczysty plaz znajdujący się w hełmie ział, dziwną dla niego, przerażającą pustką. Kombinezon AstroMisia-Cwaniaka miał dziwne, odchodzące rurki i złączenia, takie jak w starych modelach skafandrów pierwszych kolonistów. Owijające się i kręte były niczym węże, które miały zaraz udusić Pana Misia.

Tess nagle dostrzegła ten niepokój na twarzy Conrada.

-Kochanie, coś się stało?

Wijące się rury i dziwaczne złączenia…

-Conrad?

Zacieśniające się i oplatające…

-Conrad, co się dzieje, zaczynam się bać.

Conrad otrząsnął się, spojrzał na nią, potem na Katie. Obydwie wyglądały tak jakby zobaczyły, co najmniej ducha. Popatrzył na Tess i dostrzegł malujący się niepokój na jej twarzy. Wtedy poczuł jak zimny pot zlewa mu plecy, jednak mimo tego przemógł się i zdobył na wymuszony uśmiech.

-Przepraszam… złapała mnie taka chwila refleksji.– przełknął ślinę która uwięzła mu w gardle, miał wrażenie, że zaraz się udusi.– Eee… to miała być niespodzianka, ale… co wy na to moje miłe panie by po Długiej Zimie polecieć na Marsa? W sensie, zamieszkać tam.

Oczy Tess nagle zrobiły się jak spodki, jednak zaraz zaprezentowała rząd swoich idealnie białych zębów, rozciągając kąciki ust do granic wytrzymałości. Katie też zaczęła piszczeć z radości i skakać. Tess rzuciła się na Conrada i zaczęła go ściskać.

-O matko, ty durniu, durniu, durniu!- wykrzykiwała uradowana, na przemian wykorzystując chwilę by się śmiać i całować go w szyję– Jak zobaczyłam twoją minę byłam pewna, że zdiagnozowali u ciebie raka, lub zaraz będziesz miał wylew!

-Może byłem trochę zbyt tajemniczy…

-Dobrze powiedziane!

Conrad omiótł spojrzeniem Misia-Astronautę po czym ucałował Tess w czoło kierując swe myśli tylko na nią.

No przynajmniej próbował.

Miał tylko nadzieję, że podczas Długiego Snu nie przyśnią mu się coraz mocniej oplatające go rury i szyderczy uśmiech Misia-Cwaniaka.

 

Rozdział VI

 

Alarm włączał się co pół godziny przypominając o czasie do globalnej hibernacji, czyli włączył się łącznie pięć razy. W tym czasie rodzina Monroe zebrała wszystkie możliwe produkty spożywcze, które mogły się zepsuć w czasie Długiej Zimy i uroczyście wrzuciła je do spalarki, gdzie dokonały one swego przetworzonego żywota w płomieniach pieca.

O godzinie dwunastej alarm zawył inaczej, ostrzej i dłużej, by podkreślić znaczenie ostatecznej chwili. Tak przynajmniej tłumaczył to sobie Conrad.

W momencie gdy alarm wrzeszczał z jednej ze ścian w pokoju gościnnym zaczęły wysuwać się trzy komory kriosnu. Były w kształcie stojących sarkofagów z mały wizjerem w kształcie pięciokąta w miejscu twarzy. Poniżej wizjera znajdował się panel sterujący z ekranem wyświetlającym podstawowe parametry życiowe.

Przed wejściem do komór, rodzina Conrada musiała jednak się odpowiednio przebrać. Potrzebowali założyć specjalistyczne kombinezony, przypominające nieco piankę płetwonurków, tyle, że ta miała jeszcze dodatkowe stelaże składające się z różnej długości rurek które wszyte w materiał przypominały szkielet. Miał on podczas kriosnu pobudzać odpowiednie partie mięśni by te nie zatraciły swej dawnej formy. Podobne aparaty korekcyjne były używane również w szpitalach podczas rekonwalescencji schorowanych pacjentów, lub tych którzy obudzili się po długotrwałej śpiączce. Wojsko natomiast używało podobnych modeli jako egzoszkieletów.

Jedyną różnicą pomiędzy tymi trzema modelami była moc jaka była dostarczana do kombinezonu. Najwięcej zużywał model wojskowy, do którego potrzebny był napędzający go generator Voroshevitsca. Dużo mniej miał model medyczny napędzany małym akumulatorem. Jednak kombinezony używane do kriosnu nie potrzebowały tyle energii. Przetwarzały fale mózgowe na elektryczność, która w zupełności wystarczała do naładowania ”szkieletu”.

Conrad zauważył, że Katie nie radzi sobie z kombinezonem, więc uklęknął tuż przy niej by pomóc jej zapiąć wszystkie klamry zabezpieczające. On sam założył swój kombinezon i zaczynał się już w nim gotować. Strój odprowadzał powietrze, jednak idealnie potrafił pochłaniać temperatury otoczenia, co miało za zadanie wspomóc proces hibernacji.

Gdy Conrad pomagał córce, jego żona Tess rozpoczęła procedurę testową komór. Wcisnęła na każdej z komór odpowiedni przycisk i rozpoczęła ich diagnostykę w celu zbadania i wykrycia ewentualnych usterek.

Konserwacja komór była wymagana od każdego mieszkańca Farland i musiała odbywać się co najmniej raz na miesiąc. Co pół roku czasu ziemskiego Zarząd Wszechzgromadzenia wysyłał do każdego z domów specjalnych techników w celu sprawdzenia prawidłowego funkcjonowania komór.

Diagnostyka przebiegała błyskawicznie i już na każdej z komór wyświetlały się liczby rzędu 70% różniące się nieznacznie między sobą wielkością kilku procent.

Conradowi udało się w tym czasie ubrać Katie w jej kombinezon. Wszystkie były białe, jednak jej ozdobiony był wykonanymi przez nią rysunkami.

Każda dziewczynka miałaby rysunki koników, lalek, tęczy, urodziwych księżniczek, czy kwiatków tymczasem Katie miała rysunki astronautów, statków kosmicznych, rakiet i planet. Conrad musiał przyznać, że były to wyjątkowo udane i niesamowicie realistyczne rysunki jak na ośmiolatkę. Miał tylko wątpliwości co do tego czy dziewczynka pójdzie do szkoły plastycznej czy technicznej, gdzie będzie szkicowała rysunki planów nowych wahadłowców.

Biiip… Biiip…

Dwa piski oznaczały ukończenie diagnostyki w dwóch komorach– Katie i Tess. Kolejne procenty wolno posuwały się w komorze Conrada.

Nagle zatrzymały się na 87%.

Conrad przekręcił głową ze zdumienia, popatrzył potem na Tess, lecz ona tylko wzruszyła ramionami. Oboje mogli jedynie patrzeć na urządzenie i wytrzeszczać oczy ze zdumienia.

Liczby na ekranie nie chciały poruszyć się do przodu.

Zniecierpliwiony Conrad uderzył ręką w ekran, w natychmiastowej odpowiedzi uzyskał długi buczący sygnał, a na ekranie wyświetlił się napis -ERROR-017-034-. Fala gorąca nagle zalała mu twarz i w przypływie napięcia raz jeszcze uderzył w wyświetlacz, który powrócił do wcześniej wyświetlanej liczby 87%. Alarm błędu przestał wybrzmiewać a i cała diagnostyka ruszyła do przodu. Po kilku chwilach rozległ się ponownie pisk oznaczający zakończenie diagnostyki.

Tess wraz z Conradem rozluźnili się. Uśmiechnęła się i pokiwała głową.

-Ty to masz rękę do maszyn.

Conrad odpowiedział jej puszczając zalotnie oko, zaraz jednak tego pożałował gdyż ponownie przypomniał mu się Miś-Cwaniak.

Katie, która podeszła teraz do nich zdawała się nie przejmować wcześniejszymi alarmami, bawiła się przez ostatnie chwilę z Randym.

Tess wraz z Conradem pochylili się nad ich córką.

-Czas na ostatniego buziaka przed snem kochanie. Choć do mnie potworku.– powiedziała Tess ściskając Katie i całując ją po główce. Conrad dołączył się do tulanki-całowanki, jak to kiedyś nazywała jego mama.

Potem wraz z Tess pomogli wejść Katie do jej komory. Ucałowali ją w czoło ostatni raz i życzyli miłych snów, po czym zaczęli zakładać jej aparat do oddychania (dużą maskę na całą twarz z wizjerem jak u astronautów, która przez pierwsze godziny podaje mieszankę tlenu ze środkiem usypiającym), jak również podczepiali odpowiednie przewody do badania parametrów życiowych. Gdy wszystko było już gotowe zamknęli ją i rozpoczęli wtłaczanie kriożelu. Nawet przez szczelną komorę poczuli ten nieporównywalny z niczym innym mango-miętowy zapach. Nim żel wypełnił komorę do kolan, dziewczynka już zaczęła zamykać oczy. Gdy żel doszedł do linii jej bioder Katie już spała.

Teraz był czas na Tess.

Zwróciła się ona w stronę Conrada i przywarła do niego w długim namiętnym pocałunku. Conrad poczuł się jak za czasów gdy po raz pierwszy się poznali. Tess obdarzała go tym pocałunkiem za każdym razem gdy mieli wchodzić do komór kriosnu.

-Kocham cię.– powiedziała a on jej zawtórował.

Conrad powtórzył operację i zaprogramował komputer by i u niego rozpoczęła się podobna procedura za następnych pięć minut. W tym czasie Tess zdążyła już zasnąć, natomiast Katie była już cała pokryta niebieskawo-fioletowym żelem nasączonym gazem z Selene.

Komputer zabuczał oznajmiając, że rozpoczął procedurę a Conrad przygotowany na to wszedł do swojej komory i założył maskę czekając na jej zamknięcie i zalanie żelem.

W środku nie było wiele miejsca, kończyny blokowały się w specjalnie do tego stworzonych chwytakach, które naturalnie przywierały do nich gdy człowiek zaczynał zasypiać. Po bokach były zapalone małe diody, które świeciły się dopóty urządzenie nie zarejestrowało przejścia użytkownika w stan snu.

Gdy do uszu Conrada dotarł dźwięk wysuwanych po bokach dysz, nie minęła chwila i poczuł jak spływa na niego chłodny żel, który powoli zaczynał zalewać jego ciało.

Czuł jego chłód przez kombinezon.

Momentalnie do jego nozdrzy wzbiła silna, niemal gryząca mango-miętowa woń. Czuł ją bardzo wyraźnie nawet przez maskę, dzięki której wdychał środek usypiający, z każdym oddechem czując się coraz bardziej senny.

Gdy jego głowa zaczęła opadać, system kriokomory natychmiast to wykrył zastosowując specjalny chwytak, który delikatnie objął jego kark, chroniąc przed późniejszymi ewentualnymi schorzeniami, które mogły nastąpić po tak długim zesztywnieniu karku w takiej pozycji.

Inne uchwyty i chwytaki zaczęły równie leniwie i delikatnie oplatać jego nogi i ramiona. Były na tyle ergonomiczne, że wykrywały ruchy podczas snu i inteligentnie wyczuwając zamiary śniącego przemieszczały się w odpowiednim kierunku, chroniąc jedynie przed niespodziewanymi zewnętrznymi zagrożeniami, jakie mogłyby dotknąć kriokomorę i uwięzionego w niej człowieka.

Conrad dostrzegł, że jego tors powoli zaczyna tonąć w fioletowym żelu kriosnu. Był już zanurzony niemal do połowy. Spojrzał przez wizjer i dojrzał zamglonym już, od gazu usypiającego, wzrokiem odległy stół w kuchni.

Miejsce gdzie nie tak dawno jedli i rozmawiali.

Przez chwilę nawet chciał się uśmiechnąć, jednak nagle miejsce to stało się dla niego przenikliwie chłodne.

Było to skądinąd również miejsce gdzie stała figurka misia, odnalezionego w płatkach śniadaniowych.

Miś-Cwaniak stał na blacie i był doskonale wyraźny dla Conrada.

Gdy tracił już przytomność i pole wzroku zaczynało zachodzić mrokiem dostrzegł, choć wiedział, że to niemożliwe, jak Miś do niego macha .

I usłyszał jego śmiech.

 

 

 

Rozdział VII

 

Chociaż tuż przed snem Miś-Astronauta zdążył mu napsuć humoru, ten wcale mu się nie przyśnił.

Było o wiele gorzej.

Znajdował się na polu, tuż przed pomnikiem Pierwszego Lądowania. Było ciemno i wokół unosiła się siwa mgła, na tyle jednak rzadka, że dostrzegał z oddali ów monumentalny posąg. Chociaż wcale tego nie chciał jego nogi same zaczęły kroczyć, prowadząc go w kierunku pomnika. Czuł każdy stawiany przez siebie krok gdy kroczył przez zroszoną trawę. Widać szedł bez butów.

Spojrzał w niebo a te skrzyło się od dziesiątek milionów rozpalonych gwiazd. Dostrzegał je wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej. Wszystkie odległe systemy były jak na wyciągnięcie ręki i aż trudno było uwierzyć, że mogą dzielić je od Farland nieprzeliczone ilości parseków. Widział jednak nie tylko gwiazdy ale i całe galaktyki wynurzające się znad horyzontu. Potężne niczym kolosy, majestatycznie sunęły po rozgwieżdżonym niebie. Widok był naprawdę imponujący a samo oglądanie tego pokazu zapierało dech w piersiach.

Potężny huk, wyrwał Conrada z zamyślenia.

Niespodziewanie, na niebie, pojawiła się potężna, ogromnych rozmiarów kometa, której krwistoczerwony warkocz rozpościerał się na połowę nieba. Błękit gwiazd i różnokolorowość galaktyk zaczęła zanikać, powoli zmieniając kolor na ciemno-czerwony.

Przerażająca kometa, zwiastun zagłady, zaczęła powoli sunąć w przeciwnym kierunku w którym zmierzał Conrad. Przecinała nieboskłon w przenośni i całkiem dosłownie. Zdawało się, że niebo jakby pękało pod jej naporem, a ona sama była niczym kosmiczny lodołamacz łamiący struktury tego wszechświata na małe kawałeczki. Ogłuszający hałas jaki temu towarzyszył był nie do zniesienia a widok jaki mu wtórował był zatrważający. Otóż kawałki rozpruwanego przez kometę nieba odłupywały się od niego, spadając gdzieś na odległe fragmenty Farland, zostawiając po sobie gołe i puste niczym bezdenna otchłań, szczeliny na płótnie firmamentu niebieskiego.

Przez jeden moment bryła komety niczym miecz Damoklesa, zawisła tuż nad Conradem, rozcinając sklepienie niebieskie na pół a on sam nie mógł mieć pewności, czy ten cyklopowy twór wszechświata nie sprawi, że popękany kawałek nieba na niego nie spadnie.

Lecz kometa mknęła dalej, zostawiając za sobą drobiny czerwonego pyłu, który powoli za nią znikał. Z każdym krokiem Conrada kometa oddalała się i robiło się coraz ciemniej. Ciemno-czerwone gwiazdy zaczynały blednąć, powoli zanikając początkowo w ciemno-bordową barwę by w końcu całkowicie zniknąć w bezcielesnej czerni. Wszystko to stwarzało jakże apokaliptyczny i przerażający krajobraz, który choć nierzeczywisty zdawał się być dla Conrada czymś prawdziwym. W końcu i sama kometa skryła się gdzieś w mroku, zostawiając Conrada Monroe, gdzieś w pustce, w której nie dostrzegał już nic.

Ciemność zdawała się go oblepiać, była niemal plastyczna i wyczuwalna. Mógł porównać ją z konsystencją kisielu, lub żelu…

Czy ja na pewno jestem w mroku czy…– nie zdążył zadać sobie tego pytania, gdyż wówczas poczuł jak ktoś obok niego gwałtownie przebiega, uderzając go w prawe ramię. Nie dostrzegł sylwetki, która zaczęła niknąć gdzieś w okolicach pomnika Pierwszego Lądowania, do którego wciąż podążał. Nie widział żadnych konturów, niczego. Poczuł jednak, że grunt się zmienił. Nie była to już trawa, lecz jakby metalowe kratownice. Słyszał ich odgłos, szczękanie i uderzanie jego własnych, ciężkich, roboczych butów, które teraz miał już na nogach.

Ponowne nagłe uderzenie, tym razem w lewe ramię naprawdę go zaniepokoiło. Niczego nie widział, a te niespodziewane odgłosy pojawiających się i oddalających gdzieś daleko przed nim kroków wpędzały go w objęcia strachu. Nie minęła chwila i kolejna osoba uderzyła go ponownie w lewe ramię. I następna. I kolejna. Lewę ramię, prawe ramię. Prawe ramię, lewe ramię. I coraz więcej osób, kształtów, nie wiadomo konkretnie czego. Wszystko starało się przebiec dalej, przed Conrada, nieumiejętnie go omijając.

Kroki, tupot roboczych butów, bieg, i… BACH! Uderzenie!

Conrad starał się obrócić, odwrócić i krzyknąć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu, jego struny głosowe zdawały się nie istnieć, lub być zamrożone…

Przecież to jest…-starał się zebrać i uporządkować myśli, jednak nie był wstanie, gdyż tym razem istna fala ludzi zaczęła się przez niego przelewać. Nie było już żadnych odstępów czasowych, czy chwilowych uderzeń. Conrad płynął, miażdżony i popychany przez motłoch niewidocznych i tajemniczych kształtów, które tylko w jego wyobrażeniu mogłyby być ludźmi, ze względu na dźwięki jakie wydawały.

Nie mógł oddychać, było zdecydowanie zbyt tłoczno by nawet w ogóle wykonać jakikolwiek ruch. Napór rósł z każdym pokonywanym przez masę metrem gdy w końcu Conrad zaczął dostrzegać sylwetki, daleko przed nim. Gdzieś tam w oddali biło słabe, srebrzyste światło, a on mógł dostrzec już zarysy ciemnych sylwetek sunących gdzieś daleko.

Krok za krokiem, ogarniało go co raz większe przeświadczenie, że nie idzie już w nieznane, lecz zaczyna zmierzać w kierunku swego przeznaczenia, a radość i szczęście zaczynają zamazywać strach który początkowo go ogarnął. Widział jak tłumy innych znikają w tym przepięknym boskim świetle i on sam zaczął tego pragnąć. Nie mógł się wręcz doczekać gdy światło obmyje go swą aurą miłości i dobra, która na niego czekała. Skądś to wiedział, czuł, że te światło to dobro i coś do czego trzeba dążyć po tych okropnych wizjach rozpadającego się nieba.

Poczuł ulgę, gdy ogromna masa która szła tuż przed nim w końcu doszła do światła. Jego wyczekiwania wkrótce się skończą a on sam znajdzie się tam, gdzie powinno być jego miejsce, gdzie czuł, że przynależy.

Coś jednak zaczęło go niepokoić.

Mimo obecności światła czuł, że dzieje się coś nie tak, coś nie dobrego.

Przestał oddychać. Nie mógł nabrać powietrza. Czuł jak zaczyna się dusić, a każda komórka jego ciała krzyczy o niezbędny do życia tlen. Płuca zaczęły go palić żywym ogniem jednak wciąż nie mógł odetchnąć. Postacie przed nim odwróciły się w jego stronę i wtedy zaczęło się robić jeszcze gorzej.

To nie byli ludzie. Nie mogli nimi być, gdyż nie posiadali twarzy. Ich bezosobowe czarne cielska przywodziły na myśl manekiny, jednak nie było u nich widać nawet zarysów jakiejkolwiek twarzy. Nie miały nosa, oczu, brwi czy ust. Były niczym cienie ludzi, padające na chodnik przy zachodzie słońca. Wydłużone ramiona i nogi odbiegały od standardowej i przyjętej proporcji ludzkiego ciała, tworząc nienaturalne wynaturzenia, będące groteskową imitacją istoty ludzkiej.

Obcy, bo tylko tak ich mógł nazwać, nie próbowali mu pomóc. Byli również w stosunku do niego zupełnie obojętni.

Próbował złapać oddech, ale nie potrafił, zataczał się na wszystkie strony a te dziwne istoty tylko odsuwały się zdając się naprowadzić go jedynie w stronę światła, do którego Conrad już nie chciał zmierzać. Wiedział, że musi coś zrobić, ale wpadł w taką panikę, że nie był w stanie utrzymać nad sobą kontroli. Mógł jedynie rzucać się i miotać bez celu w tej nieustającej agonii, która nieoczekiwanie na niego spadła.

Opadł w końcu na kolana. Miał wrażenie, że oczy mu zaraz eksplodują, zalewały go hektolitrami łez i z pewnością zrobiły się już czerwone. Zaczął sobie przypominać jak to kiedyś swego czasu nurkował na basenie. Zazwyczaj starczało mu powietrza na przepłynięcie całego basenu a i tak jak się wynurzał, łapiąc ciężko oddech, czuł, że nie wiele dłużej by wytrzymał. Nigdy nie myślał, że przeżyje coś takiego ponownie, tyle, że bez perspektywy możliwości wynurzenia się w każdej chwili.

Zaczął dostrzegać, że zaczyna tracić ostrość wzroku a samo widzenie peryferyjne zaczęła przesłaniać ciemna mgiełka, która z każdą chwilą zaczynała się powiększać.

Leżał już na podłodze kiedy zaczął konwulsyjnie przebierać rękami i nogami. Instynktownie zaczął drapać paznokciami o podłogę, jednak każdy ruch był coraz słabszy i wolniejszy.

Wiedział, że umiera.

Czuł, że nie była to już kwestia nawet tego miejsca, ale czegoś więcej, czegoś innego. Czegoś co czuł od samego początku, co pozwoliło mu zakwestionować Światło.

Kiedy zakres jego wzroku zmniejszył się do wąskiego pasma jakim były tylko nogi Obcych, Conrad usłyszał ten dziwny dźwięk. Ten pulsując dziwny dźwięk o wysokiej tonacji, pojawiający się w odstępie jednej sekundy. Jedno uderzenie a potem przerwa.

PIII … PIII … PIII …

Wtedy otworzył oczy.

 

Rozdział VIII

 

Wciąż był w komorze kriosnu. Przez plazową przesłonę jego maski dostrzegał jak otacza go zimny, fioletowy żel z Selene. Komora jednak wcale nie zamierzała się otworzyć. Co więcej, nadal czuł, że wciąż nie może oddychać, a wewnętrzna kontrolka informowała go o usterce systemu podtrzymywania życia.

Zaczęła go boleć głowa i zrobiło mu się nie dobrze. Oczy bolały go jak cholera a na dokładkę czuł jak przenikliwe zimno paraliżuje jego ciało.

Wówczas odezwał się z zewnątrz głos komputera:

-…PAŃSTWA ZGŁOSZENIE O USTERCE ZOSTAŁO ZGŁOSZONE DO CENTRALI FIRMY ICYCLE W MANDALAY. NAJBLIŻSZY TECHNIK W PAŃSTWA OKOLICY ZNADUJE SIĘ W: ROWCON. POWINIEN SIĘ POJAWIĆ U PAŃSTWA W CIĄGU: 12 GODZIN. PROSIMY NIE PRÓBOWAĆ SAMODZIELNYCH NAPRAW I NIE ODDALAĆ SIĘ DO MOMENTU PRZYJAZDU NASZEGO TECHNIKA. PRZEPRASZAMY ZA EWENTUALNE PROBLEMY I POLECAMY SIĘ NA PRZYSZŁOŚĆ.

To są chyba jakieś jaja.– pomyślał Conrad– To się nie może dziać naprawdę.

Próbował uderzyć ze wszystkich sił w szybkę kriokomory, jednak nawet jej nie zarysował. Szyba była wykonana z podwójnego, grubego na pięć centymetrów plazu, także potrzebowałby armaty by przez to się przebić. Poza tym było niemożliwym wyprowadzenie żadnego konkretnego ciosu w tym syropie w którym się znajdował. Na domiar złego jego ręce wciąż były zesztywniałe i jakby nie swoje po przebudzeniu. Czuł dziwne mrowienie na opuszkach palców i gęsią skórkę, która zaczęła przechodzić przez niego przeraźliwie okropnym dreszczem.

Musiał się skupić i pomyśleć jak się wydostać. Potrzebował powietrza.

Czy nie powinna gdzieś tu być jakaś dźwignia bezpieczeństwa?– przeszło mu przez głowę– Czy nie instalują tu jakichś takich systemów właśnie na taki wypadek?

Wydawało się, że nie, a koszmar uduszenia powrócił ze zdwojoną mocą. Tym razem nie tylko wydawał się realistyczny– zagrożenie istniało naprawdę.

Dlaczego lodowaty żel nie zaczął spływać przez odpływy gdy stracił dopływ powietrza? Takie rozwiązanie było w tych komorach, był tego akurat całkowicie pewien bowiem swego czasu sporo o nich czytał.

Cholera, być może to był właśnie ten błąd. Awaria tego systemu.– zdążył pomyśleć wciąż rozglądając się i szukając pomysłu na wyjście z tej fatalnej sytuacji.

W tym momencie rozwiązanie samo przyszło mu do głowy. Zakładał, że komputer nie kontroluje systemu wykrywającego dopływ powietrza do maski, więc postanowił zepsuć kolejny system by uruchomić procedurę awaryjnego otwarcia komory.

To wymagało jednak pośpiechu. W przeciwieństwie do snu w rzeczywistości trudniej było mu wytrwać bez powietrza będąc dodatkowo zamkniętym w tej klaustrofobicznej komorze.

Czuł jak ostatnie cząsteczki powietrza są wysyłane do najważniejszych organów w jego ciele, wiedział, że jego zapas który miał w płucach właśnie się skończył. Rozpoczęła się walka, która trwała w jego umyśle, umyśle który domagał się tlenu do mózgu, który bez niego nie mógł istnieć.

Nie wiedział co uszkodzić, by uruchomić procedurę więc zaczął szarpać za wszystkie wystające wokół niego mechaniczne ramiona by spróbować je urwać, lub choć trochę naruszyć by komputer uznał, że są niezdatne do dalszej pracy. Były jednak metalowe i dobrze zamontowane, a Conrad normalnie nie był na tyle silny by im sprostać, nie po osłabieniu od snu i w kisielu. Jego ręce zdawały się jakby były zrobione z waty, ledwo je czuł w tym chłodzie. Mimo wszystko jednak próbował i próbował bo co innego mu pozostało? Nie chciał opuszczać swojej rodziny i dlatego nie może się poddać.

Łapczywie starał się łapać powietrze, które nie dochodziło już do maski i siłując się z co raz to innymi chwytakami, z każdym ruchem spalał ostatnie drobiny tlenu krążące w jego ciele. Czuł ból, przeogromny ból w klatce piersiowej a jego oczy, tak jak we śnie zaczynały zachodzić mgłą. Mocował się i szarpał z chwytakiem, który normalnie trzymał jego ramię, jednak bez skutku. Przez jego ciało znowu przeszedł ten okropny dreszcz, który całkowicie wybijał go z rzeczywistości. Nie był wstanie nad nim zapanować. Musiał się uspokoić i spróbować jeszcze raz z tym chwytakiem.

Walka była bez celowa, wiedział o tym.

Umrze tu.

Umrze uduszony w komorze kriosnu.

Mogłaby zaistnieć jeszcze szansa, że obudził się chwilę przed tym jak inni są wybudzani, mógłby łudzić się, że jego żona wstanie i zaraz mu pomoże, lub komora otworzy się sama zaprogramowana zgodnie z dniem w którym miała się otworzyć.

Mógłby się łudzić. Jednak Conrad był pragmatykiem i realistą więc sfery gdybań odepchnął w daleki niebyt.

Mgła w jego oczach poszerzyła się i stała się lekko czerwonawa. Zaczął się robić coraz bardziej senny i zmęczony, dostrzegał już w kątach pola widzenia błyszczące i mrugające różnokolorowe światełka.

To gwiazdki– zdążył pomyśleć– Jak w Tomie i Jerrym.

Szarpał chwytak dalej i wtedy, nagle przy jednym z pociągnięć zahaczył mankietem kombinezonu o jeden z jego „palców”. Gdy próbował go wyrwać ten rozdarł kombinezon, ale i również skórę Conrada aż do krwi, która dostała się do zbiornika.

Wtedy włączył się drugi alarm. Tym razem dźwięk był podwójny.

PIIP, PIIP … PIIP, PIIP …

-WYKRYTO NARUSZENIE TKANKI MIĘKKIEJ OSOBY: CONRAD MONROE. W CELU BEZPIECZEŃSTWA ROZPOCZYNAM NATYCHMIASTOWĄ PROCEDURĘ OPRÓŻNIENIA ZBIORNIKA KRIOKOMORY.

Pod stopami Conrada otworzyły się cztery szczeliny z kratownicami przez które zaczął spływać żel. Działo się to błyskawicznie, tak że tylko gdy pierwsze litry opuściły zbiornik rzucił się w kierunku maski, którą natychmiast z siebie zdjął. Wciąż nie czuł jeszcze powietrza, ponieważ zbiorniki były zalewane żelem i wypompowywano z nich powietrze na czas kriosnu.

Ledwo się trzymał, walczył ze sobą jak tylko mógł by wytrzymać jeszcze chwilę, jeszcze ten jeden moment. Jednak ciemność otoczyła go już całkowicie. Mgła przesłoniła mu wszystko a tańczące dookoła gwiazdki zamieniły się w lśniący dywan, który zaczął pokrywać wszystko. Nie był w stanie już stać.

Zbiornik był już opróżniony całkowicie gdy padł do przodu w stronę leniwie otwierających się drzwi.

 

Rozdział IX

 

Nie poczuł uderzenia gdy upadł twarzą na dywan, nie wiedział czy to z powodu jego miękkości czy też dlatego, że jego organizm miał w tym momencie to po prostu w dupie, żegnając się ze światem i pisząc już dla siebie testament.

Pierwszy haust powietrza jakiego zakosztował od Bóg wie jak długiego czasu smakował słodko i niebiańsko. No przynajmniej był to pierwszy ś w i a d o m y haust powietrza jaki zakosztował od Bóg wie jak długiego czasu.

Czuł, że znowu żyje, aczkolwiek było to życie okupione ogromnym bólem jaki teraz odczuwał cały jego organizm. Klatka piersiowa płonęła żywym ogniem, oczy mało mu nie wypływały a ramiona piekły i drżały od nadmiernego wysiłku osłabionych mięśni. Do tego zaczynał dochodzić jeszcze ból rozharatanej lewej ręki, dzięki której jednak wciąż był wśród żywych. Zaczynał ogarniać go również przejmujący chłód.

Temperatura wewnątrz zbiornika była niska, jednak w pokoju też było zimno. W sumie nigdy nawet nie miał szansy by się o tym przekonać, ale dom na długą zimę faktycznie musiał się wychładzać, mimo termopleksy.

Leżał na dywanie gapiąc się w sufit i napawając powietrzem i życiem do momentu gdy stwierdził, że z jego ręki wypływa za dużo krwi.

Walka jeszcze się nie skończyła.

Chociaż leżenie na delikatnym w dotyku, ciepłym dywanie było tak miłe i przyjemne, wiedział, że musi się ruszyć inaczej znowu jego życie będzie zagrożone.

Spróbował wstać, choć nie było to łatwe nie tylko z powodu odprężających właściwości dywanu ale i częściowo niesprawnych nóg. Ledwo mógł je zginać i ruszać nimi, więc o chodzeniu nie było mowy. W ogóle nie miał w nich czucia. Spróbował jeszcze raz a i gdy znowu się nie udało, nie miał już nawet siły by robić to ponownie.

Zaczął pełznąć, włócząc nogami i zdążając w stronę kuchni, gdzie były podstawowe zestawy medyczne.

Nie mógł zrozumieć tego, dlaczego jego ciało tak się zachowuje. Dlaczego jego kombinezon nie wspomagał jego mięśni? To wyglądało tak jakby podczas kriosnu nagle przestał on działać. Nie napinał i nie rozgrzewał wszystkich partii mięśni jak powinien był to robić.

Coś poszło zdecydowanie nie tak.– stwierdził w myślach– I nie to, żeby jedno, ale praktycznie wszystko!

Dotarł do pierwszego napotkanego przy stole krzesła i złapał za jego oparcie, jednak te niemal od razu by się na niego przewaliło gdyby nie odpuścił w porę. Stwierdzając swą bezmyślność, podpełzł do krzesła z boku i starając się wyciągnąć jak najdalej w stronę drugiego krzesła obok, próbował je złapać za siedzenie i wciągnąć się na oba krzesła. Złapał tak jak zaplanował i pociągnął jak najmocniej, z całej siły jaką tylko miał, czując jak jego mięśnie naprężone dygoczą i pracują. Wreszcie udało mu się podciągnąć swoje tak krnąbrne ciało na krzesła opadając na nie z klapnięciem.

-Tak!- krzyknął z radości.

Dla kogoś z boku, muszę wyglądać jak jakiś szczupak na haju.– pomyślał Conrad po czym nagle głośno się zaśmiał wyobrażając sobie od razu palącą marychę rybę. Raz jeszcze się zaśmiał a potem powrócił do rzeczywistości ,która stawiała przed nim kolejne wyzwania.

Spróbował obrócić się na plecy jednocześnie uważając by przy tym manewrze nie spaść. Udało mu się, więc spróbował podciągnąć się w górę, łapiąc za oparcie krzesła. To również wyszło mu i dzięki temu siedział już na krześle. Mimo wszystko czuł się jednak słabo i kręciło mu się w głowie nie tylko od wysiłku ale i straconej krwi.

-A niech cię cholera…– zaklął gdy dostrzegł, że nie był tu jednak wcale sam.

Miś-Cwaniak już na niego czekał.

Jego łapka była wycelowana na wprost a jego pewne siebie spojrzenie było zaadresowane tylko do niego.

Jak on go nienawidził.

Być może była to zabawka Katie, ale Conrad uważał, że miał prawo jej nie lubić. Nie można lubić każdej zabawki jaka się trafi. Niektóre są po prostu… dość specyficzne i takie pozostaną już na zawsze. Ta dla Conrada właśnie taka była i nie podejrzewał, że może coś się więcej zmienić w stosunku do niej.

Nie wiele myśląc chwycił zabawkę i rzucił nią z całej siły w stronę korytarza gdzie odbiła się od ściany i zniknęła gdzieś w jego prawej odnodze.

Uśmiechnął się i zaczął nawet w miarę normalnie się czuć, do momentu gdy w końcu zwrócił uwagę na to jak wygląda jego lewa ręka. A wyglądała paskudnie. Rana była na tyle głęboka, że można by w nią wsadzić mały palec tak by schował się w niej cały paznokieć.

-Jak ja to sobie zrobiłem?

Odwrócił głowę i dostrzegł czerwony szlak którym tu dotarł, był widoczny niczym trasa NavMapy przebiegająca przez pole. Miejsce na którym leżał na dywanie było całe zbroczone krwią, która ciągnęła się od niego w stronę krzesła na którym siedział. Kafelki w kuchni również były pomazane krwią. Błyszczały niczym rozlany na nich syrop malinowy.

Apteczka była schowana gdzieś w jednej z górnych szafek, tak by Katie nie sięgnęła do niej i nie zechciała bawić się przypadkiem w pielęgniarkę. Normalnie miało to sens, jednak teraz dla Conrada był to jeden z najgorszych pomysłów na jakie wpadł w życiu.

Zaczął już dygotać z zimna. Był to klasyczny efekt wybudzenia z kriosnu. Dreszcze przechodziły przez cały jego organizm tak, że czuł jak zaczyna szczękać zębami. Wiedział, że musi się jak najszybciej opatrzyć i rozruszać by pobudzić mięśnie. Nigdy tak źle się nie czuł jak właśnie teraz. Przeżył już wiele kriokaców, ale ten w połączeniu z walką o własne życie był bez porównania rekordowy. To było jak normalny kac, tyle, że w połączeniu z grypą. Był totalnie otumaniony a przecież musiał wymyślić plan dotarcia do tej cholernej szafki.

Jest tak wysoko…– pomyślał, jednocześnie zdając sobie sprawę, że przecież nie może ona być wyżej jak na wysokości oczu człowieka średniego wzrostu.

Tymczasem z tej perspektywy, wyzwanie dostania się do szafki było naprawdę ogromne. By w ogóle się do niej dostać, musiał pokonać odległość około dwóch metrów, które dzieliły go od aneksu kuchennego nad którym wisiały metalowe szafki.

Doskok nie wchodził w grę, zresztą i tak nie miałby jak wybić się z chwilowo niesprawnych nóg (miał taką właśnie nadzieję, że było to chwilowe). Doturlać się i znowu podciągać też mu się nie chciało. Z kolei doszuranie krzesłem pod aneks było zbyt niebezpieczne, nie mógł być pewien tego czy krzesło się nie przewróci podczas niekontrolowanej przez nogi akcji tego typu.

Plan był o wiele prostszy.

Chwycił sąsiadujące obok niego puste krzesło i przesunął je za swoje tak by ustawić je tuż przy tym na którym siedział. Dzięki temu mógł przesunąć się na przystawione krzesło i znaleźć się czterdzieści centymetrów bliżej upragnionego celu. Podobnie zrobił z krzesłem na którym przed chwilą siedział i powtarzał z nimi tak na zmianę aż w końcu znalazł się tuż przy blacie aneksu kuchennego, mając pusty chlebak na wyciągnięcie ręki. Nie był mu teraz potrzebny, potrzebował czegoś bardziej poręcznego i dłuższego– jakiegoś kija, mopa, czegokolwiek. Wszystkie akcesoria do sprzątania domu były jednak schowane na piętrze i Conrad ani myślał by urządzać sobie taki maraton, po dopiero co przebytym „dystansie”.

Otworzył szuflady znajdujące się tuż przy nim i zaczął w nich szperać, wiedział doskonale co w nich znajdzie ale miał nadzieję, że coś natchnie go na jakiś niesamowity pomysł, który wybawi go z tej sytuacji. Niestety, ale noże, widelce i łyżeczki nie potrafiły napawać go weną twórczą. Nie miał pojęcia co ma robić.

Przecież to powinno być takie proste!- mówił głos w jego głowie– Wystarczy tylko wstać i otworzyć szafkę. Nic prostszego!

Ponownie zaczął rozglądać się po tym co było w obszarze jego manewrów.

Pusty chlebak, pusta masielnica, nic więcej na ladzie. W szufladach– cały zestaw sztućców i nic poza tym.

To nie miało żadnego sensu. Bezużyteczny chłam.

Robiło się chłodniej i kolejna seria dreszczy przeszła przez niego a on zaczął się trząść jak osika. Zaczął pocierać ramiona dłońmi by się ogrzać, wtedy jednak zauważył, że wciąż jest w kombinezonie, który pochłaniał temperaturę otoczenia jak gąbka. W pokoju było zimno a więc i jemu musiało być zimno, struktura kombinezonu była niezbędna do hibernacji, lecz teraz tylko niepotrzebnie go ochładzała, nie pozwalając mu się rozgrzać.

Nie zastanawiając się dłużej zaczął szybko go zdejmować i wtedy wpadł na pomysł. Kombinezon od zewnętrznej strony pokrywały długie czarne rurki wykonane z zapewne wzmocnionych jakimś materiałem nanorurek, ale Conrad nie był tego pewien. Giętkie i przypominające gumę, ciągnęły się one od stóp po biodra; od nadgarstków po barki i kolejne rozmieszczone były odpowiednio od podbrzusza po obojczyki i od karku po pośladki. Ułożone gęsto w kształt przypominający stare kaloryfery, których powierzchnia grzewcza przypominała pisanie wielu liter N bez odrywania długopisu, miały za zadanie odprowadzać ciepło od powierzchni skóry, do której bezpośrednio przylegał materiał. Ich łączna długość mogłaby być mierzona zapewne w kilkunastu jeżeli nie kilkudziesięciu metrach, jednak Conrad nie potrzebował ich aż tyle.

Wyjął z szuflady zdawałoby się wcześniej niepotrzebny nóż i zaczął odrywać rurki od strony gdzie jego kombinezon był już rozpruty, bo tak było po prostu łatwiej. Rurki dobrze przylegały do materiału a ten z kolei do skóry, także musiał uważać by nie pociąć się jeszcze bardziej niż już był.

Kiedy oderwał, na oko, odpowiednią długość odciął ją z nie małym wysiłkiem. Prognozowało to dobrze, ponieważ nóż którego użył był jednym z ostrzejszych, więc rurka której chciał użyć jak linki powinna wytrzymać.

Zdjął kombinezon do pasa i przywiązał do jednego końca linki nóż tak dobrze jak umiał– nie znał żadnych konkretnych węzłów, liczył na to że to co zrobił musi wystarczyć.

Musiało.

Kiedyś podczas lekcji historii nauczycielka prowadziła zajęcia z kinematografii złotych czasów westernów. Widział tam jak ranczerzy posiadający stada krów zaganiali je do zagród by potem złapać na lasso i oznaczyć wypalając znak na zadzie zwierzęcia. Choć lekcja ta miała miejsce jakieś dwadzieścia lat temu, Conrad wciąż pamiętał jak te stare filmy pobudzały jego wyobraźnię i sprawiały, że sam bawił się w bycie ranczerem. Ojciec zawsze się dziwił, że podobały mu się te filmy, on sam ich nie cierpiał i uważał je za wyświechtane, nudne i bez polotu. Interesowało go współczesne kino, w przeciwieństwie do Conrada. Ubiór i stylistyka dzikiego zachodu oddziaływała na małego chłopaka. Tak bardzo, że uczył się kiedyś rzucać lassem. Nie wychodziło mu to z początku, ale tak jest chyba ze wszystkim. Wszystkiego trzeba się nauczyć.

Pytanie brzmiało ile w Conradzie zostało z lat dzieciństwa by teraz trafić w uchwyt szafki tym „lassem”. Wiadomym było, że nie może robić zamachu jak klasycznym lassem bo w życiu by w to nie trafił. Był pod złym kątem i by tylko podziurawił szafkę nożem. I tak czuł, że Tess zabiję go za ten pobrudzony dywan, wiedział jednak, że błyskawicznie zaraz mu wybaczy gdy dowie się co zaszło.

Skup się Conroe– powiedział sobie Conrad przezwiskiem z czasów studiów– Nie czas na takie pierdoły, nie jesteś w sytuacji która pozwala ci na szastanie czasem.

Wprawił linkę w ruch i przy piątym obrocie wypuścił nóż od dołu tak by poszybował parabolą i przy dużym szczęściu trafił w uchwyt drzwiczek szafki.

I trafił.

Za pierwszym razem!

-Nie wierzę… Tak!! W końcu coś się udaje.

Nóż przeszedł idealnie przez oczko uchwytu i okręcił się wokół zupełnie tak jakby wprawił go w ruch profesjonalista. Węzeł na nożu zacisnął się mocno i Conrad trzymając ”linkę” powoli zaczął przesuwać krzesło, tak żeby niczego nie schrzanić i nie musieć wszystkiego powtarzać na nowo.

Szurnięcie za szurnięciem, krzesło przesuwało się w lewo w stronę frontu drzwiczek szafki, tak by mógł ustawić się na wprost niej. Conrad jedną ręką trzymał linkę a drugą chwytał za blat aneksu i ciągnął cały ciężar siebie i krzesła w bok.

Na spokojnie… z lekkim pośpiechem, gdyż wiadomo, że nie to że bez pośpiechu ponieważ ten (patrząc na cieknącą krew) był, jednak zachowawczo i przede wszystkim… Ostrożnie.– powtarzał sobie Conrad.

Ruch za ruchem powoli obracał się– gorzej, że przy tej operacji musiał używać swojej lewej ręki, jednak ból nie był już tak przejmujący. Widać adrenalina zdążyła go znieczulić.

Koniec końców doszedł do pozycji w której mógł pociągnąć za sznur i otworzyć szafkę. Teraz trzeba było już tylko ściągnąć jakoś tą apteczkę. Myślenie nad strategią jej zdobycia nie trwało dłużej jak pół sekundy w ramach której w jego głowie zakwitły tylko dwa słowa: Dorwę Cię!

Zaczął rzucać wszystkimi sztućcami jakie miał pod ręką i w końcu chwycił nawet chlebak, którym cisnął w półkę szafki, która z impetem wystrzeliła w górę sprawiając, że apteczka wypadła z niej praktycznie na kolana Conrada.

-Jednak mam dzisiaj trochę szczęścia…– potem jednak popatrzył na lewą rękę i przypomniał sobie, że prawie się udusił w komorze kriosnu.– Przynajmniej teraz… Trochę…

Rozpiął zamek małej białej sakiewki, którą była apteczka i wyciągnął z niej metalową butelkę pomalowaną na biało. Na nakrętce miała czerwony krzyżyk a napis na jej boku głosił: Medi-Żel. Małymi literami było dopisane by stosować bezpośrednio na świeże rany i nie zmywać środka do jego wyschnięcia, które trwało od około pięciu minut do godziny, w zależności od wielkości rany.

Conrad nie musiał tego czytać– doskonale znał i używał medi-żelu już wielokrotnie. Chwycił go pewnie i po odkręceniu znowu poczuł znajomy mango-miętowy zapach gazu z Selene. Był on jednym z głównych składników tego preparatu, gaz jednak inaczej przetwarzano do celów medycznych a inaczej do produkcji żelu do kriosnu, także nie można było wykorzystywać tych preparatów zamiennie, co zmusiło Conrada do karkołomnej wyprawy do szafki po apteczkę.

Wycelował medi-żel na swoją ranę i przytrzymał palcem dozownik na górze buteleczki przyciskając go do oporu aż wypłynął z niego mocnym strumieniem pomarańczowy żel z błękitnymi opalizującymi kuleczkami, które zaczęły wnikać w jego ciało. Gdy pokrył całą ranę żelem, mógł dostrzec jak na jego oczach komórki są odbudowywane. Przyspieszona regeneracja komórek szczypała i łaskotała jednocześnie, trzeba jednak było się wstrzymać od drapania. Podejrzewał, że już po piętnastu, dwudziestu minutach rana powinna się zagoić.

Pogrzebał dalej w apteczce i znalazł środki przeciwbólowe, pobudzające i odżywcze. Pastylki przeciwko grypie, i inne bliżej niezidentyfikowane opakowania. Była również maść chłodząca i rozgrzewająca, mniejsze wersje medi-żelu i różnego rodzaju środki usypiające, które ostatnio brała Tess.

Połknął tabletkę przeciwbólową i odżywczą. A po namyśle jeszcze jedną pobudzającą i jeszcze jedną przeciwbólową. Prawie utknęły mu w gardle gdy próbował je przełknąć, jednak zaraz wszystko mu się ułożyło.

Pociął jednym z noży nogawki kombinezonu by dostać się do nóg i chwycił za maść rozgrzewającą, by posmarować nieposłuszne kończyny. Wcierał dokładnie i z zapałem by maść dobrze zadziałała. Nie chciał spędzić całego dnia na siedzeniu na krześle w kuchni.

Gdy skończył spakował wszystko z powrotem do apteczki, którą wziął ze sobą i przysuwając krzesło jak najbliżej krawędzi dywanu stoczył się nań omijając ciemniejącą plamę krwi, która zaczęła już krzepnąć.

Leżąc na miękkim dywanie czuł się jakby wrócił po całodniowej harówce gdzieś w jakichś zakładach metalurgicznych. Przez chwilę zastanawiał się czy nie wygrzebać jednego ze środków usypiających Tess, jednak była to jego ostatnia myśl ponieważ, będąc już spokojnym o swoje życie, zasnął jak kamień.

 

Rozdział X

 

Otworzył oczy po raz trzeci tego dnia i stwierdził, że te przebudzenie było o wiele przyjemniejsze od ostatnich. Mógł oddychać i prawie nic go nie bolało, póki co wystarczało mu to, był ciekaw jak się mają jego nogi. Udało mu się ruszyć stopami– to dobry znak, pomyślał. Próbował również zgiąć palce u stóp, jednak te jeszcze nie reagowały– nie można mieć wszystkiego od razu, ale mam nadzieję dojdziemy do tego.

Podjął się próby tego by powrócić do świata ludzi chodzących i podciągnął się na wciąż stojącym w pobliżu krześle z którego stoczył się nie tak dawno na dywan. Poszło całkiem zadowalająco, nogi trzęsły mu się jak osika, ale nie było źle, wciąż były jak nie swoje, jednak mógł na nich ustać, a to już zdecydowanie dobrze rokowało.

Teraz gdy czuł się już lepiej mógł w końcu trzeźwo pomyśleć nad całą tą sytuacją.

Przed Długą Zimą jego kriokomora wypluła dwa błędy które zignorował, a które były na tyle znamienne, że mogły grozić jego życiu. Ocknął się w komorze, ponieważ gaz usypiający wraz z tlenem przestał do niego dochodzić. Potem zranił się przy próbie wydostania się z kabiny gdy tymczasem reszta jego rodziny smacznie spała.

Obrócił się w tej chwili w stronę kriokomór Tess i Katie jak gdyby w celu potwierdzenia swej teorii.

Tak, dziewczyny wciąż smacznie śpią, tylko ja tu rozrabiam.– pomyślał.

Skoro one wciąż spały to oznaczało, że program Długiego Snu wciąż trwa.

Pytaniem pozostawało który to był teraz rok.

W domu było jeszcze w miarę jasno, jednak robiło się coraz ciemniej, przynajmniej Conradowi zdawało się, że wcześniej było jaśniej. To przypomniało mu, że w domu nie ma energii. Komputery, telewizory i inne elektroniczne rzeczy były wyłączane na czas Długiej Zimy, jedynie kriokomory pozostawały włączone na stałe ze względu na swoją rolę.

Conrad musiał wiedzieć który jest rok. Potrzebował bardzo pilnie tej wiedzy.

Chwiejnym krokiem poszedł w stronę schodów a stamtąd prosto na piętro gdzie znalazł przy łóżku swoją komórkę. Była naturalnie rozładowana, jednak wiedział jak ją naładować. Korzystając z okazji że jest w swojej sypialni postanowił, że w końcu się przebierze. Zdjął z siebie podarty kombinezon i wybrał z szafy bieliznę, dresowe spodnie, koszulkę na długi rękaw i bluzę z kapturem. Po założeniu ubrań czuł się o wiele lepiej, było mu cieplej i przyjemniej, co pozwalało mu na dalsze zmagania z „urokami” dzisiejszego dnia. Zszedł więc z powrotem na dół, ruszając w kierunku kriokomory w której nie dawno się znajdował.

Kable zasilające wszystkie urządzenia na Farland był zunifikowane, to była jedna z podstawowych zasad rządzących technopoliteją, tak by zawsze i wszystkim zapewnić źródło energii potrzebnej do użytkowania jakichkolwiek nowinek technicznych. Farland przodowało w tym, choć mówiło się o tym cicho. Technicy i górnicy, to była sól ziemi Farland. Co robił tu jednak publicysta, przedsiębiorca i do tego jeszcze doktor nauk społecznych? Nikt nie umiał odpowiedzieć na to pytanie, nawet sam Conrad.

Odłączył kabel od swojej kriokomory, na co maszyna zareagowała niemym huknięciem, które było czymś w rodzaju jej smutnego westchnienia. W zamian za to podłączył komórkę, która zaintonowała mu radosnym i wysokim PIK-PIK! Po ekranie powitalnym wpisał pin i zaczekał na to aż uporządkuje ona wszystkie aplikacje i dane zawarte na telefonie. W końcu karty pamięci zostały pomyślnie wczytane i ukazało się zdjęcie Katie i Tess na pulpicie telefonu. Były w kuchni i obrzucały się mąką, zdjęcie idealnie uchwyciło je dwie w białym puchu. Dziewczyny śmiały się i uśmiechały do siebie nie bacząc na to, że robiono im akurat zdjęcie.

Jednak nie zdjęcie sprawiło, że Conrad jak zahipnotyzowany wpatrywał się w telefon. Tuż nad wesołymi twarzami dziewczyn widniało powitanie, godzina i data, które przyprawiły go o stan przed zawałowy.

Witaj Conrad! Jest godz.: 15:19,17.04.2518, Miłego Dnia!

Po trzecim przebudzeniu Conradowi zdawało się, że dojdzie zaraz do tego i czwarte. Zaraz po tym jak zemdleje. Upuścił telefon, który opadł na poplamiony krwią dywan z głuchym plaśnięciem.

Data pokazywała, że system kriokomory ostatecznie nawalił już po pół roku od rozpoczęcia Długiej Zimy. To oznaczało również, że Conrad obudził się o prawie dwa lata za wcześnie. W świecie gdzie teraz panuje wieczna zmarzlina, gdzie nie ma dostępu do żywności i nie ma świateł, które rozświetliłyby coraz bledsze i ciemniejsze dni.

-Nie…

Nie mógł uwierzyć w jakiej sytuacji się znalazł. To było wręcz niemożliwe, niewyobrażalne i przerażające.

Chwila!- pomyślał– Komputer powiadomił mnie o tym techniku który miał się pojawić u mnie za dwanaście godzin… w sumie to nawet nie wiem ile minęło od tego czasu. Kilka godzin zapewne, nie więcej. On na pewno mi pomoże.

Postanowił więc, że zaczeka. Nie wiedział w sumie co ze sobą zrobić w tym czasie. Znowu czuł chłód i ogólne osłabienie organizmu jak tuż przed grypą. Pomyślał, że najlepszym rozwiązaniem będzie położyć się do wygodnego łóżka i poczekać na montera.

Wszedł na górę niezgrabnie powłócząc nogami, które nie były jeszcze do końca sprawne i otworzył drzwi do sypialni jego i Tess. Zdjął z łóżka plazową narzutę chroniącą przed kurzem i wpełzł pod zaścielone łóżko, które miało na nich czekać zaraz po przebudzeniu.

Nie zdejmował ubrania. Czuł jak kołdra otacza go ciepłem, którego teraz potrzebował. Miał wrażenie jakby był w kokonie, który miał zapewniać mu bezpieczeństwo.

-Nie chciałbym tu zostać sam przez dwa lata…– powiedział do siebie– Oby ten technik się pojawił…

Conrad obrócił się na brzuch i próbował zasnąć, jednak sen nie przychodził. Bardzo chciał spełnić swoją „przepowiednię” i obudzić się dziś po raz czwarty, jednak im bardziej o tym myślał tym trudniej było to zrealizować. Czekanie na technika było męczące i sprawiało, że czuł jak ulatują z niego wszystkie siły. Nie było ich wiele, jednak i te uchodziły z niego co raz szybciej.

Zaczął ogarniać go ogromny smutek a po nim strach.

Bo co jeśli technik się nie zjawi?

Jak wówczas ma on przetrwać Długą Zimę?

Bał się, że zostawi swoją rodzinę i że nigdy nie zdoła ich zabrać na Marsa, gdzie myślał było by im o niebo lepiej. W końcu jego rozpacz osiągnęła apogeum i zaczął płakać.

W pokoju było przygnębiająco ciemno, okna były zasłonięte z zewnątrz ciemną warstwą czerwono-różowej termopleksy, która miała za zadanie pochłaniać maksymalne ilości ciepła od oddalonego tak bardzo słońca Farland.

Czuł jak chłód zimnego pomieszczenia owiewa mu twarz. Wszystko to potęgowało uczucie samotności. Choć był samotny zaledwie od kilku godzin, myśl że miałby tak spędzić kolejne dwa lata doprowadzała go do obłędu.

Technik musi się zjawić! Po prostu musi…– pomyślał.

-Błagam… błagam…– wyszeptał i zmęczony w końcu zasnął.

 

Rozdział XI

 

Obudził się, jednak mrok zdążył już całkowicie ogarnąć wszystko. Jak sięgał pamięcią nigdy nie widział takiej ciemności, zdawała się być ona głębsza i gęstsza nawet od tej gdy zamyka się z całych sił oczy. Normalnie w każdym z pokoi znajdowało się delikatne, nie rozpraszające oświetlenie nocne, zamontowane na dole każdej ze ścian tak by podczas nocnych wędrówek po domu, nie budzić innych włączaniem ostrzejszych świateł głównych.

Musiał pomóc sobie komórką, którą cały czas miał przy sobie w kieszeni. Włączył główny ekran i wybrał opcję „latarni” tak by rozświetlić pokój. Komórka rozbłysła naturalnym światłem dając rozświetlony obszar w kształcie półkuli o średnicy trochę ponad dwóch metrów. Światło biło całkiem mocno, także zredukował trochę jego natężenie tak by oszczędzać baterię. Normalnie komórka sama ładowała się poprzez Wi-Fi, jednak Conrad wątpił w to by jakakolwiek sieć była teraz dostępna.

Zobaczył godzinę na zegarku komórki.

Witaj Conrad! Jest godz.: 01:14,18.04.2518, Miłego Dnia!

Muszę zmienić to powitanie…– stwierdził Conrad– Przespałem prawie dziesięć godzin. Plus czas wyjścia z kriokomory, pierwszego odespania, walki o dostanie się do apteczki i drugiego odespania to pewnie dodatkowe kilka godzin. Więc albo komputer mnie okłamał albo…

-Nikt nie przewidział takiej sytuacji…

Ale, przecież komputer wysłał to powiadomienie. Co jest nie tak?

Komputer poinformował go również by nie działać na własną rękę w razie rzeczonego problemu.

Conrad po raz kolejny był zdezorientowany, a w zasadzie cały czas miał wrażenie, że ani na moment nie wyszedł z tego stanu. Poczuł głód i wiedział, że musi koniecznie zejść na dół i wziąć kolejną tabletkę odżywczą. Była to obecnie jedyna forma jedzenia, jaką posiadał.

Gdy usiadł w kuchni tuż naprzeciw wielkiego stalowego pieca, żałował każdego skrawka jedzenia które wyrzucił i spalił tego pamiętnego dnia gdy ostatni raz był ze swoją rodziną.

Pokręcił głową z dezaprobatą i wyjął kolejną tabletkę odżywczą z pojemniczka. Tym razem wolał ją popić toteż podszedł do kranu i odkręcił kurek.

I na samym odkręceniu się skończyło.

Zamiast szumu wody usłyszał dziwne stękanie dobywające się z rur, które zaczęło przechodzić w głośne dudnienie, które jak nagle się pojawiło tak nagle ustało. Woda nie popłynęła.

Jeszcze tego brakowało.– pomyślał.– Gdzie może tkwić problem? Czyżby coś zapchało rury? Może jakiś szczurzak albo krętołaz dostał się do rur, nie mógł wyjść, w końcu zdechł i zablokował odpływ. Trzeba to sprawdzić.

Połknął tabletkę na sucho i zszedł do piwnicy.

Telefon komórkowy przełączył na tryb latarki by widzieć dalej przed sobą. Wciąż było tu sporo gratów, których uporządkowanie zarzekał się zrobić na wiosnę, także musiał uważać by się nie potknąć. Stare rowery, deski do ich domku nad jeziorem, części zamienne do ich Pantery, stare prace rzeźbiarskie Tess czy malunki Katie. W wielkiej szafie tuż obok ChaACS (Central Heating and Air Conditioning System– Centralnego Systemu Grzewczo-Klimatyzacyjnego) były natomiast prezenty przygotowane dla Tess i Katie z okazji zakończenia Długiej Zimy.

Dla Katie był to metrowej długości model statku kosmicznego „Słoneczny Tancerz” ze wszystkimi możliwymi detalami oraz z historią statku, opisem jego podróży i z książeczką całej załogi. Z kolei Tess przygotował biżuterię i drogi płaszcz na jesienne wieczory z najnowszej kolekcji Adrianne Ketalle oraz strój kąpielowy na lato.

Wszystko to sporo go kosztowało, jednak był to ułamek ceny jaką zapłaciłby za to normalnie gdyby nie promocje przed Długą Zimą. Nie zmienia to jednak faktu, że musiał napisać artykuły do dziesięciu numerów Far-Land: Close-Business i trochę pograć na giełdzie by zwiększyć swój budżet potrzebny między innymi na te prezenty.

Przy okazji sprawdził ChaACS. Ten działał z maksymalną mocą, dlatego w domu było jeszcze w miarę ciepło. Minął szafkę „sterująca systemami” za którą, w sąsiednim pokoju był bojler z licznikiem wody i odchodzące od niego rury. Nie było tu jednak odpowiednich narzędzi– przez co Conrad musiał się cofnąć z

powrotem i przejść do garażu– ale wiedział już czego będzie potrzebował.

Niesamowitym jest to, że gdy ma się świadomość, że nie można się napić tym bardziej zaczyna się chcieć pić. Conrad odczuwał właśnie tego skutki zmagając się z dziwnie puchnącym, zasuszonym gardłem.

Gdy otworzył drzwi do garażu pierwszy raz poczuł taki chłód. Było tam zimniej od wszystkiego czego w życiu doświadczył włącznie z komorą kriosnu. Z ust buchały jak mu się zdawało, obłoki dymu, szybko jednak przypomniał sobie, że był to efekt zetknięcia się ciepłego powietrza z jego płuc z chłodnym, które dawało parę wodną. Gdy natomiast zaczął przypatrywać się swojej Panterze, owiniętej grubą szarą plandeką dostrzegł drobny bielutki puch. Kilkukrotnie słyszał już o śniegu, dużo więcej jednak o nim czytał w opowieściach o Ziemi. Gdy go dotknął, chłodny puch, który przylgnął do jego palców momentalnie roztopił się spływając w dół jego dłoni.

Tak był to śnieg.

A raczej w tym wypadku zjawisko zwane szronem.

-Niesamowite. Chłód lodówki czy kostki lodu to jedno, ale to…

Przeszła przez niego myśl o tym jak musi być na dworze. Na zewnątrz gdzie świat był obecnie pewnie cały pokryty śniegiem i lodem.

Odnalazł półkę z potrzebnymi mu rzeczami tuż za składem wymiennych magnesów do jego Pantery. Wziął ze sobą przenośny laser przemysłowy w skrócie PLP (PIL) Pamiętał nawet jego slogan z reklamy jakiś czas temu: „Peel It with PIL”– „Obierz to z PLP”. Żarty słowne były dość popularne na Farland.

Laser wielkości litrowej butelki był w stanie wypalić dziurę o średnicy pięciu centymetrów jak i również chirurgicznie mały otwór wielkości kilku nanometrów. Wszystko to dzięki regulowanej obręczy, której przekręcenie zmieniało średnicę wystrzeliwanej wiązki. Oczywiście miało to swoje wady. Grubszą wiązką o wiele dłużej się wypalało, jednak te cieńsze przechodziły nawet przez najgrubszy metal jak przez masło. Dodatkowo był on zrobiony z ultralekkich materiałów, co zapewniało wygodę przy pracy.

Conrad był pewien, że laser może się okazać przydatny nawet przy odkręceniu zapieczonych śrub, do których przygotował również drugie narzędzie– śrubokręt automatyczny wraz z kilkoma regulowanymi wkładami.

Wrócił do pomieszczenia z bojlerem i postanowił, że spróbuje odkręcić najpierw zawór kontrolny by sprawdzić czy woda w ogóle spłynie z małego kranu, bo jeżeli rzeczywiście jakiś zwierzak zdechł w środku, rura mogła być zapchana równie dobrze w każdym miejscu w domu. Kranik o dziwo odkręcił się bez większego problemu, jednak woda tu również nie popłynęła.

-Ale ze mnie idiota…

Conrad wiedział o tym, że trzeba zabezpieczać dom przed Długą Zimą, kupując ochronną termopleksę. Wiedział, że przez całą Długą Zimę dom lubi pokrywać kurz i lepiej zabezpieczyć większość mebli, a przynajmniej te w sypialni. Oczywistym było również to, że gdyby zostawić jedzenie na okres prawie ośmiuset pięćdziesięciu dni zdążyłoby ono nie tylko spleśnieć ale pewnie i wyewoluować i podbić inne cywilizacje w kuchni; dlatego spalało się je przed zapadnięciem w Długi Sen. W końcu nie tak oczywistym, aczkolwiek tak bardzo logicznym było to, że wszystkie miasta odcinały nie tylko prąd ale i dostawy wody do każdego z domów, do których przecież takie usługi nie były potrzebne gdy wszyscy smacznie spali.

Woda nie poleciała z kranu, bo była po prostu wszędzie odcięta.

Bez jedzenia jeszcze trochę bym pociągnął, zwłaszcza, że mam sporo tych tabletek odżywczych, ale bez wody? Umrę w ciągu kilku dni.– stwierdził w myślach.

Szybko jednak przypomniał sobie szron z Pantery, który tak szybko zwilżał się na jego palcach.

-Przecież mam wodę… Tyle ile tylko mi jej potrzeba!

 

Rozdział XII

 

Pobiegł z piwnicy do kuchni i znalazł garnek.

Biegnąc w kierunku drzwi z garnkiem w ręku zaczął jednak odczuwać strach.

Nigdy, przenigdy nie był na śniegu.

Przez Freeheightsborough nie raz przechodziły delikatne mżawki ale nigdy nie widział tu śniegu. Zawsze wyprzedzał go sen Długiej Zimy, także po raz pierwszy miał okazję wyjść na zewnątrz na temperaturę poniżej zera. Gdy miał już otworzyć drzwi zdał sobie sprawę z tego jaka temperatura musi tam teraz panować.

Potrzebował cieplejszego okrycia. Przypomniał sobie natychmiast o płaszczu żony, który jej kupił.

Będzie idealny.

Znów pobiegł do piwnicy przebąkując, że zaczyna strasznie się krzątać ale myśl, że za chwilę będzie mógł się napić dodawała mu sił.

Gdy stanął przed drzwiami kolejny raz, czuł przyjemne ciepło płaszcza i wiedział, że gdyby go ktoś teraz zobaczył spaliłby się ze wstydy. Płaszczyk był modny, ale zdecydowanie uszyty w zgodzie z damską linią.

Przynajmniej był ciepły.

Złapał za klamkę i przełknął ślinę.

Nie wyobrażał sobie nigdy pierwszego wyjścia na śnieg. Wiedział, że jest zimny i mokry, nic przyjemnego.

Westchnął.

-Dobra, przecież wychodzę tylko na chwilę i zaraz wracam… czemu się tak czaję?

Zdecydowanym ruchem złapał za klamkę, przekręcił ją i pociągnął za drzwi.

Początkowo nie poczuł nic i zaraz zrozumiał czemu.

Drzwi były oklejone warstwą termopleksy o której zapomniał.

Ludzie z Icycle, zapieczętowali wszystkie domy w momencie gdy już wszyscy mieszkańcy poszli spać, po czym wrócili do swojej bazy i również udali się na Długi Sen.

Conrad dotknął powierzchni termopleksy i poczuł chłód porównywalny z tym który czuł w garażu. Musiał ją rozciąć jeżeli chciał w ogóle dostać się do śniegu.

Wziął z kuchni nóż z zestawu „Conrad na Dzikim Zachodzie” i trzymając go ostrzem do dołu podszedł do termopleksy i zanurzył w nią ostrze, które weszło bez żadnego oporu. Wtedy po raz pierwszy poczuł ten niesamowity chłód, który wędrując wprost z nacięcia obmył jego dłoń niewyobrażalnym wręcz zimnem. W pierwszym odruchu omal nie wypuścił z ręki noża i zdał sobie sprawę, że nie będzie już odwrotu gdy przetnie warstwę ochronną jego domu. Całe drzwi będą narażone na ochłodzenie i będą oziębiać dom. Z drugiej strony, musiał ją rozciąć, inaczej nie będzie miał wody potrzebnej mu do przeżycia. I tak i tak ryzykował. Kolejny już raz w ciągu ostatnich kilkunastu godzin.

Zapiął płaszcz pod samą szyję i pociągnął ostrze szybkim ruchem w dół.

Szybko przekonał się, że termopleksa była niezwykle wydajna nie tylko pod względem zapewniania stałej temperatury w domu, ale też w kwestii izolacji akustycznej. Huraganowa nawałnica panująca na zewnątrz, pchnęła w kierunku drzwi w których stał, potężny tuman drobinek lodu które uderzyły w niego niczym pięść.

Conrad nie spodziewał się czegoś takiego, uderzenie zaparło mu dech w piersiach.

Szybko pożałował decyzji o otwarciu drzwi. Płaszcz w którym było mu ciepło w domu teraz nie dawał mu praktycznie żadnej osłony przed chłodem, który z łatwością przenikał drobne włókna dostając się do narażonego na odmrożenia ciała. Przez zawieję z trudem cokolwiek dostrzegał. Każda z setek drobin śniegu uderzała w jego twarz niczym rozpędzona igła, która wwiercała się w jego skórę.

Wiedział, że musi się spieszyć.

Wziął garnek i wyszedł przed dom zamykając drzwi. Śniegu było prawie dwa metry i teraz rozumiał czemu Wszechzgromadzenie zadecydowało o budowie wszystkich domów i osiedli na specjalnie podwyższonych wzgórzach z podejściem do drzwi stromymi schodkami. Mozolne zakładanie termopleksy teraz stało się dla niego jasne. Jakikolwiek śnieg który na nią opadał miał natychmiast spływać w stronę nieużywanej na czas Długiej Zimy szosy, tak by nie obciążać konstrukcji budynków. Teraz jednak owe feralne schody stanowiły dla niego nie lada problem, gdyż były niesamowicie śliskie od pokrywającego je lodu, który stanowił już niemal dziesięciocentymetrową warstwę.

Każdy ruch w dół o jeden lodowy stopień był dla niego wyzwaniem przy panującej tu wichurze. Chwiał się na prawo i lewo balansując ciałem gdy mróz tymczasem zdawał się wdzierać do jego umysłu, paraliżując jego zmysły i ruchy. Czuł jak mimowolnie zgrzyta zębami i trzęsie się.

Było to dla niego całkiem nowe przeżycie, jednak nie z tych które chciałby pamiętać.

Gdyby jeszcze tego było mało, schodząc postawił nieostrożnie stopę na oblodzonym schodku, poślizgnął się, upadł tyłkiem na schody i zjechał na sam dół. Wylądował na twardym lodzie, a nie na śniegu jak się spodziewał. Upadek był na tyle poważny, że zaczął się zastanawiać czy nie złamał kości ogonowej. Ból był niesamowity. Podczas upadku upuścił garnek, który potoczył się z górki gdzieś w stronę szosy.

Po prostu świetnie. Tyle jeśli chodzi o e p i c k ą misję, panie Amundsen.

Podźwignął się na nogi i spojrzał w kierunku domu, a wtedy okazało się, że był to najmniejszy z jego problemów.

Potężne podmuchy wiatru wdarły się pod rozdarcie w termopleksie nadymając ją niczym jakiś potężny żagiel… choć może lepszym porównaniem byłby balon, gdyż po chwili cała termopleksa zaczęła odchodzić od warstw łączących ją z domem, pęczniejąc w oczach.

-NIE!!!- krzyknął Conrad, jednak burza śnieżna całkowicie zagłuszyła i zignorowała jego lament.

Zapomniał o bólu tyłka i zaczął na czworaka wspinać się po schodach. Tak było o wiele łatwiej, choć ręce wydawały się, że zaraz mu odpadną.

Pewnie, o płaszczu pamiętałeś, ale już o rękawiczkach nie, idioto!- skarcił się w myślach.

Gdy kolejnym razem spojrzał na dom nie widział już warstwy zabezpieczającej na nim. Dostrzegł ją gdzieś, hen daleko, gdzie wirowała w chmurach, a potem zniknęła całkowicie.

Odległość dzielącą go od drzwi pokonał niesamowicie szybko i łatwo lecz gdy dorwał się do nich, czuł już tylko smak porażki, smutku i strachu.

 

Rozdział XIII

 

Dawno temu słyszał o tym, że termopleksa stara się wykorzystywać pochłanianie promieni słonecznych do ogrzewania struktury domu, ale najwidoczniej ów produkt był o wiele bardziej wydajny niż myślał i wykorzystywał przetwarzanie energii cieplnej z wszystkich możliwych źródeł, jakie oferowała ta planeta, w tym dźwięku i siły uderzeń wiatrów.

Co teraz było bardzo odczuwalne. Zdawało się, że cały dom zaraz poderwie się i odleci niczym sama termopleksa. Wiatr uderzał w okna z potępieńczą furią a zgrzytanie drobin lodu po szybach było niczym kakofonia z piekła rodem.

Conradowi wydawało się, że przywykł do zimna, które oferowały już same „lodówki” od Icycle, jednak mróz z którym się teraz zetknął był czymś innym, czymś o wiele bardziej pierwotnym, straszniejszym i potężniejszym niż sam chłód. To była surowość i wrogość w czystej postaci.

Miał nadzieję, że ogrzeje się w domu, jednak brak termopleksy już przez tych kilka pierwszych minut sprawił, że temperatura zaczęła gwałtownie spadać. Widział jak szron pokrywa szyby a jego oddech zamienia się w obłoki pary i wiedział, że nie oznacza to nic dobrego, zwłaszcza gdy ChaACS był włączony na maksymalną moc.

Padł na kolana i zaczął płakać. Jednak ból zbitej kości ogonowej sprawił że, i ta pozycja stała się niewygodna– po prostu opadł na dywan w przedpokoju. Czuł jak chłód owiewał mu nogi przedostając się zza nieszczelnych drzwi.

Nic mu nie wychodziło, wszystko szło jak po grudzie i stawało mu już kością w gardle. Zaczynał mieć tego naprawdę dosyć.

A przecież minął dopiero jeden dzień.

Wtedy przeszła mu przez głowę myśl tak okrutna i samolubna, że aż zadrżał ze strachu. Gdyby odłączył teraz Tess z kriosnu, ona też by się obudziła i nie byłby wtedy sam. Bo dlaczegoż by nie? Czemu by tego nie zrobić skoro jest taka możliwość? Co dwie głowy to nie jedna.

Wstał i poszedł do kuchni z której przeszedł do pokoju gościnnego w którym stały komory kriogeniczne. Stały niczym sarkofagi, grobowce jakichś futurystycznych faraonów, śnieżnobiałe i lśniące. Conrad podszedł do nich bliżej. Podszedł do nich tak blisko, że nosem stykał się z szybką plazu komory w której była Tess. Widział jak śpi. Jej zamknięte oczy emanowały spokojem, którego tak teraz potrzebował. Dotknął palcami plazu i wyszeptał jej imię.

-Tess… Ja… Nie potrafię… nie potrafię… nie…

Ponownie wybuchł szlochem, którego nie był w stanie opanować, tym razem płacz ten był bardziej oczyszczający i kojący od poprzednich.

 

Rozdział XIV

 

Postanowił wziąć się w garść i obmyślić plan.

Garnek garnkiem, potoczył się z górki, to nie miało znaczenia, mógłby wziąć kolejny i spróbować napełnić go śniegiem, nie o to jednak chodziło. Głównymi problemami były temperatura i czas. Temperatura, która zgodnie z prognozami miała spadać coraz bardziej i bardziej, no i również czas, według którego do końca Długiej Zimy pozostały prawie dwa lata ziemskie. Był to bowiem dopiero początek zimy na Farland, trwała ona tu dopiero sto osiemdziesiąt trzy dni z przewidywanych na ten sezon ośmiuset czterdziestu dziewięciu.

Tu nie chodziło również nawet i o to. Bo co jeść w świecie skutym lodem, gdzie w każdym mieszkaniu nie ma nawet jednej zostawionej kromki chleba?

Chodzi o to, że nawet magiczne pigułki odżywcze w końcu się skończą.

 

Podsumowując obecną sytuację:

-bez jedzenia

-bez picia

-bez szans na przeżycie nadchodzącej zimy

-… za to z bolącym tyłkiem i ilością czasu, która mogłaby sprawić, że nauczyłby się grać na gitarze niczym Mike Raphelli.

 

Jedynym pomysłem jaki przychodził mu do głowy było to by przesiedzieć i przeczekać chociaż tą zawieję. Wtedy wyjdzie i w końcu weźmie ten cholerny śnieg i napije się za wszystkie czasy. W ustach czuł, że jego ślina znacznie bardziej zgęstniała, albo był to już czynnik psychologiczny, który odbijał się na jego odczuciach. Nie był już tego całkiem pewien. Wiedział, że po jednym dniu zaczyna już mu odbijać, więc bał się ryzykować i czekać dłużej. Miał nadzieję, że burza szybko przejdzie.

Tymczasem dla zabicia czasu no i dla swego komfortu cieplnego zabrał się za odszukanie swojego starego kombinezonu do quadrocykla.

Czarny kombinezon z suwakiem pośrodku, był istnym szałem w dniu gdy go kupował. Neonowe płomienie na rękawach i z tyłu na plecach czaszka jakiegoś cudacznego obcego w płomieniach. Jako nastolatek robił w nim furorę. Nie był pewien czy to nie jemu powinien dziękować za zdobycie serca Tess. No jemu i swojemu quadrocyklowi firmy Bruhnmann. Te gadżety potrafiły zawrócić dziewczynom w głowie. Oczywiście tym odpowiednim. Takim jak Tess. Razem z nią stanowili oni bowiem awangardę w collage'u, słuchając wciąż rocka i metalu, podczas gdy reszta zachwycała się synthpopową masówką.

Stare czasy.

Na tyle stare, że ledwo pamiętał jak sprzedawał swojego Bruhnmanna. Pamiętał, że potrzebowali wtedy pieniędzy bo akurat urodziła im się Katie. Razem z nim sprzedał wtedy i swój kask, czego teraz trochę żałował. Jednak kombinezonu nie sprzedał, z czego wielce się cieszył. Co innego, że przez to kupiec trochę zbił cenę, jednak wiedział, że zbyt żałowałby takiej decyzji. W końcu jednak wrzucił go do szafy i zapomniał o nim, aż do teraz.

A teraz właśnie potrzebował go ponownie.

Przez moment poczuł się jak jakiś superbohater, który w kryzysowej sytuacji odkłada emeryturę na bok by ponownie wcielić się w herosa, którym był kiedyś.

Nawet się uśmiechnął.

Gdy otworzył szafę musiał głęboko pogrzebać i przesunąć część swoich marynarek (Conrad miał specjalne marynarki na różne okazje a te akurat były przeznaczone na uczelnie), ale w końcu odnalazł swój stary kombinezon.

Nie miał go na sobie już od lat i zastanawiał się czy wciąż będzie wstanie się weń zmieścić. Trochę przytyło mu się ostatnimi czasy. A jeszcze planował założyć go na swoje ubranie, także zaczynał mieć wątpliwości. Gdyby mu się to jednak udało, chciał jeszcze na niego założyć ten nowy płaszcz Tess, tak by było mu na pewno ciepło.

No przynajmniej tak było w planach.

Wpierw jednak przełożył ze swoich spodni komórkę do kieszonki kombinezonu, nie chciało mu się jej później szukać.

Wciągnął pierwszą nogawkę i o dziwo poszło całkiem gładko. Trochę opinała jego nogę, ale nie czuł specjalnego dyskomfortu jakiego się obawiał. Zachęcony wynikiem swojego „eksperymentu” przymierzył się z drugą nogą a w końcu naciągnął na ubranie cały kombinezon. Kosztowało go to trochę gibania przy którym mięśnie jego pośladków krzyczały i płakały, ale w końcu się udało. Ośmielił się nawet dodać dla dodatkowego ocieplenia trochę gąbki z materaca w sypialni i powkładać ją w przestrzeń oddzielającą ubranie od kombinezonu by zapewnić sobie lepszą izolację cieplną. Znalazł również swój stary jesienny szalik, który owinął sobie wokół szyi.

Zapięcie kombinezonu graniczyło z cudem, Conrad obawiał się, że zamek strzeli i cała konstrukcja się rozpadnie, jednak wytrzymałe plastiki dały radę, także zapiął się pod samą szyję.

Już teraz było mu o wiele cieplej.

Szukał jeszcze jakiejś cieplejszej czapki, ale nie udało mu się niczego znaleźć.

Nie wiedział co się z nimi mogło stać.

Strasznie go to zdenerwowało, w jednej chwili wpadł w niesamowitą furię, że nie może znaleźć żadnej czapki. Zaczął tak krzyczeć z wściekłości, że aż rozbolało go wysuszone gardło. Momentalnie pojawił się atak kaszlu, którego nie mógł zahamować. Tak bardzo chciało mu się pić. Odruchowo starał się zwilżać językiem wargi, jednak to nic nie dawało gdyż sam język był suchy jak pieprz.

Poczuł głód, jednak zignorował go wiedząc, że musi oszczędzać tabletki odżywcze.

Nie miał lepszego pomysłu jak ten by ponownie położyć się spać. Musiał oszczędzać siły i przeczekać burzę śnieżną.

Wszedł pod ciepłą kołdrę i zakrył się nią aż na głowę. Czuł smutek i tęsknotę za tym bezpiecznym ciepłem, którego zaznał przecież jeszcze tej nocy. Teraz było zdecydowanie chłodniej, jednak jeszcze nie na tyle by dramatyzować. Położył się w końcu w kombinezonie z taką warstwą ubrań, że jeszcze nie był to żaden koszmar. Po prostu uczucie chłodu. Chłodu, który miałby mu towarzyszyć przez prawie dwa lata…

Nie miał pojęcia ile mogą trwać tego typu zawieje, miał jednak nadzieję, że z nadejściem dnia wszystko się zmieni. Wówczas w końcu napije się wody i wszystko się zmieni.

Musi.

Wyjął telefon z kieszeni i raz jeszcze spojrzał na zdjęcie Tess i Katie.

Wszystko się zmieni, dziewczyny.

Wszystko.

Oby na lepsze.

 

 

CZĘŚĆ DRUGA

 

JESZCZE

DŁUŻSZA ZIMA

 

 

Rozdział XV

 

Gdzieś w głębi siebie, w myślach, przypuszczał, że powinny obudzić go z rana promienie słoneczne, tak jednak się nie stało.

Gdy się obudził czuł się gorzej jak przed pójściem spać. Głowa znowu zaczęła go boleć i miał dziwne wrażenie jakby naciągniętej skóry twarzy. Ból kości ogonowej nie dawał mu w nocy spać, jednak z rana było jeszcze gorzej. Będzie musiał to posmarować maścią, lub medi-żelem. Najpewniej i jednym i drugim.

Gdy spojrzał na zegarek było południe. Ucieszyło go to, ponieważ każda skradziona minuta z tego koszmaru w jakim się znalazł była dla niego na wagę złota.

Wstał (ledwo), jednak nie zrzucił z siebie kołdry i otulony nią podszedł do okna. Było dość ciemno i był pewien, że słońce zaczyna już zachodzić.

Tak jednak nie było.

Po raz pierwszy w całym swoim życiu miał okazję zobaczyć jak słońce wygląda w trakcie trwania Długiej Zimy. Ono wcale nie zachodziło, lecz było po prostu słabsze. O wiele słabsze od tego które tak dobrze znał. Nie tak jasne i cudowne jak te latem, lecz nawet bardziej ponure jak te jesienią. Wyglądało tak jakby ktoś w jego miejscu wkręcił jakąś średniej mocy żarówkę z czasów epoki przed informacyjnej. Trzydziestowatówki? Piętnastowatówki? Chyba tak się nazywały. Wyblakłe i tak ciemne światło, że zdawało się, że zaraz zgaśnie. Najlepszym porównaniem byłoby te, przy którym korzystamy właśnie z okularów z bardzo mocnym filtrem UV patrząc na słońce. Demeter– słońce Farland było również o wiele mniejsze jak kiedyś. Praktycznie o jakąś jedną czwartą. Normalne zjawisko mające związek z cyklicznym oddalaniem się planety od słońca swego systemu, było jedynym a zarazem fascynującym, wyjaśnieniem dla Conrada; bo oto po raz pierwszy mógł na własne oczy coś takiego samemu zobaczyć.

Najważniejsze jednak było to, że chmury zniknęły a burza ustała.

W końcu mógł również obejrzeć całą panoramę pokrytego śniegiem i lodem, zamarzniętego Freeheightsborough.

Każdy pojedynczy dom wyglądał jak połączenie chatki z bajek o świętym Mikołaju z domami z filmu katastroficznego. Różnobarwne odcienie czerwonych i różowych pokryw termopleksy były pokryte gdzieniegdzie grubymi warstwami lodu, który zwisał z nich tworząc ogromne nasypy i zwisy wielkości małych samochodów.

Wyglądało to iście surrealistycznie i… no cóż, co fakt to fakt– „nieziemsko”.

Conrad podszedł do kotar po bokach okna i zasłonił je. Zamknął również zewnętrzne rolety by nie wyziębiać domu.

Zszedł na dół, tak ostrożnie jak tylko potrafił by nie obciążać swojego tyłka i poszedł do kuchni po apteczkę, którą znalazł tam gdzie ją zostawił czyli na dywanie. Delikatnie kucnął i wyjął z niej chłodzącą maść i medi-żel.

Tym razem czekała go odwrotna procedura.

Po pieczołowitym pozbyciu się wszystkich powłok ubrań, przystąpił do „zabiegu”. Najpierw użył maści a potem przybierając iście karkołomną pozycję psiknął medi-żelem, który powinien jakoś tam złagodzić stłuczenie.

Taa…, jakoś tam.

Po zastosowaniu kuracji przez dr Monroe na pacjencie Conradzie Monroe, ten ostatni postanowił schować swą małą przenośną apteczkę do obszernej kieszeni płaszcza i ostrożnie, ponownie przywdział swój „kokon ochronny”.

Teraz kolejny garnek i można rozpocząć następną wyprawę.

Tym razem powinna być ona łatwiejsza.

Upuścił zwleczoną z góry kołdrę dopiero przed drzwiami i wyszedł na dwór.

Było o wiele spokojniej i przyjemniej niż ostatnio, i również o wiele cieplej, dzięki temu, że miał na sobie kombinezon i też dzięki temu, że pogoda w końcu się uspokoiła. Czuł jednak dziwny zapach w powietrzu, którego wcześniej nie wyczuł.

Jakby zapach starych skarpetek?

Powtórzył manewr schodzenia z wczoraj z ominięciem fragmentu gdy spadł ze schodów. Ból stłuczonej kości ogonowej stawał się coraz mniejszy, widać maść i żel dawały radę. Ostatnie schodki pokonał z największą ostrożnością, gdyż obawiał się, że pod wpływem ekscytacji udanym zejściem, właśnie na nich się wywróci. Starał się jednak zachować spokój i tak potrzebną mu teraz równowagę. Gdy stanął już na twardym śniegu odetchnął z ulgą.

Powietrze dziwnie pachniało i nie miał zamiaru bawić się w odkrywce, poznając na nowo świat który znał, ponieważ już teraz zaczynało robić mu się chłodno. Dostrzegł jednak z daleka garnek który potoczył się w stronę drogi po czymś co kiedyś było jego podjazdem do garażu, a teraz skrywało się pod tonami leżącego tu śniegu. Nie miał zamiaru po niego iść, był spisany na straty– nic wielkiego, miał drugi.

Z nostalgią popatrzył na domy Nordbergów, Kraftsonów, Tengów i Burnettów. Pokręcił głową, westchnął i wziął garnek. Obszedł lodową ślizgawkę, na której wylądował ostatniej nocy i w pobliżu jednego z pali dostrzegł sypką kupkę śniegu, idealną do roztopienia. Zagarnął śnieg do garnka i ubił go mocno by zmieścić jak najwięcej i zawrócił w stronę domu, stawiając kroki dwa razy wolniej i ostrożniej niż jak schodził.

Garnek zaniósł do piwnicy i postawił na jednej z rur odchodzących od ChaACS, tak by śnieg jak najszybciej się roztopił. Początkowo chciał go od razu wsadzić sobie do ust, ale kilka razy oglądał filmy i czytał książki w których bohaterowie którzy tak robili doprowadzali do poważnych odmrożeń. Także musiał poczekać i wytrzymać jeszcze chwilę.

-Czekałem tyle to wytrzymam jeszcze i tą chwilę.

Więc czekał. Opatulił się kołdrą i usiadł na podłodze po turecku. Zaczął wtedy rozmyślać o swoich sąsiadach i wszystkich ludziach na Farland, którzy cieszyli się spokojnym snem w swoich komorach nie myśląc o problemach związanych z zimnem czy pragnieniem.

Ale czy rzeczywiście mieli oni spokojny sen?

Dopiero teraz po czasie przypomniał sobie o swoim. Dopiero teraz, gdy w końcu było w miarę spokojnie i bezpiecznie, mógł do niego wrócić.

I dopiero teraz zdał sobie sprawę z koszmaru jaki mu się śnił.

Pomnik Pierwszego Lądowania, kometa, pęknięcie nieba, tajemnicze światło i w końcu te przedziwne mroczne istoty. W pewnym, dość przewrotnym rozumowaniu, , cieszył się, że stało się tak, że jego kriokomora zepsuła się i obudził się z tego snu. Było w nim coś przerażającego i naprawdę obcego. Sposób w jaki światło go do siebie przyciągało i to jak te dziwne istoty na niego patrzyły, bo choć nie miały oczu był pewien, że to właśnie robiły.

Tak, sen był przerażający i dziwny. Jednak był to t y l k o sen, a rzeczywistość w której się znalazł była jak najbardziej… rzeczywista i nie o wiele lepsza.

Dwa lata lodu i mrozu.

Conrad wiedział, że nie wytrzyma tyle. Biorąc pod uwagę ilość pastylek odżywczych zostały mu co najwyżej dwa miesiące życia. Oczywiście o ile będzie je oszczędzał.

Jednak w brzuchu już mu burczało.

Przeklęte tabletki nie mogły zastąpić przepysznych tostów z opiekanym serem, które co kilka dni smażył na śniadanie, serwując je swojej rodzinie. Oprócz sera był w nich plaster szynki, pomidory (wcześniej obrane ze skórki i z wykrojonymi pestkami) oraz specjalny sos Conrada– mieszanka ketchupu, majonezu i musztardy, doprawiona szczyptą bazylii i delikatną nutą trawy cytrynowej. Dodatkowo pieczywo było jeszcze smarowane masłem czosnkowym, oczywiście wedle uznania, bowiem nie każdy członek rodziny (patrz Tess) chciał witać swoich kolegów z pracy siarczystym oddechem. Conrad nigdy go sobie nie żałował, ubóstwiał masło czosnkowe, a jak było jeszcze dodatkowo w takiej kompozycji jaką tylko on sobie wymarzył to był już w niebie.

Jednak, nie dane mu będzie zaznać ponownie tych kulinarnych przyjemności. Wiedział o tym. Będzie cud, jeżeli w ogóle przeżyje.

Był zły, że pozwolił sobie na te wspomnienia, przeklinając siebie w duchu za swą nieroztropność. Gdyby brzuch dokonał buntu, nie byłoby zmiłuj, więc trzeba było tą „sytuację” jakoś uspokoić.

Najlepiej u g a s i ć .

Podszedł do garnka i z radością stwierdził iż śnieg się rozpuścił.

Włożył palec do wody.

Była jeszcze chłodna, lecz nie zimna. Bliżej jej było do temperatury pokojowej.

Woda śmierdziała tym samym dziwnym zapachem skarpetek, ale widać cały świat Farland tak musiał śmierdzieć zimą. Nie wiele się zastanawiając, przyłożył usta do garnka i wziął pierwszy łyk. Poczuł niemal balsamiczną słodycz, gdy pierwsze krople obmyły jego wysuszone gardło.

Jak dobrze powrócić do żywych.-pomyślał, po czym przechylił garnek pod ostrzejszym kątem biorąc łyk za łykiem aż poczuł jak brzuch mu się wypełnia.

Poczuł się od razu lepiej… przynajmniej tak początkowo mu się zdawało.

 

Rozdział XVI

 

Po zebraniu kolejnej porcji śniegu (tym razem były to już dwa garnki, które ogrzewały się już w piwnicy), Conrad postanowił, że resztę dnia spędzi na uszczelnianiu okien i tworzeniu prymitywnych osłon termicznych. Nie mając innej perspektywy, postanowił, że spędzi czas przynajmniej na zapewnieniu sobie większego komfortu cieplnego. W garażu znalazł piankę uszczelniającą, której było całkiem sporo i jeszcze nie wyschła. Po zaciągnięciu wszystkich rolet i żaluzji, użył jej do ich i uszczelnienia. Nie wyszło zbyt idealnie, ale trochę się przy tym nagimnastykował co go nieco rozgrzało.

Postanowił to samo zrobić z sekcjami domu których nie zamierzał używać.

I tak zaplombował pokój Katie, pokój gościnny i łazienkę na dole. Na więcej nie starczyło już pianki.

Gdy przystanął, dostrzegł jak w domu zrobiło się ciemno i ponuro.

Nie ma nic za darmo.– pomyślał wspominając dzień gdy zakładał z rodziną termopleksę. Jakże jej mu teraz brakowało. Przypomniała mu się również rozmowa z Eugenem i to jak razem osłaniali dom Burnettów na zimę.

Dom Burnettów…

…, który o s t a t e c z n i e przecież stał p u s t y gdy go okryli.

W którym nikogo nie ma…

A w którym też są kriokomory!

Conradowi zabrakło słów na swą głupotę i brak pamięci. Przecież to było takie oczywiste! Dlaczego to nie przyszyło mu do głowy wcześniej?

Głupio się zaśmiał i aż oczy zaszły mu łzami ze szczęścia.

Znalazł wyjście!

Uda mu się i przeżyje!

To rozwiązywało wszystkie problemy. Nie będzie musiał już martwić się o ciepło, o jedzenie i picie. Będzie mógł z powrotem wrócić do komory, zasnąć i obudzić się już na wiosnę!

Z pewnością, jego rodzina będzie początkowo zaniepokojona, gdy zobaczą krew na dywanie, jego pustą komorę i cały ten syf jaki po sobie zostawił, ale przecież on zaraz wróci biegnąc z domu Burnettów, że jest cały i zdrowy. Będą uściski, płacz, dużo gadania a w końcu znowu płacz i śmiech. Wszystko skończy się dobrze i będą mogli znowu żyć normalnie. Wtedy zabierze ich wszystkich stąd w cholerę, sprzedadzą dom i polecą na Marsa.

To nie był już pomysł. To był plan, który musiał zrealizować.

-Co ja tu jeszcze robię?– niemal krzyknął do siebie z radości.

Zaczął biec już w stronę drzwi gdy wpadł na genialny pomysł by wziąć ze sobą PLP, o którym dopiero (jak zwykle po w czasie) sobie przypomniał. Pomyślał o tym by użyć go do roztopienia zwałów lodu na schodach swoich i Burnetta.

Genialnie proste i wręcz oczywiste.

Zbiegł w podskokach (o mało ponownie się nie przewracając na pośladki) do piwnicy, radosny niczym skowronek. Ostatnio był taki radosny na sylwestra, gdy razem bawił się z rodziną na holokoncercie.

Gdy już znalazł się w garażu zgarnął PLP szybkim, zgrabnym ruchem i popędził co sił w stronę drzwi wyjściowych.

Poprawił płaszcz i trzymając w lewej ręce PLP drugą otworzył, niemal ceremonialnym gestem drzwi.

Z trudem powstrzymywał się by po prostu nie popędzić do Burnetta i zamknąć się już w kriokomorze. Musiał jednak być ostrożny, nie chciał uszkodzić kolejnych części ciała, bo i tak już w ciągu ostatnich dwóch dni pobił swój rekord.

Przyjrzał się PLP i przekręcił jego obręcz aż usłyszał ciche kliknięcie, gdy przesunął ją na najgrubszy rodzaj wiązki. Złapał laser oburącz, tak jak zazwyczaj trzyma się wiertarkę i wycelował nim w pokrywy lodu na schodach po czym nacisnął na spust. Nawet przy tak grubej wiązce moc lasera zapewniała temperaturę kilkuset stopni, także lód roztapiał się niemal natychmiast. Musiał jednak nieco przykucnąć gdyż laser w tej pozycji miał ograniczony zasięg, co wpływało na jego wydajność.

Pod lepszym kątem i w odpowiednim zasięgu laser spisywał się znakomicie.

Nie minęła nawet minuta a Conrad brał się już za czwarty stopień. Nie myślał nawet, że pójdzie to tak łatwo. Powietrze, które wcześniej tak drażniło jego nozdrza teraz już mu nie przeszkadzało. Schodząc po stopniach i czując ich oryginalną fakturę, czuł się niczym bóg.

Gdy udało mu się to z pozostałymi schodkami w końcu stanął na lodowej ślizgawce i zapragnął zrobić to co kiedyś robił jego pradziadek gdy żył jeszcze na Ziemi, czyli zjechać ze śnieżnej górki. Nie miał co prawda sanek, o których słyszał z opowieści dziadka, ale przypuszczał, że po ostatnich badaniach aerodynamicznych, jego tyłek mógł spełniać wystarczające normy by spróbować.

Nawet za cenę bólu, który mógł powrócić.

Była to bowiem prawdopodobnie jedyna okazja w jego życiu by tego spróbować i nie chciał jej przegapić.

Górka z tej perspektywy nie wyglądała groźnie, spadek też nie był znaczny, choć jego posesja znajdowała się wysoko względem jezdni, która (mógłby przysiąść) gdzieś tam przecież była, wijąc się pod tonami śniegu i lodu niczym gigantyczny czarny wąż.

Conrad był jednocześnie podekscytowany i pełen obaw o swoje pośladki, jednak chciał to zrobić.

Usiadł na lodzie, niezgrabnie bo niezgrabnie (obcisły kombinezon wcale mu tego nie ułatwiał), ale siedział. Tyłek co prawda odezwał się przypominając o sobie, jednak nie można tego było nazwać bólem nie do zniesienia, to był raczej zwykły dyskomfort.

Wsadził za pazuchę płaszcza PLP i wyciągnął ręce przed siebie i oparł je o lód, tak by móc się odepchnąć.

Nigdy w życiu tego nie robiłem… to będzie mój pierwszy raz.– pomyślał ciesząc się na tę myśl Conrad.

Mocno zaparł się dłońmi i… jeszcze mocniej się nimi odepchnął!

SZSZUUUUU…!!!

Conrad słyszał pęd w swoich uszach i czuł jak jego pośladki przesuwają się coraz szybciej względem górki, zjeżdżając coraz niżej. Dla normalnego mieszkańca Ziemi nie była by to zapewne żadna prędkość, ale Conrad czuł się niczym pocisk. Góra była mocno oblodzona i z łatwością przesuwał się po niej, nawet nie będąc na owych mitycznych sankach. Kiedyś gdy był mały, pewnego upalnego lata zjeżdżał z kolegami rowerami z jednego wzgórza i czuł podobny pęd. Ogromna prędkość i wiatr okalający całego ciebie, jednak w tym momencie to ON tutaj był pojazdem i jednocześnie pasażerem.

Sam był pociskiem.

Nie umiał się powstrzymać od śmiechu, było to doznanie silniejsze od niego.

Drobiny białego śnieżnego pyłu z sypkiego śniegu, który ostał się na lodzie wzbijały się w powietrze zasłaniając mu pole widzenia. Jednak to zamiast go złościć jeszcze bardziej go rozśmieszyło.

Czuł prawdziwą radość i szczęście.

Gdy dostrzegł, że dojeżdża już do końca górki przyhamował piętami. Po tym jak zjechał wiedział już, że musi to powtórzyć.

Ponownie się wspiąć i zjechać z górki. Czuł jak jego siły powróciły a policzki zalał mu czerwony rumieniec. Zapewne tak musiał się czuć jego pradziadek kiedy zjeżdżał z górek na Ziemi. Jak on mu teraz zazdrościł!

Postanawiając, że ma jeszcze trochę czasu na to by pozjeżdżać, Conrad pogodził pragmatycznego siebie z dzieckiem którym przez niego teraz przemawiało i przygotował sobie prowizoryczne schodki wytopione w lodzie tak by łatwiej było mu wchodzić na górkę. Odpalił PLP i odpowiednio wyciął w lodzie schodki. Zmarnował przy tym już jedno z pięciu ogniw wodorowych, ale nie przejął się tym, tylko raz jeszcze wdrapał się na górkę i zjechał z niej na tyłku.

Zabawa była naprawdę przednia, mimo tego, że parę razy się wywrócił (a może właśnie dzięki temu?). Nie czuł się tak świetnie już dawno i aż z trudem mógł uwierzyć, że w tym okrutnym i surowym świecie można było odnaleźć w jednej, tak prostej i dziecinnej czynności tyle radości.

Gdy w końcu opamiętał się po kolejnym już zjeździe z górki dostrzegł, że zaczyna się już robić ciemno. To znaczy cały czas było tak… szaro i… ciemno, ale teraz niebo zaczynało po prostu czernieć. Nadchodziła noc.

Nie mógł uwierzyć, że aż tak długo zjeżdżał z górki.

Nieźle się przy tym zziajał, ale dzięki temu przyjemnemu wysiłkowi był niesamowicie szczęśliwy.

Obrał kurs na dom Burnettów, w myślach celebrując już swoje zwycięstwo.

Wtedy po raz pierwszy dziwnie mu się odbiło.

 

Rozdział XVII

 

Początkowo nie zwrócił na to uwagi i wziął się za roztapianie lodu ze stopni, tak jak zrobił to przy swoim domu, po czym rozciął laserem termopleksę. Użył go również do wycięcia zamka w drzwiach po czym wszedł do środka.

Kilkanaście razy był już u Burnettów z rodziną. Tom nie raz zapraszał ich na obiady (które serwowała jego prześliczna żona, Molly), także Conrad znał rozkład pomieszczeń i wiedział jak dostać się do komór kriogenicznych.

Jednak zaraz po wejściu przez drzwi poczuł się nieswojo.

No trudno byłoby nie poczuć się dziwnie gdy tylko wchodząc przez drzwi widzi się deskę do prasowania. To raczej, powiedzmy sobie szczerze, niecodzienny widok.

Czemu stała w przedpokoju zagradzając przejście? I dlaczego były na niej pozawieszane na sznurkach puste puszki po piwie?

Było ich kilkanaście, a delikatny wiatr który wiał zza (wciąż) niedomkniętych drzwi wprawiał je w delikatny furkot.

Conradowi serce podeszło do gardła na myśl, że ktoś tu może być.

Zamknął drzwi najdelikatniej jak tylko umiał i podszedł małymi krokami do delikatnej konstrukcji. Deska stała tak, że od drzwi można było pokonać zaledwie dwa i pół kroku (nie więcej), a jej ustawienie blokowało całkowicie drogę przez przedpokój. Gdyby wykonał teraz jeden nieostrożny ruch narobiłby hałasu, i gdyby oczywiście faktycznie ktoś tu był na pewno by to usłyszał.

A Conrad czuł, że właśnie tak było.

Chwila, trzeba to przemyśleć.– powiedział sobie w myślach.– Gdy zaczynała się Długa Zima, Toma i Molly nie było w domu. Gdyby byli, to sami by zabezpieczyli dom na zimę. Jednak, teraz gdy wszedłem do jego domu zastaję coś takiego. Dlaczego Tom miałby coś takiego stawiać?

Mógłby się tak zastanawiać jeszcze wiele minut, nad swym znaleziskiem, gdy odpowiedź przyszła (dosłownie) do niego szybciej niż przypuszczał.

Gdy jakiś cień wypełzł zza korytarza, po raz kolejny poczuł jakby coś poruszyło mu się w brzuchu, jak gdyby owe przysłowiowe motylki zaczęły mu latać w okolicach żołądka.

Cień w końcu opuścił mrok dostając się do jaśniejszego przedpokoju. Dopiero wówczas ukazała się Conradowi znajoma twarz Thomasa Burnetta.

Odetchnął z ulgą, jednak nie ukrywając zdziwienia.

Co Tom mógł tu teraz robić? Jemu też zepsuła się „lodówka”?– pomyślał.– Przecież gdy wraz Eugenem zakrywał jego dom termopleksą, nikogo w nim nie było… Nie mogło być.

Tom w przeciwieństwie do Conrada nie był aż tak zdziwiony. Wzruszył jedynie brwiami na jego widok i pokręcił głową jednocześnie opuszczając wargi w odwrotną literę „U”.

Conrad oblizał wargi i postanowił, że jako pierwszy zacznie, czuł, że owa sytuacja musiała wyglądać dziwnie tak dla jednej jak i drugiej strony.

-Tom, dobrze cię widzieć. Nawet nie masz pojęcia…

-Nie myślałem, że to będziesz ty.– przerwał mu Tom.

-Co?

-Nikt cię nie śledził?

Conrada zatkało. Wydawało mu się jakby na chwilę zapomniał jak w ogóle mówić.

Co jest grane?– pomyślał, a potem w końcu przekuł to na, z trudem wydobyte z jego gardła, słowa.

-O czym ty mówisz?

Tom spojrzał za niego, jakby posiadając dar widzenia przez drzwi po czym spojrzał jeszcze raz na Conrada oglądając jego osobliwie dobrany ubiór.

-Co ty masz na sobie?– spytał zdziwiony.

-Tom ja…

Thomas Burnett pokręcił głową kolejny raz, odwrócił się i ruszył w stronę pokoju gościnnego.

-Wejdź do środka.– dodał znikając w mroku.

Conradowi po prostu zabrakło słów. Zamknął usta i postanowił posłuchać swojego przyjaciela, podążając za nim. Wtedy odbiło mu się ponownie, zaczął zastanawiać się po czym mogło mu się odbijać? Przecież nic nie jadł.

Przesunął deskę do prasowania, (która zgodnie z podejrzeniem zaklekotała wysokim metalicznym dźwiękiem) i przeszedł do korytarza w którym zniknął Tom.

W domu było ciemno, jednak nie aż tak jak u Conrada, termopleksa wciąż osłaniała jego dom (ciekawe teraz na jak długo), także okna nie były zasłonięte. Było również ciepło co było dla niego miłą odmianą, postanowił jednak, że na razie nie będzie zdejmował ubrań za nim nie porozmawia z Tomem.

Przez szerokie, potężnych rozmiarów okno w pokoju gościnnym wlewało się mnóstwo zachodzącego już słońca, które wyglądało po prostu obłędnie na tle bajkowej doliny nad którą Tom miał swą posiadłość. Wiele razy będąc u niego miał okazję podziwiać zachód słońca, ten jednak był inny. Dostrzegł dzięki niemu jak bardzo różni się słońce gdy panuje zima na Farland. Latem nie mógłby nawet spojrzeć na tarczę słoneczną, ponieważ raziłoby tak mocno swym silnym czerwonawym blaskiem. Teraz jednak było na tyle słabe, że mógł dostrzec kulistość znajomej mu gwiazdy, dodatkowo termopleksa, przez którą prześwitywały promienie nadawała jej lekko różowawego zabarwienia.

Słońce było również mniejsze, ale to już zdążył zauważyć wcześniej .

Kolejną rzeczą która przykuła jego spojrzenie po wejściu do pokoju gościnnego był Tom, który siedział na kanapie przy oknie, nad stertą jakichś dziwnych papierzysk: zapisków i map.

Czegoś wyraźnie szukał i chyba chciał coś zaznaczyć ponieważ miał w ręku długopis. Jednak to nie popularny wynalazek dla miłośników krzyżówek zaintrygował Conrada a raczej to co Tom miał przy pasie.

Był to pistolet plazmowy.

Nie znał się na nich zbyt dobrze, ale miał ogólną świadomość tego, że CZSU wygrała wojnę z GWZ tylko dlatego, że jako pierwsza wprowadziła tą broń do użytku, wyprzedzając technologicznie starsze pistolety laserowe.

Conrad wręcz automatycznie włożył rękę do kieszeni płaszcza, gdzie poczuł rękojeść przenośnego lasera przemysłowego. Poczuł się odrobinę pewniej.

Cała ta sytuacja była dziwna i nie oczekiwana. Miał „inny plan”, ale ostatnie dni nauczyły go, że wszystkie plany mógłby sobie wsadzić, a działałyby tak samo.

Tom nie oderwał spojrzenia od papierzysk, nawet wtedy gdy Conrad był pewien, że wie, że on wszedł już do pokoju. Po prostu nagle się do niego odezwał.

-Najwyższy kurwa czas. Czekałem już prawie dwa tygodnie aż kogoś przyślą. Nie wiedziałem, że też pracujesz dla Ruchu.

Conrad Monroe postanowił, że dla swojego dobra warto to przemilczeć. Nic lepszego nie przychodziło mu do głowy. Wyglądało na to, że Tom mógł zwariować.

Tom w końcu odnalazł to czego tak zawzięcie szukał. Przyłożył papier mocniej do blatu na którym leżał i zakreślił jednym szybkim ruchem owal otaczający zdania, które chciał zaznaczyć.

-To cele, które obrał Ruch.– powiedział Tom wyciągając kartkę w stronę Conrada– Twoja jednostka ma się nimi zająć a potem wszystko ładnie posprzątać. Ma to się odbyć tak jak należy. Nie mogą się o nas dowiedzieć, po tym gdy udało nam się osiągnąć tak wiele. Wpierw ich przesłuchaj, a potem zabij.

Gdy Tom skończył swą wypowiedź i zapatrzył się na niego porozumiewawczym spojrzeniem dopiero teraz dotarło do niego, że powinien wziąć od niego kartkę.

Był osłupiały, a serce waliło mu jak cholera.

Chwycił za kartkę trochę zbyt nerwowo i za ostro ją wyrwał z ręki Toma przez co ten dziwnie na niego spojrzał.

-Dobrze się czujesz?– spytał

-Jak najbardziej. Po prostu zamyśliłem się.

Czy to nie moja ulubiona wymówka?– zdążył jeszcze zapytać siebie w myślach. Prawda była inna. Czuł się źle. Do bólu brzucha dołączył i ból głowy, który zaczynał pulsować intensywnie niczym w migrenie.

Tom odetchnął głęboko i oparł się o kanapę, wyraźnie się rozluźnił.

Korzystając z okazji gdy ten oderwał od niego wzrok, Conrad zasłonił usta, gdy kolejne samoistne beknięcie miało wydostać się z jego ust. Całe szczęście wytłumił je.

Co się dzieje?– pomyślał.

-Wszechzgromadzenie nie ma póki co o nas pojęcia.– zaczął mówić Tom– Pozorowane „wypadki”– tu zrobił ów popularny gest palcami oznaczający cudzysłów– póki co zdają egzamin. Zakładamy, że ta akcja będzie jedną z ostatnich. Jeszcze dwie, może trzy Długie Zimy i obalimy ten chory system. Najlepiej by było jakbyś zaczął od miejscowego, tego Malone'a.

Conrad spojrzał na kartkę którą właśnie dostał.

Z gąszczu liter zdążył wyłowić, dzięki zakreśleniu, jedenaście kompletnie nieznanych mu nazwisk. Obok nich widniały poszczególne numery domostw i miasta. Każde z tych osób mieszkało w innym mieście. Obszar ich rozlokowania wskazywał na konieczność poruszania się po całej zamieszkałej części planety.

Z gąszczu liter odnalazł nazwisko Malone.

Jonathan Malone, Augustin's Forest 153, Freeheightsborough.

Jeden z rzekomych celów „wypadku” był t u , na miejscu.

Czuł jak zimny pot zaczyna spływać mu po czole. Co dziwne nie był aż tak zdenerwowany, więc nie był to pot który był wynikiem strachu. Natomiast ból brzucha przeszedł w stan, który bardziej kojarzył mu się z chorobą niż ze stresem.

Zrobiło mu się niedobrze, czuł jak żołądek zaczyna podchodzić mu do gardła.

Tom pierwszy to zauważył.

-Chryste Conrad, wyglądasz jak papier. Co ci jest?

Nie zdążył odpowiedzieć. Zamiast słów, jego usta opuścił porządny haft wymiocin, który zalał wszystkie dokumenty na stole Toma.

Tom zerwał się z kanapy na równe nogi i z obrzydzeniem krzyknął:

-Conrad, ja pierdole!

Nogi ugięły się pod Conradem gdy kolejne torsje rzuciły nim na podłogę, gdzie z trudem mógł złapać oddech.

-Kurwa mać…– kontynuował Tom– Zaczekaj tu, pójdę do kuchni.

Conrad ledwo go usłyszał tak bolała go głowa. Żołądek ściskał mu się do rozmiarów pięści a potem znów gwałtownie rozluźniał, przez co kolejne fale wymiocin lądowały na podłodze Toma. Nie miał nawet w zasadzie czym rzygać, była to sama żółć, która opuszczała jego żołądek. Nie dość, że łeb miał zamiar mu eksplodować to jednocześnie czuł jak kolejna rewolucja rozpoczyna się w jego jelitach.

Tylko nie to.– pomyślał.

Wszystko co najgorsze stało się właśnie w tym momencie.

Poczuł jak jego majtki stają się lepkie i mokre na tyłku, było to nie przyjemne uczucie biorąc pod uwagę fakt obcisłych spodni od kombinezonu do quadrocyklu.

Zgiął się do pozycji embrionalnej, starając się złapać jakikolwiek kontakt z rzeczywistością. Jednak cały świat zaczął jakby się rozpuszczać. W jego oczach, wydawał się widziany jak przez fale gorącego powietrza. Cały pokój wirował niczym karuzela, ale na spowolnionych obrotach. Wszystko zwolniło i przybrało kolor sepii. Na pocieszenie, ból głowy zaczynał odpuszczać, czym samym słuch odzyskał dawną formę.

W odpowiednim momencie.

Z kuchni nie usłyszał, jak się spodziewał, krzątaniny w poszukiwaniu środków czyszczących a rozmowę telefoniczną. Tom z kimś rozmawiał.

-…nie on.

-…

-Przecież widzę, że facet jest kurwa zielony, nic nie kuma.

-…

-Taa? Właśnie się porzygał na podłodze u Toma. Taki z niego członek Ruchu.

-…

-Nic nie wie. Co z Tomem?

-…

-Cholera. Nie mówiłem?

-…

-Widział mnie.

-…

-Spokojnie, załatwię go.

Instynkt samozachowawczy bywa naprawdę silnym bodźcem i Conrad właśnie wtedy go poczuł. Gdy usłyszał z ust Toma (nie-Toma?), że ten planuje go zabić, niemal natychmiast zerwał się z podłogi.

Jednak nie on sam.

W rogu pokoju gościnnego zobaczył swojego starego znajomego.

-Tylko nie ty…– wyrwało się Conradowi z ust.

Miś-Astronauta był tym razem jak żywy. Był również większy od jego zabawkowego oryginału. Lecz tak samo jak on ubrany w ten jaskrawożółty skafander z wijącymi się rurami.

Żeby było upiorniej, Miś-Astronauta poruszał się i uśmiechał do Conrada.

Musiał jak najszybciej uciec od tego koszmaru.

Jednak ten szedł już w jego kierunku i zdawało się, że robił to zdecydowanie zgrabniej od samego Conrada.

On sam zdawał się nie ukończyć kursu na prawo chodzenia.

Przypomniało mu się gdy wyszedł z komory, i też nie mógł chodzić, teraz było podobnie, tylko, że jeszcze myliły mu się kierunki. Chcąc postawić kroki w prawo, nogi same szły w lewo. Świat tańczył dookoła, a on wiedział, że Tom (nie-Tom) nie będzie rozmawiał wiecznie a Miś-Astronauta też nie da się tak łatwo spławić.

Podszedł do niego i zaintonował do niego rubasznym głosem.

-Cześć Conradzie, stary bracie! Toż zabawy nadszedł czas!- powiedział do niego.

-Zamknij się. Przez ciebie mnie usłyszy.

-Ha ha! Ach, Conradzie, stary bracie, choć pobawmy się! Tam za oknem czeka cały zabaw świat!- powiedział Miś po czym puścił do Conrada oko.

-Nie wydaje mi się.– powiedział Tom (nie-Tom) do swojego rozmówcy, jak gdyby odpowiadając na propozycję Misa-Astronauty.

Misia-Cwaniaka.

-…

-Dobra. Nazwij to jak chcesz. Dałem ciała, może źle to rozegrałem, ale kurna zejdź ze mnie!

Conrad oderwał się od rozmowy i przemówił z powrotem do Misia.

-Nie mam na to teraz czasu, spadaj!

-Ho ho ho! Nie chcesz się ze mną pobawić?

-Nie, muszę iść.

Wydawało mu się jakby pełzł w jakimś mule, był pewien, że pokonał co najmniej kilkanaście kroków, tymczasem przeszedł zaledwie metr od stołu przy którym przed chwilą leżał.

-Nie chcesz się ze mną pobawić?

-Nie.

Przed chwilą? Przecież to było wczoraj? Było? Nie było?– pytał sam siebie czując się jak odurzony.

-…facet tu leży w kałuży rzygowin, więc to także i wasz problem! Przyślijcie tu cholerną ekipę sprzątającą.– kontynuował rozmowę Tom (nie-Tom).

-…

Gdzie jest wyjście? Gdzie jest ten korytarz którym przyszedłem?

Miś-Astronauta wówczas stanął na jego drodze. Jego przyjacielski i ciepły uśmiech był teraz tak słodki, że aż bolały zęby.

-Dlaczego nie chcesz się ze mną pobawić? Będzie prawdziwa frajda!

-Odczep się ode mnie głupi futrzaku, nie lubię cię.

Korytarz, którym wcześniej normalnie szedł zdawał się teraz być pod takim kątem, że przypominał bardziej romb niż prostokąt. Conrad był pewien, że czuje jak jego nogi ślizgają się po nachylonej płaszczyźnie, gdy on tymczasem próbował pokonać drogę pod górę. Był pewien, że korytarz jest teraz, niczym szyb sztolni. Tymczasem idący za nim krok w krok Miś-Astronauta zdawał się nie mieć żadnych problemów z poruszaniem.

-Oj, Conradzie, mój stary bracie! Znam mnóstwo fajnych zabaw, na pewno wybierzemy coś co ci się spodoba!

-Odpieprz się ode mnie.

Starał się skupić myśli na tym by usłyszeć o czym teraz rozmawia Tom (nie-Tom), ale ten futrzak cały czas go wnerwiał.

-Gdy przyjdzie prawdziwy członek Ruchu wszystko ma być posprzątane! Nie mogą nawet wyniuchać, że to jakaś ściema.– teraz Tom już nawet krzyczał.

-…

Conrad był już mniej więcej w połowie korytarza, właśnie tam gdzie jego odnoga biegła do kuchni, gdy Miś-Astronauta (Miś-Cwaniak), wyłonił się przed nim jak spod ziemi.

Nie wyglądał już tak miło. W zasadzie to w ogóle nie miło

Jego słodziutki uśmiech zastąpił złowrogi grymas a w jego „buźce” pojawił się szereg spiczastych trójkątnych zębów wielkości rzeźniczych noży. Białka jego oczu były przekrwione, a źrenice czarne niczym dno studni. Rurki odchodzące od jego skafandra żyły własnym życiem i ruszyły w stronę Conrada niczym macki ośmiornicy.

-Dlaczego nie chcesz się pobawić?– zapytał wciąż tym samym, niewinnym głosem Miś-Potwór.

Conrad wycofał się przed nim pod ścianę, do której przyparł całym ciałem.

Rurki obwiązały się wokół jego rąk i nóg, Conrad nie mógł się poruszyć a wiedział, że czasu ma coraz mniej.

Jeżeli „Tom” by teraz wyszedł było by już po nim.

Miś-Potwór zbliżył się do skrępowanego Conrada tak, że stykali się niemal twarzami.

Setki ostrych jak brzytwa zębów zaszczebiotało przed nim gdy potwór przemówił.

-Dlaczego nie chcesz się po prostu bawić?

Conrad starał się skupić myśli na czymś innym, próbował wychwycić głos Toma, ale go nie słyszał. Nie był pewien czy ten już skończył rozmowę czy też może po prostu wysłuchuje drugiej strony.

Wtedy Miś-Potwór zadał mu pytanie, które zmroziło mu krew żyłach.

-Dlaczego boisz się Pomnika?

Gdy potwór zauważył, że Conrad zwrócił na niego uwagę, zaśmiał się złowieszczo po czym odrzucił głowę do tyłu zanosząc się gromkim rykiem. Nagle jednak zrobił gwałtowny ruch do przodu w którym otworzył usta najszerzej jak tylko mógł (a na oko było to prawie półtorej metra) i zamknął w swej paszczy całą głowę Conrada.

Ten w odruchu zamknął oczy, będąc pewien, że już po nim, jednak po chwili zaczęły do niego znowu dochodzić odgłosy rozmowy z kuchni.

Słyszał Toma (nie-Toma) teraz wyraźnie, co dawało mu poczucie, że wciąż jest w świecie żywych.

Otworzył oczy, świat nadal był tak samo dziwny i przerażający jak wcześniej, jednak nie było już ani miłego Misia-Astronauty ani upiornego Misia-Potwora.

Gdzieś w głębi świadomego siebie, wiedział jednak że powinien uważać, ponieważ istniało tu dużo poważniejsze zagrożenie.

Ponownie zebrało mu się na mdłości.

Wszystko wirowało i nie chciało przestać, jego błędnik wariował.

Zasłonił usta by chociaż przytłumić odgłos wypuszczanego pawia, także wszystko pociekło mu po rękach. Gdy na to spojrzał, dziwna maź zdawała się świecić czystym złotem, nie przypominając niczego co wydalił z siebie kilka minut temu.

-Tak, takie są moje warunki.– wyraźnie kończył już Tom (nie-Tom).

Minął odnogę korytarza i doszedł do przedpokoju w którym był wcześniej.

Kolejne kroki, jeszcze trochę.

Wtedy usłyszał dźwięk zakończonego połączenia.

Tom (nie-Tom) skończył rozmawiać.

Conrad wyciągnął PLP i złapał za jego obręcz. Ślizgała mu się w rękach od wymiocin. Zdążył przekręcić ją na prawie maksymalną średnicę i zamiast się obrócić w kierunku Toma (nie-Toma), wycelował nim w drzwi po czym wystrzelił. Strumień energii był za słaby by zniszczyć drzwi, ale na tyle mocny by móc je bez problemu otworzyć na oścież.

Schował broń do kieszeni i próbował złapać za deskę do prasowania. Jednak ta akurat musiała właśnie teraz zacząć tańczyć. Poruszała się z boku na bok tak, że nie mógł jej sięgnąć. Wyciągnięte ręce, które rozpostarł przed siebie zdawały się mieć kilometr długości, nie potrafił nimi odpowiednio wycelować.

Wszystko to trwa za długo!- pomyślał Conrad– Przecież Tom powinien już się pojawić.

Jednak zachwiana, halucynacjami rzeczywistość rządziła się własnymi prawami, a to co wydawało się niemal nieskończonością naprawdę trwało zaledwie chwilę.

W końcu udało mu się złapać za deskę do prasowania, którą przycisnął do piersi niczym pluszowego misia. Jej nóżki z puszkami zgięły się w magiczny wówczas dla niego sposób a jego samego nie obchodziło już to czy Tom (nie-Tom) to usłyszy, bo był pewien, że zdołał on usłyszeć odgłos wywarzanych drzwi, więc nie było już wyjścia.

Starając się biec myślał tylko i wyłącznie o tym. Próbował skupić wszystkie możliwe w tym stanie myśli by kontrolować kroki, które miał nadzieje stawiać coraz szybciej, nabierając rozpędu.

-CONRAD, STÓJ!- usłyszał dziwnie zniekształcony głos z tyłu, jednak nie obróciłby się teraz nawet gdyby chciał. Całym jego światem była tylko i wyłącznie myśl by BIEC. Jakiś dziwny dźwięk wybuchł gdzieś za nim, jednak on wciąż biegł.

Musiał biec. Wiedział, że w tej chwili, w tym momencie bieg oznaczał życie. Gdy w końcu przebiegł tych kilka metrów i dobiegł do drzwi wysunął deskę przed siebie i rzucił się z nią w powietrze, mając teraz tylko nadzieję by wycelować w schody. Sam moment lotu w powietrzu był kosmicznym doznaniem. Zdawał się lecieć w powietrzu kilka godzin, miał również wrażenie, że nie zaczyna spadać a wznosi się w górę, przelatuje przez atmosferę i dociera w pobliże Marsa. Gdy jednak miał już na nim lądować coś jakby zassało go z powrotem i znowu przeleciał przez cały kosmos do momentu w którym wyleciał z domu Toma Burnetta.

Sam lot nie trwał nawet kilku sekund. Idealnie trafił w schody i siłą pędu zjechał na desce po nich. Nie zdawał sobie z tego wówczas sprawy, ale roztopiony wcześniej lód ponownie zdążył zamarznąć tworząc idealną pokrywę do takiego zjazdu.

Prawdę mówiąc zjeżdżał tak szybko, że udało mu się wskoczyć jeszcze na oblodzoną jezdnię. Wyhamował bokiem, ale i tak nie uniknął wywrotki. Szybko jednak złapał ponownie za deskę gdy dostrzegł jak tuż przed nim uderzył jeden z plazmowych pocisków z pistoletu Toma (nie-Toma). Powtórzył całą procedurę ponownie, rozbieg, rzut i jazda z górki w stronę niżej położonych domków. Nie dostrzegł już tego jak puszki odrywają się od rozwalonych nóżek i tego, jak Tom (nie-Tom) wystrzeliwuje za nim kolejne pociski. Z niezłą prędkością dojechał aż do drogi prowadzącej w kierunku uniwersytetu w którym pracował, a jego „sanki” wciąż nie zwalniały.

Tom stanął w drzwiach widząc tylko jak Conrad coraz szybciej oddala się od jego domu. Ponownie miał komórkę przy uchu.

-Uciekł mi. Ruszam w pościg.– powiedział do komórki przekrzykując, wyraźnie poirytowanego rozmówcę po drugiej stronie aparatu.

 

Rozdział XVIII

 

Prowizoryczne sanki Conrada, o których tak zawsze marzył wywróciły się dopiero w pobliżu supermarketu w którym rozmawiał z anglikiem i żydem na temat statystyk dotyczących sprzedaży w sklepie w którym pracowali.

I właśnie w tym miejscu wykorzystując chwilowy postój, jego żołądek postanowił o sobie przypomnieć.

Był to już tylko sam odruch wymiotny, wszystko (co by to nie było) zdołało już wcześniej go opuścić, jednak Conrad poczuł się strasznie osłabiony.

Dodatkowo te cholerne halucynacje.

Musiał dostarczyć swojemu organizmowi płynów jeżeli nie chciał umrzeć z odwodnienia. Musiał też znaleźć sobie schronienie by nie umrzeć z zimna i ukryć się by ten cholerny Tom (nie-Tom) nie odstrzelił mu tyłka (czyt. „kolejne nie umrzeć”).

W jego obecnych planach było stanowczo za dużo „musiał” i „nie umrzeć” w jednym zdaniu. Dodatkowo jeszcze nadchodziła noc.

Pewnie, było dalej zjeżdżać na dupie z górki, idioto.– skarcił się.

Pozytywem jednak było to, że wszystkie „musiał nie umrzeć” mógł załatwić za jednym razem chroniąc się u kogoś w domu. Albo daleko nie szukając właśnie w supermarkecie. To właśnie tu istniała nikła szansa, że przecież może natrafić na coś do jedzenia lub picia.

Tak naprawdę znowu mogę roztopić śnieg.– pomyślał– Przecież mam PLP.

I wtedy go olśniło… t e n p r z e k l ę t y ś n i e g .

Może i spadł on tutaj i wydawał się biały, zimny, nie groźny, ale przecież masy powietrza mogły go przywiać skądkolwiek i z czymkolwiek.

Na przykład z toksycznych bagien znajdujących się tysiąc kilometrów na południe od miejsca w którym obecnie mieszkał.

Cała planeta zamarzła i wiatr ze śniegiem przywiał cały ten syf tutaj.– pomyślał Conrad– Od wiosny po jeszcze późną jesień, wszystko jest filtrowane przez rośliny, jednak później przecież i one umierają.

Czuł tą dziwną woń w powietrzu, jakby starych skarpetek, ale nie był pewien co ona może znaczyć. Teraz już wiedział. Powietrze, tak samo jak i śnieg było skażone. Nie wiedział w jakim stopniu, ale był pewien, że to właśnie śnieg był głównym winowajcą jego obecnego stanu.

Dlaczego od momentu przebudzenia wszystko chce mnie zabić?!- zaczął się zastanawiać.

W takiej sytuacji, śnieg stanowczo odpadał.

Musiał się włamać do supermarketu.

To przestępstwo.– przez chwilę przeszło mu przez głowę, jednak gdyby dłużej się nad tym zastanawiał byłby jednym z tysiąca męczenników, którzy umarli w imię litery prawa.

-Pieprzyć to.– powiedział i włożył rękę do kieszeni, jednak nie do tej o której myślał. Wciąż jego organizm decydował w zgoła odmienny dla niego sposób. Jednak wiadomość jaką tym razem przekazał jego zmysł dotyku była akurat dobra.

Była to przenośna apteczka, którą wziął ze sobą.

Prócz środków przeciwbólowych, maści, mediżelów i tabletek odżywczych były tam też i tabletki których akurat Conrad nie próbował.

Będzie trzeba je sprawdzić, ale to jak będzie trochę bezpieczniej.– stwierdził.

Fale halucynacji zaczynały słabnąć, był to na razie jedyny pozytyw którym się pocieszał.

Sięgnął do drugiej kieszeni i wyjął PLP, którym przeciął termopleksę i zamek w drzwiach supermarketu. Gdy już miał przejść przez drzwi przypomniał sobie o desce do prasowania, którą wziął ze sobą. Musiał ją schować tak by Tom go przez nią nie wyśledził.

Gdy stanął w drzwiach razem z deską pod ręką zakręciło mu się w głowie, już nie od halucynacji a z wycieńczenia. Oparł się o budynek i wziął kilka głębszych oddechów (wciąż miał nadzieję, że powietrze nie było aż tak zatrute), musiał zebrać się w sobie i znaleźć wystarczającą ilość energii by przetrwać.

Na razie nie chciał zawracać sobie głowy dociekaniem o co tutaj chodzi. Zbyt wiele miał teraz na głowie, musiał się doprowadzić do porządku, myślenie zostawi sobie na później.

Otworzył drzwi i wszedł do środka. Tym razem złapał za odcięty fragment termopleksy i pociągnął ją do środka, po czym zatrzasnął drzwi, blokując je wewnętrznym ryglem. Tym samym miał nadzieję, że wiatr nie zdmuchnie jej tak jak w jego domu i, że Tom nie zauważy otwartego przejścia.

Dobra, czas na zakupy.– pomyślał odwracając się w kierunku półek supermarketu.

 

Rozdział XIX

 

Te oczywiście były puste, było to logiczne, inaczej hasła typu „wietrzenie magazynów” czy „wyprzedaż ostatnich towarów” byłyby czcią gadaniną. Conrad jednak liczył, że znajdzie coś na zapleczu, dlatego właśnie tam postawił swe pierwsze kroki.

Pozbył się deski za trzecią alejką od wejścia, gdzie normalnie na regałach stały płatki śniadaniowe i różnego rodzaju konfitury, teraz jednak świeciły tam pustki.

Nigdy nie widział i nigdy nie był w tak pustym supermarkecie.

Nigdy.

Było w tym coś niesamowitego. Miejsce normalnie gwarne, pełne krzątających się ludzi, odgłosu puszczanych reklam i melodii z radia było teraz kompletnie opustoszałe. Im dalej szedł, tym mrok gęstniał więc postanowił rozświetlić pomieszczenie światłem ze swojej komórki. Nie miał teraz żadnego źródła zasilania więc musiał uważać by jej nie rozładować. Postanowił przełączyć ją na tryb oszczędzania energii i zmniejszył poziom emisji światła, przez co było teraz znacznie bledsze i nie miał aż takiego zasięgu jak wcześniej, ale bateria dzięki temu mogła dłużej pociągnąć.

Jednak w przeciwieństwie do komórki, nie mógł u siebie ustawić opcji by jego „bateria” mogła dłużej pociągnąć.

Wybranie trybu standby w tym momencie nie wchodziło w grę.

Na tą chwilę, jego planem, było dostać się do kantorka pracowników i sprawdzić magazyn, gdyż były to jedyne dwa miejsca w których przypuszczał, że może coś jeszcze znaleźć.

Nawet nie starał sobie wmówić, że po takim czasie znajdzie jeszcze jakąś dobrą kanapkę, ale wiedział, że niektóre produkty mogą wytrzymać znacznie dłużej niż okres stu osiemdziesięciu trzech dni, które zdołał przespać.

Gdy doszedł do końca alejki zobaczył dużą, szeroką, metalową roletę, która najpewniej prowadziła właśnie do magazynu.

Ponowne wyjął PLP (weszło mu to już w nawyk) i przekręcił obręcz lasera, tym razem na najwęższą wiązkę, tak by jak najszybciej przeciąć metalową płachtę, na którą skierował wiązkę lasera.

Mam już dosyć tego wszystkiego.– pomyślał.

Pieprzonego Farland.

Tego, że wciąż czuł się do dupy.

Że był głodny i chciało mu się pić.

Tego, że był już skrajnie zmęczony tym wszystkim.

No i jeszcze tego, że zapewne ściga go, jego cholerny, dobry przyjaciel i sąsiad, Thomas Burnette. To znaczy Tom (nie-Tom)…, będzie musiał to rozwikłać później.

Laser przeciął roletę jak masło, ale Conrad ku przerażeniu spostrzegł, że kreska przy czwartym z ogniw wodorowych była już na minimum.

Wiedział, że musi oszczędzać baterie, jeżeli chce by to wszystko dobrze się skończyło.

Przecięty kawał metalu upadł na podłogę z ogromnym hukiem, co aż przeraziło Conrada. Nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, jakie tu jest echo. Z niepokojem rozejrzał się wokoło czy Tom przypadkiem tu za nim nie przyszedł, i wszedł do magazynu.

Było to typowe pomieszczenie o wysokim suficie. Po jego prawej, korytarz szedł w kierunku kantorka pracowników a po lewej w stronę chłodni. Sam magazyn był połączony z halą załadunkową, mieszczącą w trakcie sezonu tysiące produktów, wszelkiego rodzaju.

Jednak, na tą chwilę, było tu pusto.

Kompletnie pusto, ale Conrad spodziewał się tego.

To czego szukał nie miało być widoczne gołym okiem, ale przy odrobinie szczęścia, może uda mu się na to trafić.

Szukał typowego, sekretnego, „zaplecza” pracowników.

Kiedyś pracował w nie jednym takim sklepie jak był młodszy i na różnych stanowiskach, ale we wszystkich przypadkach (no dobra, prawie wszystkich) występowały owe tajne „zaplecza”. Zazwyczaj były to schowki na gorzałę, ale jedzenie też czasem bywa uzależnieniem, więc i je można było tam znaleźć.

Szukał w kątach i w szczelinach pomiędzy regałami a ścianą. Sprawdzał pod śmietnikami i w miejscu gdzie leżały jakieś stare narzuty, niewiadomego pochodzenia i zastosowania. Przeszukał praktycznie cały magazyn, ale sekretnego „zaplecza” nie znalazł, w międzyczasie zawroty głowy w końcu mu przeszły całkowicie.

Czuł się lepiej, a czułby się jeszcze lepiej, gdyby znalazł te zaplecze.

Cóż, nie wszyscy je sobie urządzali. Możliwe, że zdążyli je już opróżnić przed Długą Zimą.– zastanawiał się Conrad idąc w stronę kantorka pracowników, postanowił, że chłodnię sprawdzi później, nie wiązał z nią wielkiej nadziei, gdyż ta za pewne nie była podłączona teraz nawet do prądu.

Jednak zamek w kantorku był również zamknięty.

Miał już tego naprawdę dość.

Wyjął (już po raz enty, dzisiejszego dnia) laser i wypalił nim dziurę w zamku. Kosztowało go to znacznie mniej energii, niż przy poprzednim wycinaniu blachy, ale i tak pozostało jej w ogniwie na jedno pociągnięcie spustu.

Poświecił komórką do środka.

Pokój pracowników wyglądał jak typowe pomieszczenie socjalne.

Na wprost był duży blat przy którym stało osiem krzeseł. Stał na nim ekspres do kawy (za pewne pusty), kilka paczek biodegradowalnych kubeczków i jakieś serwetki. Po lewej znajdował się sporych rozmiarów telewizor i stała kanapa. Po prawej była przyzwoicie urządzona kuchnia z kilkoma mikrofalówkami, lodówką, piecykiem i czterema elektrycznymi palnikami. Nad nimi wisiały rzędy szafek z mniejszymi półkami. Był również i zlew i zmywarka.

Od razu było widać, że ów supermarket naprawdę dba o swoich pracowników. Prawdę mówiąc, Conradowi nigdy nie zdarzyło się widzieć takiego wyposażenia. Robiło to na nim wrażenie, jednak nie o nie mu przecież chodziło.

Najgorszym było to, że już zaczynał odpływać. Czuł się jak automat, mając wrażenie jakby oglądał siebie z daleka.

Skup się, cholera.– powtarzał sobie.– Conroe, kurwa, skup się…

Wiedział, że nawet nie ma sensu zaglądać do lodówki i przyglądać się ekspresowi do kawy. Mikrofalówki też odpadały. Postanowił, że sprawdzi szafki, ale nie pokładał w nich żadnej nadziei.

Otwierał jedną za drugą, jednak każda z nich ziała upiorną wręcz pustką.

Postanowił więc sprawdzić najmniej podejrzaną w tym pomieszczeniu– kanapę. Miał co do niej wielkie nadzieje, ale jego obawy wzrosły gdy dostrzegł, że ona sama, jak i jej poduszki, są w zielone i czerwone, świąteczne wzory.

Oczywiście nie oznaczało to tego, że świąteczne wzory przynoszą pecha.

Chodziło tu raczej o to, że było więcej jak prawdopodobne, że zmieniono jej poszewki i okrycie jakoś nie długo przed Ogólną Hibernacją. Co oznaczało natomiast, że jeżeli ktoś chciał tu coś przechować miał na to niewiele czasu.

Szanse były nikłe, ale Conradowi nie szkodziło spróbować.

Odłożył komórkę na bok i ustawił ją pod takim kątem by oświetlała i jego i kanapę po czym zrzucił poduszki na bok i wziął się za materac. Ten nie był w sumie nawet ciężki, ale przy ogólnym osłabieniu organizmu, był to karkołomny wysiłek.

Ale opłaciło się.

Pod materacem Conrad dostrzegł czteropak piwa i dwie paczki chipsów.

Niech Bóg stwórca, Pan Miłościwy błogosławi tych, którzy oglądają telewizję, albowiem są to ludzie, którzy wiedzą co czynić.

Poczuł się tak jakby wygrał los na loterii.

Chwycił za jedną z butelek– był to Roadrunner, słabe piwo, którego normalnie w ogóle nie pił, jednak teraz było dla niego niczym Święty Graal.

Odkręcił gwintowany kapsel i usłyszał delikatny syk gazu. Przechylił szyjkę butelki i wziął porządnego łyka. Była to pierwsza prawdziwie kaloryczna rzecz jaką miał w ustach od ostatnich dni. Piwo smakowało dla niego jak ambrozja.

Usiadł przy kanapie i pił gul za gulem, po raz pierwszy od dawna choć trochę zrelaksowany. Otworzył paczkę chipsów paprykowych i zaczął je chrupać z nieskrywaną przyjemnością. Czuł jak zaczyna pracować mu żołądek, jak wracają mu siły. W końcu czuł, że żyje.

I wtedy ponownie zwymiotował, niemal do paczki z chipsami.

Wydawało mu się, że jest wszystko ok, czuł się już niemal dobrze, ale widać żołądek wciąż jeszcze strajkował. Żałował teraz, że wypił aż pół butelki piwa; chipsów zostało całe szczęście jeszcze sporo. W sumie dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że jest cały w rzygach. Zaschnięta treść żołądka wciąż była na jego dłoniach gdy jadł chipsy.

Dodatkowo miał osrane spodnie.

Uznał, że to nie ma teraz znaczenia i że jego żołądek wymagał większej uwagi.

Tak jak postanowił sobie wcześniej, wyjął swoją przenośną apteczkę i zrewidował co w niej jest. Poświęcił sobie latarką z komórki i ku swemu szczęściu, wśród wcześniej niezbadanych leków, znalazł tabletki przeciw biegunce i na ogólne problemy żołądkowe– dobre i to. Nie wiedział na ile jego problem może mieć z tym wspólnego, ale pomyślał, że to nie może mu już bardziej zaszkodzić. Połknął jedną i popił (nie bez obawy) odrobiną piwa. Reszta leków na tę chwilę nie była przydatna. Leki przeciwko grypie, środki obniżające gorączkę, antydepresanty oraz tabletki na chorobę lokomocyjną.

Już od samego wejścia tutaj czuł, że czegoś mu tu brakowało.

W takim pomieszczeniu powinna być apteczka.

Musiał je przeszukać raz jeszcze.

Wstał i wziął garść chipsów na drogę, po czym ruszył na poszukiwania.

 

Rozdział XX

 

Tom jechał skuterem śnieżnym wzdłuż drogi, która wiodła w stronę skrzyżowania z supermarketem i drogą na uczelnię.

Wiedział, że Conrad tam pracował, więc postanowił zacząć poszukiwania właśnie tam. Było już ciemno i włączył reflektory. Czujniki temperatury wskazywały pięćdziesiąt stopni poniżej zera a temperatura wciąż spadała.

Nie podobało mu się to, że szef odciągnął go od jego obecnego zadania ale nie miał wyboru. Odmowa oznaczałaby śmierć, a jemu bardzo zależało na tym by jeszcze trochę pożyć.

Wolał się nie śpieszyć, jechał trzydzieści kilometrów na godzinę jednocześnie wypatrując poprzez gogle noktowizyjne jakiegoś ruchu na tle domostw obok których przejeżdżał i co i rusz zerkając na monitor skanera termicznego, w celu wytropienia Conrada Monroe.

Najbardziej wkurzyło go to, jak się pojawił. Nie spodziewał się go zupełnie a już tym bardziej nie podejrzewał, że może działać w Ruchu. I jeszcze do tego tak się przed nim wygłupił. Wszystko wygadał. Ale, zresztą Conrad nie był lepszy– zaczął rzygać.

Miękki fiutek.– pomyślał i zaraz złapał się na tym, że nie pamiętał skąd znał te określenie.

No i gdy Conradowi udało się uciec, jeszcze bardziej go to wkurzyło, ponieważ wydawało mu się, że ma nad nim przewagę. Dlatego traktował ten pościg jak swego rodzaju punkt honoru. Już nigdy więcej tak się nie wygłupi.

To wszystko przez ten cholerny czas. Gdyby posiedział w lodówce trochę dłużej to nie straciłby czujności. Za szybko się wybudził. Stracił całe tygodnie na wyczekiwaniu i nikt nie przyszedł. A kiedy pojawił się już Conrad, niemal wszystko mu wygadał. Miał tylko nadzieję, że nie podsłuchał jego rozmowy.

Dojechał do skrzyżowania i stanął tuż obok supermarketu.

Było już kompletnie ciemno i bez noktowizji nie byłby w stanie dostrzec czegokolwiek, nawet konturów domów.

Po raz kolejny rozejrzał się wokoło przeszukując uliczki, lecz nie dostrzegł żadnego ruchu. Na skanerze termicznym też niczego nie było.

Całe osiedle było jak wyludnione, jednak jemu nie wydawało się to dziwne. Po prostu nigdy inaczej go nie widział i nie wiedział, że normalnie jeździły tu samochody a przy supermarkecie bywało gwarno nawet do wieczora.

O wielu rzeczach jeszcze nie wiedział, ale póki co interesował go tylko jego cel.

Przed wyruszeniem w dalszą drogę, w stronę miasteczka akademickiego, Tom odwrócił się za siebie i sięgnął po drona bojowego, którego zamierzał tu wypuścić.

Ustawił jego automatyczne pistolety na wykrywanie ruchu i promieniowania podczerwonego po czym zakreślił obszar poszukiwań o średnicy dwóch kilometrów od tego miejsca. Dron posiadał kamerę z możliwością transmisji video czasu rzeczywistego, przez co mógł mieć wgląd w to co akurat obserwuje.

Gdy wypuścił drona oddalił się jak najprędzej, by ów nie zdążył go namierzyć.

Jego czujniki miały się włączyć dopiero na obszarze dwóch kilometrów od supermarketu, ale wolał nie ryzykować przy tak zaawansowanym sprzęcie.

 

Rozdział XXI

 

Ktoś tu był niezłym żartownisiem.– pomyślał Conrad przyglądając się kartce przyklejonej na piecyku, której wcześniej nie zauważył, choć była spora.

Nagryzmolone pospiesznie litery emanowały tyle furią co i sporym poczuciem humoru w stosunku do sytuacji jaka dotknęła pracowników.

Conrad wyciągnął przed siebie komórkę i używając silnego promienia latarki oświetlił wiadomość na kartce:

 

!!!UWAGA DO WSZYSTKICH PRACOWNIKÓW!!!

!!PIEKARNIK NIE DZIAŁA!!

PROSIMY BY NIE PRÓBOWAĆ GO ODPALAĆ, PONIEWAŻ

W ŚRODKU SĄ PRZECHOWYWANE LEKI.

 

Powodem, tej nietypowej sytuacji, jest znana nam wszystkim wybuchowość panny Lai, która ponownie spieprzyła piekarnik i dodatkowo zepsuła jeszcze szafkę z apteczką.

 

Normalnie tego nie robię, ale cóż…

Włożyłam leki tutaj bo być może to jedyne wyjście by zwrócić jej uwagę.

A piszę to NIE DLATEGO, ŻE JESTEM WKURZONA I CHCĘ

JĄ ZAWSTYDZIĆ, a jedynie dlatego by w końcu zwróciła uwagę na to co zrobiła i naprawiła wyrządzone szkody, lub chociaż za nie zapłaciła.

Jestem jak zwykle zatroskana o losy naszych pracowników i myślę, że dobrym pomysłem byłoby gdyby panna Lai w końcu się pojawiła i wzięła do roboty. To taka rada ode mnie.

Proszę kogokolwiek z jej bliższych znajomych, jeżeli tacy są, byście przemówili jej do rozsądku.

 

♥ Pozdrawiam, Wasza Ukochana Kierowniczka ♥

 

P.S. Panno Lai, w tym roku premii nie będzie.

 

Jak się okazało, kartka głosiła prawdę.

Co prawda Conrad nie wiedział jak wyszło ostatecznie z tą premią, ale prawdomówność słów „Ukochanej Kierowniczki” dotyczących apteczki w środku, kazała twierdzić, że panna Lai, nie miała na co liczyć w tym roku.

Apteczka była dwukrotnie większa od tej którą miał Conrad. Zapakowana w solidnej jakości karbonowe pudełko mieściła w sobie mnóstwo wszelakiego rodzaju bandaży, plastry, medi-żele i tabletki. Wśród nich były również leki na zatrucie pokarmowe, których w tej chwili najbardziej pożądał.

Początkowo chciał wyjąć jedną tabletkę, ale gdy sypnęły mu się dwie, stwierdził, że druga tylko szybciej mu pomoże. Wziął łyk otwartego Roadrunnera do popicia, po czym wyciągnął z apteczki zwinięty rulonik bandażu, który położył obok.

Musiał się rozebrać. Miał cały tyłek przyklejony do spodni i nie było to przyjemne uczucie. Zdjął płaszcz, po czym rozpiął kombinezon jednym płynnym ruchem. Wyjął z kombinezonu kawałki gąbki z materaca i ułożył je z boku. Samo ściąganie przebiegało bez większych problemów, trzeba było to tylko robić na stojąco.

W przeciwieństwie do zakładania, poszło mu to sprawnie i szybko.

Pierwszy raz od kilku dni, odważył się wystąpić w samych majtkach i do tego jeszcze osranych. Zdjął je również i przetarł po tyłku rozwiniętą częścią bandażu by zetrzeć „bohomaz” jaki rozlał mu się po gaciach. W pewnym sensie to nawet się cieszył, że wtedy nic nie jadł.

Nie było tak źle.

Z samymi majtkami było gorzej. Trudno było zetrzeć cały brud, jednak w apteczce znalazł nożyczki, którymi wyciął fragment gazy i wyłożył go do majtek, tak na wszelki wypadek, jako prowizoryczny pampers.

Wziął jeszcze jeden kawałek gazy, wylał na niego trochę piwa i przemył ręce.

-Nikt by w coś takiego mi nie uwierzył gdyby to opowiedział.

Po wykonaniu tej nie zbyt przyjemnej roboty, ponownie wciągnął (z trudem) na siebie wszystkie powłoki i usiadł przy kanapie (tym razem podłożył sobie pod pośladki jedną z poduszek).

Na ten czas wyłączył latarkę i komórkę by oszczędzać baterię i siedział w mroku.

Czekał. Tabletka zgodnie z zapewnieniami producenta na opakowaniu miała zacząć działać od pięciu do dziesięciu minut po jej połknięciu. Całe szczęście, nie było żadnych uwag dotyczących popijania ich alkoholem (jakkolwiek by on nie był cienki).

Choć chipsy narobiły mu apetytu, postanowił jednak, że na razie zostawi je w spokoju i poczeka na efekty tabletki. Ten czas mógł w końcu wykorzystać na przemyślenia dotyczące obecnej sytuacji.

Wyprostował, sztywne od napiętej skóry kombinezonu, nogi i oparł się o obrzeże kanapy.

-Czas wszystko podsumować.

Najlepiej było zacząć od momentu przekroczenia progu u Burnetta.

To był moment zapalny.

Jego dom miał być pusty, tymczasem pośrodku przedpokoju stała deska do prasowania, będąca prowizorycznym czujnikiem ruchu dla Toma, który jak się okazało był cały czas w mieszkaniu.

No, ale tak– Toma (nie-Toma).

Już od samego początku jego zachowanie było dla Conrada dziwne.

Był tajemniczy i nie swój.

No nie swój na pewno: „Właśnie się porzygał na podłogę u Toma.

Nie powiedział: „Właśnie się u mnie porzygał”, jak by to powiedział każdy normalny właściciel domu, tylko „Właśnie się porzygał na podłogę u Toma.

No i do tego dochodziły te najważniejsze pytania.

Czym był Ruch?

I dlaczego Tom (nie-Tom) udawał jednego z ich członków?

Z całą pewnością zastawiał on „sidła” na jednego z nich, nie było to trudne do rozszyfrowania, ale jeżeli tak było, to co z kolei oznaczała ta kartka z nazwiskami którą mu dał? Idąc tym tropem, nie byłyby to przecież nazwiska ludzi będących po jego stronie?

Czym była z kolei jego strona?

Ruch chciał się pozbyć Wszechzgromadzenia i z tego co Conrad zrozumiał, również i samej technopolitei z Farland.

A tego z kolei już nie rozumiał.

Komu by zależało na pozbyciu się technopolitei i Wszechzgromadzenia?

Był to ustrój z którego przeszło stuletniej historii nie dało się wyłowić żadnych błędów czy nieścisłości.

Wszechzgromadzenie, czyli ogólny głos wszystkich stu dwudziestu siedmiu miast Farland, było jedynym organem planetarnym, który miał prawo przegłosowywania ustaw czy projektów, za które odpowiadali odpowiedni urzędnicy, tacy jak burmistrzowie, spełniający również funkcję reprezentatywną na tak zwanym Zebraniu Zarządu Wszechzgromadzenia, które miało miejsce w Mandalay.

Burmistrzowie mieli za zadanie przedstawiać głos swojego miasta podczas zgromadzenia. Każdy z jego mieszkańców miał obowiązek oddania głosu w powszechnych comiesięcznych referendach organizowanych w ratuszach miejskich podczas zebrania tak zwanej Rady Małego Wszechzgromadzenia. Po referendum, superszybkie komputery kwantowe liczył głosy i wysyłały je do komputera głównego na zebranie burmistrzów podczas którego można było już omówić wyniki.

Nie był to więc zły system.

Każdy obywatel był szczęśliwy, mając przeświadczenie o rzeczywistym uczestniczeniu w organizowaniu struktury planety na której mieszkał.

Dziwnym więc było, że Ruch chciał to zniszczyć.

A jeszcze dziwniejszym było to, że Tom musiał być po stronie Wszechzgromadzenia!

Dlaczego więc do niego strzelał?

Czyżby to sięgało aż szczebla Zarządu?

Nie dziwnym było, że Zarząd chciał się pozbyć Ruchu, ale dlaczego akurat jego? Zawsze wspierał technopoliteję, był na każdym głosowaniu Wszechzgromadzenia.

Ale znalazł się w nie odpowiednim miejscu no i nie właściwym czasie…

Kim był Tom (nie-Tom)? Jak dostał się do domu Burnettów po jego zapieczętowaniu termopleksą? Czy lista morderstw zleconych przez niego, rzeczywiście pokrywała się z jakimiś ważnymi figurami Wszechzgromadzenia?

I najważniejsze pytanie.

Skoro to nie był Tom, to gdzie był prawdziwy Thomas Burnett?

Dużo pytań. Zwłaszcza tych nie łatwych.

Eh, zdecydowanie za dużo.

Głowa go już zaczynała od tego boleć. Tego było za wiele jak dla niego. Był zwykłym nauczycielem i publicystą. Nikim więcej. Żaden z niego superman, by brać udział w takich aferach.

Chciałby po prostu się położyć i zasnąć w ciepłym łóżku, obok Tess.

Wydawało się, że minęły już całe wieki od kiedy ostatni raz ją widział i z nią rozmawiał.

Głowa od myślenia może i była trochę skołowana ale za to żołądek wrócił chyba do normy.

Zdecydował, że w końcu czas zjeść kolację.

Włączył więc latarkę i sięgnął do schowka po drugie piwo i chipsy.

Poczuł pod nimi jakieś opakowanie.

O dziwo udało mu się wyszperać w tajnym schowku coś co wcześniej uszło jego uwadze. Wydawało mu się że sprawdził go już dokładnie, jednak malutka paczuszka, wielkości typowego portfela była schowana jeszcze staranniej od pozostawionych tu butelek piwa i chipsów.

Był to istny relikt przeszłości.

Zakazany prawie dwieście lat temu, jeszcze za czasów Globalnej Wspólnoty Ziemi.

Średniej jakości wykonania tekturowe pudełeczko miało naniesiony nań laserowym stemplem, czerwone logo z napisem: FarSmoke Ind., w środku zaś znajdowały się podłużne papierowe rurki z przyczepionymi doń plastikowymi czerwonymi ustnikami.

Były to p a p i e r o s y .

Słyszał o nich, a za czasów studiów kumpel Tess opowiadał mu o tym, że jego wujka zamknęli za hodowanie nielegalnej plantacji tytoniu.

Na Farland tak samo jak na innych planetach Cesarskiego Związku Sprzymierzonych Układów podtrzymano zakaz wprowadzony przez GWZ i papierosy wciąż były nielegalne. Tym bardziej właśnie, było to niesamowite znalezisko.

Conrad nigdy w swoim życiu nie palił, jednak wiedział, że osoba która dostarczyła pracownikowi supermarketu taki towar, albo bardzo dobrze się z nią przyjaźniła, albo właśnie realizowała wypasiony czek wykupując sobie apartament w hotelu gdzieś na plażach Cydonii nad Mare Acidalium.

Schował papierosy do kieszeni (bez pomysłu co z nimi zrobi) i wziął się za konsumpcję chipsów, popijając piwem.

 

Rozdział XXII

 

Dron bojowy, model „Long Quân”, oddalił się od supermarketu na odległość dwóch kilometrów i zawisając na wysokości czterdziestu metrów zaczął monitorować obszar poszukiwań. Jego zaprogramowany algorytm nakazywał mu wyszukać wszystkie możliwe oznaki ruchu czy ciepła a potem je zlikwidować przy pomocy czterech zintegrowanych karabinków pulsacyjnych 10 mm.

Obserwował każdy metr miasta, zataczając drugie z trzech, co raz bardziej zawężających się do środka, kół. Dysponując sześcioma kamerami miał podgląd

360˚ na obszar obejmujący prawie siedemset metrów.

Według obliczeń, powinien zakończyć misję i ponownie się znaleźć w obrębie centrum, tuż przy supermarkecie, za jakieś siedemnaście minut.

 

***

 

Drugie piwo i pół paczki chipsów później, Conrad czuł, że zaspokoił nieskrywany od dawna, pierwszy głód i pragnienie. W końcu mógł się na chwilę odprężyć i uśmiechnąć, czując się w miarę dobrze i przyjemnie.

Wciąż miał te dziwne wrażenie rozciągnięcia czasu.

Nie mógł uwierzyć, że w ciągu tych kilku dni tyle się zdarzyło.

Trochę go to przerastało.

Niestety, wiedział też, że jeżeli nie podejmie jakiegoś działania w tym całym zamieszaniu, będzie tylko kwestią czasu gdy Tom go znajdzie i zabije.

Trzeba było więc wykonać ruch, pytanie jednak: jaki i gdzie?

Plansza szachownicy na której stał nie malowała się w szczególnie wesołych barwach, zwłaszcza, że większość pól była dla niego jeszcze zakryta. Niewiele wyborów, a każdy praktycznie zły.

Jednak musiał wykonać jakiś ruch…

 

***

 

Dron zdążył pokonać już ostatni odcinek drugiego koła nad Freeheightsborough, jego czujniki jednak nie wykryły dotychczas żadnego celu.

Tom który co i rusz obserwował ekran kamery; dojeżdżał do Uniwersytetu na którym wykładał Conrad i miał nadzieję tam właśnie go znaleźć. Innym pomysłem była redakcja Far-Land:Close Business, ale to było zdecydowanie za daleko, by Conrad dał radę to przejść w tak krótkim czasie.

Prędzej czy później cię znajdę.– pomyślał– Czy zrobię to ja. Czy dron. I tak będziesz martwy.

 

***

 

Conrad musiał ustalić dla kogo ostatecznie pracuje Tom, kim on jest oraz czym jest Ruch i dlaczego chce on obalić rząd Farland.

Oczywistością było, że nie mógł pójść do Toma i od tak do niego zagadać:

-Cześć Tom, mój dobry sąsiedzie, który kilkanaście minut temu chciałeś mnie zabić. Słuchaj mógłbyś mi odpowiedzieć na kilka pytań?

-Jasne, Conrad, stary druhu, który popsułeś mi szyki i właśnie mnie zdemaskowałeś! Siadaj! Czuj się jak u siebie, zaraz przyniosę ci piwo!”

No nie mógł tego tak zrobić.

To chyba by nie wyszło.

Mógł jednak zrobić coś innego.

Zaangażować w grę trzeciego gracza.

Wyciągnąć z puli jeszcze jednego pionka, możliwe, że i nawet jakąś większą figurę, tego nie był pewien.

Osoba, którą Tom chciał by Conrad ją zlikwidował, była jedyną dla niego szansą by czegokolwiek się dowiedzieć o wszystkim co wyprawiało się pod osłoną Długiej Zimy na Farland.

Problemem było jednak to, że nie pamiętał jak ten facet się nazywa. Bo tego, że to był mężczyzna był akurat pewien, ale ni w ząb nie mógł sobie przypomnieć jak się nazywał ani nawet gdzie dokładnie mieszkał.

-Augustin's Forest… coś tam… cholera. Nie pamiętam…

Conrad znał tę ulicę, ale rzadko tam bywał.

-Po prostu super…

Było to dość daleko stąd, około czterech kilometrów.

Rząd domków ciągnących się przez przeszło półtora kilometra, tuż przy skraju lasu augustynów, skąd ulica wzięła nazwę. Dużo domków, prawie dwieście adresów. Nie miał czasu na bawienie się w przeszukiwanie każdego z nich. Zresztą nie pamiętał jak ów mężczyzna się nazywał, nie mówiąc już o tym by wiedzieć jak wygląda i zaglądać w każdą plazową szybę kriokomory i sprawdzać.

 

***

 

Algorytm drona korygował kurs, mając na uwadze raptowne podmuchy wiatru, które akurat zaczęły w niego uderzać. Używając swych silniczków pozostawał on wciąż na trasie planowanego patrolu.

Nie udało mu się do tej pory niczego zarejestrować, jednak ślepe posłuszeństwo maszyny nie rezygnowało dopóki jego misja się nie skończy.

A według jego komputera, miał on dolecieć do supermarketu już za sześć minut.

 

***

 

Wszystko wskazywało na to, że Conrad będzie musiał cofnąć się do jaskini lwa. Raz jeszcze zajrzeć do domu Thomasa Burnetta, i odnaleźć upuszczoną przez siebie kartkę.

Nie podobało mu się to i to bardzo.

Prawdę mówiąc wątpliwym było, by Tom wciąż tam siedział, najpewniej krąży po okolicy w jego poszukiwaniu. Jednak wracając tam, po drodze mógłby się na niego natchnąć, a to już z kolei mogło by nie być zbyt miłe.

Tom na pewno miał większe obeznanie z bronią co już sprawiało, że miał nad nim przewagę.

Conrad nigdy nie strzelał, a wiedział o broni tyle co z filmów akcji.

Muszka, szczerbinka i bach. Wydaje się to niby proste, ale w paraliżującym strachu, może to nie być takie łatwe.

Jednak teraz, nocą, mógł mieć większe szanse by pozostać niezauważonym.

Stwierdził, że im szybciej to załatwi tym lepiej.

Schował trzecie piwo do wewnętrznej kieszeni płaszcza, czwarte jednak otworzył i wypił duszkiem. Zaspokoił pragnienie i wypełnił sobie brzuch, przez co może i czuł się lekko ociężały, ale za to szczęśliwy. Niedojedzoną paczkę chipsów zmiął i wsadził do kieszeni z apteczką. Tą z kolei przesortował i wyrzucił z niej nie potrzebne mu tabletki i włożył w ich miejsce trochę bandaży i większą ilość medi-żeli, ponieważ nie wiedział co go tu może jeszcze spotkać.

Gdy miał zamiar schować już apteczkę do kieszeni, wtedy padły pierwsze strzały.

Pociski przeleciały przez dach i ściankę do kanciapy w której się znajdował.

Krótka seria: TRA-TA-TA-TA!!!

Przez chwilę nic się nie działo, a Conrad stał jak osłupiały.

Nie minęła jednak chwila gdy uderzyły kolejne strzały, tym razem już bliżej i celniej.

Conrad wystrzelił jak błyskawica.

Pobiegł w stronę wyjścia, prosto w mrok, słysząc tylko jak kolejne pociski uderzają w ślad za nim.

Odgłos strzałów był przerażająco donośny w pustym markecie. Pociski huczały niczym artyleria.

 

***

 

Conrad nie mógł tego wiedzieć, ale właśnie taką cechę miały bez łuskowe pociski 10 mm wystrzeliwane z karabinków pulsacyjnych umieszczonych w dronie, który właśnie go namierzył.

Pierwsza sygnatura cieplna Conrada wprowadziła drona w błąd, przez co seria czterech pocisków nie trafiła w cel. Po błyskawicznej kalkulacji, komputer automatycznie naprawił błąd programu, wprowadzając poprawkę do systemu. Błąd wynikał z tego, że pomiar został zakłócony przez śnieg i strukturę dachu, który zniekształcił obraz. Po korekcie, odpowiednio ustawił kąt natarcia, obniżył lot i ponowił ostrzał.

Tom zdążył już dojechać do uniwersytetu gdy zobaczył na ekranie, przypiętym do jego przedramienia, jak jego cel zaczął się poruszać. Według kamer termicznych uciekł on w stronę magazynu, potem sygnał nagle się urywał. Jednak czujniki ruchu wciąż wskazywały na to, że obiekt musi być w supermarkecie.

Na to, że Conrad musi być w supermarkecie.

Zawrócił do swojego skutera i zapuścił silnik.

W tym czasie obniżył lot drona, powoli sprowadzając go na wysokość zaledwie dwóch metrów samemu kierując się w stronę okien wystawowych sklepu.

 

***

 

Conrad nie wiedział co się dzieje. Schował się za jedną z pustych półek i obserwował magazyn z którego dopiero co wybiegł, jednak kompletnie niczego nie mógł dostrzec.

Było zbyt ciemno.

Miał tylko nadzieję, że nikt za nim nie biegł.

Nie słyszał kroków.

Nic nie wybuchło.

Nikt już nie strzelał.

Było dziwnie cicho i spokojnie.

Czyżby Tom sprowadził tutaj VTOL i próbował go załatwić z powietrza?– przeszło mu przez głowę.– Jakim cudem mnie namierzył?

Serce waliło mu jak szalone.

Sięgnął po butelkę piwa która obijała mu się o pierś podczas ucieczki i (nie bez żalu) postawił ją obok regału, by go nie obciążała podczas biegu.

Bo biegać to pewnie będzie musiał tu jeszcze nie raz.

Potem po ciebie wrócę.– pomyślał pieszczotliwie o stojącej, samotnej butelce.

Włożył rękę do kieszeni by wyjąć PLP, ale znowu się pomylił i trafił na kieszeń z… chipsami, które zaszeleściły tak głośno, że aż sam się wystraszył. Jednak bardziej wystraszyło go to, że były w niej tylko chipsy.

Innymi słowy w kieszeni nie było jednej jakże istotnej rzeczy– apteczki.

-Cholera.– zaklął cicho.

Dlaczego ja wszystko upuszczam w tak nieodpowiednich momentach?– pomyślał.

Wyjrzał za regał ale niczego nie udało mu się zobaczyć.

Jego komórka miała tryb nocnego nagrywania, więc wystawił ją za róg i spojrzał w ciemny, matowy ekran, który pokazywał delikatne szare kontury kolejnych oddalonych półek.

Niczego nie dostrzegł. Było pusto. Przynajmniej na razie.

Bardzo powoli i ostrożnie postawił nogę w kierunku powrotnym do magazynu, gdy niespodziewanie jedna z szyb frontowych supermarketu została zmieciona potężną serią pocisków, które wdarły się do środka. Nie tracąc impetu, przeleciały tuż obok alejki w której schował się Conrad. Seria setek oślepiająco wręcz jasnych w tym mroku kul uderzyła w stojący na ich drodze regał, zamieniając go w stos powyginanego żelaza.

Dosłownie.

Z regału nie zostało nic, pociski niemal go stopiły.

Conrad musiał zasłonić usta, by nie krzyknąć z przerażenia na widok tej potwornej siły, jaka dostała się do supermarketu.

Słyszał odgłos silników, które (był tego pewien) zbliżały się w jego kierunku, więc nie mógł to być VTOL. Musiał to być jakiś mniejszy pojazd bezzałogowy, zapewne jakiś dron.

Nie wiedział jakie ma wyposażenie, ale słyszał o takich, które mają noktowizory, termowizje i czujniki ruchu. Póki co wszystko wskazywało, na to że to mógł być właśnie taki model.

 

***

 

Dron wystrzelił dwie serie w kierunku szyby, która rozprysła się na tysiące kryształków, po czym wleciał do środka supermarketu, przelatując nad rozciętą płachtą termopleksy.

Jednak mimo wysokiej jakości, czujniki ruchu nie mogły niczego wykryć.

Komputer wyraźnie wskazywał, że cel powinien tu być.

Program postanowił przekierować informację do dyrektywy dotyczącej zbadania obszaru w którym ostatnio przebywał cel.

Jako, że nie mógł go wykryć poprzez czujniki ruchu, komputer wprowadził nową komendę, przez co dron przeszedł w tryb lądowy.

Silniki stopniowo zaczynały zmniejszać ciąg, a po bokach drona, zaczęły wysuwać się cztery pajęcze odnóża, które zapewniały dronowi nie tylko możliwość bezszelestnego poruszania, ale także tropienia swoich celów. W ich zakończeniach były zamontowane czujniki sejsmiczne wychwytujące najmniejsze nawet drgania.

Gdy silniki całkowicie zgasły, dron mógł bez przeszkód włączyć swój superczuły mikrofon.

Było to tylko kwestią czasu gdy znajdzie swój cel.

Wyposażony w idealny słuch, termowizję i wykrywacz ruchu, dron włączył opcję cichego poruszania po czym ruszył na poszukiwania przyjmując możliwie jak najniższą pozycję.

 

***

 

Conrada wcale nie uspokoił fakt, że silniki drona zgasły. Oznaczało to teraz tylko tyle, że nie mógł być już pewnym tego gdzie on może na tą chwilę się ukrywać.

Nie dość, że go nie widział to go jeszcze nie słyszał, po prostu świetnie.

Był jednak pewien tego, że ten na pewno nie zawrócił.

Żałował teraz, że nie wpadł na jakiś tego typu pomysł, który zorganizował Tom u siebie przed korytarzem.

Prosta konstrukcja, wystarczyło mieć deskę do prasowania i puszki po piwie.

Tyle, że tutaj jedna deska by się nie sprawdziła.

Choćby zastąpił puszki po piwie, butelkami, nie miało to również różnicy z tego powodu, że supermarket był po prostu ogromny i potrzebowałby tutaj co najmniej dziesięciu jak nie więcej tak ustawionych desek.

Trzeba było wymyślić coś innego.

Jedyną opcją było dla niego wykorzystanie tego co akurat miał, czyli przenośnego lasera przemysłowego i mnóstwa pustych półek sklepowych.

Sięgnął do drugiej kieszeni i wyciągnął PLP.

Wiedział, że tym strzałem zmarnuje kolejne ogniwo, ale nie miał wyjścia.

Przekręcił pokrętło ponownie na największą wiązkę, a mechanizm złowieszczo zatrzeszczał w tej jakże grobowej ciszy.

Był pewien, że słyszał jakiś dziwny metaliczny stukot, ale był stanowczo za cichy by stwierdzić z której strony dochodził.

Schowany za regałem wymierzył w stronę regału oddalonego od niego o trzy alejki dalej, modląc się by jego pomysł zadziałał.

 

***

 

Niespodziewanie, czuły mikrofon wychwycił oddalony o cztery alejki od drona dźwięk, za którym podążyły kamery. Błyskawiczne przybliżenie dało wgląd w to, że coś przewróciło jedną z półek. Opadła ona na kolejną i ta również się przewróciła wywołując nie lada hałas.

Decyzja o podjęciu działania nie trwała dłużej jak jedną dziesięciotysięczną sekundy, przez co dron od razu ruszył w stronę źródła hałasu, który według jego danych, mogły mieć związek, w dziewięćdziesięciu-dwóch procentach, z poszukiwanym przez niego celem.

 

***

 

Conrad po wystrzeleniu wiązki, której efekt miał nadzieję, odwróci uwagę drona od niego wykorzystał okazję i pobiegł w kierunku magazynu. Choć było ciemno jak oko wykol, udało mu się wbiec w szczelinę którą nie tak dawno wyciął i właśnie stamtąd, przykucnięty, czekał na pojawienie się robota.

Choć wydawało się, że zaczyna już mijać cała wieczność, w końcu udało mu się zaobserwować jakiś ruch na ekranie jego telefonu. Na maksymalnym zbliżeniu zobaczył w odcieniach szarości jak jakieś odnóże weszło w kadr a w ślad za nim kolejne, aż w końcu pojawił się cały tułów drona bojowego, który podążał za nim.

Był wielkości przerośniętego odkurzacza lecz te rzadko kiedy widuje się z czterema karabinami zamontowanymi po bokach.

Dostrzegał jak jego pająkowate odnóża badały teren, sprawdzając wśród przewróconych półek poszukiwanego celu.

Sukinkot ma uszy.– pomyślał Conrad.

Postanowił, że przed dalszą akcją lepiej byłoby zdjąć buty.

Trzymając w jednej ręce telefon i co chwila zerkając na to co robi dron zaczął powoli i spokojnie je zdejmować. Najpierw jeden, potem drugi. Dron był chwilowo zajęty badaniem półek, to dobrze.

Wziął buty do jednej ręki i mając wciąż włączony ekran, Conrad powoli zawracał w stronę kantorka pracowników, cały czas obserwując to co się dzieje na ekranie jego komórki, która była teraz jego oczami.

Chłód zimnych kafelek nie zaczął jeszcze przenikać przez jego skarpetki, ale czuł, że nastąpi to już wkrótce.

Dron nadal zajmował się swoimi sprawami, także idąc powoli i ostrożnie ten nie powinien go usłyszeć.

 

***

 

Tom przyspieszył swym skuterem do prawie osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, co było w tych warunkach czystym szaleństwem, jednak nie zwracał na to uwagi. Ba, praktycznie wręcz nie patrzył na drogę, śledząc jedynie poczynania swego drona.

Dostrzegł, że badał on akurat przewrócone regały naznaczone sygnaturą cieplną na jednej z nich.

Ślad był dziwny, zdecydowanie za ciepły jak na człowieka i gasł zdecydowanie za szybko. Tom był pewien, że Conrad musiał użyć tego samego lasera, którego użył u niego w czasie ucieczki, by zwabić drona i samemu się gdzieś zaszyć.

Sprytny ruch.

Miał nadzieję, że gdy zdąży dojechać do supermarketu dron zajmie się już Conradem.

 

***

 

Gdy udało mu się już dojść do kantorka, Conrad usłyszał z wnętrza supermarketu znajomy głos. Mówił Tom.

-Conrad. To tylko kwestia czasu. Nie ma sensu dłużej się chować. Poddaj się, to może daruję ci życie.– jego głos był lekko zniekształcony, za pewne dochodził z głośniczków drona.

Conrada zamurowało. Poczuł strach tak silny jak nigdy, trudno mu było skupić myśli. Starał sobie przypomnieć co tu w ogóle robi i gdzie szedł, ponieważ w tej chwili ów paraliżujący głos całkowicie go zmroził.

Jedno musiał przyznać tym halucynogenom– dawały tak ostrego kopa, że jeżeli chodziło o chęć przetrwania to nie miały sobie równych. Czuł wtedy tylko determinację, strach był gdzieś za plecami.

Minusem jednak było to, że widział Misia-Astronautę.

No i o mały włos nie umarł z odwodnienia.

Teraz na trzeźwo, sytuacja malowała mu się w niewesołych barwach.

Nogi zaczęły mu się trząść i czuł, że robią się jak z waty, zmusił się jednak by dojść do kantorka i poszukać upuszczoną na podłogę apteczkę.

Dopiero teraz dostrzegł skalę zniszczeń. Cały stolik, na którym wcześniej stał ekspres został przecięty na pół tak, że jego dwie części załamały się do środka tworząc literę „M”. Wszędzie wokół leżały drzazgi, Conrad nie musiał nawet kierować na nie kamery, czuł je przez skarpetki. Spojrzał mimowolnie w górę i dostrzegł kilkanaście sporych rozmiaró wlotów po kulach, przez które widział gwiazdy. Czuł jak chłód dostawał się do tego pomieszczenia.

Musiał obmyślić kolejny plan, jeżeli chciał wyjść stąd cało.

Na całe szczęście udało mu się odnaleźć upuszczoną przez niego apteczkę, którą od razu schował do kieszeni.

Sprawdził stan baterii komórki– 82%.

Nie jest źle. Przynajmniej w tym wypadku.

Na mięciutkich nogach podszedł z powrotem do drzwi i wyjrzał do magazynu. Jego wzrok padł na drzwi do chłodni co przypomniało mu, że przecież zapomniał je sprawdzić.

Drona jeszcze tu nie było, więc miał jeszcze trochę czasu na swój wielki plan.

Który co prawda dopiero zaczynał mu kiełkować, ale już nie długo powinno coś z tego wyjść.

Taką miał nadzieję, bo czasu było coraz mniej.

I wtedy go olśniło.

Przecież to było tak proste. Tak proste, że aż tego wcześniej nie zauważył.

Drzwi do magazynu musiały przecież wychodzić również na zewnątrz tak, żeby transport z zapasami można było dostarczyć na półki sklepowe.

Wszystko przez ten cholerny mrok.– stwierdził w myślach.

Popatrzył w lewo i dojrzał je, jakieś dwadzieścia metrów od niego.

Przy odrobinie szczęścia robot może go nie zauważy gdy on będzie otwierał drzwi i uda mu się uciec.

 

***

 

Odczyty drona nie potwierdzały obecności żadnej żywej istoty w pobliżu zawalonych półek, więc ten wznowił poszukiwania. Jego wojskowy komputer miał wgrane mapy i plany wszystkich budynków i miejsc w całym Farland, odwzorowane z dokładnością do pięciu centymetrów, także postanowił załadować plan budynku supermarketu. Według nich supermarket miał postawionych czterdzieści pięć półek na towary, dwa magazyny, dwie chłodnie, dwa pomieszczenia socjalne, pomieszczenie dla ochroniarzy, dwie łazienki, dziesięć kas i dwa wyjścia ewakuacyjne.

Z załadowaną mapą, dron ruszył by odnaleźć i zniszczyć swój cel.

Wtedy właśnie usłyszał ruch dochodzący z głębi magazynu.

Zrobił zbliżenie w jego kierunku i dostrzegł, że drzwi do magazynu są otwarte. Co więcej na jego powierzchni dostrzegał ślady cieplne, które sugerowały o obecności jego celu.

Według planów budynku znajdowało się w tym pomieszczeniu drugie wyjście, więc istniała szansa, że gdyby dron od razu nie trafił w cel, ów mógłby uciec.

Obliczył, że na tą chwilę szansa trafienia celu wynosiła jedynie 36%. Jego komputer miał jednak zaprogramowane potwierdzenie strzału na progu 80%, więc obecny ostrzał byłby zdecydowanie nierekomendowany.

Robot wybrał więc by po cichu dojść do magazynu i zwiększyć swą szansę trafienia celu przy pomocy zintegrowanych czterech karabinków 10 mm.

Odpowiednio zaprogramowany, ruszył w kierunku magazynu.

 

***

 

Rozbita szyba supermarketu wpuszczała stanowczo za dużo zimnego powietrza z zewnątrz, które pełznąc po zimnych kafelkach oblewało stopy Conrada, także ten praktycznie już ich nie czuł.

Dłonie zaczęły mu kostnieć, a brak czapki zaczynał mu ponownie doskwierać.

Stał jednak już przy samym wyjściu z supermarketu od strony magazynu i wiedział, że za chwilę będzie mu jeszcze zimniej.

Wyłączył w tym momencie komórkę, tak by nawet jej słabe źródło światła go nie zdradziło.

Postawił buty na posadzce najciszej jak potrafił i wsunął prawą nogę w prawy but i zawiązał go.

Spojrzał odruchowo w ciemność.

Jeżeli dron gdzieś tam się poruszał, to robił to tak cicho, że nie dało się tego usłyszeć. Mógł mieć tylko nadzieję, że nie idzie w jego kierunku.

Założył po ciemku drugi but i ponownie wyjął komórkę.

Musiał trafić laserem w zamek i go przeciąć, jeżeli chciał stąd wyjść. Zabawa w otwieranie potężnych wrót, dla wózków widłowych nie miałaby tu sensu i dziękował Bogu, że było tu również i boczne wejście dla personelu.

Zanurzył rękę w kieszeni płaszcza i wyjął z niej laser, który stał się jego nowym najlepszym przyjacielem.

Kto wie, być może jedynym o tej porze roku.

Jednak przyjaciel powoli się rozładowywał. Pozostały mu już tylko trzy ogniwa.

Miał dwie możliwości do wyboru; albo użyje maksymalnej siły wydzierając drzwi z zawiasów co wywoła niezły harmider i zmarnuje sporo energii, albo zmniejszy średnicę lasera, zwiększając tym samym ilość czasu potrzebną do przecięcia zamka ale unikając przy tym niepotrzebnego hałasu i oszczędzając energię.

Wolał to zrobić po cichu.

I bardziej ekonomicznie.

Gdy wiązka lasera zetknęła się z powierzchnią drzwi magazynu, Conrad już wiedział, że będzie mu trudniej się z nimi uporać.

Były grubsze jak te wewnątrz supermarketu.

O wiele grubsze.

Nie chciał jednak wycofać się ze swojej decyzji. Wciąż uważał, że narobienie hałasu tylko by mu zaszkodziło.

Przecinając zamek czuł jak pocą mu się ręce a kark oblewa mu zimny pot.

Co chwila przerywał cięcie, nasłuchując za sobą jakichś dziwnych dźwięków. Odwracał się odruchowo w ich kierunku lecz widział tylko mrok.

Dźwięki natychmiast ustawały a w jego uszach bębniła tylko cisza.

Wiedział, że robot gdzieś tam jest, w głębi i jeżeli się nie pospieszy będzie już po nim. 

 

***

 

Cienkie nogi drona posuwały go naprzód w kierunku magazynu, który miał przeszukać.

Szansa trafienia celu wynosiła już 50%

Tom był już zaledwie półtorej kilometra od supermarketu.

 

***

 

Zamek był przecięty w trzech czwartych gdy Conrad usłyszał o wiele głośniejszy, ten sam dziwny odgłos który słyszał już wcześniej.

Jakby, delikatne stukanie obcasów o posadzkę.

Nie żywił jednak żadnych szczególnych nadziei co do tego, że wejdzie tu szałowa, długonoga, brunetka.

To co nadchodziło nie byłoby dobrym materiałem na randkę.

Dreszcz przebiegł mu po plecach, a dłonie zaczęły się trząść.

Próbował się opanować, ale z trudem już trzymał PLP.

Nie miał już wyjścia, musiał zaryzykować.

 

***

 

Dron dostrzegał swój cel coraz lepiej z każdym pokonanym metrem, także szansa dobrego ostrzału wynosiła już 60%, jednak wciąż nie była wystarczająca by oddać strzał.

Jego cel skrywał się za wysokimi regałami magazynu, także próg celności skakał co chwila pomiędzy 60 a 75 procent.

Musiał podejść jeszcze bliżej.

 

***

 

Conrad przełożył laser do lewej ręki a prawą starał się wyjąć papierosy, które włożył do kieszeni.

Słyszał doskonale jak robot podchodził coraz bliżej.

Conrad miał jednak plan. Nie był go pewien, miał jedną jedyną szansę na to by się przekonać czy zadziała.

Ustawił PLP na zapłon i skierował wylot na pudełko z papierosami, które od razu zajęło się ogniem. Obrócił się i rzucił nim w ciemność, tuż za siebie. Mrok, rozświetlony blaskiem płonących papierosów, ukazał skrytą w nim postać drona, będącego kilka metrów od niego.

Zdezorientowany sprzecznymi sygnałami cieplnymi, robot stracił sekundę za nim wystrzelił w kierunku paczki papierosów, dopiero później podążając za uciekającym w stronę chłodni Conradem.

 

***

 

Gdy próg strzału drona był już na 77%, jego cel nagle się… rozmnożył. Czujniki cieplne jaki i mikrofony podawały dwa sprzeczne komunikaty dochodzące tak od strony większego jak i mniejszego celu zmierzającego w kierunku robota.

Jego komputer wybrał więc ostrzał najbliższego celu, który na progu 94% był strzałem wręcz idealnym, niszcząc go w okamgnieniu.

Dopiero potem podążył za uciekającym celem, który przebiegając pomiędzy regałami nie ułatwiał dronowi zadania.

Celność co chwila wahała się pomiędzy 55-84%, co zaczęło już denerwować obserwującego to Toma.

Był już kilometr od supermarketu, gotowy spopielić Conrada swoim pistoletem plazmowym.

 

***

 

Conrad miał nadzieję uciec dronowi i głównie na tym opierał swój jedyny plan.

Gówno, nie plan.– sam się zbeształ w myślach.

Jedyną dla niego teraz możliwością było wbiec do chłodni, licząc oczywiście na to, że drzwi będą otwarte.

Czując za sobą ogień serii pocisków karabinków drona wiedział, że ociera się o śmierć.

Nic nie widział. Zdawał się tylko na swą pamięć, miał tylko nadzieję, że o nic się nie potknie.

Gdy dobiegał już do chłodni poczuł silne uderzenie. Miał wrażenie jakby bokser wagi ciężkiej uderzył go dwukrotnie w lewę ramię. Zarzuciło go lekko na bok, jednak nie wytracił impetu i biegł dalej.

Wiedział, że dostał, jednak nadnercza wpompowały w jego żyły takie ilości adrenaliny, że nawet nie czuł bólu.

Jeszcze nie czuł.

Nie wiedział jak daleko ma jeszcze biec, ale mając wyciągniętą rękę do przodu wyczuł będącą przed nim ścianę. Błyskawicznie wystrzelił drugą ręką w poszukiwaniu klamki.

Złapał ją za pierwszym razem, pociągnął i… drzwi ustąpiły!

Wbiegł do środka, zamknął je za sobą i osunął się na podłogę dysząc ze zmęczenia i przerażenia.

Nie było tu jako takiej zasuwy (bo na cóż by ona miała być w środku chłodni?), ale Conrad żywił nadzieję, że drony nie potrafią otwierać drzwi.

Jakby na jego odpowiedź w drzwi uderzyło kilkaset bez łuskowych pocisków, które nie przedarły się co prawda do środka, ale wygięły blachę drzwi, także ta stała wypukła w miejscach uderzeń. Conrad wolał dłużej nie przebywać w pobliżu drzwi, odpełzając od nich w strachu.

Wyjął komórkę i rozejrzał się po pomieszczeniu.

Chłodnia nie była wielka i jak można było się łatwo domyślić nie było w niej żadnego jedzenia, które mogłoby się zepsuć przez okres całej Długiej Zimy.

Oczywiście nie było tu też żadnego wyjścia.

Wbiegł prosto w pułapkę.

Pocieszającym jednak było to, że chłodnia jako najlepiej wyizolowane termicznie pomieszczenie w całym supermarkecie było teraz (o ironio) najcieplejsze. Turbiny wtłaczające schłodzone powietrze z zewnętrznych agregatów chłodzących stały w miejscu, wyglądając jak oczy jakiegoś zamrożonego giganta, który przyglądał się Conradowi.

Oczy są zwierciadłami duszy…– przeszło Conradowi przez głowę.– A co znajduje się po drugiej stronie tych luster, co Alicjo?

Dron ponowił ostrzał i seria kolejnych kilkuset pocisków uderzyła w drzwi. Na ekranie komórki, Conrad dostrzegł jak się trzęsą pod wpływem drgań wywołanych siłą uderzeń pocisków.

Przykre wrażenie kazało mu sądzić, że kolejnych serii nie wytrzymają.

Podszedł do turbin i trzymając komórkę w lewej ręce i PLP w prawej wziął się za odcinanie nitów, które przytrzymywały potężne podpory pod nimi.

Tymczasem dron znowu przerwał ostrzał. Conrad mógł tylko podejrzewać, że w tym czasie robot musiał automatycznie przeładowywać karabinki.

Dało mu to czas by odciąć jedną podporę i zająć się kolejną z czterech. Była to prosta konstrukcja, ale wykonana z dobrych materiałów, także musiał celować właśnie w połączenia ze ścianką chłodni, jeżeli nie chciał spędzić całej nocy na odcinaniu podpórek z super-wytrzymałych stopów.

Zawsze go bawiło oszczędzanie na materiałach.

Przykładem była właśnie ta konstrukcja.

Słabe nity i bardzo wytrzymałe podpory.

Nie to żeby teraz mu to jakoś specjalnie przeszkadzało, wręcz na odwrót, ale wydawało mu się to po prostu… dziwne.

Kolejna seria z karabinów drona oznajmiła Conradowi, że ma co raz mniej czasu.

Gdy kolejna podpórka puściła, potężna obudowa w której były zamknięte turbiny lekko się zachwiała do przodu, jednak Conrad starał się po prostu na to nie zwracać uwagi i ciąć jak najszybciej kolejną.

Jednak zaczynały dziać się bardziej niepokojące rzeczy. Kilka pocisków zdołało przebić się przez grubą blachę i wleciało do środka chłodni. I co gorsze, Conrad zaczął czuć jak coraz mocniej zaczyna go boleć lewe ramię.

Nie miał teraz czasu by mu się przyjrzeć.

Bateria komórki szybko się wyładowywała, pozostało jednak jeszcze 74% mocy, także Conrad był dobrej myśli.

Gorzej było z ogniwami do lasera.

Akcja z wypalaniem otworu w drzwiach wyjściowych z magazynu i podpalenie papierosów sprawiło, że trzecie ogniwo było już wykorzystane w około 30% mocy, ale teraz gdy doszło to odcinanie podpórek, Conrad był pewien, że zostanie mu nie więcej jak połowa z trzeciego ogniwa.

Stanowczo za szybko je zużywał, ale nie miał innego wyjścia, jeżeli chciał uciec.

Po następnej przerwie w której dron przeładowywał, Conrad był już przy czwartej podpórce. Był tak podekscytowany tym, że zaraz może udać mu się uciec, że lewa ręka znowu przestała go boleć.

Ręce znowu mu się trzęsły z przejęcia gdy obserwował jak ostatni gorący nit się rozgrzewa a w końcu pęka, puszczając przy tym i ostatnią podporę i całą obudowę z turbinami.

Conrad odruchowo odskoczył do tyłu gdy potężne wiatraki zawaliły się na podłogę chłodni odsłaniając za nimi szyb wychodzący na zewnątrz do generatorów.

Wbiegł po zdemontowanych turbinach i wszedł z nie małym trudem w wąski tunel wyścielony płachtą przypominającą do złudzenia folię aluminiową. Przeciskał się aż natrafił wysuniętą ręką na ściankę, wtedy sięgnął do kieszeni po laser.

W szybie było zbyt wąsko (zwłaszcza dla niego) by móc swobodnie używać dwóch rąk więc używając iście ekwilibrystycznych zdolności, których posiadania u siebie się nie spodziewał, przekręcił palcami prawej ręki laser na najszerszą wiązkę. Opierając go o jedną ze ścianek ponownie złapał go w pewny chwyt i przyłożył do wysuniętej ścianki.

Pociągnął za spust.

Huk w szybie był ogłuszający, jednak nie poprzestał na jednej wiązce.

Laser miał zadziałać jak taran i wyważyć mu „drzwi” do wolności.

TRA-TA-TA-TA-TA-TA-TA!!!

Dron znowu strzelał.

Conrad wiedział, że będzie zaraz jego koniec, jeżeli w tym momencie się nie wydostanie.

Kolejny raz pociągnął za spust.

BUCH!

Następne pociągnięcie spustu oznaczało, że wskoczy już przedostatnie ogniwo do lasera, ale miał to gdzieś.

Metalowa płyta od systemu wentylacyjnego był już mocno wygięta, ale Conrad potrzebował na oko jeszcze dwóch czy nawet trzech strzałów.

I wtedy wydarzyło się najgorsze.

Conrad usłyszał jak zawiasy ciężkich, potężnych, metalowych drzwi ustąpiły tyralierze ataku drona i gruchnęły z łoskotem na posadzkę chłodni.

Poczuł jak przepływa przez niego rzeka chłodu i strachu, który zaczął zalewać go całkowicie. Musiał jednak zachować spokój.

Podciągnął nogi w głąb szybu i nacisnął jeszcze raz na spust lasera.

BUCH!!

Tym razem jednak to nie strach sprawił, że zrobiło mu się chłodno, a zimne powietrze, które wleciało z zewnątrz.

Zimne i śmierdzące przepoconymi skarpetkami, powietrze.

Zaczął się podciągać, tak jak to kiedyś robił na WF-ie w liceum.

Słyszał, że robot był już w chłodni, wiedział, że w każdej chwili może być już po nim, jednak parł na przód.

Do wyjścia.

Na zewnątrz.

Jak najszybciej!

Przyparł rękaw do szybu i schował dłoń głęboko w środku tak by nie przymarzła mu do gołego metalu na zewnątrz.

Gdy dotarł do wydartego w szybie otworu przez laser, poczuł przez rękaw płaszcza iż nie był on tak idealny jakby o tym marzył. Jego krawędź była zaostrzona, nierówna i ostra jak brzytwa. Czuł jak wbija mu się w dłoń a materiał płaszcza rozcina się.

Padły za nim kolejne strzały.

Dron wystrzeliwał serię pocisków tuż za nim.

Tym razem nie powstrzymał się już od krzyku, jednak to dodało mu siły i udało mu się podciągnąć jedną ręką na tyle mocno, że wypadł w końcu z szybu i wylądował na twardej powierzchni lodu na zewnątrz.

Padł idealnie na lewe ramię w które został postrzelony.

Ból był nie do wytrzymania.

Przewrócił się na plecy.

Było mu zimno już w supermarkecie, jednak na dworze była to zupełnie inna bajka. I to zdecydowanie nie ta o Królewnie Śnieżce a ta o Dziadku Mrozie.

Było około pięćdziesięciu stopni poniżej zera, choć Conradowi trudno byłoby to ustalić.

Niebo nad Farland skrzyło się setkami tysięcy gwiazd, niczym we śnie Conrada z komory hibernacyjnej.

Na wschodzie królowała jednak Selene, zalewając połowę nieboskłonu swym błękitno-fioletowym blaskiem. Conrad mógł dostrzec nawet jak potężne wiatry miotają tamtejszymi chmurami gazów. Widział ich ruch, gdy sunęły po tym majestatycznym ciele niebieskim.

Blask bijący od Selene i gwiazd zapewniał dość dobrą widoczność nawet bez konieczności używania komórki.

Nie miał jednak za wiele czasu na podziwianie otaczającego go świata.

Dron wciąż za nim podążał.

Widział jak wystawia przez szyb swe długie pająkowate odnóża. Zbliżały się w jego kierunku, coraz bliżej i bliżej, próbując go sięgnąć.

Robot wykonał potężny zamach, wymierzony prosto w nogi Conrada, ten jednak zdążył przetoczyć się na bok i uciec przed zabójczym ciosem robota.

Gdy był już poza jego zasięgiem trochę odetchnął, jednak nie na długo, ponieważ robot zaparł się swymi metalowymi odnóżami o lód i podciągnął swe cielsko przez szyb w stronę wyjścia.

Wtedy Conrad ujrzał wystawione przez niego karabiny i wiedział, że już po nim.

Karabinki automatycznie ustawiły się celując prosto w niego.

Wylot ich luf przypominał Conradowi oczy farlandzkich rekinów. Zimne i bezosobowe, kojarzące się tylko ze śmiercią.

W myślach pożegnał się już z rodziną i ze swoim życiem, jednak gdy karabinki zaszczebiotały nic się nie wydarzyło.

Nie poczuł jak pociski przeszywają jego ciało.

Nie zobaczył tunelu ze światłem na jego końcu.

Wówczas wszystko stało się jasne.

Dron wystrzelił całą amunicję jaką posiadał.

Conrad nie mógł uwierzyć we własne szczęście.

Zagrzmiał wówczas śmiechem o wiele za głośnym, lecz miał to gdzieś.

Żył i to się liczyło!

Co lepsze, dron nie mógł wydostać się z szybu. Próbował dalej podciągać się swymi długimi odnóżami, jednak na próżno– utknął na amen.

Conrad w końcu wstał, pomagając sobie prawą ręką i ponownie się zaśmiał szydząc z robota. Zaczął krzyczeć w jego stronę aż zabrakło mu powietrza w płucach. Starał się wykrzyczeć całe te cholerne napięcie, które się w nim się do tej pory nagromadziło. Wszystko co do tej pory mu się przytrafiło ucieleśniał właśnie ten cholerny robot, także Conrad nie omieszkał się na nim wyżyć.

-I co głupia kupo żelastwa?! Kto tu rządzi, co?! No kto?! Już nie jesteś taki chojrak, co…? Tom? Przykro mi mówić, ale chyba twoja zabaweczka się zepsuła…

Z głośniczków wciąż próbującego się wydostać robota usłyszał zniekształcony głos Toma a w jego tle pęd wiatru i warkot silnika.

Co gorsza słyszał to samo gdzieś za sobą.

Cholera, Tom się zbliżał. Nie dobrze.– pomyślał.

-Conrad, ty skurwysynu! Nie ruszaj się. Nie wasz mi się ruszyć. Jadę po ciebie. Już po tobie. Słyszysz mnie?!

-Ta, jasne.– powiedział Conrad po czym wystrzelił laserem w kierunku drona. Przytrzymał spust, tak by wiązka przeszła na wylot drona, po czym delikatnie przesuwał ją z boku na bok tnąc wszystkie systemy robota. Momentalnie jego kończyny zwiotczały, kładąc się na lód a całe otoczenie przesłoniła niebieska mgiełka o zapachu spalonej elektroniki.

Została mu połowa energii w drugim ogniwie, ale nie żałował ani drobiny jaką wykorzystał na drona. Gdyby trzeba było, wykorzystałby wszystkie ogniwa świata by się go tylko pozbyć.

Choć wydawało się to niemożliwe, dron bojowy, model „Long Quân” został zniszczony.

 

Rozdział XXIII

 

Conrad postanowił uciec na przeciwną stronę ulicy uważając przy tym by się nie poślizgnąć na oblodzonej powierzchni czegoś co było kiedyś parkingiem.

Wiedział, że Tom może tu być lada chwila, także musiał bardzo uważać.

Był strasznie zmęczony i trząsł się z przejęcia, jednak nie to było najgorsze.

Nawet nie chodziło tu (jeszcze) o postrzelone ramię.

To mróz był nie do zniesienia.

Wydawało mu się, że nos mu zaraz odpadnie, a policzki posłużą przyszłym pokoleniom za bazę pod igloo.

Założył na głowę kaptur płaszcza a ręce głęboko schował w kieszenie.

Usta zaś starał się skryć szalem, tak by nie wdychać mroźnego powietrza.

Czuł jak chłód przechodzi przez grubą podwójną warstwę spodni, nie wspominając już o butach, które w ogóle nie miały żadnego ocieplenia.

Od ulicy na której stały domy Toma i jego dzieliło go jakieś sześćset, siedemset metrów.

Żaden problem.

Niby nic– łatwo można coś takiego powiedzieć w piękny wiosenny poranek, zaraz po spożyciu ożywczej kawki. Albo latem, zaraz po herbatce. Nawet jesienią jest to też w sumie możliwe i nie ma większego problemu, ale w środku farlandzkiej zimy? Zimy podczas której temperatury spadają łeb na szyję, osiągając nawet minus dziewięćdziesiąt stopni Celsjusza?

Toż to było jak wyrok śmierci.

Kolejny już dla niego o tej porze roku.

Nagle usłyszał pracujący gdzieś w oddali silnik, który zbliżał się bardzo szybko w kierunku supermarketu.

To musiał być Tom.

Wkurwiony Tom.

Tom (nie-Tom).

Pobiegł pod wzgórze jednego z pobliskich domków i korzystając z rozbiegu spróbował wbić nogi w śnieg tak głęboko by oprzeć się o lód i wspiąć się na jego szczyt. W tym momencie bardziej niż zwykle zależało mu na tym by nie upaść, jednak nie mógł sobie teraz pozwolić na to by nawet podeprzeć się dłońmi. Wiedział, że gdyby tylko dotknął nimi powierzchni lodu od razu by je stracił.

Słyszał kiedyś o odmrożeniach gdy oglądał program dokumentalny o przetwarzaniu gazów z Selene na medykamenty. Jeden z pracowników wówczas wylał na siebie jakiś bardzo zimny roztwór, czegoś-tam i jego obie ręce stały się całkowicie czarne i bez czucia. Co prawda użyto wtedy medi-żelu by spróbować mu pomóc, ale gangrena poruszała się zbyt szybko i musieli mu ostatecznie obciąć jedną i drugą rękę.

Straszne.

Conrad nie chciał tak skończyć, więc wkładał maksymalnie dużo wysiłku w balans całym swoim ciałem by tylko nie upaść. Na jego szczęście, domki w tej dzielnicy Freeheightsborough stały na niższych wzgórzach, także po chwili wysiłku udało mu się w końcu dojść na szczyt. Przyczaił się przy jednej ze ścian domku i nasłuchiwał odgłosu zbliżającego się pojazdu.

Lodowa powierzchnia zamarzniętego Farland niesamowicie skrzyła blaskiem odbitego światła gwiazd i Selene. Conrad doskonale widział jak biały, potężny skuter nadjeżdża od strony drogi do uniwersytetu. Osoba, która go prowadziła jechała jak szalona, nie zważają w ogóle na oblodzoną drogę.

Gdy pojazd dotarł pod wejście do supermarketu, Conrad stracił go z oczu. Postanowił wybrać właśnie ten moment na to by ruszyć dalej.

Udało mu się zwiać przed pojawieniem się Toma.

No i udało mu się pokonać jego drona. Tego cholernego drona zabójcę. Matko jak on się cieszył, że udało mu się uciec i rozwalić tego przeklętego robocika. Przepełniała go czysta radość i duma, że nie dał się zabić, że przetrwał mimo wszystko.

Napawało go to sporym optymizmem, który był mu teraz potrzebny.

Teraz czekała go mała wspinaczka pod wzniesienie z którego jakiś czas temu zjechał na desce do prasowania, co wydawało mu się teraz naprawdę surrealistyczne.

Postanowił wybrać pas pomiędzy domami, na samym szczycie wzniesienia, na których stały domki stykając się ze sobą swymi działkami. Szczyt był odpowiednio spłaszczony, przez co bieg poprzez oblodzone ogródki nie był tak męczący jak samo wdrapywanie się do domku.

Co chwila czekały na niego niskie ogrodzenia, które pokonywał w miarę sprawnie. Sporą trudność sprawiała mu teraz lewa ręka, która kompletnie mu zesztywniała. Stracił zupełnie w niej czucie. Nie była to zbyt optymistyczna wiadomość, zwłaszcza na takim mrozie, ale musiał na razie o tym nie myśleć. Po prostu nie łapał ogrodzenia z drugiej strony lewą dłonią, a przytrzymywał prawym przedramieniem przykrytym rękawem płaszcza. Jednak samo unoszenie nogi nad ogrodzeniem wymagało go iście cyrkowych umiejętności. Mocno napięte nogawki od skórzanego kombinezonu nie ułatwiały tej jak wydawałoby się prostej czynności. Musiał odbijać się jedną nogą i wtedy przerzucać drugą za ogrodzenie, by znaleźć się na drugiej działce.

Nie było to łatwe, ale po pokonaniu trzech takich działek przychodziło mu to z jako taką wprawą.

Przy piątej działce był już zziajany, także postanowił trochę odpocząć. Jedyne czego by mu teraz brakowało to to by się jeszcze spocił i rozchorował.

Oparł się o termopleksę, która pokrywała dom i starał się złapać oddech. Wyjrzał za dom by zobaczyć czy nikt go nie ściga, jednak widok na supermarket zasłaniały już inne domy.

Nie wiedział gdzie teraz przebywał Tom, ale on także nie wiedział gdzie może przebywać Conrad. Przynajmniej taką miał nadzieję.

Cieszył się, że Tom nie miał już swojego drona.

Gdyby Tom i jego dron zaskoczyli go wcześniej razem, Conrad z pewnością nie miałby żadnych szans. Miał prawdziwe szczęście w nieszczęściu.

Heh, Tom i jego dron.– wypowiedział sobie to zdanie w myślach i zaśmiał się– Przecież to brzmiało jak tytuł jakiejś bestsellerowej powieści dla dzieci. „Mały Tom wraz z jego dzielnym dronem, ruszają w świat w celu napotkania kolejnej wspaniałej przygody! Nie przegap już kolejnej części słynnego cyklu i kup teraz książkę 'Tom i jego dron w poszukiwaniu Conrada Monroe'! ”

Cieszył się, że odzyskał poczucie humoru. Oznaczało to, że zaczynał czuć się lepiej, co jak podejrzewał wynikało z faktu, że wysiłek i endorfiny mogły maczać w tym palce.

Wiedział jednak, że to wszystko to nie była zabawa. Nie można było wyjść do menu gry i jej wyłączyć. Wszystko to działo się naprawdę.

Dlaczego więc to musiało paść na niego?

Dlaczego akurat jego komora musiała się zepsuć?

Dlaczego?

Wiedział jednak, że mogło być gorzej. Stanowczo, dużo dużo gorzej, ponieważ może i mogło to na niego nie paść, ale co by było gdyby to komora Tess się zepsuła? Albo Katie? Myśl, że jego dziewczyny mogłyby coś takiego przeżyć, taki koszmar, była po prostu nie do wytrzymania. Było to gorsze od wszystkiego co byłby w stanie sobie wyobrazić.

Pragnął znowu je zobaczyć.

To jak Katie bawi się swoimi zabawkami i jak Tess się do niego uśmiecha.

Wziął kilka lodowatych wdechów i ruszył dalej…

Przedtem jednak upewnił się czy ponownie nie ma w okolicy jakiegoś kolejnego drona…

 

Rozdział XXIV

 

Gdy w końcu udało mu się dojść pod okolicę w której mieszkał, niebo nad jego głową zaczynało ciemnieć. Nadciągnęły potężne, ciemne chmury, które wpierw przesłoniły gwiazdy, a w końcu i Selene.

Zapadł całkowity mrok.

Conrad znowu musiał użyć komórki by cokolwiek w ogóle móc zobaczyć i dotrzeć do domu Thomasa Burnetta.

Bateria w komórce trzymała się dzielnie, choć wciąż się rozładowywała. Zostało jej jeszcze 65% energii.

Oczy bolały go już od wpatrywania się w te odcienie szarości, ale udało mu się w końcu dotrzeć do domu Toma od strony jego ogródka. Gdyby Selene nie była zasłonięta dojrzałby stąd przepiękną panoramę położonych poniżej dzielnic Freeheightsborough. Tymczasem widział jedynie nieprzeniknioną wzrokiem ciemność, tak gęstą, że można byłoby ją ciąć nożem.

Ominął śliczne tajpy i vultiye, zanurzone w głębokim śniegu, jedne z niewielu roślin, które były w stanie przetrwać Długą Zimę i podszedł do ogromnego przeszklonego okna z którego obserwował zachód słońca kilka godzin temu, gdy Tom składał mu propozycję zabicia kilku osób. Termopleksa uniemożliwiała aparatowi w telefonie dojrzenie wnętrza salonu, ale Conrad był pewien, że patrzył na to samo miejsce w którym również kilka godzin temu o mało nie umarł.

Zresztą, czy w tym przeklętym lodowym świecie było jeszcze wiele miejsc w których o mało nie umarł?

Choć wiedział, że to marnotrawstwo, wolał nie korzystać z drzwi wejściowych, i otworzyć sobie nowe, przez okno. Czuł się o wiele bezpieczniej wiedząc, że w razie czego miałby alternatywę ucieczki.

Zaczynał myśleć jak gangster, lub co najmniej jakiś włamywacz co go już trochę zaczynało niepokoić. Samo to, że zaczynał rutynowo przy każdych zamkniętych drzwiach szukać po kieszeni lasera do ich otwarcia było już dla niego dziwne, tłumaczył się jednak, że wszystko to jest konieczne, jeżeli chce przeżyć.

Co nie zmieniało jednak faktu, że było to… faktycznie dziwnie, niepokojące uczucie.

Ostatnio stanowczo za dużo tych… dziwnych uczuć.

Rozciął jednym płynnym ruchem, pionową szczelinę w termopleksie i osłaniając twarz jedną ręką zamachnął się PLP, uderzając w szybę i rozbijając ją na drobne kawałeczki.

Uważając by nie zahaczyć o wystające z framugi fragmenty szkła, ostrożnie przestąpił przez próg i wkroczył do domu Thomasa Burnetta.

Do jaskini lwa.– pomyślał.

Brzuch go ściskał na myśl, że przecież mógł tutaj zostać dłużej jak powinien i w końcu, zapewne, umrzeć. Podejrzewał, że gdyby tam zemdlał, albo wykonał zupełnie inny ruch niż sobie zaplanował, Tom by go zabił.

Użył aparatu w komórce i dojrzał miejsce w którym zwymiotował.

Jego wymiociny już zaschły, tworząc paskudną mozaikę na podłodze Toma, jednak tuż obok nich leżała kartka po którą tu przyszedł. Targana podmuchami powietrza z zewnątrz chciała mu umknąć gdy próbował ją złapać, Conrad jednak był szybszy i zdołał ją chwycić w dobrym momencie.

Gdy miał już wyjść, jego uwagę zwrócił stolik zawalony różnymi papierzyskami w których wcześniej grzebał Tom.

Conrad przygryzł wargi i choć wiedział, że to zapewne głupi pomysł, chciał im się przyjrzeć.

Oczy bolały go już od wpatrywania się w szare kontury ekranu więc postanowił, że tylko na tą chwilę włączy latarkę w komórce.

60% energii.

Usiadł na kanapie i zaczął przeglądać dokumenty.

Zarzygane dokumenty.

Choć praktycznie żaden z nich nie uchronił się przed falą jego wymiocin, po wyschnięciu dało się co nieco z nich odczytać.

O dziwo były to w głównej mierze odpisy księgowe i rachunki opiewające na wysokie sumy. Bardzo, bardzo wysokie sumy, sięgające setek miliardów solarów. Wszystkie były jednak zakontraktowane na różne spółki i firmy.

Icycle, Lenamond.

Nawet firma produkująca ulubione płatki śniadaniowe, Katie– SunnRice.

I dziesiątki innych znanych mu firm, w tym gazeta dla której pracował: Far-Land: Close-Business

Były tu billingi całych konsorcjów kosmicznych i samochodowych, spółek energetycznych i farmaceutycznych.

Po prostu wszystko.

To wyglądało tak jakby ktoś chciał sprawdzić roczne zyski i wydatki każdej firmy na Farland.

Tylko po co?

Po co Tom (nie-Tom) miałby się brać za coś takiego? Jeżeli faktycznie należał do Wszechzgromadzenia, jak wydawało się Conradowi, to po co mu było to wszystko?

Ok, może chciał to przekazać temu całemu… Ruchowi jako dezinformację… ale po co? Co to miało za cel?

Nagle usłyszał jak ktoś wchodzi do domu.

Poczuł jak w brzuchu coś mu się zwinęło w miękki kłębek i opadło gdzieś kilkadziesiąt kilometrów w dół, prosto w stronę jądra Farland.

Musiał uciekać, i to szybko.

Złapał za telefon i próbował wyłączyć tryb latarki, jednak palce ślizgały mu się po ekranie. Nie wiedział kiedy to się stało, ale momentalnie był cały oblany potem.

W końcu udało mu się , komórka zgasła.

Wziął część dokumentów które leżały na stole i wsadził je za pazuchę płaszcza i wybiegł z mieszkania Toma jak najszybciej potrafił, przeskakując przez próg niczym jakiś akrobata.

Obiegł dom Toma aż dotarł do ulicy z której udał się prosto do swojego mieszkania.

 

 

CZĘŚĆ TRZECIA

 

NAJDŁUŻSZA ZIMA

 

 

Rozdział XXV

 

Gdy zamknął za sobą drzwi i był już w środku swojego kochanego domu, Conrad chciał wybuchnąć płaczem, ale powstrzymał się. Był już tak bardzo zmęczony. Kusiło go by pójść na piętro i położyć się na mięciutkim materacu, opatulić kołdrą i po prostu zasnąć nie myśląc o Wszechzgromadzeniu, Ruchu czy jakichś innych spiskach.

Nie mógł sobie jednak na to pozwolić.

Chciał czy nie, był w tym gównie i jeżeli chciał wyjść z tego cało musiał rozszyfrować tą zagadkę.

Sięgnął do paczki z chipsami w kieszeni płaszcza i zjadł ich dwie garście po czym poszedł do salonu gdzie usiadł na podłodze i podłączył komórkę do ładowarki. Włączył tryb lampy i wyjął z kieszeni apteczkę. Ostrożnie zdjął drogi płaszcz żony w którym cały czas paradował, po czym rozpiął swój kombinezon od quadrocykla. Ściągnął też ubranie pod spodem by w końcu móc przyjrzeć się dwóm ranom postrzałowym.

Były jakieś dziesięć centymetrów od siebie. Jeden z pocisków przeszedł na wylot, drugi wciąż tkwił w jego ciele. Krwawił, ale nie zbyt obficie. To był dobry znak, bo oznaczało to, że pociski nie przecięły żadnej ważnej tętnicy. W sumie to był cud, że ten pocisk, który przeszedł na wylot nie trafił w jego korpus. Może to dlatego, że podczas biegu zamaszyście zarzucał ramionami.

Może to było to.

Jednak najlepszym dla niego wytłumaczeniem był właśnie cud.

Albo raczej C U D .

Wyszukał z apteczki medi-żel i bandaże, które zabrał z supermarketu, po czym posmarował z jednej i drugiej strony przestrzeloną ranę i wcisnął trochę żelu do jej wnętrza, aż skrzywił się z bólu.

Zrobiło mu się słabo, ale spuścił głowę w dół wziął kilka głębszych oddechów i zabrał się dalszej do roboty.

Obwiązał pierwszą ranę bandażem, tak dobrze jak tylko potrafił, ale ten co chwila się zsuwał. Dopiero po chwili zauważył, że bandaż jest termoaktywny i po kontakcie z ciepłą skórą zaczynał do niej odpowiednio przylegać.

Teraz czekało go trudniejsze zadanie.

Nie potrafił wyjmować pocisków.

Nie był lekarzem ani weterynarzem. Takie akcje oglądał tylko w filmach i serialach, gdzie gwiazdorzy kina akcji byli po pierwsze, o połowę od niego chudsi, a po drugie byli prawdziwymi twardzielami, którym niestraszne były jakiekolwiek postrzały. Zazwyczaj naklejali sobie plaster i tyle, nie było tematu. Śmigali po scenie jak jacyś supermani. Jakby nic się nie stało. A pociski (gdy oczywiście istniała taka potrzeba) wyjmowali sobie zębami.

Cóż, Conrad tak nie potrafił.

Miał jednak plan.

Ale plan był taki, że aż skręcały go wnętrzności na jego myśl.

Pocisk ugrzązł w tkance mięśniowej zbyt głęboko by go wyjąć z tej strony, ale gdyby przeciąć skórę i część mięśni z drugiej strony, pocisk można było wyjąć o wiele łatwiej.

Conrad wręcz skakał z radości na myśl o tym by wypalić sobie dziurę laserem w ramieniu.

Nie miał pojęcia jak do tego podejść.

Choć jego ramię było zesztywniałe, poczuł ból gdy odkażał ranę medi-żelem.

Nie chodziło już o to, że bał się bólu, bo bał jak cholera, ale przeszło mu przez myśl, że zaraz poczuje zapach smażonego mięsa.

Jego mięsa.

Było by to przerażające doświadczenie.

Nie, nie mógł się na to zdobyć.

To było stanowczo za dużo jak dla niego.

Spróbował mimo wszystko wyciągnąć pocisk palcami. Wbił kciuk w ranę, pomagając sobie wskazującym palcem i zaczął wkładać je coraz głębiej jednak ból był już nie do zniesienia. Wbijał się w jego mózg niczym potężna, zaostrzona włócznia, podpięta pod wysokie napięcie, które targnęło jego ciałem w bolesnych spazmach.

-Kurwa!- krzyknął– Nie dam rady…

Musiał się spieszyć z decyzją.

Wiedział, że jeżeli wtedy do domu Toma wszedł rzeczywiście… Tom (nie-Tom) to nie zajmie mu długo by dodać dwa do dwóch i odkryć, że Conrad wrócił do swojego domu.

Wyjął z apteczki środki przeciwbólowe i rozgryzł w je ustach. Strasznie żałował, że musiał zostawić piwo w supermarkecie, z miłą chęcią by się teraz napił.

Wziął rękaw od swojego kombinezonu i wsadził go sobie głęboko w usta i zagryzł porządnie.

Sięgnął do płaszcza i wyjął z niego PLP.

Drugie ogniwo pokazywało ostatnie dwie kreski, ale nie martwił się, że zabraknie mu na to energii. Według jego obliczeń nie powinien zużyć na to nawet jednej kreski.

Starał się podnieść lewe ramię, ale było to problematyczne. Nie wiedząc też gdzie ma celować trudno mu było wyczuć jak użyć lasera. Wiedział na pewno, że nie może przestrzelić przez otwór wlotowy, ponieważ laser wówczas roztopi pocisk między jego tkankami i sytuacja znacznie się pogorszy zamiast polepszyć.

Postanowił użyć swojej komory hibernacyjnej by przytrzymała jego ramię, tak samo jak robiła to podczas snu.

Odłączył na chwilę ładowanie komórki i ponownie uruchomił komorę.

Złapał swoje lewe ramię i podsunął je pod komorę, która natychmiast je wykryła swoim chwytakiem i złapała go za rękę.

Program kriokomory wykrywał jej bezwład jako sytuację nie standardową– nie pozwalając jej upaść, co pomogło w jej usztywnieniu. Conrad mógł teraz się jej swobodnie przyjrzeć i trzymając PLP w prawej ręce w końcu wziąć się do roboty.

Spojrzał w miejsce gdzie pocisk uderzył w jego ramię a potem spod spodu.

Każdy błąd mógł być tragiczny w skutkach.

Było to tak sprzeczne z wszystkimi naturalnymi odruchami, że aż nie wyobrażał sobie, że może to zrobić.

Ale musiał.

Wiedział, że musiał.

Zastanawiał się przez chwilę czy nie użyć noża, ale podejrzewał, że nacinanie skóry i mięśni ostrzem byłoby znacznie gorszym dla niego przeżyciem niż samo użycie lasera.

Zacisnął zęby na skórze kombinezonu tak mocno jak tylko potrafił i przyłożył laser w miejscu, które według niego mogłoby tworzyć przejście do pocisku.

Taka upiorniejsza zabawa w tworzenie tunelu La Manche na Ziemi.– przeszło mu przez myśl.

-Fo edziemy…– powiedział przez zaciśnięte zęby i włączył laser.

Ból poczuł dopiero po chwili, to właśnie zapach smażonego mięsa pierwszy do niego dotarł i o mały włos nie zemdlał. Gdy jednak doszedł do tego ból sytuacja stałą się praktycznie nie do wytrzymania. Wydawało mu się, że zaraz przegryzie rękaw swojego kombinezonu, tak mocno zaciskał na nim zęby.

W końcu gdy usłyszał jak skwierczy jego własny tłuszcz wiedział, że nie może się już wycofać.

Zrobiło mu się niedobrze.

Wszystkie zmysły kazały mu przestać, on jednak zmuszał się wciąż by jego palec nie opuszczał spustu lasera, który drążył jego ciało.

Rzucało nim na wszystkie boki i gdyby nie to, że jego lewa ręka była zesztywniała z całą pewnością wyrwałby teraz całe ramię chwytaka, które ją przytrzymywało.

Przyjrzał się, załzawionymi od bólu oczami, jak głęboko wszedł laser i stwierdził, że musi jeszcze trochę wytrwać w tym przeszywającym go od stóp po głowę bólu.

Jeszcze chwilę, jeszcze moment.– powtarzał sobie Conrad.

Po kolejnej inspekcji stwierdził, że już powinno wystarczyć.

Gdy wyłączył laser poczuł się tak jakby ktoś odłączył go od wysokiego napięcia. Nagle, maksymalnie rozluźniony opadł na wykładzinę z jedną ręką w górze, wypluwając z ust rękaw pomiętego kombinezonu.

Ślina ściekała mu bezwładnie z prawego kącika ust lecz on nie zważał na to.

Miał to gdzieś.

Niech ścieka.

Koszmar.

Nigdy więcej.

Powisiał w tej dziwnej pozycji chwilę i zebrał się z powrotem by tym razem zagłębić się w ranę i wyjąć pocisk (miał nadzieję).

Przetarł załzawione oczy i używając odrobiny medi-żelu odkaził palce prawej dłoni, które zanurzył w ranie z drugiej strony postrzału.

Czuł tylko to jak znowu nerwy przypominają mu o sobie. Ból był niesamowity, ale Conrad był zdeterminowany.

Musiał być, jeżeli chciał przeżyć i znowu zobaczyć swoje dziewczyny.

W końcu palce trafiły na coś śliskiego i postrzępionego. Starał się to złapać i pociągnąć ale nie było łatwo. Pocisk ześlizgiwał się i miał ochotę wędrować teraz w drugą stronę.

Conrad wiedział, że właśnie w tym momencie (no, albo jakąś chwilę temu) środki przeciwbólowe musiały zacząć działać, ponieważ nie odczuwał już wrażenia, że zemdleje. Ból wciąż był, choć o wiele słabszy co ogromnie mu ulżyło.

Przydałaby mi się trzecia ręka.– pomyślał i wtedy udało mu się w końcu chwycić za pocisk pod odpowiednim kątem i wyjąć go z rany.

Był wielkości paznokcia małego palca.

Można by pomyśleć, że to jakiś mały meteoryt.

Taki mały kawałek żelastwa a ile problemu.– pomyślał Conrad.– Całe szczęście, że pociski z jego karabinów były tak małe. Wszystko ma swoją wagę. Gdyby były większe, sukinkot nie uniósł by tyle tej amunicji. Jednak wówczas wystarczyłby mu tylko jeden by urwać mi rękę…

-Ja to mam szczęście.

Wyrzucił pocisk za siebie i wykorzystując resztkę medi-żelu ze swojej starej apteczki delikatnie posmarował wnętrze rany po czym powtarzając wcześniejszą procedurę, założył bandaż, ubrał się (co z jedną mało sprawną ręką zajęło mu trochę czasu) i wziął jeszcze jedną tabletkę przeciwbólową.

Na wszelki wypadek.

Odpiął komórkę od ładowarki (91%, niezły wynik jak na tak krótki czas ładowania) i schował ją do wewnętrznej kieszeni płaszcza (nigdy nie wiadomo kiedy jeszcze się przyda) po czym zszedł po schodach do piwnicy, dopinając po drodze płaszcz.

Nie było czasu do stracenia.

Tom mógł tu przyjść w każdej chwili.

W zasadzie to już tu powinien być.

Przeszedł przez swoją rupieciarnie i wszedł do garażu.

Po drodze, przy włączonym świetle komórki przyjrzał się w końcu kartce ze zleceniem od Toma i odnalazł adres tego faceta, którego musiał odwiedzić:

Jonathan Malone, Augustin's Forest 153, Freeheightsborough

Dobrze pamiętał z Augustin's Forest.

Był to kawał drogi, lecz nie zamierzał jej przechodzić na piechotę.

W garażu podszedł do półki z różnymi narzędziami i częściami zapasowymi. Znalazł wśród swoich gratów (och, no niemożliwe… uśmiech losu?) dwa dodatkowe ogniwa wodorowe do lasera przemysłowego i wpadł na pewien pomysł.

Jego DeTomaso Pantera była jednym z niewielu aut na Farland posiadającym wciąż sprawny napęd na koła. Poruszanie się na nich było zdecydowanie mniej sprawne od poruszania na poduszce magnetycznej, ale Conrad wiedział, że przez zamarznięty na drodze lód, magnesy z Pantery nie będą mogły złapać kontaktu z magnetycznym asfaltem. Jedyną opcją było spróbować użyć napędu na koła. Conrad kiedyś słyszał od swojego dziadka, że w dawnych czasach poruszano się autami z kołami, co zresztą bardzo go fascynowało. Sam nawet próbował czegoś takiego, ale w sytuacji kompletnie przypadkowej, gdy magnesy od Lamborghini nagle przestały działać.

Zjechał wtedy z górki na kołach.

DeTomaso na tyle wiernie chciało odtworzyć swój model z epoki przed informacyjnej, że dołączyło system sterowania kołami, tak jak to było w pierwowzorze.

Nie wszyscy stosowali takie rozwiązania. Większość producentów wolała zostać przy atrapach kół i nie bawić się w kolejne układy łączące je z kierownicą, pozostawiając je jedynie jako statyczne ozdoby.

Natomiast DeTomaso na upartego dało się jechać nawet bez konieczności używania magnesów. Zmyślny system sprawiał, że cała moc dostarczana cewkom mogła być przełożona na poruszanie kół w samochodzie.

Właśnie to zamierzał przetestować teraz Conrad, odkrywając grubą plandekę, która miała zapewnić dobrą ochronę dla jego auta podczas Długiej Zimy.

Gdy ukazało się jego oczom w świetle światła komórki, wyglądało majestatycznie i tajemniczo. Pomyślał, że nigdy nie przestanie go zachwycać. Refleksy świetlne skaczące po ciemno-stalowej masce sprawiły, że już chciał wyruszyć w drogę.

Czekało go jednak jeszcze wiele pracy nim go odpali.

Warstwa śniegu na zewnątrz była gruba, a w wielu miejscach występował lód. Auto z całą pewnością nie wyjechałoby dalej jak poza próg jego domu, gdyby nim ot tak po prostu wyjechał.

Musiał je wpierw odpowiednio przygotować.

Gdyby auto miało opony wyposażone w jakieś zęby, albo kolce, które zwiększyłby przyczepność wtedy miałby jakieś szanse.

Zaczął szperać w swoim warsztacie w poszukiwaniu podobnych rozwiązań.

Zamierzał się pobawić w wwiercenie w każde z kół wkrętów, co zwiększyłoby przyczepność. Musiał znaleźć wiertarkę i szybko zacząć działać– czas naglił.

Uradowany swym pomysłem, podszedł dziarskim krokiem w stronę szafy gdzie jak pamiętał ostatnim razem zostawił wiertarkę.

Jak się okazało szafka skrywała również mnóstwo różnych innych śmieci przez które musiał się przebić. I to właśnie wśród tych, zdawałoby się „śmieci”, jedna rzecz przykuła uwagę Conrada w szczególności. Była nią wełniana szmatka, lekko postrzępiona i pobrudzona smarem. W zamierzchłych czasach służyła Conradowi jako czapka. W momencie gdy zaczęła się pruć po bokach postanowił oddelegować ją do garażu i nadać jej nowego przeznaczenia.

Teraz w sytuacji, gdy chłód otaczał go zewsząd, wiedział, że nastał czas by ponownie przywrócić czapkę do łask.

Nie była najładniejsza, zwłaszcza gdy przez ostatnie lata służyła do sprzątania kurzów w piwnicy, ale była ciepła.

Conrad założył ją na głowę, osadzając głęboko na uszy.

W głębi szafy odnalazł na samym jej końcu upragnioną wiertarkę. Znalazł pudełko wkrętów leżące na jego warsztacie i wysypał je wybierając tylko te najgrubsze.

Cały czas oglądał się nerwowo w stronę drzwi wypatrując czy przypadkiem nie zszedł tu Tom. Przez pewien czas nasłuchiwał dziwnych odgłosów, gdy w końcu otrzeźwiał i wziął się do roboty.

Sprawdził akumulator w wiertarce i ten wskazywał na 54% naładowania.

Powinno wystarczyć.

Wkręty nie były na tyle długie i grube by nie można ich było umieścić między oponą a nadkolem, ale obsługa wiertarki potrzebowała większego pola manewru w takiej sytuacji i Conrad musiał wwiercać je pod kątem.

Miał szczęście.

Czterysta lat temu nie było bezdętkowych opon więc za wiele by nie zdziałał.

Gdy wkręcił pierwszych pięć wkrętów zaczął się zastanawiać czy w ogóle mu ich starczy. Szybkie obliczenia kazały mu przypuszczać, że na takie jedno koło musiałby zużyć około dwustu wkrętów.

Był całkowicie pewien, że tylu nie posiadał. Miał około dwustu wkrętów, ale w ogóle. To zaś oznaczało pięćdziesiąt wkrętów na koło.

Musiał zacząć je rzadziej rozmieszczać tak by odpowiednio ich starczyło.

Gdy zaczynał dochodzić do miejsca gdzie opona stykała się już z podłożem wziął się za kolejne koło.

Nerwowo spoglądał to na zegarek to za siebie, wciąż obawiając się niespodziewanego nadejścia Toma. Być może był on zajęty przeszukiwaniem swojego domu w jego poszukiwaniu? Conrad miał taką nadzieję, ponieważ potrzebował jeszcze dużo czasu by wkręcić wszystkie wkręty i wyjechać.

Kiedy skończył z ostatnim kołem minęło pół godziny, wsiadł wówczas do samochodu, wrzucił luz i popchnął je trochę do tyłu tak by mieć dostęp do miejsc w których opony stykały się z podłożem.

Powinno być dobrze.– pomyślał.

Po zakończeniu roboty usiadł na skórzanym fotelu, wdychając ten jakże kojarzący mu się z wolnością zapach jaki unosił się w aucie.

Przytrzymał czerwony przycisk START i silnik zamruczał.

Automatyczne pasy opięły go, przylegając do jego ciała.

Brama garażu była elektryczna, ale jako, że nie było w domu prądu wiedział, że będzie musiał ją wyważyć.

Gdy miał już wrzucić jedynkę, usłyszał jak skrzynia biegów zachrzęściła i zablokowała się. To samo przydarzyło się kierownicy. Pasy samoistnie się rozpięły i wtedy też włączył się wściekły, wyjący alarm, a światełko przy suficie rozbłysło czerwonym blaskiem.

-Co za czort?!- krzyknął wkurzony Conrad.

Komputer Pantery jakby odpowiedział na jego pytanie.

-WYKRYTO ZAWARTOŚĆ ALKOHOLU W WYDYCHANYM POWIETRZU. ZABLOKOWANO STEROWANIE KIEROWNICĄ, ORAZ OPCJĘ ZMIANY BIEGÓW. PROSZĘ OPUŚCIĆ POJAZD, W INNYM WYPADKU ZOSTANIE WEZWANA NA MIEJSCE POLICJA, A SAMOCHÓD ZOSTANIE DEZAKTYWOWANY. PROSZĘ O OPUSZCZENIE POJAZDU, POZOSTAŁO 60 SEKUND. 59… 58… 57…

-NIE!- krzyknął zrozpaczony Conrad– Nie, nie nie… Nie!! I ty, Brutusie?!

Otworzył drzwi i wysiadł.

Alarm wyłączył się automatycznie.

Podszedł ponownie do półki z narzędziami i zaczął ją przeszukiwać w poszukiwaniu zewnętrznego komputera do Pantery, jaki nabył kilkanaście lat temu.

Był to nieoficjalny zestaw do „tuningu” właśnie tego typu modeli.

Można było dzięki niemu obejść kilka „niepotrzebnych” blokad czy „zbędnych” systemów, które były zaimplementowane w Panterze.

Conrad często z niego korzystał jak był młodszy. Lubił bawić się w podkręcanie parametrów i polepszanie osiągów swojego auta, także znał się na rzeczy.

Nie zdemontował blokady trzeźwości bo wiedział, że akurat była to słusznie zaimplementowana funkcja. Ilość wypadków od czasu jej wprowadzenie gwałtownie spadła i od tej pory poruszanie się samochodami stało się o wiele bezpieczniejsze.

Jednak w tym szczególnym wypadku należało nagiąć te ograniczenie.

Wpierw trzeba było jednak odnaleźć komputer, co nie było łatwym zadaniem w takiej „graciarni” jaką miał tutaj Conrad. Oczywiście odnajdywał wszystko to czego akurat nie chciał.

Zapasowe ostrza do kosiarki, których szukał prawie dwa lata temu.

Stary wąż ogrodniczy.

Sekator.

Piła.

Młotek.

Wszystko, tylko oczywiście nie cholerny komputer, który teraz był mu najbardziej potrzebny.

Zaczynał się już wkurzać. Tyle mu czasu zeszło z tymi oponami i tracenie kolejnych cennych minut w ogóle nie powinno mieć miejsca.

Pluł sobie w brodę, że nie posprzątał tu przed Długą Zimą.

Jeszcze do tego lewe ramie zaczynało go niemiłosiernie swędzieć (widać medi-żel zaczynał działać).

W końcu jednak go znalazł.

Był zawalony jakimiś starymi tygodnikami wędkarskimi jego ojca.

Co one tu robiły? Nie miał pojęcia. Conradowi wydawało się, że już dawno mu je oddał.

Nie ważne.

Wziął komputer i z powrotem wsiadł do samochodu.

Podłączył go do wejścia supUSB 5.0 tuż pod kolumną kierownicy i odpalił samochód.

Alarm zawył ponownie.

Miał minutę by włamać się do systemu i dezaktywować blokadę trzeźwości.

Na małym komputerze pokazała mu się plansza menu z możliwością wyboru kilku funkcji. Wybrał w opcjach zakładkę SYSTEMY I BLOKADY.

Pozostało 55 sekund zanim samochód się całkowicie zablokuje.

Tego właśnie Conrad obawiał się najbardziej, ponieważ wątpił by gliny nagle postanowiły się obudzić i po niego przyjechać.

Gdy ekran w końcu się załadował musiał wyszukać z długiej listy odpowiedni rodzaj blokady.

Nacisnął palcem na napis BLOKADA TRZEŹWOŚCI, po czym otworzyło mu się specjalne menu z odpowiednimi programami do hakowania tego typu blokad.

Wybrał sprawdzonego NUT_CR@CKERA i przystąpił do omijania zabezpieczeń.

Zostały 42 sekundy.

Na dotykowej klawiaturze zaczął wpisywać odpowiednie komendy. Pisał jak opętany, jednak mylił się co chwila, bądź co bądź nie robił tego już od wielu lat.

Program miał sporo zabezpieczeń i dobrego firewalla, jednak dzięki Nut_Cr@cker'owi mógł zasypać go dziesiątkami słabych wirusów, które dawały mu trochę czasu by dostać się do roota systemu odpowiedzialnego za blokadę i wyłączyć ją wewnątrz.

30 sekund.

-Dajesz Conroe, uda ci się…

Jego palce zaczynały się ślizgać na klawiaturze od potu, ale czuł, że dobrze mu idzie.

Naprawdę dobrze.

Podczas gdy słabsze wirusy zajmowały firewall, udało mu się napisać wirusa, który (ukryty jako plik systemowy) namnażając się, przedarł się do roota i przejął nad nim kontrolę.

19 sekund.

Nie minęła chwila a miał przed sobą cały system Pantery jak na otwartej dłoni.

17 sekund.

Korzystając ze skrótu wyszukiwania odnalazł opcję dezaktywacji blokady trzeźwości i potwierdził jej wyłączenie.

Zdążył.

Na dziewięć sekund przed czasem.

-Tak!- krzyknął z radości– Kurde, dobry jestem! Może powinienem pomyśleć nad przebranżowieniem?

Blokada kierownicy została wyłączona, a biegi znowu zyskały możliwość swobodnego poruszania.

-To ruszamy w drogę.– powiedział uradowany Conrad.

Włączył światła, wrzucił jedynkę i ruszył z miejsca jak błyskawica, przebijając się z łatwością przez drzwi garażu i termopleksę.

 

Rozdział XXVI

 

Pierwsze co zauważył gdy zjeżdżał samochodem po lodowym nachyleniu to to, że wkręty faktycznie spełniały swoje zadanie. Gdyby ich nie było, Conrad z pewnością nie miały w ogóle kontroli nad pojazdem. Skręty kierownicą zdawałyby się w zasadzie na nic i musiałby się nieźle namęczyć żeby kontrolować tor jazdy, a tak choć było to utrudnione czuł się w miarę pewnie.

Drugim co zauważył w blasku reflektorów, był Thomas Burnette.

Tom (nie-Tom), który stał na ulicy przed jego domem z wyciągniętym pistoletem plazmowym którym celował w jego stronę.

Przerażony Conrad złapał kierownicę obiema rękami tak mocno jak tylko potrafił i przekręcił ją w lewo. Jego lewe ramie zaczęło krzyczeć z bólu, ale nie odpuszczał. Koła zareagowały dopiero po chwili w końcu obierając zamierzony kierunek. Jednak zaraz wpadły w lekki poślizg i auto zaczęło sunąć bokiem w dół zbocza. Conrad szybko zareagował i przyspieszył. Opony z wkrętami złapały przyczepność popychając samochód do przodu i uwalniając Conrada z niebezpiecznego poślizgu.

Popatrzył w lusterko wsteczne i zobaczył jak Tom oddaje w jego kierunku strzał. Conrad instynktownie schylił głowę przed odłamkami szkła jakie mogły dostać się do wewnątrz, jednak nic się nie stało gdy pistolet Toma wypalił.

Usłyszał tylko przytłumiony huk i tyle.

Jak widać, Tom nie należał do najcelniejszych ludzi, co było na rękę dla Conrada.

Zaczął oddalać się i wciąż zerkając na lusterko był pewien, że Tom ruszy w jego kierunku. Tak się również nie stało. Widział tylko jak staje się coraz mniejszy, aż w końcu zaczął niknąć w ciemności i ostatecznie zniknął, gdy Conrad zaczął zjeżdżać w dół wzgórza, na którym wcześniej zjechał na desce do prasowania.

Włączył maksymalne ogrzewanie i sprawdził stan naładowania baterii: 100%, co ucieszyło go niezmiernie.

Dojechał do skrzyżowania z supermarketem, z którym nigdy więcej nie chciał mieć już do czynienia (postanowił sobie, że gdy jakoś się z tego wykaraska, będzie jeździł do centrum robić zakupy) i ponownie skręcił w lewo, tym razem używając do tego już tylko prawej ręki.

Czekała go długa droga, więc postanowił, że posłucha sobie Lyons of Distortion.

Tym razem puścił na cały regulator „Sicily at Midnight”, którego intro wchodziło z genialną partią na perkusji przeplataną dźwiękami wybuchających bomb.

Poczuł, że jego baterie „do walki ze złem” znowu zaczynają się ładować, gdy słuchał niesamowitego riffu Mike'a Raphellie.

Mógł się choć na chwilę oderwać od tego wszystkiego i spojrzeć na to z dystansem.

Taką miał nadzieję.

Nie mógł się jednak pozbyć tego dziwnego wrażenia (tak, tak, kolejnego już do kolekcji) pustki i samotności, gdy przejeżdżał przez zaśnieżone i oblodzone osiedla domków jednorodzinnych na których po prostu nikogo nie widział.

Ani żywej duszy.

Żadnego światła w oknach.

Wszystko okryte termopleksą i zakopane w zamarzniętym śniegu.

Tak bardzo pragnął uciec na Marsa.

Udał by się do swojej kuzynki mieszkającej w Tharsis i może by sobie coś znalazł w Amazonis. Gdzieś nad morzem, gdzie klimat jest przyjemny i nie tak ekstremalnie zmienny jak na Farland.

Conrad westchnął z rozmarzeniem po czym spojrzał na NavMapę na której zaznaczył adres zamieszkania Jonathana Malone'a.

Zostały mu trzy kilometry z hakiem.

 

Rozdział XXVII

 

Po pokonaniu trzech kilometrów z hakiem zerwała się straszliwa zamieć.

Śnieg uderzał w szyby Pantery z niezwykłą zaciekłością, gdy jechał wzdłuż Augustin's Forest Street. Śnieżyca napierała na niego z taką siłą, że wycieraczki nie nadążały z wybieraniem śniegu z frontowej szyby.

Conrad wyłączył muzykę praktycznie od razu gdy zaczęła się ta zawierucha. Potrzebował pełnego skupienia, by spróbować opanować auto w tak trudnych warunkach.

Jechał praktycznie na ślepo.

Czuł się jak obserwator sonaru w łodzi podwodnej, zdając się tylko na odczyt NavMapy, która pokazywała mu gdzie ma jechać. Według niej, do domku pana Malone zostało niecałe trzysta metrów.

Przestał patrzeć już nawet na drogę bo to nie miało sensu. Cała szyba była zasypana, a wycieraczki zamarzły.

Także, jeśli chodzi o widoczność, to to by było na tyle…– pomyślał Conrad.

Cieszył się jednak jak diabli, że wpadł na pomysł by pojechać samochodem. Nie wyobrażał sobie nawet jakby to było gdyby musiał pokonywać tą zawieję na piechotę.

Zamarzłby, co do tego nie miał wątpliwości.

Szedłby sobie i szedł i w końcu by zamarzł, bez dwóch zdań.

Na wiosnę by go odnaleźli, leżącego na czyimś trawniku w skórzanym kombinezonie i damskim płaszczu.

-Cholerne Farland.– powiedział do siebie.

Kiedy wybiła za dziesięć pierwsza, NavMapa powiadomiła go, że dotarł do celu.

Trudno było to stwierdzić próbując cokolwiek dojrzeć przez szybę, ale informacja z komputera musiała mu wystarczyć.

Wyłączył silnik i w jednej chwili zrobiło się przerażająco ciemno i cicho. Buczenie silnika ustało, ekran komputera przestał emanować swym niebieskim blaskiem. Z zewnątrz dochodził do niego narowisty szum wiatru i tylko on go wciąż upewniał, że nie przeniósł się do żołądka jakiegoś metalowego potwora, który za chwilę miał go strawić.

Włączył latarkę w komórce i założył na głowę kaptur.

Dom Malone'a powinien być po stronie pasażera, więc przesiadł się na drugi fotel i otworzył drzwi..

Gdy je odchylił, a raczej gdy próbował je odchylić poczuł z jaką siłą uderza w nie wiatr. Musiał użyć całej siły by wypchnąć je prawą ręką na tyle mocno by wydostać się z auta.

Wiatr wiał tak przeraźliwie, że myślał, że zaraz się przewróci. Gdy odszedł już kawałek od auta, pomyślał: „Kurde, zapomniałem go zamknąć.”, i dopiero po chwili uświadomił sobie, że raczej nikt mu go teraz nie ukradnie.

Cieszył się, że miał czapkę na głowie, jaka by ona nie była było mu choć odrobinę cieplej.

Szedł niemal całkowicie zgięty w pasie, osłaniając się ręką z wyciągniętą do przodu komórką, która swym światłem zapewniała mu dość wąskie pole widzenia.

Prawdą było, że szedł na wyczucie ponieważ jedynym co widział był śnieg.

Augustin's Forest cechowało się brakiem tak charakterystycznych wzgórz jak w innych dzielnicach Freeheightsborough, także zabudowa też musiała być tu odpowiednio inna. Składała się głównie z wielorodzinnych domów kilku piętrowych, do których prowadziła jedna klatka schodowa.

To właśnie do niej udało się teraz dojść Conradowi. Była ona obmurowana tak po lewej jak i po prawej stronie, także idealnie osłaniała go teraz od porywistego wiatru.

Gdy do niej dotarł poczuł, że znów może oddychać.

Przystanął na chwilę i złapał oddech.

Popatrzył za siebie i nie dowierzał w to co wyprawiało się zaraz za nim.

Nie mógł zrozumieć, jak mógł żyć tyle lat w tym świecie i nie wiedzieć o takich burzach śnieżnych. Jakby bardziej się w to zagłębić i logicznie zastanowić to praktycznie nic nie wiedział o Długiej Zimie. Nie słyszał o żadnych badaniach, czy o zdjęciach z satelitów meteorologicznych, które by badały tą porę roku na Farland. Nie było żadnych dyskusji profesorów, którzy wypowiadali by się na ten temat.

Żadnych artykułów.

Nie przypominał sobie nawet tego by na uniwersytecie o czymś takim wspominali. Znał wielu geografów i biologów, ludzi światowej sławy, jednak przy żadnej rozmowie nawet o tym nie wspominali.

A on sam też nigdy się nad tym nie zastanawiał…

Każda Długa Zima kończyła się tym, że no… ma być i tyle.

Trzeba ją przespać i… do zobaczenia za ponad dwa lata na wiosnę…

Dziwne. Bardzo dziwne.

Powrócił do wspinaczki po ażurowych schodach, aż w końcu doszedł do drzwi owiniętych termopleksą. Przeciął ją laserem i wyciął zamek w drzwiach, co spowodowało wypalenie się przedostatniego ogniwa do końca.

Miał szczęście, że udało mu się odnaleźć dodatkowe ogniwa, także miał jeszcze trzy w rezerwie.

Postanowił, że już w środku załaduje PLP.

Zamknął mieszkanie na górną zasuwę i rozejrzał się wewnątrz.

Mieszkanie Jonathana Malone'a nie prezentowało się jakoś specjalnie okazale.

Było dość surowe i przypominało wystrojem typowe, dla Globalnej Wspólnoty Ziemi, komunistyczne czasy, gdy wszystko musiało być takie same. Nikt nie mógł się wyróżniać, także wszyscy (oprócz elity rządzącej) stanowili klasę średnią. Dziadek kiedyś opowiadał mu o tym, jak jego ojciec, czyli pradziadek Conrada mieszkał w podobnej dzielnicy w Sinagarr. Dopiero po wojnie i obaleniu GWZ jego rodzina przeniosła się do Freeheightsborough.

Conrad widział też zdjęcia z mieszkania pradziadka i gdy je teraz porównywał z tym co widział u Jonathana Malone'a nie różniły się praktycznie niczym. Co najśmieszniejsze, nawet ustawienie mebli było takie same.

Żadnych obrazów na ścianach. Gołe i surowe, białe ściany, wnętrza ziejące chłodem i minimalizmem. Tak kiedyś ludzie wyobrażali sobie przyszłość.

Wszystko na biało.

No dobra, Conrad miał w swoim domu, też biały dywan, ale w większości było wszystko dopasowane kolorystycznie by sprawiało mu radość przebywanie w domu.

Ale tutaj?

Czuł się jak w jakimś sterylnym grobowcu.

Gdy doszedł do salonu jego uwadze nie uszły również rzeźby tak zwanej wówczas sztuki nowoczesnej z przełomu ostatniego wieku.

Czytaj: kawałki powyginanego w najdziwniejsze formy metalu.

Jego zdaniem, nie przedstawiały one niczego. Były okropne, bez gustu i przypominały mu te okropne szkarady przed Pomnikiem Pierwszego Lądowania.

Aż ciarki przeszły mu po plecach gdy sobie o nich przypomniał.

Kim był Jonathan Malone, że upodobał sobie tak okropne gusta?

Zaraz zamierzał sprawdzić.

Tuż obok metalowych dziwadeł stała komora hibernacyjna w której jak mniemał, spał sobie spokojnym snem, cel jego niedoszłego zamachu jaki chciał mu zlecić Tom (nie-Tom).

Conrad zaświecił latarką przez plazowe okienko w drzwiach i dojrzał za nim starszego mężczyznę, w wieku około siedemdziesięciu lat. Jego twarz pokrywała sieć licznych zmarszczek i bruzd, zamknięta w masce dostarczającej tlen.

Spokojna i zrelaksowana.

Przynajmniej u ciebie wszystko działa. No, ale koniec już tej przyjemności.– pomyślał Conrad i wpisał na klawiaturze komputera kriokomory procedurę awaryjnego wybudzenia.

Wyskoczyło oczywiście miliard pytań o to czy na pewno chce to zrobić, i czy wie, że procesu wybudzania nie można już przerwać i tak dalej. Wszystkie je przeklikał i w końcu komputer ogłosił wszem i wobec, że oto właśnie wybudza Jonathana Malone'a.

Conrad obserwował całą tą procedurę i przygotowywał się do nadchodzącej rozmowy. Wyrzucił stare ogniwa z lasera, lecz nie załadował go. Miał plan.

 

Rozdział XXVIII

 

By nie wyjść ostatecznie na bezdusznego sukinkota, Conrad odnalazł łazienkę w mieszkaniu Malone'a (tak samo paskudnie urządzoną, jak reszta pomieszczeń) i przyniósł mu ręcznik gdy ten wybudził się w kriokomorze, zmarznięty i mokry.

Początek ich znajomości jednak nie zapowiadał się najlepiej.

Gdy tylko otworzył oczy i zobaczył Conrada z ręcznikiem w jednej i laserem w drugiej ręce, zareagował dokładnie tak jakby zareagowałby każdy będąc w jego sytuacji.

-Komputer, wezwij policję, do mojego domu ktoś się włamał!- krzyknął przerażony Malone.

-Proszę się nie obawiać, panie Malone. Nic panu nie zrobię, chyba, że będzie pan rzeczywiście stanowił dla mnie zagrożenie. A policja i tak nie przyjedzie.

Malone zbladł na twarzy (dziwne, że był to jeszcze możliwe, po hibernacji wszyscy wyglądali jak truposze) a jego mina zrzedła. Nie rozumiał tej całej sytuacji.

-Dlaczego?

-Dlatego, że wybudziłem pana ze snu o ponad dwa lata za wcześnie.

Gdy tylko usłyszał co powiedział mu Conrad jego oczy poczęły powoli się powiększać w wyrazie niedowierzania.

-Kim pan jest?– spytał w końcu.

-To w tym momencie nie jest istotne. Proszę, ręcznik.

Chwytaki w końcu puściły Malone'a i ten podszedł ostrożnym krokiem w stronę ręcznika który trzymał Conrad. Popatrzył mu nie pewnie w oczy i w końcu wziął go delikatnym ruchem i zarzucił na swój biały kombinezon.

Podszedł do sofy i kładąc na niej ręcznik usiadł i przetarł wciąż gęste, lecz siwe włosy. Spuścił wzrok na podłogę i spytał Conrada o to czego się obawiał.

-Jesteś z Wszechzgromadzenia, tak?

-To ja tu zadaję pytania.– gdy Conrad wypowiedział te słowa poczuł jak głos mu zadrżał przy ostatnim słowie. Próbował zgrywać twardziela, ponieważ czuł, że tylko w ten sposób cokolwiek może tu osiągnąć. Bał się jednak jak jasna cholera.

Starszy mężczyzna pokiwał głową i spojrzał na niego swymi szarymi oczami, jak gdyby godząc się już z nieuniknionym.

-Dobrze więc. Pytaj.

-Kim jesteś?

-Jestem Jonathan Malone. Wiceprezes Malone Incorporation. Wraz ze swoim bratem zarządzam sprzedażą nieruchomości. Nasza firma…

-Nie. Stop. Kim n a p r a w d ę jesteś?

Mężczyzna nie odpowiedział. Patrzył na ścianę za Conradem i zdawał się teraz jak wykuty z kamienia. Niewzruszony. Nie do złamania.

Conrad wycelował w niego laserem, jednak jemu nie zadrżała nawet powieka.

-Drugi raz nie p-powtórzę.– powiedział przerażony całą tą sytuacją Conrad. Nie chciał by tamten go zmusił by pociągnął za spust. Wiedział, że nic by się nie stało, ale właśnie przez to jego jakakolwiek przewaga mogłaby stopnieć.

Wydawało się to głupie, ale Conrad czuł, że sam boi się bardziej od Malone'a.

-Dobra. W takim razie, może wiesz co to za dokumenty, co?– spytał Conrad i wyjął zza pazuchy płaszcza kartki papieru, które zabrał od Toma. Rzucił je w kierunku starca tak, że częściowo rozsypały się na sofie tworząc coś na kształt wachlarza.

On jednak nie zareagował.

-Nie spojrzysz na nie?– spytał już nieco rozdrażniony Conrad.

Malone nie zwracał na niego w ogóle uwagi.

-No zerknij chociaż na to, do jasnej cho…

Nagle Jonathan Malone doskoczył do niego w pół słowa, wyrwał mu pistolet i jednym błyskawicznym ruchem, ustawił się za nim wyginając mu prawą rękę do tyłu, tak, że ten nie mógł się praktycznie ruszyć. W tym samym czasie objął go pod lewą pachę i złapał za gardło, kompletnie go unieruchamiając.

-AAA!!- krzyknął Conrad czując jak jego prawa ręka odgina się coraz bardziej do tyłu, a ucisk na jego gardle wzrasta. Czuł oddech starca za swoim lewym uchem i odczuwał każde jego kolejne słowo jak strzał z pistoletu.

-KIM. KURWA. JESTEŚ?!- krzyknął Jonathan Malone

-Con… Conrad M-mon…roe…

-Kto cię tu przysłał?! Bez głupiego gadania bo zmiażdżę ci krtań…

-Puść… mnie… po-ro…porozma… porozmawiajmy jak nor… malni ludzie. Proszę… nie zab… ijaj… mnie.

Malone zdaje się przez chwilę się zastanawiał po czym rozluźnił uścisk, zabrał Conradowi laser i pchnął go na sofę.

Conrad krztusząc się próbował złapać oddech i nie był w stanie przez chwilę niczego z siebie wydusić. Miał wrażenie, że oczy wyszły mu z orbit.

Malone stał nad nim, ogarnięty całkowitym spokojem, mierzył do niego z jego własnego lasera.

Nie załadowanego lasera.

-Dobrze więc.– powiedział.– Porozmawiajmy jak normalni ludzie. Kim jesteś i co robisz w moim domu?

Dopiero po kilku kolejnych kaszlnięciach Conrad w końcu poczuł się na siłach by usiąść normalnie na sofie i odpowiedzieć na pytanie Malone'a.

Sytuacja się odwróciła.

-Jestem Conrad Monroe i wydaje mi się… albo może wydawało, że byłeś jedyną osobą, która mogłaby mi pomóc.

Conrad opowiedział Jonathanowi całą swoją historię. To jak mało nie udusił się podczas kriosnu. Jak zranił się a potem dowiedział, że obudził się o dwa lata za wcześnie. Całą sytuację ze zdarciem termopleksy z jego domu. Późniejsze spotkanie z Tomem. Jego gadki o Wszechzgromadzeniu i pomyłka z tym, że myślał, że należy do Ruchu. Zlecenie dotarcia do Malone'a. Zatrucie śniegiem. Zmagania w supermarkecie. Walka z dronem, no i w końcu dotarcie tutaj.

Malone słuchał z zafascynowaniem. W połowie monologu Conrada, nawet przysiadł na podłodze, jednak wciąż nie spuszczał z niego oka z wycelowanym laserem. Nie wszedł mu również ani razu w zdanie i gdy ten w końcu skończył pokiwał głową ze zdumieniem i powiedział do niego coś z nieskrywaną pewnością siebie.

-To nie był Thomas Burnette.

Gdy Conrad chciał przyłączyć się do dyskusji i potwierdzić z nim swoje przypuszczenia, mężczyzna uciszył go gestem uniesionej dłoni i wyszedł z salonu jednocześnie mówiąc do niego by ten nie ważył się ruszyć z miejsca.

Conrad był zdziwiony.

Nie pierwszy już raz podczas jego krótkich „zimowych wakacji”.

Zebrał z kanapy rozsypane kartki i z powrotem włożył je za połę płaszcza.

Postanowił również podpiąć swoją, wciąż zapaloną, komórkę pod prąd z gniazdka Malone'a, odłączając nie potrzebną mu teraz kriokomorę. Gdy jego komórka zaczęła się ładować Malone zdążył akurat wrócić do salonu.

-Mówiłem ci byś się nie ruszał.– powiedział lodowatym głosem od którego Conradowi aż ciarki przebiegły po plecach.

Zmierzył Conrada przeszywającym spojrzeniem, po czym podszedł do niego trzymając mały ekran komórki wyciągnięty w jego stronę.

-Gdzie ostatnio widziałeś Thomasa Burnetta?

-Był przy moim domu. Próbował do mnie strzelać.

-Spójrz tutaj.– wskazał na ekran na którym wyświetlała się mała czerwona kropka oddalona od większej niebieskiej oznaczonej napisem Freeheightborough o jakieś dwadzieścia kilometrów jeżeli patrzeć na odpowiednie wyskalowanie mapy.

-To jest właśnie obecna pozycja Thomasa Burnetta. Jest na terenie należącym do Farlandzkich Spółek Farmerskich.– powiedział Malone uderzając w ekran palcem.– To jest praktycznie niemożliwe by pokonał dystans prawie dwudziestu kilometrów w ciągu niespełna piętnastu minut. Przy tym huraganie, według mnie, jest to po prostu

n i e w y k o n a l n e.

Conrad czuł się lepiej słysząc te słowa od drugiej osoby, że naprawdę nie mógł być to Tom którego on znał. Jednocześnie głos niepokoju, który był gdzieś tuż za nim szeptał mu do ucha jedno pytanie, które zaczęło go nurtować:

-Skąd masz pozycję Toma na komórce?

-Nie musisz tego wiedzieć.

-Dość tych tajemnic! Mów prawdę! Próbowano mnie zabić i jak sam widzisz ciebie też. Jeżeli nie pomożemy sobie nawzajem to już po nas.

Malone po raz pierwszy opuścił wtedy laser i pokiwał głową. Było to coś na kształt tiku nerwowego, który mógł wyrażać zgodę tak przynajmniej uważał Conrad.

-Dobra. Jak już tak głęboko cię wciągnęli to musisz wiedzieć przynajmniej w co.

Malone przetarł ręką po twarzy i usiadł na sofie, tuż obok Conrada. Zdecydowanie za blisko by ten czuł się przy nim komfortowo, jednak nie mógł nic na to poradzić. Ten mężczyzna przerażał go i wolał nie wykonywać przy nim żadnych gwałtownych ruchów.

-Słuchaj Conrad. Mogę się tak do ciebie zwracać, prawda?– nie oczekiwał jednak odpowiedzi z jego strony i kontynuował swój monolog.– Nie wiesz co się dzieje podczas Długiej Zimy.

Nie da się ukryć.– dodał w myślach Conrad, gryząc się przy tym w język by tym razem przypadkiem nie wejść Malone'owi w słowo.

Nie wiedział jak taki człowiek jak on mógłby wtedy zareagować.

-Od dwóch Długich Zim, Ruch werbuje tak zwanych Obudzonych, którzy mają budować podwaliny dla Ruchu. Mają oni w tym czasie sabotować lub infiltrować wybrane cele. Czasem też zdarza się potrzeba ich eliminacji.

-To znaczy zabójstwa?– wyrwało się Conradowi, czego od razu pożałował gdy Malone na niego spojrzał. Wstrzymał oddech ze strachu i choć zdawało się, że trwa to kilka godzin on w końcu odpowiedział.

-Tak. Zabójstwa. Mokra robota. To też się zdarza, jak mówiłem… Widzisz, Thomas Burnette jest właśnie takim człowiekiem. Jest jednym z wielu Obudzonych, którzy poprzez specjalny program są wybudzani wcześniej, w czasie trwania Długiej Zimy. Kolejnym argumentem świadczącym o tym, że to nie mógł być prawdziwy Tom, była rozmowa telefoniczna.

-Co z nią?– zaryzykował Conrad, zauważając, że atmosfera nieco się uspokoiła.

-Nie mógł jej wykonać.

-Dlaczego?

-Ponieważ jedyną osobą do jakiej mógłby wówczas zadzwonić jestem ja. Jestem łącznikiem Thomasa i jego jedynym kontaktem mogącym mu przekazać informację o nowych posunięciach Ruchu.

Conrad był przygnieciony ciężarem nowych informacji i był pewien, że będzie tego jeszcze więcej.

-Nie boisz się mi o tym wszystkim mówić spytał zdziwiony.

Malone po raz pierwszy uśmiechnął się do Conrada.

-Nie i powiem ci dlaczego. Z trzech powodów. Po pierwsze, poprosiłeś mnie. Po drugie, uważam, że po tych wszystkich przeżyciach ktoś jest ci winien to wytłumaczenie… no i czemu nie miałbym być to ja, prawda? Po trzecie, cóż… nie wydaje mi się żeby udało ci się to wszystko przeżyć by komukolwiek o tym opowiedzieć…

 

Rozdział XXIX

 

Conradowi zrobiło się słabo.

Czy to była groźba?

Czy może stwierdzenie bazujące na jakimś domyśle?

Chodziło o to, że gonił go Tom (nie-Tom).

I prawdopodobnie zaraz zacznie całe Wszechzgromadzenie.

Postanowił zmienić temat.

-Kim w takim razie jest… Tom, nie-Tom?– spytał Malone'a, ten zaś śmiesznie (jak na tą upiorną chwilę) pociągnął nosem, w ten nietypowy sposób okazując krótki i dziwny rodzaj śmiechu.

-Tom, nie-Tom? He, no można i tak go nazwać. Nie wiem kim on może być. Z twojego rysopisu jaki mi podałeś wydawać by się mogło, że to Thomas. Wiemy jednak, że nim nie jest. Jedyną słuszną odpowiedzią jest więc to, że to k l o n .

-Klon?– odparł ze zdumieniem Conrad.

Był wstrząśnięty. Klonowanie zostało zakazane całe wieki temu.

-Ale… po co ?– spytał.

Malone wstał.

-Zaraz wracam, pozwól, że w końcu się przebiorę.

I wyszedł z pokoju zostawiając Conrada z kłębiącymi się w jego głowie nowymi pytaniami.

Powoli próbował sobie to poukładać, ale wciąż nie wiedział jeszcze wielu rzeczy.

Przede wszystkim zaś nie wiedział czy może tak po prostu zaufać Malone'owi. Budził w nim grozę i czuł absolutny brak sympatii do niego. Emanował od niego niewytłumaczalny chłód jaki wokół siebie roztaczał. Póki co był jednak jego j e d y n ą szansą by dowiedzieć się więcej i być może przeżyć.

Pomyślał, że poczułby się o wiele lepiej i pewniej gdyby miał przy sobie swój stary, dobry laser.

Co prawda Malone nie domyślił się jeszcze, że nie jest on załadowany.

Niestety jednak, miał go ze sobą.

Conrad miał dość siedzenia jak na szpilkach, wstał z sofy i podszedł do okna oświetlonego biało-błękitnym światłem komórki. Wyjrzał przez szczelnie zasłonięte termopleksą okno starając się dostrzec co jest za nią. Do uszu dochodził tylko delikatny szum wiatru, jednak widział co się dzieje na zewnątrz.

Zawieja trwała w najlepsze i nie mógł przez nią dostrzec swojej Pantery. Jego wzrok sięgał nie dalej niż na metr.

Miał nadzieję, że później zdoła ją jeszcze odkopać i że przede wszystkim będzie ona wciąż sprawna.

Nie wiedział co robi Malone, ale nie było go stanowczo za długo.

Conrad w końcu zaczął krążyć po pokoju, snując się od kąta do kąta, czując na zmianę znużenie to znowu poddenerwowanie.

Robił się śpiący i musiał się co chwila szczypać by nie zasnąć.

Gdy usłyszał jak Jonathan w końcu wraca odwrócił się od okna, ale nie zamierzał już siadać na sofie. Wolał postać przy parapecie trzymając się na dystans.

Malone założył na siebie spodnie wyprasowane w idealny kancik i porządnie wykrochmaloną koszulę, która wręcz trzeszczała przy każdym jego ruchu. Na nią nałożył trzyrzędową marynarkę z butonierką. Wszystko oczywiście było koloru białego.

Nawet buty.

Chryste, czy on idzie na jakiś bal, czy co?– przeszło Conradowi przez myśl gdy go zobaczył.

Malone wyczuł, że Conrad dziwnie na niego patrzy i od razu skwitował jego spojrzenie.

-Lubie dobrze wyglądać. W przeciwieństwie do niektórych.

Conrad popatrzył na siebie.

Cóż, płaszcz żony i skórzany kombinezon nie były może i ostatnim krzykiem mody, ale przynajmniej były dla niego użyteczne, tymczasem nie miał pojęcia na co temu „pajacowi” tak odświętny strój.

-Za godzinę jedziemy.– powiedział do Conrada.

-Chyba żartujesz. Nigdzie z tobą nie jadę. Zresztą widziałeś jaka jest w ogóle na zewnątrz pogoda? Nawet gdyby, to nie ma żadnych szans byśmy gdziekolwiek mogli pojechać!

-Według zdjęć satelity meteo, front burzowy jaki jest obecnie nad nami powinien przejść za niespełna godzinę. Przeczekamy go i wtedy pojedziemy, bez dyskusji.

-Według satelity… meteo…?! Chwila! Człowieku, gdzie my mamy jechać? Ja przecież w ogóle cię nie znam!

-To nie chodzi o to czy mnie znasz czy nie. Jesteś mi potrzebny. Przynajmniej na razie.– dodał tajemniczo.– Na czym wcześniej stanęliśmy?

Conrad dostawał już szału, miał go naprawdę dość.

-Na klonie.– przecisnął słowa przez zaciśnięte zęby mówiąc do Malone'a.

-No tak.– przypomniał sobie.– Pytałeś dlaczego? Wydaje mi się, że Wszechzgromadzenie w końcu się o nas dowiedziało i próbowało nas zinfiltrować. Dlatego zapewne pobrali od Thomasa jego kod genetyczny i stworzyli wówczas twojego nie-Toma, który miałby dla nich pracować.

-Nie nadążam. Jak zdobyli DNA Toma?– przyznał Conrad.

-Obawiam się, że mogli go porwać. Jeżeli im się to udało i podali mu serum prawdy to sytuacja dla Ruchu nie rysuje się w zbyt pozytywnych barwach.

-Jak to?

-Jakby ci to wytłumaczyć… Widzisz, sieć Ruchu opiera się na pewnej zasadzie. Jest góra. Góra w tym sensie, że istnieje coś na kształt zarządu Ruchu, lecz mało kto ją zna. Jest tajna. Pod nią są takie „kontakty z górą” jak ja. Czyli tak zwani Łącznicy. Zaraz po mnie jest ktoś taki jak Thomas Burnette, doświadczony agent, który organizuje misje dla innych młodszych agentów. By zataić przed innymi agentami informacje o wyższych szczeblach Ruchu wymyślono by agenci wyższego stopnia, tacy jak Thomas mieli przydzielony odpowiednio tylko jeden kontakt, czyli Łącznika takiego jak ja. I widzisz, ja, czyli ten kontakt przekazuje pomiędzy Górą a Thomasem potrzebne mu utajnione informacje. Jestem jego pośrednikiem i jedyną pomocną dłonią w razie czego gdyby coś poszło nie tak w czasie Długiej Zimy. Starszy agent kontaktuje się z Młodszym Łącznikiem, który przekazuje Młodszym Agentom, zadanie by dostać się do ustalonej kryjówki starszego agenta, czyli Thomasa i dostać od niego zadanie. Tylko kilka osób zaledwie się zna. Młodsi Łącznicy na przykład nie znają Młodszych Agentów, ale w specjalnie ustalonych miejscach zostawiają im listy i odpowiednie polecenia. Traf chciał, że akurat ja znałem się z Thomasem bardzo dobrze.

-Przepraszam, ale nadal nic z tego nie rozumiem. Nie rozumiem co ma do tego wszystkiego ta cała struktura Ruchu, i nie rozumiem też tego, że skoro byłeś jedyną pomocną dłonią dla Toma, to czemu mu nie pomogłeś skoro zakładamy, że został porwany i sklonowany?

-Dobra, po kolei. Jeżeli Wszechzgromadzeniu udało się wysłać ciebie do mnie to to oznacza, że cały Ruch ma teraz naprawdę poważny problem. Jeżeli ta lista, którą otrzymałeś od klona Thomasa była faktycznie z moim nazwiskiem i wieloma innymi, oznacza to, że wszyscy nasi agenci zostali spaleni, a Ruch może zostać zniszczony od środka i to przez swoje własne zabezpieczenia. Co do Thomasa… to cóż, to właśnie będę musiał sprawdzić.

Conrad zaczynał już rozumieć.

Gdy porwano starszych agentów, Wszechzgromadzenie dowiedziało się od nich o Łącznikach, którzy jako jedyni mieli kontakt z Górą. By wyeliminować Ruch postanowili wprowadzić swoje kopie agentów, takie jak Tom (nie-Tom) i wysłać młodych agentów by zniszczyli podwaliny organizacji w której istnieli.

Sprytne.

Zwłaszcza, że nie mieli oni przecież bladego pojęcia o tym kogo zabijają, będąc święcie przeświadczonym o tym, że pomagają oni Ruchowi.

A teraz stary, chciał zapewne dostać od niego listę z nazwiskami i udać się do Toma.

Jednak to tym razem Conrad zdobędzie przewagę.

Wiele rzeczy było jednak wciąż dla niego niejasnych.

-Dlaczego oni, to znaczy Wszechzgromadzenie, nie próbowali w takim razie was po prostu zabić używając własnych ludzi? Dlaczego w ogóle mieliby was zabijać? Przecież w ten sposób nie dowiedzieliby się kto należy do Góry, Ruchu.

Malone oparł się o ścianę i zapatrzył się w sufit. Odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.

-Zastanawiałem się nad tym gdy szedłem się przebrać. Odpowiedzi na twoje pytania są proste. Chcieli dorwać wszystkich. Wpierw Starsi Agenci, Potem Młodsi i Łącznicy, a na końcu Góra. By dorwać nas wszystkich musieli odstawić te przedstawienie którego byłeś świadkiem w domu Thomasa.

-Ale przecież mieli wasze adresy, po co by mieli się bawić w dochodzenie i śledzić mnie do miejsca do którego wiedzieli, że idę?

-Tooo…– Malone przeciągnął te słowo tak jak to było tylko możliwe.– Bardzo dobre pytanie. Nie mam pojęcia. To wydaje się kompletnie nielogiczne z ich strony. Masz rację. Mogliby przecież w ogóle w to nie mieszać młodszego agenta i iść od razu do mnie skoro znali adres. Musi w tym chodzić o coś więcej. Nie rozumiem tego…

-A co z Tomem, w takim razie?– Conrad zmienił temat by wydobyć z niego jak najwięcej informacji.

-Jestem praktycznie pewien, że porwali go tuż przed Długą Zimą i już wtedy wsadzili do komory jego klona.– odpowiedział Malone.

-No dobra, a jakim cudem w ogóle oni mogli namierzyć ich wszystkich? Przecież taka operacja wymagałaby zaangażowania setek agentów i co, każdy byłby tak po prostu niewidoczny?

-Wydaje mi się, że gdy burza przejdzie dowiemy się tego od nie-Toma.

Tego było stanowczo za wiele.

Za wiele do przyswojenia.

Czuł się jak by mu ktoś uderzył kamieniem w głowę.

Praktycznie cały jego światopogląd o Farland uległ całkowitej zmianie.

Już nie chciał stąd odlecieć. Chciał stąd spieprzać jak najszybciej tylko by się dało i to w podskokach.

Obrócił się w stronę okna. Zawieja faktycznie słabła, jednak na tyle wolno, że nie można było tu nawet myśleć o jakimkolwiek wyjeździe.

Nie miał bladego pojęcia co ten stary knuje.

Starał się zebrać wszystkie pytania jakie zostały mu w głowie i w końcu odnalazł te istotne.

Te które powinien zadać tak naprawdę już na samym początku rozmowy z Malone'm, a o którym tak po prostu zapomniał.

-Czym w ogóle jest Ruch?– spytał w końcu Conrad.

 

Rozdział XXX

 

-Cieszę się, że w końcu zadajesz te pytanie.– odpowiedział szczerze Malone, uśmiechając się do niego najbardziej nieszczerym uśmiechem na świecie.

Przypominał mu w tym momencie jednego z wędrownych komiwojażerów z dawnych czasów, którzy tak dobrze potrafili ludziom wciskać kit, że dopiero po kilku dniach orientowali się oni jakie gówno od niego kupili.

-Ruch powstał jako odpowiedź przeciwko skorumpowanemu i nierzetelnemu rządowi na Farland i jego niebezpiecznym ideom.

-Chwila. Wszystko fajnie ale, już czegoś nie łapię. O jakim rządzie w ogóle mówisz? Przecież to W s z e c h z g r o m a d z e n i e . Głos ludu oparty na głosowaniu wszystkich mieszkańców w Radach Małego Wszechzgromadzenia ze stu dwudziestu siedmiu miast na planecie…

-… przedstawiony za pośrednictwem reprezentujących ich burmistrzów na Zebraniu Zarządu Wszechzgromadzenia i uroczyście ogłaszany przez obecnego prezydenta, pełniącego tak funkcję reprezentatywną jak i Pierwszego Przedstawiciela Planety. Masz rację. I zarazem jej nie masz. Ponieważ to wszystko brednie. Wszechzgromadzenie to nie głos całej planety a zaledwie garstki rządzących, która pod osłoną pięknych formułek zarabia miliardy solarów na nielegalnych inwestycjach i tajnych interesach z innymi układami. Im nie zależy na nas, Conrad. Traktują nas jak dojne krowy i…

-… tylko Ruch może się temu przeciwstawić?

Rysy na twarzy Malone'a całkowicie się wygładziły i ten spojrzał na niego przymrużonymi oczami lekko odchylając głowę do tyłu.

-Widziałeś do czego ci ludzie są zdolni. Stworzyli k l o n a . Zgwałcili tym samym międzyplanetarne prawo, starając się równać z Bogiem. Próbowali cię zabić! Wysłali za niewinnym człowiekiem wyszkolonego klona-zabójcę. Napuścili na ciebie wojskowego drona! Nie są to ludzie, którym można ufać, co sam najlepiej powinieneś wiedzieć.

Jakie on ma gadane…– pomyślał Conrad.– Facet mógłby zostać dyktatorem za czasów GWZ.

-Ruch wie o wiele więcej o machlojkach jakie dzieją się na Farland, dlatego się przygotowujemy.– kontynuował.

-Do czego?

-Do powstania.

-Chcecie obalić technopoliteję? Wszechzgromadzenie? Całe Farland?!

-To nie jest niemożliwe.

-Tylko nieprawdopodobne?

-Dokładnie.

-Ja pierdolę…– Conrad ponownie odwrócił się do okna, nie mógł uwierzyć w to co słyszał.

-Mamy wielu ludzi. Odpowiednich ludzi, do tego typu roboty.

-Kiedy?

-W następną Długą Zimę. Oczywiście jeżeli Ruch przetrwa, a to nie będzie możliwe, jeżeli mi nie pomożesz.

-Czego chcesz?– spytał, doskonale wiedząc czego zażąda Malone.

-Wiesz czego. Musisz dać mi listę. Bez niej nie będę mógł ostrzec Łączników na Farland. Ruch upadnie w oka mgnieniu a nasz świat nadal będzie toczyć polityczny rak żądzy pieniądza.

-A co jeśli jej nie dam?– spytał Conrad odwracając się w stronę Malone'a.

Dostrzegł, że starzec wymierza do niego z PLP, tak jak przypuszczał.

-Wtedy będę zmuszony pana poprosić.– powiedział powoli Malone.

Conrad uśmiechnął się, lecz wątpił by Jonathan to dostrzegł w świetle lampy komórki. Wyjął z płaszcza listę z nazwiskami, po czym zgiął ją na pół, i jeszcze raz i potem na kolejne dwa razy.

-Mam warunki.– powiedział Conrad.

Malone aż podniósł brwi z zaciekawienia.

-Och, doprawdy, wydaje mi się, że ma pan złą ocenę sytuacji panie Monroe. Po prostu mogę teraz pana zabić i wziąć listę. To nie będzie dla mnie niczym niezwykłym.

-Proszę spróbować.

Starzec pociągnął za spust bez wahania i choć Conrad wiedział, że opróżnił magazynek lasera poczuł ulgę gdy nic się nie stało.

Bardziej zastanowił go fakt, że ośmielił się tak niebezpiecznie zagrywać z tym człowiekiem. Czuł, że faktycznie igra z przysłowiowym ogniem.

-Jestem pod wrażeniem.– przyznał Malone.– Umiesz podejść człowieka i zagrać na jego nerwach. Podoba mi się to.

Starzec odsunął się od ściany i począł powoli podchodzić do Conrada, ten jednak od razu zareagował i włożył złożony kawałek papieru do ust.

-Ne podchoź…– powiedział niewyraźnie Conrad– Ynahej pofkne toją lyste.

Malone zatrzymał się i ponownie posłał mu swój nieszczery uśmiech.

-Jak sobie życzysz Conrad. To ty ustalasz tu warunki, prawda?

-A hebyś kurna wiechał!

Conrad wyjął w końcu papierek z ust, jednak trzymał go tuż przy swoich ustach w razie gdyby Malone próbował się na niego rzucić i wyrwać mu listę.

-Dużo gadałeś o Wszechzgromadzeniu i o tym wszystkim jakie to ono jest złe. Jednak wciąż nie odpowiedziałeś mi na pytanie. Czym jest Ruch?

-Dokładnym przeciwieństwem. Czymś co sprawi, że te rządy ustaną…

-I nastąpią jakie? Lepsze, tak? Dlaczego nie miałbym pozwolić byście wszyscy poszli do piachu, co? Co jest w was lepszego od nich?

Malone pokręcił głową z niedowierzaniem i rozłożył ręce na bok.

-Nie rozumiem cię Conrad. Do tej pory wydawało mi się, że rozmawiamy ze sobą normalnie i się rozumiemy. Teraz mam wrażenie, jakbyś kompletnie nie wiedział o czym mówisz. Ale spokojnie, pomogę ci. Każdy z nas czegoś chce. Ja chcę listę, by ocalić swoich agentów, czego chcesz ty?

-Chcę się stąd wyrwać.

-Załatwione.

-Z Farland.

-Dobrze.

-Z całą moją rodziną.

-Ależ oczywiście.

Conrad był zdziwiony.

-Możecie zapewnić coś takiego?

-Tak.

-Jaką mam gwarancję, że mogę wam ufać?

-Żadnej.– odpowiedział bez zastanawiania Malone.– Nie ma takiej gwarancji byś mógł mi…, n a m bezgranicznie zaufać. Jednak nie masz też żadnej innej opcji, więc nie masz wyboru. To znaczy masz go, ale to ułuda bo i tak wiesz, że jeżeli mi nie pomożesz to zginiesz.

Conrad chwilę się zastanawiał. Było to jak pakt z diabłem.

-Być może twoja rodzina też zginie.– dodał Jonathan.

Cholera. Cały czas myślał o swojej rodzinie, nie był jednak świadomy tego, że ktoś może zrobić im krzywdę, że może ich tak po prostu stracić.

Jego dziewczyny były bezbronne, zamknięte w komorach kriosnu i podane jak na tacy.

Musiał coś zrobić by im pomóc.

Musiał zaufać samemu diabłu.

-Dobra Malone.– zgodził się Conrad.– Pomóż mi uratować moją rodzinę.

Malone uśmiechnął się swym przebiegłym, nieszczerym uśmiechem i spojrzał na małe urządzenie śledzące Toma Burnetta (tego prawdziwego).

-Wyjrzyj za okno z łaski swojej i powiedz mi jak z pogodą. Według prognozy powinno się już uspokajać.

Conrad nie potrafił mu zaufać, więc cały czas był do niego zwrócony całym swoim ciałem. Delikatnie obrócił głowę w stronę okna, mając wciąż dobry kąt widzenia by obserwować Malone'a i zobaczył, że pogoda faktycznie się już uspokaja.

Nie było jeszcze idealnie, bo wciąż wiał silny wiatr, ale przynajmniej nie padał już śnieg.

-Jest trochę spokojniej.– odrzekł Conrad.

-Dobrze. W takim razie daj mi listę i jedziemy po Thomasa.

-Nie. Najpierw jedziemy po moją rodzinę.

-Nie myślisz logicznie. Oni już wiedzą, że masz listę i jesteś u mnie. Jeżeli byśmy teraz pojechali do ciebie z pewnością by tam już na nas czekali.

-Więc tym bardziej musimy tam jechać i to szybko, bo mogą je zabić do jasnej cholery!

-Wiesz jakby się to skończyło? W najlepszym wypadku zgodziłbyś się wymienić mnie, w przeświadczeniu, że ratujesz życie swojej rodziny. To zrozumiałe i nie miałbym ci tego za złe. Kazali by ci również oddać listę a ostatecznie i tak pewnie by cię zabili. W gorszym wypadku wpadlibyśmy od razu w zasadzkę i razem zginęli bo ani ja, ani tym bardziej ty, nie masz takich umiejętności by poradzić sobie z kilkoma, lub kilkunastoma agentami Wszechzgromadzenia. Są zbyt dobrze wyszkoleni. Ty spotkałeś na razie tylko klona Thomasa, który był za pewne średniej jakości patrząc na to jak szybkiej inkubacji go poddali. A mimo to miałeś z nim trudności. Wyobraź sobie, że prawdziwy Thomas Burnette jest co najmniej trzy razy lepszy od niego. Właśnie dlatego musimy jechać wpierw po Thomasa, więc lepiej módl się żeby on jeszcze żył bo inaczej nici z twojego wyjazdu.

 

Rozdział XXXI

 

Dwadzieścia po drugiej zamieć całkowicie ustała a na niebie ponownie pojawiła się Selene, olśniewając świat swym fioletowym blaskiem, odbijanym od skutej lodem powierzchni Farland.

Malone przyniósł z domu dwie łopaty by dać radę wraz z Conradem przekopać się przez potężne zwały śniegu jaki zasypał Panterę.

Mimo tego, że Conrad miał teraz wsparcie w postaci drugiego człowieka, to nie ufał ani odrobinę Jonathanowi. Wciąż obserwował jego ruchy i śledził kolejne kroki, gdy razem, szufla za szuflą zgarniali śnieg z Pantery. Conrad widząc jak starszy Malone pracuje w pocie czoła łapał się co chwila na tym, że chciał mu współczuć, jednak nie potrafił, ponieważ wiedział jak nieobliczalnym jest człowiekiem.

Współpracuję z samym diabłem.– pomyślał.

-Dobra, chyba wystarczy.– przerwał Malone i potarł mokre od potu czoło.

W przeciwieństwie do Conrada on cały się spocił, nic jednak dziwnego, ponieważ miał na sobie coś co można byłoby nazwać kurtką zimową, której Conrad nigdy nie widział na oczy. Puchata, z kapturem i ciepłą warstwą ochronną zdolną zatrzymać ciepło wewnątrz i nie wypuszczać go nawet przy największych mrozach.

Gdy byli jeszcze w jego domu, Conrad zapytał go czy nie ma drugiej do pożyczenia, Malone jednak odparł, że takie kurtki Ruch szyje specjalnie na zamówienie dla każdego agenta.

-Poza tym mam tylko jedną.– dodał Malone.– Ale jak chcesz to mam cieplejszą czapkę i rękawiczki.

Chciał i wziął.

Przynajmniej nie musiał się już martwić o odmrożenie sobie rąk a i w głowę było mu cieplej niżej w tej starej wełnianej szmacie. Jednak z zazdrością patrzył na kurtkę Malona i jak się w niej poci.

W tej cholernej kurtce.

Choć minęły zaledwie trzy dni od momentu gdy znalazł się w zimowym piekle Farland, nie pamiętał momentu kiedy było by mu za gorąco.

Miał na sobie cały czas kombinezon od quadrocykla powypychany gąbką i nałożony na to płaszcz żony (Adrianne Ketalle ma zaszczyt zaprezentować państwu nowy płaszcz z jej nowej jesiennej kolekcji…), nie było to zbyt udane zestawienie zimowe, ale sprawdzało się na tyle by nie dopuścić do wychłodzenia organizmu.

Co tu dużo mówić, zazdrościł Malone'owi.

-Conrad, słyszysz mnie? Odpal go.

-Jasne. Zamyśliłem się.

Conrad pociągnął klamkę z całej siły i dopiero po kilku sekundach zamrożony zamek odskoczył i drzwi się otworzyły.

Usiadł za kierownicą i włączył zapłon.

Rozrusznik zaterkotał, jednak silnik nie zaskoczył.

Conrad spróbował ponownie i za drugim razem już się udało. Włączył ogrzewanie, otworzył klapę bagażnika i drzwi dla Malone'a.

-Wrzuć łopaty do bagażnika, może się jeszcze przydadzą.– powiedział mu Conrad.

Malone nie odpowiedział mu nawet mruknięciem, jedynie wolnym, spokojnym krokiem podszedł do otwartego bagażnika i włożył łopaty do środka.

Naprawdę działał mu na nerwy.

W końcu wsiadł do środka i ruszyli, jednak z niemałym trudem. Samochód ledwo przebijał się przez potężne zwały śniegu, jakie zasypały miasto. Całe szczęście,że śnieg był świeży i sypki ale i tak wyglądało na to, że dojazd na miejsce zajmie im jednak o wiele więcej czasu, niż im się wydawało.

Conrad niemal natychmiast włączył odtwarzacz z płytami by zagłuszyć ciszę jaka prowokowałaby do rozmowy.

Bo nie chciał już rozmawiać.

Nie z nim.

Według urządzenia namierzającego Thomasa Burnette musieli jechać w stronę Autostrady Wschodzącego Słońca a potem zjechać na obszar należący do Farlandzkich Spółek Farmerskich (FSF).

Były to ogromne pola rozciągnięte na połacie tysięcy hektarów, podzielone na planetarne gospodarstwa rolne i hodowlane należące do różnych konsorcjów spożywczych. Cały teren był ogrodzony wysoką siatką a każda z posesji na której były gospodarstwa była wydzielona od pozostałych wysokim murem z czerwonej cegły. Było to staroświeckie rozwiązanie, ale nadawało ono swoistego uroku.

Gospodarstwa miały na swoich terenach potężne i pełne przepychu wille, zupełnie inne od domostw znanych tak z obrzeży jak i z centrum Freeheightsborough. Między innymi właśnie dlatego nazywano ten obszar również Dzielnicą Złotych Marchewek.

Prawnie teren ten należał do jurysdykcji Wszechzgromadzenia, a nie Rady Małego Wszechzgromadzenia Freeheightsborough, jak rozumiała to większość. Nie był on częścią aglomeracji miasta, lecz oddzielnym ciałem podlegającym jedynie Zarządowi Wszechzgromadzenia co idąc dalej mogłoby świadczyć o tym tworze jak o zupełnie innym rodzaju miasta czy osiedla.

Przejechanie całego osiedla na którym mieszkał Conrad zabrało im prawie czterdzieści minut. Musieli co chwile się zatrzymywać i przekopywać przez większe zaspy by dalej przejechać, jednak gdy udało im się już wjechać na autostradę jechało im się dużo lepiej.

Gdy płyta z muzyką z filmu „King Yin” zmierzała ku końcowi, udało im się dojechać na miejsce.

Dalszą drogę przed nimi blokowała potężna brama wjazdowa z grubej stali. Wysoka na pięć metrów i szeroka na dwanaście budziła respekt. Zdobne, stalowe pręty były jednak porozmieszczane zbyt gęsto by można było mówić o jakiejkolwiek możliwości przejścia przez szpary w bramie.

-Daj mi laser.– powiedział Conrad do Malone'a.– Oddaj mój laser, inaczej nie wjedziemy.

-Nie. Poradzisz sobie bez.– stwierdził Jonathan.

-Dawaj laser, nie mamy czasu na gierki!

Malone odwrócił od niego spojrzenie i zapatrzył się za oknem.

-Po prostu idź…– dodał.

-A może tak sam kurna pójdziesz, co?

Malone już nic nie powiedział.

Conrad nie wierzył w to. Po prostu nie wierzył w to co wyprawiał ten facet.

-Kurwa…– zaklął i wyszedł z auta.

Trzasnął drzwiami, włożył ręce do kieszeni i ruszył w stronę bramy. Na płaskich terenach nizin na których obecnie się znajdowali wiały silne wiatry, które dawały się teraz Conradowi we znaki. Za nim pokonał dystans sześciu metrów od samochodu do bramy był cały przemarznięty. Chował ręce tak głęboko w kieszenie płaszcza jak tylko się dało.

Gdy stanął w końcu przed bramą zrozumiał, że stary Jonathan Malone nieustannie wyprzedzał go w myślach.

Brama była otwarta, a potężna kłódka od zasuwy stopiona, jednak nie od lasera. Ktoś wcześniej tu był, roztopił jakoś kłódkę, zdjął ją, przesunął zasuwę, wszedł za bramę i z powrotem założył zniszczoną kłódkę tylko po to by brama z daleka sprawiała wrażenie zamkniętej.

Tym, „ktosiem”, jak domyślał się Conrad był zapewne nie kto inny jak sam Thomas Burnett. Znający go z zupełnie innej strony Malone wiedział to najlepiej.

Niech to cholera… Stary piernik miał rację…– pomyślał Conrad, po czym zdjął kłódkę i rozsunął potężne wrota na oścież.

Wracając w stronę auta czuł irytację i złość. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego jak ten człowiek nim manipuluje, ale nie mógł zrobić w tym kierunku nic, póki gra toczyła się o jego rodzinę.

Conrad wiedział jednak, że ma mocną kartę przetargową i to będzie musiało mu na razie wystarczyć.

 

Rozdział XXXII

 

Wjechali na pokryty lodem teren, który normalnie był szeroką drogą ciągnącą się pomiędzy różnymi gospodarstwami. Mury były tak wysokie, że mimo tego, że gruba warstwa lodu po której jechali podnosiła ich kąt widzenia, to i tak nie potrafili dostrzec żadnej z posesji. Zdawały się skrywać przed oczami ciekawskich, pragnąc jedynie spokoju i odosobnienia.

Conrad jak sięgał wzrokiem nie mógł dostrzec przed sobą końca drogi, mimo włączonych ostrzejszych świateł przeciwmgielnych. Nie miał pojęcia jak daleko sięga ta droga i jak długo ma nią jeszcze jechać.

-Gdzie mam jechać?

Malone spojrzał na drogę a potem znowu na ekran swojego urządzenia.

-Za kolejnym gospodarstwem powinno być skrzyżowanie. Skręć w prawo i od razu po tym skręcie będzie to pierwsza farma po prawej.

Conrad pokiwał głową i odrobinę przyspieszył.

Samochodem lekko zarzuciło na lodzie, jednak wkręty w oponach nie pozwoliły na nic więcej, zapewniając bezpieczny tor jazdy. Conrad nie miał doświadczenia na takiej nawierzchni i poczuł, że samochód bardziej rwie do przodu niż jakby jechał na elektromagnesie.

Gdy minął gospodarstwo, zgodnie z przewidywaniem Malone'a ukazało się dość sporych rozmiarów skrzyżowanie na którym skręcił w prawo i zjechał na miejsce gdzie kiedyś był chodnik– bardziej z przyzwyczajenia jak z obawy, że zatamuje tu komuś ruch.

-Według nadajnika jaki ma wszczepiony Thomas, powinien być właśnie tutaj.– stwierdził Malone.

Schował odbiornik do kieszeni kurtki i wyszedł na zewnątrz.

Conrad poszedł w jego ślady i również opuścił auto.

Malone pierwszy podszedł do obmurowanych drzwi wejściowych na teren posesji i zaczął się im przyglądać. Złapał za klamkę ale jej nie przekręcił. Zastukał gdzieś wysoko we framugę, a potem z kolei przykucnął i uderzył pięścią gdzieś pod linią klamki. Wtedy zaczął nasłuchiwać.

Dla Conrada było to co najmniej dziwne, ale musiał mu zaufać, ponieważ w takiej sytuacji to on tu był ekspertem.

-Conrad?

-Tak?

-Byłbyś tak łaskaw podać mi jedno z twoich ogniw wodorowych?

-A co małe problemy z drzwiami? Nie chciałeś mi oddać mojego lasera, a teraz chcesz bym dał jeszcze moje ogniwo wodorowe? Czy ty sobie lecisz ze mną w kulki?

-Bynajmniej. Padnij.– powiedział beznamiętnym głosem, po czym skoczył w bok tak szybko, że Conrad nie zdołał się nawet zorientować co on do niego powiedział.

W jednej chwili był tuż przy nim.

Prawą ręką wyciągał z kurtki swój pistolet plazmowy, a lewą sięgał w stronę ramienia Conrada łapiąc go za lewy bark i naciskając nań z całej siły tak by ten się osunął na ziemię.

Conrad nie wiedział tego co się dzieje, jednak ból wywołany naciskiem na jego postrzelone ramię sprawił, że ten upadł niemal od razu.

W pierwszej chwili pomyślał, że Malone namyślił się by jednak go zabić, dopiero potem dotarło do niego, że skierował on wzrok gdzieś za nim.

Gdy Malone go popchnął w dół zdołał się odwrócić i dostrzec, że za nimi stał Tom.

Tom (nie-Tom) który wystrzelił wpierw w jego stronę a potem zaczął zamierzać się na Malone'a.

Pocisk plazmy przeleciał nad głową Conrada i uderzył w mur, krusząc część z zewnętrznych cegieł.

Drugi pocisk jaki wyleciał nie pochodził już jednak od niego, a od Malone'a, który celując prosto w klatkę piersiową przeciwnika pociągnął za spust.

W tym czasie Conrad leżał już na ziemi i nie widział tego co się stało ponieważ zasłaniał mu samochód. Gdy jednak popatrzył na, wyrośniętą z tej perspektywy, sylwetkę Jonathana wiedział, że Tom (nie-Tom) albo nie żyje, albo przynajmniej został wyłączony z gry.

Nie zdradziła tego w żaden sposób niewzruszona mina Malone'a a raczej to, że ten opuszczał już swój pistolet.

Czas który zdawało się tak nagle zwolnił, powrócił w końcu do swojego normalnego tempa, także Conrad czuł, że może już wstać. Trzęsły mu się ręce a serce waliło gdy niepewnie wychylał się zza maski Pantery by ujrzeć to co się stało.

Tom (nie-Tom) leżał na śniegu wśród obłoków dziwnego błękitnego dymu, Conrad wyczuwał w nim zapach spalonych obwodów. Czyżby miał na sobie egzoszkielet?

Dojrzał również, że Tom (nie-Tom) wciąż się ruszał.

Spojrzał na Malone'a a ten westchnął, podszedł do klona i kopnął jego broń w kierunku skrzyżowania z którego dopiero co przyjechali.

Ukląkł przy nim i zaczął coś do niego mówić.

Conrad nic nie słyszał. Musiał się zbliżyć, jeśli chciał się dowiedzieć o czym mówią.

Wtedy właśnie zauważył kopnięty przez Malone'a pistolet plazmowy Toma.

Wykorzystał chwilę nieuwagi jego „kompana”.

Gdy ten był zajęty przesłuchiwaniem Toma, szybkim ruchem podniósł pistolet i schował go do kieszeni. Był większy od PLP i mniej poręczny, ale miał większy magazynek i był bronią z prawdziwego zdarzenia, a nie wiertarką na sterydach.

Podnosząc się, nagły huk kolejnego wystrzału z pistoletu wstrząsnął nim ze strachu.

Zobaczył jak Malone trzymał wciąż dymiący pistolet wymierzony w… miejsce gdzie przed chwilą znajdowała się głowa klona. Jego czaszka rozpadła się na kawałeczki, a mózg rozbryzgał się tworząc na śniegu krwisty kolaż powoli wsiąkający w biały puch.

Conrada zatkało.

Już nawet nie sam widok śmierci, ale sam fakt j a k ona się dokonała, był dla niego szokujący. To było tak gwałtowne i przerażające.

Jak wyjęcie wtyczki z gniazdka.

Mimowolnie zaczął dostrzegać obrzydliwe i przerażające szczegóły gdy przyglądał się zwłokom.

Czaszka klona, Thomasa Burnette'a nie zniknęła całkowicie.

Była w niej ogromna ziejąca grozą, dziura, która pochłonęła całą górną szczękę, nos, część kości policzkowych i całą okolicę kości czołowej czaszki.

Najbardziej upiornie ze wszystkiego wyglądała jednak ta, tak nienaturalnie wyglądająca teraz, dolna szczęka, która opadając w stronę szyi, nadawała zwłokom dziwnie zabawnego wyglądu.

Czy tego Conrad chciał czy nie, musiał w tym momencie pożegnać się z chipsami i z Roadrunnerem, które z taką lubością konsumował w supermarkecie.

Oparł się o bagażnik Pantery i zwymiotował, za samochodem.

-Jeden problem mniej.– usłyszał głos Malone'a.– Nie wiedziałem, że będzie w kombinezonie wspomaganym. To mógłby być nie lada problem.

Conrad przetarł usta rękawem płaszcza (już raczej go nie podaruje swojej żonie) i odwrócił się w stronę Malone'a.

-Chryste… nigdy nie widziałem śmierci…

-Pierwszy raz jest zawsze najbardziej intensywny. Pamięta się to potem do końca życia.

-Jakoś nie poczułem ulgi.

Malone ruszył w jego kierunku, jednak Conrad zatrzymał go ręką.

-Poczekaj… to co powiedziałeś… „To mógłby być nie lada problem”?– spytał Conrad wracając do rzeczywistości i zastanawiając się nad znaczeniem tych słów.

-Tak.– odparł pewnie Jonathan.

-Czy ja dobrze rozumiem? Czy chcesz przez to powiedzieć, że wiedziałeś o tym, że on nas śledzi?

-Nie dałem ci tego do zrozumienia wcześniej?

Conrad milczał.

-Słuchaj, gdy już odkopaliśmy ze śniegu twoje auto i zaniosłem łopaty do bagażnika zauważyłem, że masz przyczepioną do samochodu pluskwę. Wydaje mi się, że ten klon, co tutaj leży, wystrzelił ci ją z tego pistoletu co mówiłeś, że cię wtedy nie trafił. Otóż błąd. Trafił. Na tym mu zależało. Chciał nas śledzić aż pod tą farmę, by dorwać nas i ukrywającego się tu prawdziwego Thomasa Burnette'a. Nie wiedział jednak tego, że to wcale nie tu ukrywa się Thomas Burnette. To tamte gospodarstwo.– pokazał Conradowi parcelę po przeciwnej stronie.

-Dlaczego?– tylko tyle zdołał wydusić z siebie Conrad.

-Ponieważ potrzebowałem informacji. Informacji z przynajmniej drugiej a nie trzeciej ręki jak w twoim wypadku. To mnie utwierdziło w moim przekonaniu, że Wszechzgromadzeniu wcale nie zależało na mnie. Oni chcieli przeze mnie dostać się do Thomasa.

-Przecież wcześniej mi tłumaczyłeś, że to Thomasa złapali i że to on wsypał ciebie i prawdopodobnie tak samo zrobili inni agenci podając nazwiska swoich Łączników.– Conrad czuł, że zaczynają mu się przegrzewać zwoje.– Nie łapię tego…

-To coś o wiele poważniejszego. Coś co przeoczyłem.– Malone schował pistolet do kieszeni kurtki i podszedł do drzwi prowadzących do gospodarstwa gdzie miał być Thomas Burnette. Gdy podszedł do drzwi zatrzymał się.

Conrad czuł jak jego żołądek zaciska się z nerwów.

Jonathan złapał za klamkę i otworzył drzwi, po czym odwrócił się w stronę Conrada.

-Chyba mamy kreta.– powiedział tak cicho, że Conrad by go pewnie nie usłyszał gdyby nie stał tuż za nim.

Malone stał w zamyśleniu jeszcze chwilę po czym już razem weszli na teren gospodarstwa oznaczonego tabliczką z numerem 17.

 

Rozdział XXXIII

 

Za drzwiami znajdowało się puste pomieszczenie jakby korytarz z którego prowadziły kolejne drzwi. Conrad poświecił komórką stojącemu przed nim Malone'owi a ten je otworzył.

Pomieszczenie w którym się znaleźli zalał niesamowity, lecz przyjemny, jasny blask oraz co bardziej niesamowite, fala ciepła.

Gdy wyszli z przedsionka, przedpokoju, czy jakkolwiek to zwać, dostrzegli niezliczone hektary, rozciągających się na dziesiątki kilometrów zielonych pól.

Przestąpili przez próg i dostrzegli liczne pola uprawne.

Po jego lewej– ziemie porośnięte pszenicą, żytem i jęczmieniem.

Po prawej– uprawa ziemniaków, buraków i warbucji.

Pomiędzy każdym z poletek ustawione były wysokie słupy z lampami emitującymi owo ciepłe światło. Conrad początkowo starał się je zliczyć, jednak pewnie prędzej zabrakło by mu Długiej Zimy, niż by mu się to udało. Ustawione w odstępach, na oko, co dziesięć metrów, zainstalowane miały również kręcące się wysięgniki z cyklicznie tryskającą z nich wodą. Przy każdej grządce znajdowała się również szyna dla mechanicznych ramion robotów, które co chwila jeździły wte i wewte skanując każdą z upraw.

Conradowi zrobiło się teraz naprawdę ciepło. Rozpiął płaszcz i patrzył na to wszystko z rozdziawionymi ustami.

-Jakim cudem…– powiedział a Malone szturchnął go w ramię i wskazał palcem w górę.

Nad nimi rozpościerała się płachta czegoś co początkowo wyglądało jak termopleksa, było jednak czymś o wiele bardziej zaawansowanym. Wysoko nad sobą widział usztywniające tą konstrukcję karbonowe stelaże oraz odchodzące od nich kable ciągnące się do każdej z latarni.

Pomiędzy polami zbóż a plantacją warzyw ciągnęła się szeroka dróżka prowadząca prosto do domostwa w oddali.

Conrad dopiero teraz zrozumiał, że to pomieszczenie w którym dopiero co byli to był garaż, a drzwi przechodziły przez rozsuwany wyjazd.

Zaśmiał się widząc to wszystko.

Wyłączył telefon– nie potrzebował jego latarki w tak dobrze oświetlonym miejscu, po czym ruszył wraz z Jonathanem kamienną ścieżką w stronę domu. Zdjął rękawiczki i czapkę z głowy i włożył je do kieszeni z pistoletem.

Gdy jednak dojrzał w oddali sad pełen dojrzałych jabłek i pomarańczy pobiegł doń jak opętany, zostawiając Malone'a gdzieś daleko w tyle.

Wyrośnięte jabłonie obrodziły w tak wiele owoców, że widział jak uginają się od nich gałęzie. Kilkanaście robotów z wysięgnikami i koszami zbierało je z drzew podczas gdy Conrad zagłębił się w sad.

Zerwał jabłko i zanurzył w nie zęby i… poczuł się jak w niebie. Gryzł je łapczywie, połykając kęs za kęsem i kosztując każdego kawałka, zupełnie tak jakby to było jego pierwsze w życiu jabłko.

Sok spływał mu po rękach a on go zlizywał i śmiał się przy tym jak głupi. Pochłonął całe jabłko w tak rekordowym tempie, że zastanawiał się czy nie pobił właśnie nieoficjalnego rekordu Guinnessa.

Zerwał kolejne jabłko i tak samo szybko je pochłonął. Wziął jeszcze dwa ze sobą i przeszedł do sadu z pomarańczami.

Matko jak one pachniały!

Skórkę zdarł zębami i zaczął pochłaniać znajdujący się w środku miąższ.

Wydawało mu się, że właśnie tak musiał się kiedyś zachowywać człowiek pierwotny.

Pierwotny instynkt= Pierwotne zachowanie.

Pierwotny człowiek= Dzikus.

I bardzo dobrze!- pomyślał.– Mogę być dzikusem, ale z pełnym brzuchem!

Wszystko było takie pyszne i soczyste!

Słodziutkie pomarańcze i kwaskowate jabłka. Zupełnie tak jak lubił.

Gdy zerwał kolejną pomarańczę, dojrzał w oddali krzaczki malin i porzeczek.

Bez zastanawiania popędził w ich kierunku, upuszczając po drodze dopiero co zebrane owoce, które zostały szybko sprzątnięte i załadowane do koszyka przejeżdżającego obok niego robota.

-Conrad!- usłyszał w połowie drogi do malin głos Malone'a.– W domu jest normalne żarcie. Jak jesteś głodny to chodź!

-No nie!!! Pędzę!- krzyknął Conrad ze łzami w oczach.

Nie mógł uwierzyć w to, że zje w końcu coś normalnego.

I będzie mógł wywalić te tabletki odżywcze i śmieciowe chipsy.– pomyślał.

 

Rozdział XXXIV

 

Dom, a w zasadzie raczej mały pałac, był wybudowany z piaskowca, co nadawało mu niesamowitego ciepła i robiło ogromne wrażenie. Trzy piętrowa, potężna i szeroka rezydencja była utrzymana w stylu dość nietypowym dla Farland, ponieważ bliżej jej było do Ziemskich pałaców z regionu Kalifornii i Meksyku ze stylizowaną na osiemnasto– czy dziewiętnastowieczną zabudową, niż do współczesnych tak modnych teraz budynków neoinformatycznych.

Haczendy. Chyba tak się nazywały te ich pałace.– pomyślał Conrad starając sobie przypomnieć ich nazwę z lekcji historii Ziemi.

Grube kolumny z marmuru (za pewne sprowadzanego z Ziemi) wykonane były z największym pietyzmem. Niesamowita żółta barwa żyłek przepływających przez mleczno-białą powierzchnię marmuru pięknie nawiązywała do ogólnego kolorytu budynku.

Tuż nad nimi znajdowało się delikatnie wysunięte zadaszenie rozciągnięte prostymi łukami na kolumny.

Jednak największe wrażenie robiła przepiękna fontanna znajdująca się na dziedzińcu tuż przed schodami prowadzącymi do hacjendy.

Trój-poziomowa, z bijącą w górę wodą, tak z mniejszych dysz po bokach jak i z większych znajdujących się na szczycie najwyższego poziomu była zdobiona w różnego rodzaju wyrzeźbione w kamieniu figury i motywy roślinne, tak wspaniale komponujące się z całą farmą.

Conrad podszedł w jej stronę i zanurzył w niej dłonie obmywając je z soku z owoców po czym nabrał jej w dłonie i przemył twarz, po czym napił się gasząc pragnienie.

Malone popatrzył na niego, pokręcił głową i poszedł w kierunku schodów.

-Chodź dzikusie.– rzucił.– W środku jest butelkowana, a i pewnie coś jeszcze.

Conrad odszedł od fontanny i ruszył za Malonem, który też poszedł w ślady Conrada i rozpiął kurtkę.

Skąd on to wszystko wiedział?– zastanawiał się zdziwiony tym wszystkim Conrad.– I najważniejsze… skoro coś takiego ma prawo istnieć na Farland podczas Długiej Zimy, to dlaczego inni też nie mogą tak żyć? Jakim cudem to wszystko mogło się dziać? Skoro coś takiego istnieje to po co to wszystko? Po co Długi Sen… Po co… A może właśnie to był sen? Może on wciąż śni?

Dogonił Malone'a i wszedł wraz z nim przez przepięknie zdobione drzwi z wyciosanymi weń motywami kwiatowymi i znalazł się w niewielkim, aczkolwiek przyjemny i ciepłym holu z wijącymi się na pierwsze piętro schodami i odchodzącymi na boki pomieszczeniami. W środku paliło się światło, także Conrad mógł z ciekawością przyjrzeć się kunsztownym boazeriom wykonanym z różnych egzotycznych rodzajów drewna jak i zawieszonych na wysokich ścianach realistycznym portretom jakichś dostojników z dawnych epok.

Conrad czuł się nie tylko tak jakby teleportował się na jakąś inną planetę, ale jakby przeniósł się w czasie. Widział takie pałace tylko na starych filmach i na zdjęciach w e-podręcznikach jakie czytał zakuwając na historię.

-Thomas, to ja Malone, nie strzelaj!- krzyknął starzec w stronę korytarza biegnącego do pomieszczeń po ich lewej.

Po dłuższej chwili wyszedł stamtąd Thomas Burnette.

Prawdziwy Thomas Burnette.

W krótkim szarym podkoszulku i ciemnych dżinsach wyglądał nieco nonszalancko. Dodatkowo zapuścił brodę, jednak jego zniewalające spojrzenie błękitnych oczu mogłoby wciąż zawrócić niejednej pannie w głowie.

Wpierw spojrzał na Malone i uśmiechnął się, lecz gdy dostrzegł Conrada na samym początku nie dowierzał własnym oczom, lecz po chwili parsknął śmiechem.

-Chryste Conrad, co ty tu robisz?– spytał zdziwiony Tom– Wyglądasz jak jakiś cholerny transwestyta– sado-maso!- krzyknął w kierunku Conrada nie przestając się śmiać.

To był prawdziwy Thomas Burnette, bez dwóch zdań.

Conrad odpowiedział mu również salwą śmiechu i spojrzał ponownie na swoje ubranie. Obcisły skórzany kombinezon i założony na to damski płaszcz z pewnością zasługiwały na takie porównanie.

Co tu dużo mówić, spuentował to wręcz doskonale.

-Jest tu ze mną.– powiedział ostrym tonem Malone, dając do zrozumienia by przerwać ten spontaniczny komizm zaistniałej sytuacji i sprowadzić ich obu do pionu.– To długa historia. Masz coś do jedzenia?

-Ta, jasne. Zapraszam do kuchni. Akurat robię spaghetti, pasuje?– spytał Tom.

-Pewnie, że tak. Uwierz mi. Zjem wszystko, byle nie były to już pastylki.

 

Rozdział XXXV

 

Conrad w końcu mógł zdjąć z siebie płaszcz żony i kombinezon od quadrocyklu. Pozrzucał gąbkę z materaca na podłogę i w końcu usiadł na krześle w kuchni tylko w zwykłych ciuchach. Płaszcz zarzucił na oparcie krzesła, a kombinezon porzucił w salonie. Czuł się lekko i przyjemnie. Poza tym, że strasznie śmierdział i wciąż czuł te zlepione na tyłku portki, więc przeprosił Malone'a i Toma i wyszedł do łazienki.

Była niemal w całości zrobiona z drewna, trochę inny styl, bardziej przypominający jakiś tropikalny, ale też ładnie utrzymana. No i przede wszystkim, z bieżącą wodą.

Zdjął majtki i korzystając z wbudowanego bidetu przemył w końcu tyłek, czując przy tym niesamowitą ulgę.

Brudne gacie wrzucił natomiast do zlewu i zalał wodą z mydłem.

Choć odrobina normalności.– pomyślał– Woda w kranie.

Wziął jeden z ręczników z pięknej ciemnobrązowej szafy i wytarł tyłek. Majtki wrzucił do suszarki, która po kilku obrotach w maksymalnej temperaturze wysuszyła je do suchej nitki.

Dodatkowo było mu teraz cieplej.

Gdy Conrad dołączył z powrotem do Toma i Malone'a zdziwiony stwierdził, że ze sobą nie rozmawiają.

Zdawało się, że na niego czekają.

Kuchnia, tak jak i cała hacjenda była urządzona w staroświeckim, ciepłym stylu, jednak jej właściciel nie zapomniał o współczesnych elementach tak ułatwiających dziś życie jak roboty kuchenne, których zautomatyzowane systemy przygotowywały zawsze idealne dania.

Siedzieli we dwójkę przy długim, prostym, drewnianym, oheblowanym stole, który nawet nie był pomalowany bejcą. Nie wyglądał na drogi i raczej przypominał pamiątkę z dawnych czasów Ziemskiego życia obecnego właściciela willi.

Być może miał mu przypominać o dawnych, cięższych czasach, gdy nie miał nic. Być może był to symbol tego, że nawet biedny może dojść do fortuny.

Conrad tego nie wiedział, jednak doskonale czuł zapach gotowanego makaronu i przyrządzanego sosu bolońskiego i nie mógł się go już wręcz doczekać.

Dosiadł się do stołu, mając po swojej prawej Toma i naprzeciwko siebie Malone'a, który zdawał się być tymczasowo nieobecny.

Zapatrywał się gdzieś wysoko ponad nimi, na belki stropowe.

Conrad nie zważając na niego w końcu zebrał myśli i opowiedział Thomasowi całe zamieszanie jakiego był świadkiem. Ten rzadko wtrącał się do rozmowy i słuchał go z ogromnym zaciekawieniem, był pełen zrozumienia dla sytuacji w jakiej znalazł się Conrad i szczerze mu współczuł.

Co chwila dziwnym wzrokiem zerkał na Malone'a, gdy Conrad wspominał o Ruchu.

Od czasu do czasu sprawdzał czy zautomatyzowana kuchnia niczego nie spartaczy i ponownie dosiadał się do stołu uważnie słuchając dalszego ciągu tej niesamowitej historii.

Gdy Conrad zakończył swoją opowieść, Thomas zaniemówił na chwilę po czym westchnął przeciągle, pokiwał głową i przyniósł Conradowi piwo.

Strange Brew, jedno z najlepszych na Farland. Wysokoprocentowe, pszeniczne o posmaku miodu z nutką lagdanii.

Conrad ucieszył się bo faktycznie zaschło mu w gardle, a i w końcu mógł wypić normalne piwo. Gdy gasił pragnienie przyszła kolej na Thomasa, który nie wiedział od czego zacząć.

-Przede wszystkim… jestem w szoku. Nie wiem jak wyrazić moje ogromne współczucie. Cholera… po tym co przeżyłeś, wiesz mi, nie mogliśmy przewidzieć, że coś takiego może się przytrafić. No w żadnym wypadku jakiemukolwiek „cywilowi”… To, że udało ci się przeżyć to… naprawdę cud i…– Thomas wyglądał jakby zaraz miał się rozpłakać.– To po prostu nie fair – widać było, że rzeczywiście było mu przykro.– Chciałbym ci jakoś pomóc ale nie wiem co na to G ó r a … Jon?– zaakcentował słowo Góra i spojrzał na Malone'a, który w tym czasie jadł orzeszki ziemne z małej drewnianej miseczki i to właśnie nimi był najbardziej zaabsorbowany.

-Tego nie wiem.– powiedział Jonathan– Jednak nie to mnie najbardziej interesuje.– oderwał wzrok od orzeszków i spojrzał głęboko w oczy Toma.– Mam wiele ciekawszych pytań.

Tom przewrócił oczami, przeczesał długie i bujne ciemne włosy po czym nachylił się w stronę Malone'a.

-Zamieniam się w słuch,

-Po pierwsze: co tutaj robisz?

-Jak to?

-Co tutaj robisz? Skorzystałeś z drugiego bezpiecznego domu, więc co się stało?– naciskał Malone.

Zapanowała dziwna niezręczna cisza i Conrad czuł, że zaraz wszystko może wybuchnąć.

-Wszystko zaczęło się tuż przed Długą Zimą.– zaczął w końcu Tom– Czułem, że mnie śledzą. Miałem dziwne wrażenie, że jakimś cudem mnie namierzyli. Wysłałem Molly do jej rodziców, poza system. Udało jej się wylecieć ostatnim promem, tuż przed Długą Zimą. Ja sam opuściłem dom i udałem się do mojej kryjówki poza miastem. Jednak gdy dotarłem na miejsce znalazłem pewne ślady świadczące, że ktoś włamał się na moją pocztę, widziałem, że sprawdzali hasła. Szperali w dziennikach i moich rzeczach osobistych. Gdybym nie miał większego doświadczenia to prawdopodobnie bym to wszystko przeoczył. Kryjówka została „spalona” więc i sam postanowiłem ją spalić. Znasz procedury. Wszystkie te dane mogłyby później zostać użyte. Zresztą grom wie czy nie umieścili w tym wszystkim jakichś pluskiew.

Malone siedział cicho i słuchał jego opowieści bez ustanku się w niego wpatrując.

-Więc upewniłem się, że nikt mnie nie śledzi i przyjechałem tutaj.– kontynuował Tom– Nikt za mną nie przyszedł. Poinformowałem o tym wszystkich młodszych agentów i wysłałem sygnał do ciebie, jednak go nie odebrałeś, nie wiedziałem dlaczego?

-Kłamstwo. Nie dostałem żadnego sygnału.– obruszył się Malone.– Nie okłamuj mnie Thomas.

-Ja mam cię nie okłamywać? Przyganiał kocioł garnkowi! Z opowieści Conrada nie wynika, że całkowicie go wtajemniczyłeś w to w czym się znajduje…

-Powiedziałem tyle ile uważałem za konieczne.

-Tak?– Thomas odwrócił się do Conrada.– Dobra Conrad, czas byś poznał prawdę. Mogłeś słyszeć różne bajkowe słowa od Jona, ale musisz wiedzieć jedno– Ruch to nie byle organizacja paramilitarna. To nie jest partyzantka. Cały Ruch działa z ramienia prowadzonego przez Globalną Wspólnotę Ziemi. GWZ pragnie odzyskać swoje stracone ziemie.

-Przecież GWZ nie istnieje.– zaprzeczał Conrad.– Siły CZSU pokonały GWZ i wojna zakończyła się ich totalną porażką.

-Tak to wygląda tylko z wierzchu. Zastanów się. Czemu tak wiele budynków czy pomników powstało w hołdzie kosmonautów z czasów GWZ? Czemu kosmodrom jest imienia Vladimira Prosta. Czemu są uniwersytety Quynha Văn Phê? To wcale nie dlatego, że byli to pierwsi kosmonauci, którzy stanęli na Farland. To dlatego by nie prowokować GWZ, która mimo przegranej jest nadal silna. Ona wciąż jest. Szanuję Jej wartości i jestem za tym by odzyskała straconą pozycję, dlatego jej pomagam. Wierzę w to, że może to dać nowe możliwości tej planecie. Dlatego pomagam Malone'owi, Ruchowi i GWZ.

-Wracając do tego sygnału.– powrócił z tematem Malone.– Nie wysłałeś mi go. I chcesz wiedzieć coś więcej?

-Co?

-Wydaje mi się, że mamy kreta.

-Słucham?!- krzyknął zdziwiony Thomas.– Jakim cudem? Kto?

-Ktoś wysoko. Ktoś bardzo wysoko, lecz gdy starałem się przyjrzeć naszej hierarchii zaczęło mi coś w tym wszystkim nie pasować.

-Nie rozumiem.– odpowiedział zbity z tropu Tom.

Conrad też nic z tego nie rozumiał, pozostało mu tylko słuchać tego co miał do przekazania Malone.

-Cały czas myślałem, że ktoś chciał się posłużyć twoim klonem do odnalezienia mnie i zabicia. Teraz jednak jestem prawie pewien, że to wcale nie tak. Widzisz, błędem z mojej strony było to, że założyłem, że cię porwali, przesłuchali i ty im wszystko zdradziłeś. Oczywiście za te zwątpienie szczerze cię przepraszam. Nie wziąłem jednak po prostu pod uwagę tego, że ktoś mógł cię zdradzić i po prostu sprzedać twoje DNA by stworzyć twojego sobowtóra. Na przykład włosy ze szczotki, którą się czeszesz. Wydaje mi się, że tym kimś była właśnie twoja żona.

-Molly w życiu by czegoś takiego nie zrobiła.

-Czyżby? Myślisz, że miałeś szczęście z tym ostatnim promem? Uważasz, że cudem uniknęła grożącego jej n i e b e z p i e c z e ń s t w a ? Mnie się wydaje, że twoja droga MOLLY dostała niezłą sumkę i zaszyła się gdzieś w bardzo oddalonym systemie, gdzie wiedzie spokojne życie, popijając drinki z parasolką. Bo widzisz… Musisz zrozumieć to, że w tym całym chorym zamieszaniu, przez cały czas, chodziło tu właśnie o n a s . To nie miałem być ja i to nie miałeś być też ty, lecz mieliśmy to być M Y . Twój klon, który nas zaatakował nie próbował zabić mnie, lecz Conrada.

-Naprawdę?– wtrącił się Conrad.– Czemu się tak na mnie uwziął?

Thomas nachylił się do Conrada.

-Widzisz, klony są jak ludzie, też potrzebują odpowiedniego czasu do rozwoju i przyswojenia sobie pewnej ilości informacji. Ludzie przyswajają sobie informacje latami, odpowiednio je segregując, analizując i interpretując. Ten klon był w inkubacji stosunkowo krótko, a samego czasu na przyswojenie odpowiednio dużej ilości informacji było zdecydowanie za mało, przez co był to mój odpowiednik z wyglądu, ale ze zdecydowanie mniej zaawansowanymi umiejętnościami– tak fizycznymi jak i umysłowymi. W jego słabo wykształtowanej świadomości porażka której się dopuścił była nie do przyjęcia. Idąc dalej tokiem myślenia Jona, klon prawdopodobnie po całym zamieszaniu poddał się bezwiednie wendecie, która miała już na celu, nie odnalezienie mnie czy jego, ale po prostu zlikwidowanie ciebie.

Conradowi musiało to wystarczyć, kiwnął głową, a Thomas uśmiechnął się i

ponownie odwrócił w stronę Malone'a.

-To jaką masz teorię? Dlaczego tak im zależało na tym byśmy byli przy zatrzymaniu razem? Dlaczego nie wyciągnęli z nas po prostu informacji i nie sprzątnęli, co Jon? Co tu się kurwa dzieje, co? Może to mieć związek z programem?

-Uważam, że tak.– zapewnił Malone.

-Z jakim programem?– ponownie wtrącił się zaintrygowany Conrad.

-Cóż chodzi o coś w stylu programu lojalnościowego agentów.– zaczął tłumaczyć Tom.– Tylko nie takiego jak ty sobie wyobrażasz pomiędzy sprzedawcą a kupującym o zniżkę 20% na część towarów. Chodziło tu raczej o zatajenie przepływu informacji i sprawienie, by struktury jakiejkolwiek organizacji nie miały słabego punktu. Jon całkiem niedawno, szperając w dawnych strukturach GWZ odkrył pewne dokumenty. Coś co miało się zwać… eee? Jon?

-Program „Fomalhaut”.

-Jak ta gwiazda?– wpadł w słowo Conrad.

-Dokładnie!- kontynuował Tom.– Widzisz to z arabskiego. Fum al-Hut. To oznacza: „Usta wieloryba”. Chodzi tu o to, że kiedyś propaganda Cesarskiego Związku szydziła z GWZ plakatami przedstawiającymi ich jako wielkiego, tłustego wieloryba, który nic nie robi tylko pożera plankton. Na rysunku było to zgrabnie przedstawione jako wyłudzanie pieniędzy od podatników…

-Przejdź do sedna Thomas.– wciął się zniecierpliwiony Malone.

Tom oblizał wargi, chciał mu coś powiedzieć, ale się powstrzymał.

-No i widzisz Conrad. Dochodząc do s e d n a . Wydaje się nam, że cała struktura Ruchu została poddana programowi „Fomalhaut”. To by wyjaśniało dlaczego chcieli dorwać nas dwóch.

-I oznaczałoby, że tak naprawdę gówno wiemy o Ruchu…– dodał z kwaśną miną Jonathan.

-Cóż… chyba masz rację Jon…– odpowiedział Tom potwierdzając jego obawy.

Conrad jednak tego nie łapał. Był głodny, niczego nie rozumiał, a ta cała sytuacja z tą „haczendą” na czele go przerastała. Wzbierał w nim gniew a bezradność powodowała, że poczuł się, jak by miał za chwilę wybuchnąć.

-Słuchajcie, jeżeli chcecie mi coś powiedzieć to mówcie, bo jeżeli nie wyłapaliście kontekstu wcześniej, to powiem wam że po pierwsze: jestem cholernie głodny i wciąż czekam na te spaghetti; a po drugie: może w końcu odbijemy moją rodzinę do jasnej cholery, co?!

Tom podniósł ręce do góry w uspokajającym geście po czym delikatnie złapał Conrada za nadgarstek prawej ręki.

-Spokojnie. Wiem, że jest ci ciężko… nie jest łatwo czegoś takiego słuchać. Nie jest łatwo wytrzymać w takiej sytuacji. Wiem o tym. Nie powinno cię coś takiego spotkać.– Thomas przemawiał do niego uspakajającym głosem.– Słuchaj, jestem twoim sąsiadem. Przyjacielem. Znamy się od dawna. Zawsze sobie pomagaliśmy. Miło mi, że ty i Eugene zatroszczyliście się o mój dom. Naprawdę, doceniam to. Pamiętasz jak razem byliśmy na pikniku z twoją rodziną nad jeziorem? Ja się troszczyłem o twoją rodzinę a ty o mnie i Molly. Chcę ci pomóc Conrad i uwierz mi pomogę ci. Masz moje słowo. Spaghetti zaraz się dogotuje.

Malone kręcił głową z nie dowierzaniem po czym parsknął śmiechem.

-Przepraszam, skończyliście to pieprzenie? Może tak przejdźmy do tematu, co?

-Odpieprz się, co Jon?– odwarknął Tom w stronę Malone'a– Będę gadał jak mi się to podoba i co mi się podoba, jasne?

Starszy mężczyzna zamknął oczy i pokiwał głową.

Jego okropny uśmiech jednak nie schodził z twarzy.

Conrad wręcz pragnął by mu go zetrzeć pięścią.

-Chryste!- krzyknął Tom, krzyżując ręce na głowie i również zamykając oczy.

Conrad czuł, że wszyscy byli zmęczeni całą tą sytuacją. Najlepiej byłoby to przełożyć na kiedy indziej, ale w tym wypadku nie istniał taki termin, który byłby po prostu odpowiedni.

-Dobra.– Burnette przetarł oczy.– Wracamy do opowieści. W programie „Fomalhaut”, mieli być zatrudnieni specjaliści od hipnozy. Mieli oni sparować ze sobą odpowiednie osoby, które miały potajemnie przekazywać sobie informacje. Było to coś w rodzaju hasła i odpowiedzi, tylko znacznie dalej posunięte. Bo widzisz, te osoby w ogóle nie miały mieć pojęcia, że nawet ze sobą wtedy rozmawiały.

-Możesz zacząć jeszcze raz?– poprosił Conrad.– Przepraszam, naprawdę, ale możesz to powtórzyć? Miałem kilka ciężkich dni a każdego dowiadywałem się kolejnych, nowych i ciekawych rzeczy o planecie o której jak mi się wydawało wiedziałem prawie wszystko. Jak się okazuje jednak nie miałem zielonego pojęcia o tym co tu się dzieje. Więc wracając: powiedz mi to tak prosto jak do półgłówka.

Tom podrapał się po czole i zaczął ponownie.

-Wyobraź sobie mnie i Jona. Zabierają nas oddzielnie do jakiegoś tajnego ośrodka. Zostajemy poddani hipnozie podczas której podają nam hasło. Coś na zasadzie słowa-klucza po którego wymówieniu mielibyśmy zareagować w pewien zaprogramowany sposób. I to w ten sposób działałaby wówczas cała struktura Ruchu… Ponieważ według tej teorii to właśnie tak sparowani agenci dostają prawdziwe rozkazy od Ruchu. Spotykają się w ustalonym miejscu przekazując sobie (jak się okazuje) fikcyjne rozkazy i wszystko przebiega niby normalnie, ale… w tym miejscu pojawia się również osoba odpowiedzialna za wypowiedzenie słowa-klucza. Agenci wpadają w trans w trakcie, którego wymieniają się prawdziwymi rozkazami i w tym amoku wykonują tajne misje. A potem o wszystkim zapominają.

-Przecież to brzmi jak gadka z filmów gangsterskich sprzed prawie sześciuset lat! To nie jest możliwe… to jest… o matko– trudno mi to przyswoić. Dobra, wiem do czego dążysz. Chcesz powiedzieć, że cała Góra, którą zdawało się, że znał Malone, to tak naprawdę tylko przykrywka?– powiedział Conrad próbując nadążyć za tokiem rozumowania Toma.

-To nie wykluczone.

Conrad przyglądał się Malone'owi. Starzec zdawał się zupełnie nie zaprzątać sobie uwagi ich rozmową, bardziej intrygowała go jakaś niewidzialna plamka na jego garniturze.

-Mamy też pewną przesłankę, która może potwierdzać teorię z hipnozą.– dodał Tom.– Wiąże się to z każdorazowym wybudzeniem w czasie Długiej Zimy. Każdy z Wybudzonych ma zawsze ten sam sen, ilekroć pytałem każdego z agentów. Zawsze nam się śni, że jesteśmy na polu, tuż przed Pomnikiem Pierwszego Lądowania. Idziemy w jego kierunku i widzimy jak niebo przecina krwisto czerwona kometa. Potem jesteśmy jakby na statku gdzie…

-… gdzie zmierzacie w stronę światła… wśród ludzi… ludzi-cieni.– dokończył blady jak kreda Conrad.

-Jon już ci to opowie…?– Thomas urwał w pół zdania i spojrzał na Malone'a który był w szoku, co było do niego zupełnie nie podobne.-… dział?– Potem popatrzył z powrotem na Conrada a ten wyglądał już jak trup. Krew w ciągu jednej sekundy odeszła mu z twarzy.

Tom od razu pojął ogrom tego odkrycia.

-Ja pierdole…– skwitował to.

Wówczas zawył alarm w kuchni obwieszczając wszystkim, że sos i spaghetti zostały zrobione.

 

Rozdział XXXVI

 

Alarm wył jeszcze przez ponad minutę gdy wszyscy siedzieli osłupiali przy stole. Thomas długo się zbierał jednak w końcu podszedł do kuchenki i wyłączył alarm. Oparł się o ciemny, hebanowy blat i zdawało się jakby mówił coś do siebie.

Malone siedział wspierając twarz lewą ręką i co chwila mrużąc oczy.

Przerażony Conrad patrzył to na jednego to na drugiego, szukając w nich jakiegoś oparcia w tej sytuacji, ale zdawało się, że tą wiadomością tak całkowicie ich zaskoczył, że to bardziej im przydałoby się jakieś wsparcie.

-Co to może oznaczać?– spytał niemal szeptem.

Thomas odwrócił się powoli i spojrzał w ich kierunku. Nim jednak zdążył coś powiedzieć uprzedził go Malone.

-Nic dobrego.– wymamrotał.– Nie jesteś Zimowym Agentem, nie jesteś jednym z Obudzonych. Twoja komora się zepsuła i tylko tak wyrwałeś się ze snu. My używamy specjalnych programów, które przy odpowiednim timerze nas wybudzają, lub urządzeń, które wyłączają procedurę snu w wypadku zagrożenia. Wybudzeni agenci mogą ich użyć by wybudzić w razie niebezpieczeństwa swojego Łącznika by im pomógł. U ciebie się coś zepsuło, coś nie zadziałało, pojawił się jakiś błąd i w efekcie tego twój sen również został przerwany…

-Co oznacza, że jesteśmy w ciemnej dupie.– wtrącił Thomas.– Wszechzgromadzenie coś przed nami ukrywa. Coś dużego, mówię wam. To przecież nie jest kurwa możliwe byśmy śnili ten sam sen co pięć lat?! No jest to możliwe czy nie?

-A co z tym programem „Fomalhaut”?– spytał Conrad.– To może mieć z tym coś wspólnego?

-Nie wiem tego Conrad. Naprawdę już sam tego nie wiem. Raczej wątpię. Teraz w ogóle nawet nie jestem pewien czy to aby odpowiedni trop. Ta poszlaka… ten sen… to wszystko zmienia. Nie wiem już co o tym myśleć, serio.– odwrócił się do kuchni i zaczął wkładać na przygotowane tam talerze porcje makaronu i sosu.– Musimy mieć jakiś plan jeżeli chcemy coś tutaj zdziałać.

-My to znaczy ty i Malone, tak? Ja chcę tylko uratować moją rodzinę. Nie zamierzam wam pomagać w jakichś chorych szpiegowskich gierkach, nie interesuje mnie to co tu się wyprawia.

Malone wyprostował się po czym ponownie przygarbił i spojrzał na Conrada spode łba.

-Właśnie Conrad, przypomniałeś mi o czymś. Widzisz, biorąc pod uwagę obecną sytuację ja już nie p o t r z e b u j ę twojej listy. Z całą pewnością jest fałszywa. To zaś oznacza, że zrywam naszą umowę. Nie będę się bawił w ratowanie twojej rodziny.

Conrada zatkało.

-Ty… skurwysynu… obiecałeś mi…– odpowiedział zaskoczony Conrad– Wydawało mi się, że… pomogłeś mi gdy zabiłeś tego całego klona. Wydawało mi się, że… chciałeś…, że chcesz mi pomóc…

-Zabiłem go bo chciał dorwać m n i e . Teraz już wiemy, że zależało im przede wszystkim na mnie i Thomasie. Ktoś im o nas powiedział. Nie wiem kto, ale go znajdę i zabiję. Resztę nazwisk zapewne spreparowali by ładnie wyglądała.

-Skąd to wiesz? Skąd możesz wiedzieć, że jest fałszywa?– wtrącił się Tom– Powiedz mi skąd u ciebie ta pewność? Może to ty jesteś cholernym kretem, co?

-Gdybym był kretem w ogóle nie wspomniałbym o takiej teorii idioto!- krzyknął Malone opluwając siedzącego naprzeciwko Conrada.

Starzec zrobił się czerwony ze złości, można było policzyć każdą żyłę na jego twarzy i szyi a wszystkie pulsowały w przyspieszonym rytmie bijącego coraz szybciej serca.

-Dobra!- krzyknął Tom rozbijając jeden z talerzy o podłogę.– Nie wiem skąd tyle wiesz… nie mam pojęcia jakie wyciągasz wnioski, ale… ale ja pomogę Conradowi, ponieważ to mój przyjaciel. Choćby miało mi to zająć całą pieprzoną Długą Zimę, Jon!

-Nic z tego.– nerwowo pokręcił głową Malone.– Nic kurwa z tego. A wiesz czemu? Ponieważ jestem twoim przełożonym i mamy tu cholerną sytuację awaryjną! Być może zaraz całą naszą agendę chuj jasny strzeli, a ty tu chcesz się bawić w akcje charytatywne?! Nie jesteśmy żadną Armią Zbawienia do jasnej cholery! Potrzebuję cię by odnaleźć kreta i dowiedzieć się więcej w sprawie programu „Fomalhaut”. Musimy poznać prawdziwe struktury naszej organizacji inaczej nie będziemy mogli jej bronić! Naprawdę tego nie rozumiesz? Wiesz ile osób może zginąć przez twoją niesubordynację? Gdy MY zawiedziemy? Wszystko to co razem budowaliśmy… przez te wszystkie lata. Pomyśl o tym Thomas. Cały Ruch, całe GWZ będzie zgładzone. Wiemy już wystarczająco wiele by zacząć działać. Tylko mamy tu mały problem. Wiesz jaki tu mamy problem, co?

-Jaki?– spytał Tom przełykając ślinę.

-Ten gość.– powiedział Malone wskazując palcem w stronę Conrada.– Wie już za dużo.– Odwrócił się w jego stronę i pochylił.– Pamiętasz co ci ostatnio powiedziałem? U mnie w domu. Gdy pytałeś mnie po co ci to wszystko opowiadam. Co, PAMIĘTASZ?!

Przerażony Conrad zmusił się do odpowiedzi.

-Tak… pamiętam.

-Możesz to teraz powtórzyć?

-Jon, odpieprz się od niego, facet nie…!- powiedział Tom próbując powstrzymać Malone'a.

-NIE WPIEPRZAJ SIĘ W TO THOMAS!!- warknął Jonathan.– Siedź cicho! Conrad… możesz powtórzyć to, co ci wtedy powiedziałem, czy nie? MOŻESZ CZY NIE, DO JASNEJ CHOLERY?!

Conrad starał się wydusić z siebie cokolwiek, ale nie dawał rady. Malone z kwaśnym grymasem twarzy pokręcił ponownie głową i przysunął jeszcze bliżej w jego stronę.

-”Nie wydaje mi się żeby udało ci się to wszystko przeżyć by komukolwiek o tym opowiedzieć…” Pamiętasz?! Co, pajacu?!- Malone ryknął Conradowi prosto w twarz.

Conrad nie mógł się w sobie zebrać, ogarnął go jakby chwilowy paraliż. Bał się nawet wziąć głębszy oddech by go jakoś nie sprowokować.

-Wiesz co Thomas?– powiedział Malone.– Ułatwię ci wybór skoro sam nie potrafisz go podjąć.

Gwałtownym ruchem Malone sięgnął w stronę kieszeni kurtki zawieszonej na krześle.

Jako pierwszy wychwycił ten ruch Conrad, który błyskawicznie oceniając sytuację, chwycił za blat stołu i popchnął go z całej siły w stronę Jonathana, tak by przygwoździć go do ściany pod którą siedział.

Malone wyczuł jednak zamiar Conrada i zaparł się lewą ręką wciąż próbując sięgnąć do kieszeni kurtki by wyjąć pistolet.

Conrad zastanawiał się czy odpuścić jedną rękę i również sięgnąć po pistolet czy raczej napierać z całej siły obiema rękami by zablokować Malone'a ciężkim blatem i nie dopuścić by on sam złapał za broń.

Jego osłabiona lewa ręka zaczęła go boleć niemal od razu. Czuł, że nie wytrzyma, jednak zaciskał zęby starając się stłumić ból. Palce zaciskał tak mocno aż zbielały mu kostki. Napierał nań całym sobą odpychając się nogami od podłogi i praktycznie wstając z krzesła.

-TOM!- krzyknął Conrad– Lewa kieszeń kurtki! Szybko!!

Tom jedną chwilą znalazł się przy Conradzie i zaczął grzebać w jego kieszeni.

Nie mógł jednak nic znaleźć.

Była czapka.

Jedna rękawiczka.

Druga.

I dopiero na samym dnie pistolet!

-Zabij go!- krzyczał Conrad– Weź ten cholerny pistolet i strzelaj!

Tom w końcu go wyciągnął.

Podniósł się i w tym momencie Conrad wpierw usłyszał potężny wystrzał a potem zobaczył jak Tom nagle łapie się lewą ręką za brzuch i pada na podłogę.

Z pistoletem ściśniętym w prawej ręce.

Kątem oka dojrzał jak Malone stara się celować pod blatem, wciąż jednak zmagał się ze stołem przypieranym przez Conrada.

Przez sekundę Conrad zobaczył jego minę i moment zawahania gdy dotarło do niego, że to Tom pada a nie on. Postanowił to wykorzystać i w jednej chwili przestał pchać stół, który nagle odbił się od pchającego go również Malone'a. Conrad wskoczył pod niego by chwycić za broń.

Tom wciąż jeszcze żył, jednak był nieświadomy tego co się wokół niego dzieje.

Conrad próbował wyrwać mu pistolet z ręki, jednak ten nie chciał go puścić, zaciskał go w żelaznym uścisku, którego nie mógł rozewrzeć.

-Tom! Puść pistolet! Puść go!

Poczuł jak kolejny strzał trafił w coś za nim.

Malone miał już pełne pole do manewru, Conrad miał więc już tylko chwilę na wyrwanie pistoletu.

Musiał zyskać na czasie.

Odwrócił się i zobaczył, że Malone dopiero odrywa się od krzesła i zapewne spróbuje przejść naokoło by mieć lepsze pole do trafienia. Conrad odczekał moment gdy starzec przechodził obok krzesła przy którym wcześniej siedział Tom i kopnął w nie z całej siły. Przesunęło się po gładkiej posadzce i uderzyło w Jona tak gwałtownie, że ten zachwiał się i upadł.

Dobrze, o to chodziło!- pomyślał Conrad.

Mężczyzna jednak niemal od razu starał się podnieść. Miał pistolet wciąż w ręce i gdy dostrzegł już swój cel pod stołem od razu wymierzył i strzelił trafiając w krzesło na którym dopiero co siedział.

Palce Toma wciąż nie puszczały broni.

Conrad nie mógł ich odgiąć!

Postanowił ugryźć go w rękę i dopiero to faktycznie pomogło i broń znalazła się w jego rękach.

Gdy odwrócił się, kolejny pocisk przeleciał znów koło niego i uderzył w ścianę tuż nad głową Toma. Szybkim ruchem obrócił się w stronę Malone'a i wystrzelił w jego kierunku. Nie patrząc co się stało z jego przeciwnikiem Conrad szybko przeturlał się w kierunku przedpokoju, modląc się by wystrzał dał mu dość czasu, by się ukryć. Kiedy zajął bezpieczną pozycję poczuł swąd spalonej elektroniki, musiał trafić w kuchenkę i Malone wciąż był cały.

Przykucnięty przyparł do ściany pokoju i wyjrzał w stronę kuchni. Malone również kucał. Postawił sobie krzesło, którym w niego uderzył i trzymając je niczym tarczę wychylał się zza niego ze swoim pistoletem. Gdy dojrzał, że Conrad akurat na niego patrzy nie wahając się wystrzelił w jego kierunku, trafiając w narożnik ściany i zasypując go tynkiem, który dostał się do jego oczu.

Nic nie widział i oczy szczypały go niemiłosiernie, wystrzelił w jego kierunku na ślepo i ponownie schował się za ścianą.

Przetarł oczy wierzchem rękawa koszuli i wyjrzał ponownie w stronę kuchni.

Malone'a już w niej nie było, za to okno na zewnątrz było otwarte.

Conrad powoli wstał, cały czas opierając się o ścianę i powoli ruszył w stronę stołu pod którym leżał Tom. Prawą rękę kierując w stronę okna przez które uciekł Jon.

Pochylił się nad Tomem– usłyszał jego rzężący oddech. Rana postrzałowa wyglądała paskudnie, zupełnie tak jakby wewnątrz się gotowała. Conrad lewą ręką wyszukał w kieszeni apteczkę i wytrząsnął jej zawartość na podłogę. Wziął medi-żel i wycisnął pomarańczową substancję na ranę Toma.

Jego reakcją był natychmiastowy krzyk, przy którym odzyskał przytomność.

Złapał Conrada za rękę i z obolałą miną pokręcił głową.

-Zostaw!- powiedział.– Nie warto… i tak umrę… żaden medi-żel tego nie załata.

Rana faktycznie była spora.

Maleńkie błękitne bąbelki powoli zaczynały rozpływać się w pomarańczowej mazi i przylegać do pobliskich komórek, jednak zdecydowanie miał za mało tych środków by mówić tu o jakiejkolwiek pomocy.

-Pomogę ci. Pojedziemy do szpitala, tam mają auto-medy. Zabandażuję ci to i pojedziemy.

-Gdzie jest Jon?

-Zwiał.

-Cholera…– zaklął zamykając oczy z bólu.

-Nie ruszaj się przez chwilę.

Conrad podał Tomowi środki przeciwbólowe, wlał całą jedną butelkę medi-żelu w jego ranę i dopiero wtedy przyłożył mu na ramię termoaktywny bandaż.

Wciąż obserwując czy nie ma Malone'a pomógł Tomowi wstać, łapiąc go za ramię. Był jednak pewien problem. Gdy Conrad próbował go objąć lewym ramieniem sam nie dawał rady. Musiał przełożyć broń do lewej ręki i spróbować mu pomóc z drugiej strony, tak by samemu nie obciążać postrzelonej ręki.

Thomas albo dzielnie wytrzymywał ból, albo środki przeciwbólowe zaczęły już działać, ponieważ nie krzywił się już tak bardzo.

Podeszli razem do kuchni i wówczas zauważyli ślady krwi na jednej z szafek.

Nie duży rozbryzg.

-Trafiłeś go…– powiedział Tom.

Najwidoczniej.– pomyślał Conrad.– Ślepy traf. Dosłownie.

-Chodźmy…– ponaglał– Za hacjendą jest mój skuter. Musimy go użyć… nie dam rady przejść takiej odległości do bramy.

-Dobra. Wezmę płaszcz i kombinezon.

Conrad zarzucił na plecy i płaszcz i kombinezon od quadrocykla i wraz z Tomem zaczęli powoli kroczyć w kierunku drzwi wyjściowych, które zdawały się w tym momencie być dalej niż mu się wcześniej zdawało.

Cała hacjenda (nie haczenda, jak myślał) wydała mu się teraz o wiele bardziej upiorna i nie tak ciepła i przytulna jak wcześniej. Chciał z niej jak najprędzej uciec.

Serce waliło mu jak młot pneumatyczny, a po plecach czuł jak spływają mu zimne kropelki potu.

-Masz tu jakąś broń?– starał się zagadać Thomasa by mieć pewność, że ten nie zemdleje mu teraz.

-Mam w skuterze… Karabin Gaussa. Będziesz go potrzebować jeśli chcesz pomóc swojej rodzinie.

-Dobra. BędzieMY, go potrzebować. MY Tom, my. Nie ma szans byś zostawił mnie teraz samego w tym gównie. Nie dość, że Wszechzgromadzenie jest na mnie na pewno wściekłe za to, że przeze mnie zginął ich klon i nie dorwali Malone'a i ciebie, to teraz może jeszcze dojść do tego, że całe pieprzone GWZ wyśle na mnie agentów przez twojego stukniętego Łącznika. Jak żeś się w to wpakował co, Tom?

-Jak przeżyję to ci opowiem. Bądź czujny Conrad, Jon… Malone, może tu jeszcze gdzieś być.

W końcu doszli do drzwi.

Conrad włożył za spodnie pistolet i pociągnął za klamkę, jednocześnie chowając się wraz z Tomem za otwierającymi się na oścież drzwiami.

Nie usłyszał żadnych strzałów, teraz jednak musiał się upewnić czy Malone gdzieś się nie zaczaił.

Zostawił Toma opartego o ścianę i przykucając wychylił się z bronią w ręku.

Wiedział, że normalnym jest celować na wysokość klatki piersiowej, więc przeciwnik nie powinien się spodziewać tego, że ktokolwiek może się pojawić poniżej tego poziomu, co mogłoby mu dać przewagę być może nawet sekundy.

Na zewnątrz w blasku jaskrawych lamp widział to czego w sumie można było się spodziewać. Normalny widok, stopnie, fontanna, sady i uprawy. Nie widział Malone'a, co było w tym momencie zarówno plusem jak i minusem. Istniała możliwość, że ten mógł się na nich zaczaić gdzieś za domem i tylko czekać aż się pojawią by ich zabić.

Cholera.– pomyślał Conrad.

-Dobra, czysto.– powiedział Tomowi.– Pójdę po skuter i zaraz wracam.

-Dobra, tylko się pośpiesz.

Blask latarni słonecznych, jak nazwał je w myślach Conrad, nie dawał praktycznie żadnych szans na niepostrzeżone podejście na tyły willi, także ponownie starał się kucać by zmniejszyć prawdopodobieństwo jego wykrycia.

Gdy wyszedł za drzwi szybko przebiegł przy ścianie w prawo, gdzie schował się za kamiennymi barierkami. Przed rogiem budynku przystanął i podparł się o pomarańczową ścianę z piaskowca.

Wydawało mu się, że coś słyszał.

Starł pot z czoła i rozejrzał się uważnie, mierząc w każdym kierunku swoim nowo nabytym pistoletem.

Popatrzył na pola i w kierunku sadów.

Włączyło się automatyczne nawadnianie.

Conrad odetchnął.

Wychylił się za róg budynku i zbadał ścianę z oknem z którego wyskoczył Malone.

Nie było go tam więc postanowił odważnie ruszyć w jej kierunku idąc wzdłuż budynku. Po jego lewej były kolejne uprawy, jednak tych już nie rozpoznał, zapewne bardziej egzotyczne, z innych planet. Tuż pod oknem wychodzącym z kuchni zauważył na ścianie krople krwi.

Zaledwie kilka, przypominających zwężającą się literę „T”

Conrad bał się, że mógł tylko bardziej rozjuszyć Malone'a zamiast poważnie go postrzelić, ponieważ na posadzce z terakoty nie widział już żadnych śladów.

Najbardziej się bał tego, że Malone może go w każdej chwili zajść od tyłu i „rozpuścić” jego głowę tak jak to się stało z klonem Toma.

Musiał mieć oczy dookoła głowy.

Jonathan Malone nie był byle jakimś tam przeciwnikiem, przypuszczał, że jest niebezpieczny w każdym rodzaju walki, czy to z bliska, czy z daleka. Miał ogromne szczęście, że puki co wychodzi z tego bez szwanku.

Rozglądał się dookoła sprawdzając czy nie widzi gdzieś znajomej sylwetki.

Ręce zaczynały mu się pocić, a pistolet plazmowy zdawał się teraz o wiele za ciężki by móc go trzymać, zwłaszcza w trzęsących się dłoniach.

Dotarłszy do końca ściany budynku znalazł się na patio wychodzącym na zielone pola na których rosły drzewka cytrynowe.

Przez chwile Conrad czuł się oszukany gdy zobaczył patio, bo przecież Tom mógł mu powiedzieć, że jest przejście na drugą stronę budynku, ale… no właśnie jak sam zobaczył nie było go. Było zamurowane. Nie wiedział po co i nie chciał w sumie w to wnikać.

Podszedł do murku, który wznosił się tuż przed schodami i kryjąc się za nim wyjrzał przed siebie.

Wtedy go dojrzał.

Malone był jakieś trzydzieści metrów od niego i krył się za skuterem Toma, tuż przy drzewkach cytrynowych. Widział jak był o niego oparty.

Jednak coś było nie tak.

Jon nie szykował się do oddania kolejnych strzałów, po prostu siedział przy skuterze.

Dziwne.– pomyślał Conrad.– Czyżby jednak?

Zaryzykował i podniósł się powoli zza murku jednak Malone się nie ruszył.

Conrad zszedł po schodkach z wciąż wyciągniętym w jego stronę pistoletem i podszedł do skutera.

Twarz Malone'a była tak biała jak garnitur jaki miał na sobie za wyjątkiem krwistej plamy, która pojawiła się na jego lewym barku.

Pocisk wystrzelony przez Conrada złamał mu obojczyk i przerwał tętnicę, która wręcz eksplodowała. Większości krwi ewaporowała pod wpływem plazmy, dlatego też jej śladów było tak niewiele.

Jon próbował skorzystać ze skutera i uciec, ale stracił za dużo krwi i nie dał rady.

Choć wydawało się to złe, Conrad czuł ulgę z powodu śmierci tego człowieka.

 

Rozdział XXXVII

 

Zajechał skuterem przed wejście do willi, pomógł zejść Tomowi i usadził go na skuterze, po czym szybko założył na siebie swój kombinezon i „pożyczoną” kurtkę Malone'a, do której przełożył swoje rzeczy.

Jemu już nie będzie potrzebna. Zabrał mu też jego ocieplane buty, które były o numer na niego za duże, ale wypchał je gąbką spod skafandra i było mu w nich nawet wygodnie.

Poza tym odzyskał w końcu swój Przenośny Laser Przemysłowy i zyskał dwa dodatkowe magazynki do pistoletu plazmowego.

Dla Toma wziął również jego ocieplaną kurtkę oraz biały kombinezon maskujący, którego używał jako agent Ruchu. Conrad znalazł je według wskazówek Toma w pokoju gościnnym.

Wrócił z jego rzeczami , pomógł mu włożyć kurtkę a sam założył rękawiczki i czapkę. Tom wyjął z kieszeni białą kominiarkę i gdy założył ją na głowę dał znać Conradowi, że mogą już ruszać, odpalił więc silnik i zaczęli sunąć w stronę oddalonego o kilkaset metrów garażu.

-Co z Jonem?– spytał po drodze Tom.

-Nie żyje.

Tom przez długą chwilę nic nie mówił, Conrad był pewien, że zemdlał, ale w końcu odezwał się mówiąc, że to dobrze.

Conrad też tak uważał.

Malone nie był dobrym człowiekiem.

Trudno przewidzieć co by zrobił gdyby im uciekł– mógł przecież wysłać przeciwko nim całe siły GWZ.

Conrad chciał wciąż zadać wiele pytań Tomowi, wiedział jednak, że nie był to zbyt odpowiedni czas. Bał się jednak, że może on nie przeżyć drogi do szpitalu, a on pozostanie bez jakichkolwiek wskazówek i pomysłów na to co dalej robić.

Wiedział o programie „Fomalhaut”, który mógł być albo odpowiedzią na wszystko, albo wręcz odwrotnie.

Dziwne sny, które mogły mieć związek z programem, albo i nie.

Hipotetyczny „kret”(powiązany z programem lub nie), który mógł wsypać Malone'a i Toma dla własnych zysków.

Jednego był jednak pewien– musiał za wszelką cenę uratować Toma, jeżeli w jakikolwiek sposób miał ocalić swoją rodzinę.

Zaufał wcześniej Malone'owi i to był błąd, jednak liczył na jego kontakty jako wysoko postawionego agenta Ruchu. Nie wiedział jakie możliwości może mieć Tom. Jeżeli Jon był jego jedynym Łącznikiem to oznaczałoby totalną porażkę.

Nie miał jednak wielkiego wyboru, Tom był w tej chwili jedyną osobą, która posiadała jakąś wiedzę na temat zaistniałej sytuacji.

Musiał zaryzykować, jak zwykle.

Nie zmieniało to jednak faktu, że chciał mu faktycznie pomóc przeżyć.

Minęli pola pszenicy, uprawy ziemniaków i buraków i w końcu dojechali do bramy wyjazdowej.

Conrad raz jeszcze obejrzał się na ten rajski ogród pośród tej piekielnej zimy i niemal od razu zrobiło mu się żal opuszczać to ciepłe i przyjemne miejsce. Pojękiwania Toma jednak od razu przywróciły mu trzeźwość umysłu, więc zabrał przyczepiony do skutera z boku karabin Gaussa i razem z Tomem przeszli przez garaż wkraczając w chłodną i mroczną rzeczywistości Farland.

Na zewnątrz zaczynało się powoli robić widno.

Dostrzegał na wschodzie pierwsze, bordowe promienie słońca, które leniwie zaczynały wychylać się zza horyzontu by za jakichś kilkadziesiąt minut zalać blaskiem światła cały ten zamarznięty świat.

Conrad otworzył drzwi Pantery od strony pasażera i pomógł Tomowi wsiąść. Położył na nim jego kombinezon a ciężki karabin rzucił na tylne siedzenie.

Wsiadł za kierownicę i wycofał do skrzyżowania, po czym skręcił w prawo i ruszył w kierunku wyjazdu z Farlandzkich Spółek Farmerskich.

Był strasznie zmęczony.

Potrzebował snu i teraz gdy adrenalina przestała krążyć w jego żyłach ten stan powracał do niego ze zdwojoną siłą, tak jak teraz.

-Conrad mów do mnie.– wyrwał go z półsnu Tom– Nie chciałbym teraz zemdleć.

-Jasne Tom, pewnie. Wiesz do którego szpitala będzie stąd najbliżej?

-Szpital Sióstr Anioła z Beltegeze. Mają swój oddział tuż przed wewnętrznym miastem. Na Gloomlight Avenue.

-Tuż przy rondzie, tak?

-Niedaleko…

Mianem wewnętrznego miasta, nazywano całe centrum każdego większego miasta, a w tym wypadku Freeheightsborough. Do zewnętrznego miasta można było zaś zaliczyć wszystkie osiedla mieszkalne, takie jak te na którym mieszkali Conrad i Thomas.

Wówczas przypomniało się Conradowi coś istotnego o czym zapomniał.

-Cholera, zapomniałem zdjąć tą cholerną pluskwę co przyczepił mi twój klon.

-Nie martw się…i tak nie dał byś rady. Wprawne oko dostrzeże delikatne ślady wgniecenia, ale… nie da rady jej wyjąć. Są małe… trudno wyjąć… potrzebny nam jakiś działający elektromagnes.

-Jak mniemam nie uda nam się wjechać w pole rezonansu magnetycznego w szpitalu, co?

-Raczej… nie… Ha, dobre… chciałbym to zobaczyć.

Tom uśmiechnął się i Conrad mu zawtórował, choć jak łatwo było zgadnąć, ani jednemu ani drugiemu nie było skoro do śmiechu.

W końcu dojechali do bramy i wyjechali na główną drogę z powrotem do Freeheightsborough.

Conrad nie mógł się powstrzymać od ziewania.

Dodatkowo doskwierał mu straszny głód.

Owszem, zjadł jabłka i pomarańcze, ale wciąż myślał o tym spaghetti, na które tak wyczekiwał i które tak mu pachniało. Gdyby Malone nie rzucił się na nich, mógłby zjeść w końcu coś normalnego i pożywnego.

Zaraz pomyślał jednak, że takie zaprzątanie sobie głowy jedzeniem, w sytuacji gdy Tom jest ciężko ranny, było nie fair.

Wiedział jednak, że musi czymś zająć siebie i Toma, by byli przytomni. Próbował poruszyć któryś z tematów o których wcześniej myślał, ale po prostu nie dawał już rady. Nic mu się nie chciało, prócz tego by teraz najzwyczajniej w świecie zasnąć.

-Słuchaj Tom.– ponownie próbował zagaić Toma i samego siebie– Masz jakiś pomysł jak zabrać stąd moją rodzinę?

-Znam kilku młodszych agentów pod sobą, którzy mogliby się tym zająć. Ogólnie zająć prom to nie jest żaden problem. Trudniej będzie przewieść tam twoją rodzinę… Po ich wybudzeniu będziemy mieli niewiele… o kurwa, słabe te tabletki…, ból znów wraca… Arrr! Nie będziemy mieli wiele czasu. Najprawdopodobniej tylko kilka minut by zwiać z twojego domu i dostać się do portu kosmicznego. W tym czasie oni pewnie będą już nas ścigać. Mamy jednak pewną przewagę… nie wiedzą tego, że Malone nie żyje. Gdy mnie złapią będę dla nich bezużyteczny… o ile jego teoria była słuszna.

Zza wzgórz wyłaniała się już panorama miasta, więc według jego obliczeń za około pięć minut powinni być na miejscu.

Musiał się skoncentrować by trzymać się jak najbardziej środka drogi. Wyobrażał sobie jak biegała pod śniegiem, biorąc pod uwagę skręty i proste odcinki, ponieważ po bokach FL-1 był kilku metrowy spadek, zasypany teraz praktycznie na równi z „drogą”. Podejrzewał, że sypki śnieg jaki był po bokach pochłonąłby ich w jednej chwili gdyby tylko zjechał z trasy.

Była to cholernie stresująca jazda, ale koncentracja spowodowała, że zapomniał na chwilę o śnie.

Całe szczęście droga się już kończyła i zaczęli wjeżdżać do miasta.

Freeheightsborough było zbudowane na planie koła i krzyża, tak jak zresztą każde z miast Farland. Wyjątkiem były ulice w dzielnicach mieszkalnych, które należały do zewnętrznego pierścienia podzielonego na półpierścienie: północny i południowy

Wysokie i majestatyczne budynki były zrobione z popularnego na Farland leorytu, wydobywanego w północnych kamieniołomach. Był to osad skalny, który przy zastosowaniu sztucznego metamorfizmu wywołanego odpowiednim ciśnieniem i obróbką hydrotermiczną przypominał strukturalnie Ziemski marmur, tylko, że był beżowo-żółtawy z ciemnymi żyłkami przebiegającymi po jego powierzchni.

Najdłuższa ulica, którą akurat jechali, aleja imienia Vladimira Prosta, ciągnęła się przez całe miasto aż po jego kraniec, gdzie odchodziła od niej nitka FL-2. Długie pasaże ciągnących się w nieskończoność budynków co chwila były przecinane na zmianę małymi skrzyżowaniami i licznie zakładanymi tu parkami. Całość robiła niesamowite i majestatyczne wrażenie, zwłaszcza na wiosnę i wczesnym latem, gdy temperatury są jeszcze znośne i nie trzeba się chronić przed upałem. Wtedy można zaobserwować jak pięknie było zaprojektowane to miasto. Mnóstwo dzieci bawi się wówczas w parkach, a na stadionach są organizowane koncerty dla młodzieży. Kilka razy w ciągu pięcioletniego kalendarza tą aleją jest prowadzona parada na cześć Pierwszego Lądowania na Farland. To tu również organizowany jest sylwester na którego zapraszane są najznakomitsze gwiazdy, często ściągane z różnych systemów.

Teraz jednak wszystko było zamrożone i potępieńczo puste. Budynki pokryte termopleksą miały na sobie potężne zwały śniegu, które podczas wczesnej zimy i licznych zmian temperatur nadtopiły się tworząc potężne nawisy, często nawet kilkumetrowych, sopli lodu.

Conrad w końcu musiał zjechać z alei Vladimira Prosta i skierował się w boczną uliczkę w prawo, którą dojechał do Gloomlight Avenue, gdzie znajdował się szpital.

Był to jeden z najstarszych budynków wybudowanych we Freeheightsborough.

Siostry Anioła z Betelgeze były jednym z pierwszych zakonów łączących technologię z wierzeniami w Boga i Kosmos. Jako jedyny również tolerował wszystkie inne wyznania przez co był on najbardziej poważaną instytucją w CZSU. Zakon miał wiele filii rozsianych po całej galaktyce, oferując pomoc każdemu bez względu na rasę, wiek, płeć czy wiarę. Jeden ze swoich budynków postawił właśnie w Freeheightsborough. Wysoki gmach zbudowany w stylu starych wieżowców, głównie ze szkła i betonu ustawiony był w pobliżu małego ronda, wokół którego rozlokowane były szkoły i place zabaw.

Dobra lokalizacja dla wiecznie pełnych energii dzieci.

Conrad podjechał aż pod same drzwi i zgasił silnik.

Przez chwilę przeszło mu przez głowę, że Długa Zima miała tą zaletę, że nikt się nie czepiał gdzie stawiasz samochód.

Jednak była to jedna z niewielu zalet w porównaniu do niezmierzonej ilości wad, na które wciąż i wciąż napotykał.

Otworzył drzwi Tomowi i gdy miał go już podnieść ten dostał potężnego ataku kaszlu. Okropnie chrząkał już wcześniej, ale dopiero teraz zaczął wykrztuszać krew.

Miał całą dłoń pokrytą lepką, krwistą mazią.

Popatrzył na nią i zaklął pod nosem.

Nie rokowało to dobrze.

Wytarł rękę o spodnie i pozwolił Conradowi by pomógł mu wysiąść.

 

Rozdział XXXVIII

 

Conrad po naładowaniu lasera w tradycyjny już sposób posłużył się nim by wejść do budynku.

Włączył latarkę w komórce.

Wystrój był typowy, z przestronnym holem i recepcją ustawioną z boku po lewej, po prawej zaś były windy a na wprost drzwi dla medyków dojeżdżających na tył budynku ambulansem. Jedynie kolor ścian i ogólnego umeblowania wyróżniał się ponieważ nie był on ani jasnoniebieski ani zgniłozielony tylko w odcieniach jasnej pomarańczy i ciemnej brzoskwini.

Tak ciepłe barwy podobały się Conradowi i wszystko byłoby fajnie, ale nie mógł znaleźć schodów.

Chciał już nawet krzyknąć na cały głos, że ich nie ma, ale gdy zajrzał za recepcję zobaczył je.

Niemożliwym byłoby gdyby w szpitalu nie było prócz wind schodów.

Widział jednak już tyle niemożliwych rzeczy w przeciągu tych czterech dni, że mógłby uwierzyć we wszystko.

Przed klatką schodową dostrzegli na ścianie zawieszoną tablicę z rozkładem sal na poszczególnych piętrach. Auto-medy były rozlokowane na trzecim piętrze.

Zaczęli powoli stawiać kroki po stopniach, lecz zaledwie kilka pierwszych uświadomiło Conradowi, że Tom nie da rady. Cały czas trzymał się za brzuch i okropnie pojękiwał. Był już cały przepocony gdy udało im się dotrzeć na półpiętro.

W końcu przystanął, ścisnął Conrada mocno za ramię i pokręcił głową z rezygnacją.

-Arrr… Conrad, nie dam rady. Zróbmy przerwę…

Conrad pomógł Thomasowi usiąść na posadzce i oparł go o ścianę.

Włosy miał już całe przepocone, zupełnie jakby wyszedł dopiero spod prysznica. Spuścił głowę w dół i zaczął ciężko oddychać. Zimny pot kapał mu z nosa na kurtkę i zaczynał przechodzić już kolejny atak kaszlu, który wydawało się jakby miał mu wydrzeć płuca na zewnątrz.

-Poszukam noszy, poczekaj.– zaproponował Conrad.

Tom złapał go za rękę.

-To nie ma sensu… Nosze też są na magnesy. Nie ma prądu… nie uniosą mnie, a tobie nie uda się samemu mnie zanieść… Bez urazy Conrad, ale… nie wyglądasz na osobę… która ma rabat na siłowni…

-Bardzo zabawne. Gdyby windy działały nie byłoby problemu.

-W sumie to… dałoby radę… Windy to dobry pomysł.

-Sam powiedziałeś, że nie ma prądu.

-Tak, ale do szpitala… do szpitala też są prowadzone linie awaryjne… linie bardzo podobne do tych z… z…

-…z komór kriosnu?

-Tak… właśnie… Musisz zejść do stacji energetycznej… powinna być w podziemiach. Będzie tam wiele… o Boże… boli jak cholera! Proszę cię, załatw mi coś co… uśmierzy ból…

Tom rozpiął kurtkę i spojrzał pod koszulkę na opatrunek jaki założył mu Conrad.

Krew już zaczynała powoli przezeń przesiąkać.

-Jasna cholera…– wyrwało się Conradowi. W przeciągu tych kilku dni widział więcej krwi niż w przeciągu całego swojego dotychczasowego życia.– Dobra, poczekaj, zaraz po coś pobiegnę!

Wbiegł na piętro przeskakując po dwa stopnie naraz. Poświecił przed siebie i spostrzegł, że znalazł się w kolejnym korytarzu przy kolejnej recepcji. Bazując na wiedzy z filmów za recepcją powinien być jakiś magazyn z lekami i chłodnia do ich przechowywania.

Zastanawiało go czy leków pozbywano się tak samo jak jedzenia czy towarów przed Długą Zimą. Pewnie tak, ale wolał się upewnić.

Wdrapał się na ladę i przeskoczył przez nią, lądując na biurku pośrodku różnych, nieznanych mu terminali, które na ten czas były przykryte folią plastikową.

Zszedł z biurka i podszedł do ścianki z tyłu, na której były zamontowane drewniane przegródki. Normalnie walałyby się tu różne papierzyska, lecz na ten moment świeciły pustkami. Po lewej stronie od przegródek były przymknięte drzwi, które Conrad pozwolił sobie otworzyć.

Za drzwiami biegł krótki korytarz prowadzący do drzwi z napisem: MAGAZYN.

Bingo.– pomyślał Conrad i pociągnął z klamkę.

Pomieszczenie było niewielkie, i… mieściło po bokach dwoje kolejnych drzwi.

Conrada szczególnie zainteresowały te z napisem : CHŁODNIA, lecz te były już zamknięte. Przeciął laserem zamek w drzwiach i był już w środku, gdzie o dziwo rzeczywiście było chłodno. Widać chłodnia miała oddzielne zasilanie.

Musiał się spieszyć.

Zaczął szukać mocnego środka przeciwbólowego– resinoaminy, zwykle używanej przy operacjach przy których nie można było korzystać ze środków usypiających. Zwykle pakowana w podłużne cygara miała jasnożółte zabarwienie.

Na wysuniętych półkach leżało jej tu mnóstwo.

Gotowe od razu do użycia.

Conrad zgarnął do ręki cztery fiolki wielkości długopisu i pobiegł z powrotem w kierunku Toma.

Zbiegł po schodach i zauważył jak Tom sam zmienia sobie opatrunek. Gdy zobaczył Conrada idącego w jego stronę nawet się uśmiechnął.

-Masz coś?– spytał.

-Kilka fiolek resinoaminy.

-Super… Zmienisz mi opatrunek?

Conrad kiwnął głową po czym zdjął zabezpieczenie ze środka przeciwbólowego.

-Gdzie to powinienem wbić?– spytał niepewnie Conrad.

-Najlepiej w okolicę rany.– poradził Tom.– Szybciej zacznie działać.

-Dobra…– powiedział Conrad i wbił igłę Tomowi w brzuch aplikując resinoaminę, która w przeciągu minuty powinna zacząć już działać.

Odrzucił pustą fiolkę na bok po czym wyjął z kurtki apteczkę i znalazł bandaż termoaktywny. Odmierzył odpowiednią długość i zaczął owijać nim brzuch Toma, który dzielnie znosił każdy ból spowodowany nawet delikatnym dotknięciem rany.

-Wiesz co, Conrad?

-Co?

-Muszę ci przyznać… masz jaja. Nie jeden by już stchórzył…

-To nie bohaterstwo. To chęć przetrwania. Zależy mi tylko na tym by uratować moje dziewczyny. A to, że ci pomagam, to dlatego, że cię lubię… i potrzebuję. Nie dam sobie rady bez ciebie, Tom. Mówiłeś coś wcześniej o tym zasilaniu, o stacji energetycznej.

-Tak. Będziesz musiał dostać się do podziemi. Odnajdziesz tam całe rozgałęzienie sieci energetycznych biegnących do stacji zasilania… W większej mierze będą to kable prowadzone tu bezpośrednio z elektrowni, lecz kilka innych to kable prowadzone z alternatywnych źródeł energii, biegnące od banku zasilania… takie coś co zasilało między innymi farmy w dzielnicy Złotych Marchewek. Dojdziesz po nich do sterowni. Będziesz musiał… przełączyć zasilanie główne na alternatywne. Wtedy winda powinna ruszyć… Wiesz… wciąż myślę, o tym twoim śnie… o naszym śnie…

-Pogadamy o tym później, dobra? Przełączę te zasilanie i zaraz wracam.

-Dobra… dobra, powodzenia. Posiedzę tutaj.

-Ta, nie odbiegnij za daleko… Zaraz wracam.

 

Rozdział XXXIX

 

Zejście do podziemi znajdowało się tuż za recepcją na parterze i było zamknięte na kłódkę magnetyczną, co niezmiernie ucieszyło Conrada ponieważ usunięcie jej wymagało znikomego użycia energii z PLP.

Gdy kłódka opadła na posadzkę z metalicznym hukiem, Conrad otworzył drzwi i zajrzał do środka.

Klatka schodowa prowadząca do podziemi była niemal pionowa. Stopnie schodzące w dół były na szerokość dłoni i kończyły się gdzieś daleko poza zasięgiem światła wychodzącego z komórki.

Na ścianie po lewej dostrzegł zawieszony rysunek uśmiechniętego mężczyzny trzymającego się barierki podczas schodzenia. Czerwony napis pod spodem głosił:

BEZPIECZEŃSTWO PRZEDE WSZYSTKIM!!!

NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY!

Jasne.– pomyślał Conrad po czym wsadził wciąż świecącą się komórkę do małej kieszonki na piersi kurtki złapał się barierek po jednej i drugiej stronie, i ostrożne stawiając stopy na wąskich stopniach, zaczął powoli schodzić w dół zmierzając do podziemi.

Jak szybko się okazało stopnie były nie tylko wąskie, ale i śliskie, jakby były pokryte rosą. Zaczęło go zastanawiać skąd się mogła tu wziąć ta wilgoć, ale ponieważ w tych samych podziemiach mogły przebiegać także rurociągi pomyślał, że to one były odpowiedzialne za ten stan.

Tylko był jeden problem z tym rozumowaniem.

Woda była zakręcana na okres Długiej Zimy, o czym sam się zresztą najlepiej przekonał, więc o ile cokolwiek miałoby wyciec z rur to do tego czasu powinno było to już raczej wyschnąć.

Dziwne.

Trzymając się kurczowo poręczy starał się cały czas patrzeć pod nogi gdy stawiał krok za krokiem. Co kilkanaście stopni podnosił głowę w górę by ocenić jak daleko odszedł po czym dalej kontynuował schodzenie.

Z każdym stopniem w dół czuł jak wzrasta wilgotność powietrza.

To ślamazarne schodzenie sprawiło, że wydawało mu się jakby pokonał już nie wiadomo jak duży dystans. Gdy obejrzał się za siebie i spojrzał na stopnie za sobą stwierdził, że nie mógł zajść dalej niż na jakieś dwadzieścia metrów w linii prostej.

Musiał się sprężyć.

Czas w tym momencie był na wagę złota. Każda minuta dla Toma mogła być tą ostatnią.

W miejscu w którym obecnie się zatrzymał widział w oddali błękitne drzwi, znajdujące się zaraz na końcu zwężających się w dół schodów.

Złapał się jeszcze mocniej za poręcze i spróbował pokonać resztę stopni szybciej niż wcześniej.

Wciąż w myślach kołatał mu się jednak obraz poobijanego tyłka, gdy ostatnim razem zjechał ze schodów przy swoim domu, więc starał się zachować zdrowy rozsądek i nie szarżować.

Po niespełna dwóch minutach był już przy owych niebieskich drzwiach, które oznaczone czarnym napisem ponownie przypominały Conradowi o tym, że nie jest tu mile widziany: NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY!

Przekręcił okrągłą, metalową gałkę i pchnął drzwi.

Conrad popatrzył na swoją rękawiczkę.

Była cała mokra od wilgoci, która osiadła na klamce.

Co mogło być tego przyczyną?

Za otwartymi drzwiami panował tak nieprzenikniony mrok, że Conrad musiał zwiększyć natężenie światła w komórce by cokolwiek dostrzec.

Jeżeli mogło istnieć coś takiego jak gęstszy mrok, to wydawało się, że Conrad właśnie go znalazł.

Przestawił nogę poza próg drzwi i nagle poczuł jakby znalazł się w zupełnie innym świecie.

Było niemal tak gorąco jak na farmie, jednak wilgotność była tak wysoka, że ledwo co mógł zaczerpnąć głębszego oddechu.

Snop światła wychodzący z komórki ukazywał mu rozchodzące się na prawo i lewo korytarze. U góry wisiała tabliczka:

<– STACJA ZASILANIA | PRZEPOMPOWNIA --->

Wybór był oczywisty.

Gdy szedł, po swojej prawej miał ciągnącą się przez całą długość ściany, żółtą linię, która miała zapewne oznaczać, że porusza się właśnie szlakiem prowadzącym w stronę stacji zasilania. Po pokonaniu zaledwie kilkunastu kroków czuł jak oblepia go wilgoć. W jednej chwili był cały spocony, nawet nie zauważył kiedy to się stało.

Był zmuszony przystanąć po raz kolejny.

Zdjął kurtkę, rozpiął kombinezon i poluzował szalik którym był owinięty.

Komórkę wziął w lewą dłoń, a czapkę i rękawiczki wsadził do kieszeni w kurtce, którą z kolei obwiązał sobie wokół pasa.

Betonowy korytarz był wąski i niski, przez co sprawiał Conradowi wrażenie klaustrofobicznego. Tuż ponad jego głową ciągnął się rząd kabli, przewodów i rur, który biegł przez kilkanaście metrów do końca korytarza gdzie znajdowały się kolejne drzwi, tym razem oznaczone już jako: STACJA ZASILANIA.

Zza drzwi docierał do niego przedziwny odór, jakby zepsutych, przegniłych ziemniaków i spalonych przewodów elektrycznych. Woń wyjątkowo intensywna zwłaszcza w tak gęstym i wilgotnym klimacie, jaki tu panował.

Gdy miał już chwycić za klamkę zauważył coś przedziwnego.

Na mokrej klamce wyskoczył malutki łuk elektryczny, który jak nagle się pojawił tak niespodziewanie znikł. Nie minęło jednak nawet pięć sekund a pojawił się kolejny, przez co Conrad upewnił się, że nie miał omamów wzrokowych.

Czyżby nastąpiło jakieś spięcie? Jakieś zwarcie na liniach energetycznych?

Ponownie założył rękawiczki i wyciągnął rękę w kierunki klamki.

Wiedział, że nic nie powinno mu grozić, ponieważ jego rękawiczki były pokryte sztucznym tworzywem, a buty miały gumową powierzchnię, jednak wciąż miał pewne obawy przed dotknięciem klamki.

Cóż, chyba każdy by je miał gdyby chodziło tu o jego życie.

W myślach pożegnał się ze swoją rodziną i z życiem jakie miał po czym z determinacją złapał za klamkę.

Tak jak podejrzewał, nic się nie stało.

Odetchnął z ulgą, przetarł pot z czoła i otworzył drzwi.

Gdy drzwi się rozchyliły, odór woni jaka dolatywała spod drzwi nasilił się niemal dziesięciokrotnie, przyprawiając Conrada o mdłości. Przewiązał sobie twarz, zwisającym mu z szyi szalikiem, tworząc prowizoryczną maseczkę, która miała choć odrobinę odseparować jego nozdrza od tego powalającego wręcz smrodu.

Przez gruby szalik było mu teraz jeszcze trudniej oddychać.

Co tu tak cuchnie?!- zastanawiał się, wchodząc do pomieszczenia.

Cała podłoga w stacji zasilania była już nie to, że mokra co lepka.

Gdy poświecił na nią zauważył, że była pokryta dziwnym rodzajem szlamu, przez który przechodziły co i rusz te dziwne wyładowania elektryczne, które zaobserwował na klamce przed wejściem.

Szlam rozchodził się w dziwne ścieżki ciągnące się w różne, przecinające się niekiedy kierunki biegnące wzdłuż i wszerz pomieszczenia.

Conrad postanowił prześledzić bieg jednej z owych szlamowych ścieżek, jednak niknęła ona za jedną ze ścian pomieszczenia, gdzie światło latarki już nie dochodziło.

To właśnie w tym momencie poczuł, że zaczyna się bać.

Nie miał co do tego wątpliwości, nie był tu zupełnie sam.

Słyszał dziwne odgłosy, jak gdyby ktoś wolno pocierał o siebie dwa kawałki papieru ściernego.

Szriii… Szriii… Szriii…

Odgłos ten sprawił, że zwątpił w potrzebę dalszego pobytu tutaj.

Wiedział jednak, że nie on tu był najważniejszy.

Był jedyną szansą na uratowanie Toma, a co za tym szło Tess i Katie.

Po prostu musiał dać radę, jeżeli pragnął kiedykolwiek je jeszcze zobaczyć.

Ruszył niepewnie w kierunku upatrzonego przez siebie dziwnego śladu, obserwując kątem oka czy jakieś niebezpieczeństwo nie czyha gdzieś z boku.

Sięgnął do kurtki i wyjął z niej pistolet plazmowy.

Odgłos dziwnego szurania stawał się coraz głośniejszy i bardziej wyraźny.

SZRIII… SZRIII… SZRIII…

Tak jak we wcześniejszych, stresujących sytuacjach tak i teraz, Conrad nie był w stanie powstrzymać trzęsących się rąk. Próbował się skupić by o tym nie myśleć i przeć naprzód, ale strach był obezwładniający i trudno było mu go zwalczyć. Pocieszał się, że to dobrze, że się boi, w przeciwnym wypadku byłby zbyt lekkomyślny, jednak czułby się o wiele lepiej gdyby jego dłonie zachowywały się teraz pewniej.

Krok po kroku zbliżył się do ściany za którą znajdowały się drzwi za którymi miał poznać w końcu to co na niego czekało. Wychylił się i omiótł pomieszczenie światłem od podłogi do sufitu, gdzie zatrzymał promień w miejscu gdzie stała stacja zasilania wraz rozdzielaczem od elektrowni oraz… coś jeszcze.

Były tam przedziwne workowate kształty (wielkości szkolnego plecaka), które zwisały przyczepione do stacji zasilania przy pomocy swego rodzaju bladoróżowych chwytaków, wyposażonych w tysiące pojedynczych, cieniutkich włosków, wbijających się w kable wychodzące z urządzenia. Nie tylko śmierdziały jak zepsute ziemniaki, ale i również wyglądały jak ich powiększone, upiorne kopie. Dwanaście, może trzynaście sztuk.

Gdy skierował blask latarki w ich kierunku, skórzane kształty skurczyły się w dziwnych konwulsjach i zaskrzeczały równo, potępieńczym wrzaskiem.

SZRIIIIIEEEEeeeeeaaaaAAAAyyyyy…!!!

Dostrzegł wówczas, jak prąd przeskakuje od banku zasilania, poprzez te dziwne stworzenia aż do szlamowatej, lepkiej cieczy, jaką wytwarzały te stworzenia.

Choć wydawało się to niemożliwe, wyglądało na to, że one żywiły się… prądem.

Wyładowania elektryczne zdawały się nie robić im krzywdy, a wręcz dostarczać im potrzebnej energii, przepływając przez ich dziwnie zwiotczałe cielska.

Conrad nigdy nie widział tego typu stworzeń.

Pierwszy raz spotkał coś podobnego na Farland.

Nie wiedział czy są one niebezpiecznymi drapieżnikami, czy też powolnymi pasożytami.

Wolał być czujny.

Obniżył nieco promień latarki i skierował go w inną stronę, by nie prowokować tych dziwnych bezokich stworzeń jego blaskiem.

W drugiej części sekcji stacji zasilania stał potężny rozdzielacz energetyczny, który miał przesyłać prąd biegnący z elektrowni do różnych części budynku. Oczywistym było to, że w tym momencie nie działał, ponieważ i sama elektrownia nie działała. Z tego samego powodu również nie było na nim tych dziwnych stworzeń.

Na tą chwilę interesowało go bardziej położenie panelu zarządzania zapasami energii elektrycznej.

Conrad przyjął, że owe stworzenia raczej nie stanowią dla niego zagrożenia i wycofał się z powrotem do głównego pomieszczenia.

Pistoletu jednak nie schował.

Wycofując się tyłem, nagle stanął na coś miękkiego i gumowatego.

Nie musiał nawet świecić sobie latarką by wiedzieć, że nadepnął na jedno z tych dziwnych stworzeń ponieważ w momencie gdy stanął na to coś, niemal od razu usłyszał ten dziwny wytwarzany przez nie odgłos.

SZRIIIIIEEEEEE!!!!

Stworzenie niemal od razu wystrzeliło ze swojego otworu gębowego (przypominającego te jakie miały morskie ślimaki) dziwną różowawą mackę pokrytą jakby czarnymi włoskami. Macka złapała go za nogę zaczynając coraz mocniej się zaciskać.

Conrad pochylił się, przystawił pistolet niemal dotykając ciała tego brązowawego potwora i pociągnął za spust. To co się stało omal nie przyprawiło Conrada o zawał. Stwór momentalnie eksplodował, zalewając go śmierdzącymi wnętrznościami.

Macka jednak nadal kurczowo trzymała się jego nogi.

Co więcej przy każdym skurczu pośmiertnym, zaciskała się coraz bardziej.

Schował pistolet do kieszeni kurtki i wyjął z drugiej załadowane PLP, które przystawił do macki i zrobił w kilku miejscach nacięcia, by łatwiej móc ją odczepić. Przy próbie oderwania jej od nogawki kombinezonu, okazało się, że owe włoski, są w rzeczywistości małymi, czepnymi kolcami, które wbiły się nie tylko w kombinezon, ale i w jego rękawiczki, gdy próbował je oderwać.

Strach pomyśleć, gdyby to stworzenie przyczepiło się do gołej skóry.

Odrzucił kawałki pociętej macki, kopnął truchło w stronę pomieszczenia z bankiem zasilania i ruszył ponownie w celu odnalezienia panelu sterowania.

Wredne cholerstwa.– pomyślał Conrad.

Wchodząc ponownie do głównego pomieszczenia, dopiero teraz udało mu się dostrzec jak wiele jest tych stworzeń. Podczepione do rur wpijały się swymi mackami do linii wysokiego napięcia odchodzącej od stacji zasilania. Kable te biegły w stronę pomieszczenia naprzeciwko, w którym musiał być panel sterujący, którego szukał.

Tym razem musiał być ostrożniejszy.

Stworzenia zwisały z sufitu na swych mackach, ale również były przyczepione do ścian, tuż przy przejściu. Idąc w stronę kolejnego pomieszczenia starał się patrzeć pod nogi jak i obserwować sufit, czy jedno z tych stworzeń przypadkiem nie zwisa na wysokości jego głowy. Zetknięcie z ich naładowanymi prądem ciałami, mogło by mieć fatalne skutki.

Stworzenia były tu rozwieszone o wiele gęściej niż w pomieszczeniu z bankiem energetycznym i choć Conrad nie mógł ich w tej chwili zliczyć, to szacował, że mogło ich być tu nawet ponad trzydzieści.

Najgorszy był odcinek tuż przy przejściu, ponieważ było ich tam tak dużo, że nie mając większego wyboru musiał się ustawić bokiem by przejść.

Przywarł do wolnej ściany, przy której nie było tych workowatych stworów i tak powoli jak tylko mógł przesuwał się wzdłuż niej.

Stworzenia były przyczepione do ściany przy pomocy dziwnego śluzu, który wydzielały podczas poruszania się, niczym ślimaki.

Wydawało się, że śpią.

Jednak gdy Conrad przesunął trzymaną w lewej ręce latarkę tuż przy cielsku jednego z nich, stwór od razu się poruszył przy wtórze innego, niskiego tonu jaki z siebie wydał. Macka którą miał wysuniętą do jednego z przewodów niemal od razu zawędrowała w kierunku w którym trzymał on komórkę.

Gdy macka znalazła się parę centymetrów od niego zamarł w bezruchu i wstrzymał oddech.

Macka nastroszyła swoje kolco-włoski i choć nie pewnie, przysuwała się coraz bliżej w kierunku komórki. Wyraźnie niepokoiło ją światło, ale pokusa zdobycia źródła energii była większa.

Conrad powoli i ostrożnie podnosił PLP, który trzymał wciąż w prawej ręce.

Nie mógł pozwolić by ten stwór przywłaszczył sobie jego komórkę.

Jednym szybkim ruchem wyciągnął rękę z laserem i jednocześnie nacisnął na spust. Czerwona wiązka lasera przecięła mackę na pół.

Conrad przebiegł po niej i w końcu dostał się do sali kontrolnej.

Nie było to duże pomieszczenie, raptem trzy na trzy metry.

Na ścianie tuż przed nim były dwie sporej wielkości wajchy oznaczone jako:

ZASILANIE GŁÓWNE | ZASILANIE ALTERNATYWNE→

Wajcha po lewej była uniesiona do góry, a ta po prawej była skierowana do dołu.

Na chłopski rozum, trzeba było po prostu odwrócić ich pozycje i wszystko powinno zacząć działać.

Schował PLP i spróbował pociągnąć za wajchę jedną ręką, jednak zrozumiał, że tym sposobem nigdy by nie dał rady.

Położył komórkę na podłodze i przyłożył drugą rękę zapierając się obiema nogami o podłogę, ciągnąc z całych sił w dół. Przy wzmożonym wysiłku zawsze mocno zaciskał zęby, lecz teraz nawet nie zauważył tego, że przygryzł sobie przy tym wargę aż do krwi, która zaczęła ściekać mu po brodzie.

Siedział już niemal w kucki gdy dopiero wajcha odpuściła i posłusznie opadła w dół.

Dobra, czas na drugą.– pomyślał Conrad i nawet nie wstając przesunął się do wajchy oznaczonej jako ZASILANIE ALTERNATYWNE i złapał pewnie za uchwyt pchając go w górę niczym jakiś atleta, który wyciska trzystu kilogramowe sztangi.

W tym wypadku poszło jednak znacznie lepiej niż przypuszczał i po chwili wajcha znalazła się już w upragnionej pozycji przy akompaniamencie gwałtownego przeskoku napięcia, który rozległ się tuż za nim.

Gdy się odwrócił dojrzał jak zapalają się wszystkie światła w korytarzu a potem nagle przygasają, do ledwie widocznego blasku.

Co innego dotyczyło stworów.

Gdy prąd popłynął kablami z banku energii zaczęły one wręcz świecić, emitując z siebie bordowe światło, które pulsując przypominało Conradowi ozdobne lampki choinkowe.

Wyjątkowo brzydkie i dziwne lampki.

Zaczynał mieć wątpliwości, czy winda aby na pewno ruszy z miejsca.

Te stwory pożerały takie ilości prądu, że aż gasły żarówki!

Dobra, koniec tego dobrego, albo ja albo wy.– pomyślał Conrad i wystrzelił z pistoletu plazmowego w najbliższe stworzenie.

Efekt był bardzo podobny jak u jego wcześniejszego kuzyna, tyle, że wybuch rozrzucił na wszystkie strony wnętrzności, które były naładowane prądem pod wysokim napięciem.

Conrad nie przewidział tego, że nawet po śmierci takiego osobnika prąd wciąż płynął w jego tkankach, więc gdy dziesiątki tych fragmentów zalało pomieszczenie w którym przebywał i jedna z nich trafiła w niego porażając go prądem, był zdecydowanie za tym by poszukać innego planu eksterminacji tych szkodników.

Postanowił więc wyłączyć zasilanie alternatywne i poszukać innego pomysłu.

Workowate stworzenia przygasły i ponownie wróciły do stanu odrętwienia w jakim przebywały wcześniej.

Ominął wciąż drżące, naładowane prądem truchło i z powrotem znalazł się nos w nos przy tych obrzydliwych „ziemniakach”. Tym razem wolał nie ryzykować i po prostu usiadł, przesuwając się powoli przy ścianie by żaden z workowatych kształtów go nie dotknął.

W końcu dotarł do głównego pomieszczenia, które postanowił teraz dokładniej zbadać.

Przyjrzał się panelom konsoli, które znajdowały przy jednej ze ścian i odkrył dodatkowe przełączniki. Było ich kilkadziesiąt i nie wiedział do czego mogły tu służyć. Bał się włączać je na ślepo więc zostawił je w spokoju.

Tutejsze archaiczne rozwiązania przyprawiały go o ból głowy.

Wrócił do banku zasilania nad którym wisiały przyczepione te potworki.

Przyjrzał mu się uważnie i zauważył, że na energooszczędnym ekranie dotykowym widać szczegółowy plan rozprowadzania energii po ośrodku. Prąd między innymi płynął do chłodni w której był wcześniej.

To już było coś co mogło mu pomóc.

Conrad lawirując pod dziwnymi stworzeniami, które zwisały tuż nad jego głową zaczął odłączać zasilanie z poszczególnych sektorów budynku i przekierowywać je do banku zasilania. Miał pewien plan. Na wyświetlaczu moc rozprowadzana do budynku była ustawiona na 10% mocy. Conrad jednak zamierzał to zmienić. Podbił moc do 80% i przełączył ją do pomieszczenia z bankiem zasilania, które rozbłysło chwilowym blaskiem światła żarówek, by po chwili rozjaśnić te workowate istoty.

Tak jak się domyślał, stworzenia z korytarza za nim zainteresowały się nowym źródłem prądu i zaczęły po kolei odczepiać się od sufitu czy ścian opadając z głośnym plaśnięciem na podłogę. Pełzły powoli w kierunku pomieszczenia lecz Conrad musiał być cierpliwy.

Gdy w końcu wszystkie się już w nim znalazły, Conrad zamknął za nimi drzwi, po czym stopił w nich zamek by te obrzydlistwa nie wyszły na zewnątrz.

Mógł teraz bezpiecznie wrócić do pomieszczenia z wajchami i przywrócić zasilanie. Pociągnął raz jeszcze za odpowiednie wajchy i voila!

Światła, nad nim rozbłysły normalnym, silnym blaskiem.

Misja zakończona sukcesem!- uradował się w myślach i ruszył z powrotem w do wyjścia.

Idąc korytarzem w powietrzu przestało się wyczuwać odór, który wcześniej mu towarzyszył więc mógł w końcu zdjąć szalik z twarzy i odetchnąć normalnym powietrzem. Mógł również z powrotem nałożyć kurtkę i poruszać się z większą swobodą.

Do pokonania zostały mu już tylko schody na górę, które o dziwo okazały mu się łatwiejsze do wspinaczki jak do schodzenia.

Pewnie chwytał się metalowych barierek po bokach i pokonywał nawet po dwa stopnie, aż w końcu doszedł na szczyt i otworzył drzwi.

Był z powrotem w normalnym, nienormalnym świecie, gdzie znowu wracał do zadania uratowania swojego przyjaciela.

Tu przynajmniej to było dla niego jasne.

Natomiast czym były i co robiły te dziwne stworzenia, nie miał pojęcia.

Podszedł do jednej z wind i nacisnął na przycisk przywołania.

Zadźwięczał charakterystyczny dzwonek i Conrad usłyszał jak winda juz zjeżdża. Przebiegł przez hol szpitala (we wciąż lepiących się od szlamu „świecących ziemniaków” butach) i wdrapał się na półpiętro po Toma.

Był wciąż przytomny, co niezmiernie ucieszyło Conrada.

-Co tak długo? I w czym żeś się tak upieprzył…?– spytał zdziwiony Tom przyglądając się resztkom wnętrzności, „świecących ziemniaków” na kombinezonie i kurtce Conrada.

-Mamy zasilanie. Choć, zabiorę cię do windy.

Conrad wziął Toma pod ramię, i pomógł mu się podnieść.

Zeszli ze schodów razem, krok po kroku i ostrożnie, tak by nie przemęczać i tak już osłabionego Toma.

W końcu stanęli przed drzwiami windy i czekali, aż ta w końcu zjedzie na dół.

-Słuchaj Tom…– zaczął Conrad.– Czy są jeszcze jakieś rzeczy o których powinienem wiedzieć?

-Heh, chyba łatwiej będzie, jeżeli mi powiesz ile wiesz…

Przy kolejnym gongu windy, jej drzwi w końcu się otworzyły i weszli do środka.

 

Rozdział XL

 

Gdy wjechali na drugie piętro i wyszli z windy zobaczyli to czego szukali.

Auto-medy były rozlokowane na całej długości szerokiego korytarza. Z wyglądu przypominające grobowce, stały w odległościach jakichś dwóch metrów od siebie. Wszystkie pomalowane były na biało, na każdym jednak była zapisana, czy narysowana inna historia.

Siostry i pielęgniarki, pozwalały pisać i rysować po maszynach, co sprawiło, że powychodziły tu niesamowite kolaże obrazów.

Różnokolorowe rybki.

Rodziny, które trzymały się za ręce.

Słoneczka.

Imiona.

Conrad wraz z Tomem podeszli do najbliższego auto-medu oznaczonego numerem 19.

Conrad uruchomił sekwencję przeprowadzania diagnostyki i przygotował komorę tak by mogła zbadać Toma, który w tym czasie się rozbierał.

Zdjął spodnie i kurtkę po czym wdrapał się do komory, co nie obyło się bez pomocy Conrada.

-Do zobaczenia za chwilę…– powiedział Tom, gdy Conrad zamykał komorę.

Nie zdążył się nawet uśmiechnąć do niego, nie mówiąc już o tym żeby mu coś odpowiedzieć.

Na małym ekranie Conrad mógł obserwować jak komputer analizuje obrażenia jakie zostały zadane Tomowi i wprowadza odpowiednie procedury wykonawcze.

Analiza prześwietlenia wykazała , że wiązka plazmy przebiła się przez jamę brzuszną i trafiła w trzustkę, po drodze poważnie kalecząc żołądek.

Komputer zalecił miejscowy zastrzyk z resinoaminy po czym przełączył się na tryb chirurgiczny w którym miał odbudować spaloną tkankę mięśniową i w końcu zaszyć ranę.

Według jego wskazań w pierwszym etapie należało pozbyć się spalonej, zniszczonej tkanki, której organizm już by nie odbudował.

Choć Conrad tego nie widział, słyszał już jak specjalistyczne układy zaczynają krok po kroku pozbywać się uszkodzonych tkanek i na nowo je odbudowywać.

Technologia ta była mu całkowicie obca i nie był nawet w stanie uświadomić sobie jak tkanki mogły być na nowo odtwarzane i naprawiane.

Być może używali tu również gazu z Selene, tylko w jakimś większym stężeniu?– zastanawiał się.

Na ekranie auto-medu wyświetlił się czas do zakończenia operacji.

_______________________

KONIEC OPERACJI ZA : 15 MINUT 37 SEKUND

_______________________

PULS : 91 , ZAAPLIKOWANO TRANKWILIZATOR

PACJENT PRZYTOMNY, , WSZYSTKIE ODCZYTY W NORMIE

 

W tej chwili był to najdłuższy kwadrans w życiu Conrada.

Chociaż teraz, po tych wszystkich przejściach mógł w końcu na spokojnie przysiąść na ławce po drugiej stronie auto-medu i popatrzeć na rozciągającą się na zewnątrz panoramę Freeheightsborough.

Widok w zasadzie był średni.

Nic powalającego, zwłaszcza z perspektywy zaledwie drugiego piętra i gdy patrzyło się przez zasuniętą termopleksę.

Jednak, gdy ujrzał jak zza jednego z masywnych budynków wynurza się blade, choć emanujące pięknem i cudowną energią słońce, poczuł jak unosi się jego serce.

Promienie zdawały się przenikać przez szczeliny konstrukcyjne budynków biegnąc wprost w jego stronę by zalać go swym blaskiem. Bardzo chciał poczuć ciepło owych promyków na swojej twarzy, ale termopleksa pochłaniała całą energię cieplną jakich one dostarczały. Mógł tylko napawać się ich światłem i mieć nadzieję, że po tym wszystkim uda mu się gdzieś jeszcze poopalać.

Na przykład w Cydonii…

Wydawało mu się teraz zabawnym, że lubił jesień ze względu na małą ilość słońca. Gdy już był zmęczony długim i upalnym latem nie mógł się doczekać dni gdy będzie trochę chłodniej. Tymczasem, gdy poznał już „uroki” Długiej Zimy, czuł jak z każdą minutą brakuje mu słońca. Gdyby tylko mógł, zatrzymałby czas by mieć możliwość zatrzymania tej chwili na dłużej by napawać się jego blaskiem jak najdłużej.

Wydawało się niemożliwym, że zaledwie tych kilka dni spędzonych podczas Długiej Zimy mogło tak zmienić jego upodobania i odczucia.

Był skrajnie przemęczony i gdy tak patrzył na jaśniejące gdzieś za budynkami słońce czuł jak jego głowa zaczyna sama opadać, a powieki mimowolnie się zamykają. Pozwolił im na to i zasnął niemal od razu, czując przez jeden jedyny moment niesamowity spokój.

Czuł jak zapada się w miękką, puchową osnowę snu i okrywa się nią wpadając coraz głębiej i głębiej.

Ostatnią myślą przed tym gdy stracił już całkowicie przytomność było to, że musi się spieszyć by uratować swoją rodzinę.

Potem już spał.

 

Rozdział XLI

 

-To były Czepy, prawda?

Conrad usłyszał ten głos gdzieś, nawet nie tyle, że za sobą, ale jakby w zupełnie innym wymiarze i ten dziwny fakt sprawił, że natychmiast otrzeźwiał i wybudził się z półsnu w jakim się znajdował. Niemal równocześnie dopadł go potężny ból głowy i zachciało mu się pić. Przetarł oczy i popatrzył w kierunku z którego mógł dochodzić domniemany głos.

Początkowo go nie rozpoznał, ale to był Tom.

Już ubrany i wyraźnie żywszy, choć wciąż okropnie blady.

Do lewej ręki miał przyczepioną, przezroczystą plazową nakładkę w kształcie karwasza, spełniającą zadanie nowoczesnej wersji kroplówki. Była wypełniona jego grupą krwi i była na pewno wygodniejsza od plastikowego woreczka, który kiedyś trzeba było wszędzie targać za sobą. Można było nawet założyć kurtkę, a dyskomfort przy tym powinien być minimalny.

Conrad widział ją kiedyś.

Dawno temu gdy razem z Tess wyruszyli na wspinaczkę w góry doszło do poważnego wypadku, podczas schodzenia ze zbocza. Tess wówczas poważnie uderzyła się w głowę i straciła przytomność. Straciła wówczas dużo krwi. Conrad zadzwonił wtedy po pogotowie i zabrali ich VTOLem do Frementale, gdzie zszyli jej głowę i podali jej podobną kroplówkę z krwią.

Pamiętał, że Tess szybko o niej zapomniała, choć swoje ważyła.

Gdy pierwsze obrazy i myśli przeszły w końcu przez jego głowę przypomniał sobie, że Tom przecież coś do niego mówił.

Tylko co?

-Coś mówiłeś?– spytał Conrad.

-Te flaki na twojej kurtce– to Czepy, mam rację? Nic tak nie śmierdzi jak ich truchło.

-Czepy?– Conrad nadal nie rozumiał kontekstu do momentu gdy w końcu obejrzał swój pobrudzony kombinezon, o którym zapomniał– Chodzi ci o te „świecące ziemniaki”?

Tom zaśmiał się gdy usłyszał to porównanie i musiał się aż złapać za obolały brzuch.

-Tak, to te… „świecące ziemniaki”.Trafne porównanie.– przyznał.– Nie widziałeś ich wcześniej?

Conrad pokręcił głową.

-Rozumiem…– stwierdził Thomas.– W sumie tak, jak mogłeś je widzieć skoro te pasożyty żerują głównie Długą Zimą. Zarząd Wszechzgromadzenia wybija je tak każdej zimy, by w zasadzie nikt się o nich nie dowiedział. Taki ich chwyt reklamowy bezpiecznego Farland. Później nawet o tym nie wiesz, że mieszkały sobie w twojej piwnicy. Podobnie robią z innymi zwierzętami. Czepy jednak szkodzą sieciom energetycznym, a te w technopolitei są szczególnym priorytetem więc zawsze starają się o nie dbać.

-One, żywiły się prądem, prawda?

-Tak, wykorzystują do tego swój chwytny język, którym podczepiają się pod linie napięcia i żywią się prądem. Wciąż nie wiadomo czym się one żywiły gdy nie było tu jeszcze osad ludzkich… ale powiem ci jedno Conrad, masz szczęście, że obudziłeś się w okresie gdy jest ich jeszcze niewiele. Pecha, że trafiłeś na pierwsze miesiące „mokrej zimy” w której często pada śnieg. No i znowu szczęście, bo później mimo tego, że jest już suszej to temperatura spada tak drastycznie, że nawet w domach okrytych termopleksą zaczynają spadać temperatury.

Conrad nie wiedział co na to wszystko odpowiedzieć. Zapatrzył się chwilę na Toma i w końcu zebrał myśli.

-Jak się czujesz?– spytał.

-Jestem na resinoaminie, miejscowej i ogólnej, minie sporo czasu za nim ból powróci, bo wróci niemal na pewno. Auto-med dobrze się spisał, profesjonalne szwy. Pełna regeneracja komórek potrwa z tydzień. Do tego czasu będę miał problemy ze sraniem, ale dam radę. Uszkodzenie trzustki to nie przelewki.

-Powinniśmy ruszać.

-Wiem. Chodź, jedziemy stąd… A i Conrad?

-No?

-Dzięki. Uratowałeś mi życie.

-Pomóż mi uratować moją rodzinę, to będziemy kwita.

-Dobra, chodźmy.

 

 

CZĘŚĆ CZWARTA

 

TOTALNE ZLODOWACENIE

 

 

Rozdział XLII

 

Zanim odjechali spod szpitala Sióstr Anioła z Beltegeze, Tom poprosił Conrada o jego laser, który dostrzegł u niego już wcześniej.

-To Przenośny Laser Przemysłowy, prawda? Seria piąta?

-Szósta.– poprawił Conrad.

-Dobrze leży w dłoni. Chodź pokażę ci coś.

Obeszli Panterę i stanęli przy jej bagażniku.

-Widzisz te delikatne wklęśnięcie?– Tom spytał Conrada.

-Mhm.

-Tutaj mój klon wystrzelił nanoprzekaźnik.– powiedział Tom stukając palcem w rękawiczce o blachę auta.– Maleńką pluskwę, która pewnie wciąż nas namierza. Musimy się jej pozbyć.

-Mówiłeś o tym, że potrzebujemy jakiegoś elektromagnesu by ją unieszkodliwić.

-Wiem. I przepraszam za to co zaraz zrobię.

Tom wymierzył laserem w bagażnik i zrobił pierwsze nacięcie.

Conradowi momentalnie zrobiło się gorąco, chciał odruchowo rzucić się i zasłonić samochód, ale tylko złapał się za głowę.

Jego ukochane auto!

Jednak w głębi serca, wiedział że Tom ma rację.

-W głębi serca wiesz, że mam rację.– powiedział Tom, odcinając kwadratowy kawałek blachy z bagażnika Pantery, który odpadł i upadł na śnieg.

-Teraz nas nie odnajdą. Będą myśleli, że wciąż jesteśmy przy szpitalu, podczas gdy będziemy mogli się zająć programem „Fomalhaut” i twoją rodziną.

Gdy odjeżdżali z pod szpitala, Tom opowiedział Conradowi o kryjówce jednego ze swoich agentów, do której właśnie zmierzali. Miał nadzieję znaleźć tam jakieś wskazówki dotyczące projektu „Fomalhaut”.

-A moja rodzina?– dopytywał się niespokojny Conrad.

-Jego mieszkanie jest po drodze. Obiecuję, że zabawimy tam nie dłużej jak piętnaście minut. Skręć tu w prawo.

Dojeżdżali do wieżowca z apartamentami mieszkalnymi, gdzie w jednym z mieszkań miał przebywać agent Ruchu, którego znał Tom.

-Będzie w środku?– spytał zaniepokojony Conrad.

-To możliwe. Chcesz zostać? Nie musisz iść ze mną, w zasadzie to nawet nie powinieneś. Cała ta sytuacja z Malonem, ja… przepraszam. Powinienem być bardziej uważny i czujniejszy. Nie powinienem w ogóle do tego doprowadzić. Nie zapanowałem nad nim i naraziłem cię na niebezpieczeństwo. Przepraszam.

Conrad odetchnął z ulgą, nie uśmiechało mu się spotykać z kolejnym agentem Ruchu.

Pokiwał tylko głową ze zrozumieniem, czując, że w końcu będzie mógł złapać chwilę wytchnienia. Czuł również radość, że pomógł Tomowi i że on troszczył się o niego.

Miłe słowa, miłe myśli, chora pora, zły czas.

Conrad zaparkował kilkanaście metrów przed budynkiem, ponieważ dalszy dojazd nie był już możliwy z powodu, naprawdę ogromnych ilości śniegu, jakie zalegały na ulicy. Wiatr musiał zdmuchiwać puch z wyższych partii wieżowców i leżąc tu odłogiem pewnie już kilka miesięcy, utworzył się z tego prawie pięciometrowy, lodowy mur, którego nie dałoby rady przejechać.

Tom przebrał się w swój kombinezon maskujący i wziął karabin, który leżał za nim na siedzeniu.

-Słuchaj.– powiedział Tom.– Jeżeli nie wrócę za te piętnaście minut, musisz jechać beze mnie, bo to będzie oznaczało, że mnie zabili. Gdyby coś się zaczęło tu dziać…

-A może?– wtrącił się Conrad.

-Może może… może nie. Trudno orzec. Świadomość tego, że stracili kontakt z klonem, na pewno kazała im zmobilizować teraz większe siły. Możemy się ich spodziewać w zasadzie wszędzie i o każdej porze. Sporym problemem dla nas jest wciąż nanoprzekaźnik, od którego za daleko się jeszcze nie oddaliliśmy. Nie minie dużo czasu jak odkryją, że odcięliśmy pluskwę. Zaczną patrolować okolicę. Jeżeli kogoś zauważysz, nie zgrywaj bohatera, tylko biegnij prosto do mnie. Z dwojga złego, powinno być tam bezpieczniej jak na zewnątrz.

-To może jednak pójdę po prostu z tobą, co?

-Trochę cię nastraszyłem, co? Nie bój się, istnieje duża szansa, że nic się nie stanie, a ja powinienem zaraz wrócić. Nie wyłączaj samochodu, bądź po prostu…

-…czujny?

-Właśnie… czujny… zaraz wracam.

Gdy Conrad usłyszał trzask zamykanych drzwi po tym jak Tom wybiegł z jego auta, nie mógł się oprzeć głupiemu wrażeniu, że widzi go po raz ostatni.

Choć zaspy miały momentami prawie pół metra głębokości, Conrad z zazdrością podziwiał jak Tom pokonywał je z wrodzoną zręcznością, której z pewnością sam nigdy nie zdobędzie. Niesamowitym było to, że osoba, która doznała tak poważnych obrażeń mogła w kilkanaście minut po zabiegu już tak się poruszać. Z odległości kilkunastu metrów widział jednak jak Tom pokonuje trudny do pokonania dystans co chwila łapiąc się za brzuch. Mimo resionaminy ból wciąż musiał dawać mu się we znaki. Jednak w ogóle się nie zatrzymywał i pędził w stronę drzwi jakie się przed nim znajdowały. Jedynym co zrobił było uniesienie w górę karabinu, którego kolbą rozciął wpierw termopleksę a potem rozbił szybę i wszedł do środka budynku.

Conradowi pozostało jedynie nerwowe oczekiwanie.

Już po pierwszej minucie żałował tego, że postanowił zostać i poczekać. Denerwował się bardziej, niż jakby pewnie poszedł z Tomem.

Co chwila spoglądał nerwowo w lusterka, patrząc czy nikogo za nim nie ma.

Wyjął z kurtki pistolet plazmowy i sprawdził jego magazynek.

Wciąż używał magazynka, włożonego przez klona Toma i było jeszcze 45% energii do użycia. Biorąc pod uwagę dwa dodatkowe magazynki Malone'a (jeden częściowo zużyty, drugi pełny) miał całkiem sporo amunicji.

Zboczenie finansisty przełożyło odpowiednią ilość pozostałej energii w magazynkach na wartość w solarach, która mogła wahać się od 170 do 220, może 240 w zależności od stabilności rynku.

Tego typu myślenie nieco poprawiło mu nastrój i odegnało złe myśli.

Poszedł więc o krok dalej i zaczął szacować zyski dla Farland jakie mogły przynosić farmy z Dzielnicy Złotych Marchewek. Biorąc pod uwagę rozmiar każdej z działek i mnożąc to przez ilość każdej z parceli, można było w zaokrągleniu oszacować obszar gruntów, jednak nawet na jednej farmie uprawiano zróżnicowane rolnictwo mieszane z sadownictwem. Nie wiedział też, jaki procent z reszty działek jest przeznaczony pod hodowlę zwierząt.

Zastanawiało go to czy zwierzęta też są hodowane przez całą Długą Zimę, tak samo jak rośliny. Czy również używa się jakiś specjalnych, zautomatyzowanych dozowników paszy i systemów czyszczących zagrody czy chlewy? Bo o ile rośliny potrzebował jedynie wody (dostarczanej zapewne z roztopionego śniegu) i energii (pobieranej przez ulepszone kolektory słoneczne, nowocześniejszej wersji termopleksy), to dla zwierząt potrzebne by były odpowiednio duże, zmagazynowane wcześniej zapasy karmy, która przez kilka lat Długiej Zimy nie może się zepsuć.

Jeżeli coś takiego by istniało, to było by to przedsięwzięcie doskonałe.

Biorąc pod uwagę to wszystko (rozmiar działek, ich różnorodność, jak i wielkość całego przedsięwzięcia) i mnożąc jeszcze przez liczbę wszystkich miast Farland, przy których znajdowały się podobne dzielnice, ledwo można było sobie wyobrazić jak astronomicznie wielkie musiały być to sumy.

Było to świetne rozwiązanie, jeżeli faktycznie ma się odpowiednio duże zapasy i magazyny, do przechowywania tak gargantuicznych ilości zbóż, warzyw, owoców czy mięs.

Gdy spojrzał na zegarek minęło dopiero pięć minut.

Miał dać Tomowi jeszcze dziesięć.

Postanowił więc zastanowić się jeszcze nad tym jak wywiezie swoją rodzinę.

Przede wszystkim będzie musiał wybudzić Tess i Katie z kriosnu.

Będą w szoku. Zmarznięte. Zdezorientowane.

Najlepiej byłoby im od razu podać jakieś środki usypiające i szybko przenieść do auta. Potem szybko do portu kosmicznego a stamtąd to już z górki.

Byle tylko tam dojechać.

Pytaniem było jeszcze tylko to, czy one wciąż są w domu?

Conrad zaczął obawiać się, że przecież mogły już zostać porwane i gdzieś przewiezione, bo przecież istniała i taka opcja. Owszem, mogli zastawić pułapkę przy jego domu, ale jego dziewczyn równie dobrze mogło już tam nie być.

Poczuł jak krew gwałtownie odpływa mu z głowy i robi mu się nie dobrze.

Świetnie, to sobie wymyśliłem powód do zmartwień. Jasna cholera…– pomyślał i ciężko westchnął.

Cały czas żył w przeświadczeniu, że jego rodzinie nie może stać się nic złego, że to tylko jego spotyka zło, mrocznej i zimnej strony Farland. Był pewien, że jego córka i żona są bezpieczne, bo śpią i w tym nie uczestniczą. Przez myśl nawet mu nie przeszło wcześniej, że ktoś mógłby je porwać czy zrobić im krzywdę.

To było dla niego tak nie realne, że aż nie brał tego nawet pod uwagę.

Teraz, gdy dotarło do niego, że naprawdę może im coś grozić, zaczął się bać na serio.

Wcześniejszy strach o siebie i oto jak je odbić był niczym w porównaniu ze strachu w którym dopuszczał do siebie możliwość tego, że mogło im się coś stać, że mogły zostać…

Nie.– od razu zaprzeczył sobie w myślach.– Nawet nie próbuj użyć tego słowa. Zaraz wróci Tom, pojedziemy do mnie i je uratujemy. Odlecimy na Marsa i koniec, wszystko się dobrze skończy.

Gdy minęło równo dziesięć minut, z wieżowca wybiegł Tom, który zmierzał z powrotem. Niósł prócz karabinu, jakiś tablet.

Conrad odetchnął, ponieważ czuł, że zaraz dostałby świra, od tego ciągłego nakręcania się i zamartwiania.

Jednak z każdym metrem pokonywanym przez Toma, coraz wyraźniej na jego twarzy dostrzegał dziwną oznakę niepokoju i poczuł jak żołądek podjeżdża mu do gardła.

Coś było nie tak.

Tom otworzył drzwi i niemal od razu rzucił.

-Jedź.

-Co?

-Jedź. Już tu są… Do tyłu, szybko, a potem skręć w uliczkę z której tu wjechaliśmy.

Conrad wrzucił wsteczny i patrząc w lusterko ruszył do tyłu.

-Znalazłeś coś o „Fomalhaut”?– spytał.

-Niewiele, ale więcej niż nic. Musi to nam wystarczyć. Chryste…, już tu są…

Conrad oderwał wzrok od lusterka i popatrzył przed siebie.

Przez chwilę nie rozumiał co takiego dostrzegł Tom, ale potem dotarło do niego, że nie powinien patrzeć na ziemię, lecz… w górę.

Zza wieżowca w którym przed chwilą był Tom wynurzył się statek powietrzny, wcale nie mniejszy od samego budynku. Potężny kolos, ledwo mieścił się w miejskiej dżungli, korygując co chwila kurs, silnikami które były prawie tak duże jak dwie Pantery postawione jedna na drugą.

Nie wyglądał na typowy statek bojowy, lecz na dobrze uzbrojony statek desantowy.

-To ”Nezhnyy Medved'”, w środku może się mieścić nawet do czterystu osób także może spieprzajmy stąd, co Conrad?– powiedział Tom, wpatrując się w statek, który zmierzał w ich kierunku.

Conrada zamurowało.

Nie mógł uwierzyć w to, że to się dzieje naprawdę.

Przez chwilę był już nawet pewien, że to sen, ale nagle oprzytomniał gdy poczuł ciężki but Toma, przydeptujący jego stopę na pedale gazu.

Obejrzał się za siebie i zaczął kierować tak by wprowadzić ich w jakąś boczną, wąską uliczkę. Była to ich jedyna nadzieja by zgubić ten statek, który w takich warunkach nie miałby większych możliwości manewru.

Conrad poczuł, jak do wnętrza samochodu zaczyna dostawać się chłód i zobaczył, że Tom otwiera okno i wychyla się za nie z karabinem w rękach.

Poprzez lunetę z dużym zoomem optycznym przyglądał się pościgowi.

Tom dostrzegł, że w statku zaczęły otwierać się boczne luki, z początku większe z których wychyliły się dwa działa 114 mm, potem otworzyły się również i mniejsze.

Dużo mniejszych.

Nagle wprost z nich zaczęły wylatywać drony bojowe „Long Quân”.

Jeden po drugim, wylatywały ze swoich luków i dołączały do pozostałych tworząc wielką, przerażającą, metalową chmurę.

Tom w ciągu pierwszego zrzutu naliczył ich około trzydziestu.

Były uzbrojone w zestaw zintegrowanych szybkostrzelnych karabinów pulsacyjnych, o czym Conrad doskonale już wiedział.

-O nie…– powiedział gdy tylko zobaczył je w lusterku.– Powiedz mi, że to nie jest to o czym myślę… Tom, błagam cię…

-To drony bojowe. Model „Long Quân”…

-Tylko nie to… tylko nie te cholerne drony…

Chmara podzieliła się na trzy grupy i zaczęła lecieć w ich kierunku.

Tom przymierzył się szukając ich słabych punktów w pancerzu.

Gdzieś powinno być to zasilanie…– starał sobie przypomnieć. Nie raz zetknął się już z podobnymi dronami.– Czyżby miały dodatkowy pancerz?

Wciąż byli jednak za daleko by mógł oddać celny strzał.

Z oddali doszedł do nich miękki i melodyjny kobiecy głos, który prawdopodobnie wydobywał się ze statku.

-Zatrzymajcie swój pojazd i złóżcie broń. Chcemy przesłuchać Jonathana Malone'a i Thomasa Burnette'a w sprawie możliwej zdrady naszej planety. Mówię tu do Conrada Monroe. Conrad, zatrzymaj samochód i wydaj nam Malone'a i Burentte'a a będziesz wolny i twojej rodzinie nic się nie stanie.

Ostatnie zdanie dotknęło Conrada.

Niczym lodowaty palec nieboszczyka, który potrafi przeszyć serce na wylot.

-Nie słuchaj jej…– wtrącił się Thomas– Ta baba kłamie, przecież sam o tym wiesz. Gdy się zatrzymasz będzie już po nas.

-Kto to jest?– spytał Conrad

-Nie kto inny jak Celeste Whitmeyer.

-Ta Celeste Whitmeyer? Prezes Lenamonde?

-Tak. To ona pociąga za sznurki w Farland. Całe Wszechzgromadzenie, cała technopoliteja, to właśnie ona. Gazu Conrad, gazu!

-Ciesz się, że w ogóle jedziemy w tym śniegu!

-Cieszyłbym się gdyby w ogóle nas tu nie było!

Conrad spojrzał we wsteczne lusterko i zobaczył całą armię dronów, która na nich leciała.

-Twoja prośba zaraz może się spełnić…– powiedział szeptem.

-Conrad, oni lecą w naszą stronę!

-Widzę!

-Wiesz gdzie jedziesz? Potrzebujemy planu!

-Zawracam w stronę wyjazdu z miasta. Dojedziemy do obwodnicy i wrócimy do mojego domu.

-Świetnie! A one? Raczej tak nas po prostu nie puszczą.

-Nie wiem… Ja…

-Dobra, coś wymyślę! Skup się na prowadzeniu i cokolwiek by się miało dziać, jedź przed siebie. Nie zatrzymuj się!

-Eee… Jasne!

W końcu dojechali do skrzyżowania i Conrad gwałtownie skręcił w lewo.

Wjeżdżali w tą samą uliczkę w której wcześniej byli, tuż przy szpitalu. Było to o tyle logiczne, że mieli tu przynajmniej częściowo „wyjeżdżoną” warstwę śniegu, przez którą wcześniej się przebili.

”Nezhnyy Medved'” zniknął im z oczu.

Gdy schronili się w wąskiej uliczce przez chwilę nie widzieli również i dronów, jednak te szybko ich dogoniły.

Miały krótszy zasięg swoich karabinów, co działało na korzyść Toma, który w końcu mógł zacząć prowadzić ostrzał. Jako pierwszą grupę wybrał tą lecącą po lewej od niego, ponieważ kąt z jakiego na nią patrzył był najdogodniejszy.

Jednak nierówna, ośnieżona i oblodzona nawierzchnia nie ułatwiała mu tego zadania.

Tak samo jak sporych rozmiarów kroplówka na przedramieniu.

Oddał pierwszy strzał w celu sprawdzenia odpowiedniej kalibracji broni. Huk był bardzo donośny, co aż przestraszyło Conrada, który starał się zapanować nad kierownicą i nie patrzeć na brawurową akcję kolegi. Mimo to ciekawość która go zżerała powodowała, że co chwila odruchowo zerkał w jego stronę zaciekawiony tym co się dzieje.

Tom był z kolei w pełni skupiony na swoim zadaniu.

Gdy jeden z pocisków zniosło nieco w górę i prawo, skorygował ustawienie pokrętłem na lunecie uwzględniając poprawkę na pęd auta i wiatr na zewnątrz.

Ponownie uniósł karabin i wystrzelił.

Pocisk trafił w jednego z dronów uszkadzając jego system manewrowania. Jego komputer momentalnie zwariował i robot gwałtownie zarzucił swym metalowym cielskiem o kolejnego drona, powodując ich jakże efektowną eksplozje, gdy oba uderzyły o ścianę budynku obok którego przelatywały.

Tom uśmiechnął się i przeładował karabin, wprowadzając kolejny pocisk do komory.

Conrad nie miał czasu by podziwiać spektakularną eksplozję, gdyż miał obecnie niesamowite trudność z opanowaniem auta.

Wcześniej gdy jechali wolniej, nie czuł tak mocno tego, że porusza się po lodowej powierzchni, jednak teraz przy większej prędkości odczuwał to znacznie gdy autem rzucało na boki. Wydawało się, że kolce przestawały zdawać egzamin i Conrad zaczynał się zastanawiać, czy one w ogóle jeszcze tam są . Musiał cały czas kontrować kierownicą by utrzymać odpowiedni tor jazdy i nie wjechać w większe zaspy śniegu, które zalegały po bokach.

Był pod wrażeniem, że w ogóle wcześniej udało im się przez nie przejechać.

Po chwili usłyszał jak tuż za nim pęka tylna szyba, której rozbite kryształki w chwile potem wylądowały na jego plecach.

Conrad modlił się by Tom jak najszybciej pozbył się tych cholernych dronów.

Tom zaś modlił się o to by Conrad jak najszybciej ich stąd zabrał.

Kolejne drony nie było już tak łatwo namierzyć, ich pozycje były bardziej wysunięte na prawo od niego, więc musiał schować się z powrotem do auta i przejść na tył samochodu, gdzie opierając lufę karabinu o siedzenie, próbował przybrać najdogodniejszą pozycje do oddania strzału, nie zważając na rozsypane wszędzie kawałeczki szkła.

Kąt widzenia był tu znacznie lepszy.

-Złap się czegoś!- krzyknął do niego Conrad.– Skręcamy!

-Cholera…– mruknął Tom i złapał się jedną ręką za zagłówek siedzenia pasażera, a drugą przytrzymywał karabin.

Conrad skręcił w prawo co oznaczało, że zaraz będą dojeżdżać do obwodnicy, na której powinno im się udać przyśpieszyć i zwiększyć dystans dzielący ich od dronów.

Jednak te, gdy Tom próbował ponownie do nich strzelić, nagle się podzieliły. Każdy poleciał w inną stronę rezygnując z lotu w grupie. Były na różnych wysokościach i po obu stronach ulicy, cały czas przemieszczając się w inne miejsca.

Tom musiał się skupić.

Zaczął podążać wzrokiem za jednym z dronów. Robot robił uniki i zwody, jednak Thomas starał się wyprzedzić jego ruchy, mimo tego, że maszyna była tak zwinna. W końcu udało mu się dopaść go po powtarzalnym, zakodowanym ruchu, który w końcu go zdradził. Wystrzelił do niego gdy dron przelatywały tuż przy jednej z witryn jakiegoś sklepu, gdzie zaraz po trafieniu wleciał przez nią, przebijając się przez termopleksę i szkło.

Kolejny załatwiony, było ich jednak zdecydowanie za wiele.

Drony zaczęły strzelać ponownie i ich kolejny ostrzał przebił się przez dach, cudem omijając Toma i niszcząc radio z odtwarzaczem płyt.

Choć było to głupie, to pierwsze co przebiegło Conradowi przez myśl, to to, że właśnie stracił kilka wspaniałych nagrań, które nabył kilka lat temu.

W tym te z Mikem Raphellie…

Dopiero potem dotarło do niego, że powinien dziękować, że w ogóle żyje.

Usłyszał za sobą jak Tom wystrzeliwuje kolejne pociski.

Tym razem nie mógł się powstrzymać i spojrzał w lusterko wsteczne by dojrzeć jak za rozbitą szybą horda maszyn jest sukcesywnie niszczona dzięki niezrównanym umiejętnościom strzeleckim jego dobrego przyjaciela i sąsiada, Thomasa Burnette.

Nawiedziło go z głupie wspomnienie sprzed kilku lat, kiedy to razem z Tomem strzelali na strzelnicy.

Dla zabawy.

Najśmieszniejsze jest to, że to właśnie Conrad miał wtedy najlepsze skupienie, Tom zaś większość swoich trafień miał poza tarczą.

Zastanawiało Conrada czy wtedy była to rzeczywiście kwestia przypadku, czy też może Tom chciał zatuszować swoje umiejętności…

Oczywiście jak zwykle, nie było czasu na dłuższe rozmyślania.

Trzeba było skupić się na tym co się dzieje, więc Conrad powrócił do kwestii kontrolowania gazu i kierownicy.

W końcu udało im się wyjechać z miasta i dojechać do drogi powrotnej na osiedle, którą mieli zamiar wrócić do domu Conrada. Gdy wysokie budynki ustąpiły ośnieżonym polom wprost na nich wyłoniło się jaśniejące swym blaskiem słońce, które, chociaż słabsze niż zazwyczaj, odbijało się od śniegu i lodu rażąc wzrok.

Dla Conrada nie był to jednak wielki problem.

Małym pokrętłem na kierownicy dostosował przyciemnienie szyby. Był to specjalnie montowany pakiet przyciemniający, dla obywateli Farland, którzy potrzebowali go na gorące lato, gdy słońce jest wręcz oślepiające.

Lato.– pomyślał Conrad– Po zaledwie tych trzech, czterech dniach zimy, marzę o tym piekielnym lecie… Nie. Nigdy więcej Farland. Zabiorę Tess i Katie na Marsa.

Prosta droga kusiła go by depnąć pedał gazu do oporu, ale nie był pewny czy wówczas by przeżyli. Zapewne wylądowaliby w zaspie a roboty by ich po prostu zmasakrowały zasypując kulami.

Gdy spojrzał do tyłu było ich już mniej, jednak były w takiej odległości, że zaraz mogły…

No i właśnie… stało się!

Jeden z nich podczepił się do dachu Pantery.

Conrad usłyszał uderzenie, a po nim potężny cios zadany przez robotyczne ramię, które przebiło się przez dach do środka niczym miecz i znalazło się tuż nad fotelem pasażera, gdzie wcześniej siedział Tom.

-Tom!!!- krzyknął przerażony Conrad, widząc jak robot próbuje dostać się do środka przez wciąż otwartą na zewnątrz szybę.

Tom obejrzał się za siebie i wyjął z kieszeni pistolet, ostrzeliwując znajdującego się nad nimi drona.

Plazma przechodziła przez podsufitkę i blachę jak przez masło, zostawiając w samochodzie smród spalenizny, który zaczął dolatywać do wyostrzonych zmysłów Conrada.

Był pewien, że zginie.

Pomyślał, że co jak co, ale w końcu wyczerpał swój limit szczęścia i to będzie jego koniec.

Wszystko zdawało to potwierdzać, gdy w kakofonii ostrych, metalicznych dźwięków dron rozszarpywał swymi ostrymi jak brzytwa ramionami dach Pantery, otwierając ją niczym konserwę.

Conrad starał się uspokoić oddech i zebrać myśli.

Wpadł na pewien ryzykowny pomysł.

-Tom!!- krzyknął Conrad

-Staram się!

-Złap się czegoś!

Tom nie potrzebował by mu dwa razy powtarzać.

Usadził się w fotelu z tyłu i zapiął pas.

Gdy dron miał już dostać się do środka, Conrad nacisnął hamulec. S

Samochód nie zatrzymał się ale zwolnił na tyle gwałtownie, że dron spadł z dachu i wylądował w głębokiej na prawie dwa metry zaspie z boku drogi.

Udało im się pozbyć drona, jednak sami mieli nie lada problem by nie znaleźć się w takiej samej zaspie. Koła nie zatrzymały się tak jak Conrad tego oczekiwał.

Auto nie wytrąciło pędu.

Conrad czuł jak drobinki potu wychodzą mu na czoło.

Nie uważał się nigdy za dobrego kierowcę, tymczasem musiał się tu zmagać z warunkami trudniejszymi nawet dla większości zawodowców. Zjechał delikatnie na bok by samochód wjechał na głębsze, nie wyżłobione wcześniej przez Panterę, warstwy śniegu i nieco skorygował tory jazdy.

Niestety za późno.

Nie zauważył kolejnego skrętu w lewo i samochód siłą pędu wyjechał poza obszar drogi wpadając w głęboki i sypki śnieg, który pochłonął ich niczym ruchome piaski.

 

Rozdział XLIII

 

Śnieg wsypał się przez otwarte okno, rozbitą szybę i zniszczony dach tak szybko, że nawet nie zdołali krzyknąć z przerażenia.

Conrad instynktownie nabrał powietrza nim zaczęli wbijać się w zaspę i zalał ich mrok.

Śnieg wypełnił wszystko, dostał się do jego nozdrzy i uszu, nic nie widział i nie słyszał, z trudem mógł w ogóle ruszyć rękoma.

Gdy człowiek traci orientację w terenie i nie może posłużyć się swoimi zmysłami zaczyna popadać w panikę i tak właśnie było w przypadku Conrada. Nie mógł określić gdzie jest i co musi zrobić, miał w głowie tylko i wyłącznie to okrutnie bolesne i rzeczywiste uczucie, że właśnie umiera.

To uczucie owładnęło nim na tyle długo, że gdy w końcu otrzeźwiał miał już niewiele czasu do dłuższego namysłu.

Wiedział, że jest w samochodzie, przywalony kilogramami śniegu i jest gdzieś na uboczu drogi, którą uciekał przed dronami, które zapewne są właśnie nad nim i go zabiją gdy tylko wyściubi nos poza samochód.

A wyjść musiał.

Wiedział również, że ponad nim jest rozpruty przez robota dach, przez który miałby szansę się wydostać.

Tylko jak tu się poruszyć, gdy zwały śniegu ciążące na nim zdawały się być niczym tonowe głazy, które go przywaliły.

Mięśnie ramion starały się jak mogły, jednak wysiłek był o tyle daremny, że nie udało mu się ich poruszyć nawet o drobinę.

Musiał się skupić i pomyśleć. Spróbował zacząć od mniejszych kroczków.

Starał się wykopać dłońmi jamki w śniegu, tak by mieć jakąś bazę do tego by się odepchnąć.

Znajdował się w dość niekomfortowej pozycji siedzącej, więc to z nogami czekało go najtrudniejsze zadanie. Próbował w tym samym czasie butami robić podobne jamy, co wykonywał je dłońmi.

Choć tlenu z każdą chwilą zaczynało mu coraz bardziej ubywać, co chwila starał się sam siebie uspokajać by z powrotem nie wpaść w panikę, która z pewnością by go teraz zgubiła.

Opanowanie kluczem do sukcesu…– powtarzał sobie w myślach.

Starał się również odtworzyć w głowie moment gdy wypadli z drogi i wpadli w zaspę. Próbował w ten sposób oszacować kąt pod którym wpadli i jaką drogę wybrać żeby się wydostać.

Lekko zarzuciło ich na lewą stronę, więc to nią wbili się w zaspę.

Zatem gdyby miał uciekać dachem, miałby do pokonania większy dystans, jak przez okno, które otworzył wcześniej Tom, które było teraz skierowane w górę.

Rozsunął dłońmi jamki i zaczął mozolnie przekopywać się by umożliwić sobie większą swobodę ruchu.

Nie było to łatwe zadanie, bo jamki tworzone w sypkim i suchym śniegu zapadały się i Conrad musiał je co chwila rozkopywać na nowo. Posunął się więc o krok dalej i zdjął rękawiczki. Jego rozgrzane dłonie topiły śnieg, przez co stawał się on o wiele lepszym, bardziej plastycznym i lepkim materiałem, którego struktura była lepsza do tworzenia jam, które nie powinny się zapadać.

I choć przez to było mu zimno w dłonie, poczuł znaczącą różnicę, gdy już po chwili mógł poruszyć całym ramieniem.

Rękawiczki, które zdjął (z trudem)wsunął sobie do wnętrza kurtki, tak by ich tu nie zostawić.

Nogami udało mu się wykopać jamkę na tyle dużą by podnieść nogi o kilka centymetrów w górę, zaś gdy rękoma udało mu się stworzyć wokół siebie większy „bąbel” przestrzeni w końcu podciągnął nogi przyjmując coś w rodzaju siedzącej pozycji embrionalnej.

Teraz mógł w końcu dążyć do tego by się wyprostować.

Czasu, a raczej tlenu było coraz mniej, więc musiał się spieszyć, a pośpiech w tym momencie był zdecydowanie złym doradcą.

Gdy płuca zaczęły go palić, ponownie przypomniał sobie swoje zmagania w komorze kriogenicznej i ze zdziwieniem odkrył jak parszywe bywają zbiegi okoliczności.

Starając się wykonywać wszystkie czynności jak najszybciej, popełniał błąd za błędem nie posuwając się do przodu ani o milimetr.

Musiał się skupić jeżeli chciał przeżyć.

Zaczął kopać w bok i lekko w górę, miał nadzieję, że jego błędnik wciąż dobrze funkcjonuje i że faktycznie wie gdzie powinno być okno.

Przekopując się, poczuł w końcu siedzenie pasażera i podążając dalej dotarł do otwartego okna.

Nie czuł już rąk i działał na ślepo, mając nadzieję jak najprędzej zaczerpnąć powietrza.

Bał się ile jeszcze metrów zostanie mu do pokonania gdy już wyjdzie z wozu.

Centymetr za centymetrem powtarzał te same ruchy, cały czas powtarzając sobie, że da radę, że jeszcze tylko chwila. Kopiąc starał się wdrapać na dach samochodu, gdyż pierwszych kilka centymetrów poza autem dało mu od razu znać, że śnieg nie utrzymałby jego ciężaru i zapadłby się jeszcze głębiej.

Tak bardzo pragnął już złapać dech, ale wiedział, że mogłoby się to dla niego teraz bardzo źle skończyć.

Ba, bał się nawet by jakakolwiek drobinka śniegu nie dostała się do jego ust.

Czego jak czego, ale kolejnego spotkania z Misiem-Astronautą już by nie zniósł.

Bolało go już wszystko.

I nogi i ręce.

Nawet głowa i kark, które tak jak nogi i ręce musiały pracować by wyswobodzić go z pułapki.

Gdy był już pewien, że stoi na dachu auta, poczuł jak nad nim zapada się śnieg i poczuł jak wiatr zaczyna dmuchać w jego czapkę.

Używając całej swej woli, zmusił się do ostatecznego wysiłku i wystawił głowę na powierzchnię łapiąc haust drogocennego powietrza.

Ponownie, uniknął śmierci.

 

Rozdział XLIV

 

Pod powierzchnią tak mocno tego nie czuł (prócz zlodowaciałych dłoni), ale zaraz po tym jak tylko wystawił głowę na zewnątrz Conrad miał wrażenie jakby sople lodu przebijały się przez jego skórę.

Każdy wdech lodowatego powietrza do płuc zapewniał go o tym, że nikt nie powinien mieszkać na tej zlodowaciałej skorupie.

Znowu chciało mu się płakać.

Czuł tak absolutnie obezwładniającą bezradność.

Zebrał się w sobie i wydobył ramiona na powierzchnię.

Wpierw prawe a potem lewe przy którym miał wrażenie jakby naciągnął sobie mięsień przy zbyt gwałtownym wyszarpywaniu.

Zaparł się trzęsącymi się z wycieńczenia rękami i podciągnął swoje nogi wyciągając je ze śniegu.

Podpełzł kilka metrów przed siebie i padł twarzą na śnieg.

Nie czuł chłodu. Twarz odmroził mu już śnieg spod którego dopiero co się wydostał.

Słodkie… chłodne powietrze…– pomyślał.

-Lodowate… toksyczne gówno…– powiedział do siebie.

Nie miał siły się podnieść.

Chciał już tylko po prostu zamknąć oczy i zasnąć.

W sumie na śniegu było mu całkiem przyjemnie– było miękko i tak spokojnie…

Właśnie.– otrzeźwiał.– Gdzie są te cholerne drony bojowe „Long… Coś Tam”?

Skupił całą swą energię na tym by podnieść głowę.

Nie było to łatwe biorąc pod uwagę, że jego umysł był wciąż w budzikowym trybie „drzemki” i wcale nie miał zamiaru zmusić ciała do tego by podnieść głowę.

Conrad nienawidził tego jak często przegrywał ze swoim umysłem. Niby świadomość miał, wolę i chęci też, ale jak przychodziło do tego by zmusić umysł do ruszenia cielskiem to ni kuta. Zazwyczaj musiał odleżeć jakieś pięć minut by zebrać siły.

Wiedział jednak, że nie może na tyle sobie pozwolić.

Postanowił chociaż zmusić się do otwarcia oczu.

Dostrzegł, że leży na śniegu pokrytym krwią a gdy spróbował otworzyć prawe oko to otworzyło się ono tylko do połowy, zalepione jakaś lepką mazią.

Lewą dłonią leniwie dotknął swego czoła.

Nie czuł bólu, ale wyczuwał pośrodku czoła spory guz, a gdy przyjrzał się swojej dłoni dostrzegł, że była cała we krwi.

Widać musiał uderzyć głową w kierownicę czy dach, kiedy wpadli w śnieg.

Nawet tego nie pamiętał.

Przetarł wierzchem dłoni okolice oka i chcąc nie chcąc w końcu zdobył się na to by zebrać się w sobie i wstać.

Nie było dronów.

Było to dziwne i niepokojące.

Jednak brakowało jeszcze czegoś.

A raczej kogoś.

-Tom?!- krzyknął Conrad zanim zorientował się, że może przyciągnąć tu drony.

Zero odzewu.

Dodatkowo zaczął padać śnieg.

Pieprzyć drony.– pomyślał.

-TOM!!

Jego krzyk poniosło zniekształcone echo jego głosu, ale nikt nie odpowiedział.

Czyżby wciąż był pod śniegiem?– zastanawiał się dalej.

-O nie… Tom…

Założył ponownie rękawiczki i upadł na śnieg w którym z powrotem zaczął gorączkowo kopać.

Największą ironią w tym wszystkim było to, że łopaty, które tak właśnie teraz by mu się przydały były zakopane wraz z jego samochodem i prawdopodobnie z Tomem.

To pewnie przez te cholerne pasy…– myślał Conrad.– Niepotrzebnie kazałem mu je zapinać!

Nie mógł w to uwierzyć.

Przecież dopiero co go uratował i ocalił mu życie! Dopiero co z nim rozmawiał i walczył ramię w ramię z tymi maszynami…

To nie mogło tak się skończyć!

Każda garść śniegu którą wykopywał była przysypywana kolejną z wierzchniej warstwy.

Jego wysiłek był daremny.

Choćby spędził tu cały dzień, w ten sposób nigdy by się do niego nie dokopał.

Cudem było to, że on sam ledwo co z tego wyszedł.

Nie wiedział ile Tom wytrzymuje bez dopływu powietrza, ale był pewien, że po takim czasie on sam straciłby już przytomność– co zaczynał odczuwać tuż przed samym wyjściem.

Conrad jednak nie chciał odpuścić. Nie mógł tego zrobić.

Próba za próbą, walczył sam ze sobą i z żywiołem, który zaczynał się wokół niego rozbudzać w postaci potężnej zawiei.

Zaczął płakać. Nie miał już sił. Tak bardzo chciał i tak bardzo już nie mógł…

-Przepraszam…– wysapał i wstał, opuszczając miejsce w którym pogrzebał swojego przyjaciela.

 

Rozdział XLV

 

Wiatr nasilił się wzbijając w górę wszechobecny śnieg, który wraz z tym opadającym z chmur tworzył nie lada zawieję. Droga wiodąca na osiedle była zdradliwa i szalenie męcząca. Conrad co chwila napotykał na głębokie zaspy w które wpadał po pas. Lodowaty i bezwzględny wicher uderzał w jego twarz podmuchami przejmującego chłodu, które zdawały się być niczym smagnięcia bicza. Obrócił się plecami do wiatru i w zdjętej czapce naciął laserem otwory na oczy i nasunął ją tak głęboko aż wywlekł szwy na bok. Prowizoryczna kominiarka przylegała do całej powierzchni twarzy, dzięki czemu było mu nieco cieplej i nie musiał obawiać się ryzyka odmrożenia. Poprawił szalik i nasunął kaptur kurtki, zapinając go na rzepy i ostrożnym, zachowawczym krokiem zmierzał w kierunku domu i swojej rodziny.

Był pełen obaw.

Martwił się czy jego dziewczyny są wciąż całe.

Dużo myślał o Tomie. Nie mógł sobie wybaczyć gdy po prawie pół godzinie bezskutecznej walki odszedł, zostawiając go w śnieżnym grobowcu jego auta. Myślał nad użyciem lasera by roztopić śnieg, ale przy tak silnym wietrze i tak grubej warstwie śniegu, zajęłoby mu to wieki, a i tak śnieg znajdujący po bokach zasypał by jego z trudem roztopiony obszar.

Czuł, że jego umysł zaczyna zwalniać a jego tok myślenia zaczyna wchodzić na zwolnione obroty. Łapał się na tym, że kroczy w śniegu zupełnie tak jakby był w jakimś transie.

Nie wiedział tego, ale wszystko to było wynikiem jego ostatnich wyczynów.

Jego organizm potrzebował znaczniej więcej energii, niż to co do tej pory dostarczył mu Conrad. Wewnętrzny piec potrzebował paliwa, które było tak niezbędne do wykonywania skomplikowanych akcji jakich wymagał od ciała jego właściciel. W zaistniałej sytuacji pogodowej niezbędnym było nie dopuścić do nadmiernego wychłodzenia organizmu.

Prócz paliwa brakowało mu zwykłego odpoczynku. Normalnej przerwy na sen, tak wskazanej do regeneracji zmęczonych bezustannym wysiłkiem komórek.

Marsz go wykańczał.

Na oko zostało mu około ośmiu, może dziewięciu kilometrów do domu.

W normalnych warunkach pokonałby to w jakieś dwie godziny z hakiem, ale szczerze mówiąc nigdy nie pamiętał by pokonywał kiedykolwiek takie dystanse na piechotę. Przynajmniej nie w okresie ostatnich dwudziestu lat.

Bolały go już nogi i robiły mu się zakwasy od nadmiernego wysiłku.

Dawno nie ćwiczył i odczuwał teraz tego brzemienne skutki.

Lekka nadwaga, oklapłe mięśnie, zastanawiał się co Tess w nim jeszcze widziała.

Miał nadzieję, że to nie tylko przyzwyczajenie.

Licząc kroki, obliczył, że dwa kilometry pokonał w prawie godzinę, co nie wróżyło dobrze. Idąc tym tempem powinien dojść do domu za jakieś trzy może trzy i pół godziny.

Strasznie chciało mu się pić, a wiedział, że śniegu tknąć nie może. Miał popękane od chłodu usta i czuł na nich drobinki krwi. Musiał pilnować się by odruchowo nie oblizać sobie ust, ponieważ to pogorszyłoby jeszcze sprawę w tych warunkach.

Nie miał pojęcia co się stało z dronami, ani co dalej będzie z programem Fomalhaut. Został pośrodku tego wszystkiego z ilością pytań, którą mógłby zapełnić stronice nie jednej książki. Ciekawiło go to co znalazł Tom w mieszkaniu jednego z agentów. Czy te dane mogły rzucić jakieś światło na cały ten program? Choć początkowo był sceptycznie nastawiony do całego tego szpiegowskiego zamieszania, teraz sam zaczął się nim interesować.

Nie zamierzał jednak bawić się w bohatera, ponieważ w ogóle się nim nie czuł. Tak naprawdę to nigdy nie należał do tego świata i patrząc nań wcale nie chciał tego zmieniać. Owszem, żył tu całe swoje życie, jego przodkowie też tu mieszkali, ale… on tego nie rozumiał… nie mógłby pogodzić wiedzy jaką miał na temat tej planety i na niej dalej spokojnie mieszkać.

Działo się tu zbyt wiele zła– zła którego on sam nie potrafiłby się pozbyć.

Mimo tego czuł te głupie ukłucie w żołądku, że jest teraz jedyną osobą, która mogłaby coś z tym wszystkim zrobić. Kogoś poinformować, dać jakiś sygnał, wysłać jakieś informacje, które zainteresowałyby odpowiednich ludzi, którzy mogliby coś zrobić.

Jakieś odpowiednie służby. Tylko kto? Jak daleko przekręty Celeste Whitmeyer mogły sięgać? Jak długo może ona prowadzić tą brudną, tajną wojnę bez niczyjej wiedzy?

Conrad nie potrafił odpowiedzieć na te pytanie.

Zawieja przybrała na sile, jednak dostrzegł przed sobą jakieś niewyraźne kształty. Były to pierwsze budynki osiedla na którym mieszkał więc, zaraz wejdzie w obszar osłonięty zabudową, gdzie powinno być nieco spokojniej.

Ucieszyło go to.

Jednak nim ruszył dalej coś go tknęło. Poczuł niespełnioną potrzebę spojrzenia za siebie i zobaczenia tego co zdawało mu się, że pokonał.

Jego wzrok zawędrował daleko poza drogę którą tu dotarł. Pominął całkowicie oddalone centrum miasta i farmy.

Przez zawieję ledwo go dostrzegał, ale był widoczny. Mały punkt. Normalnie wielki i potężny, teraz jednak ledwo majaczący na obrzeżu horyzontu.

Pomnik Pierwszego Lądowania.

Czasem przeczucie jest jedynym co ci musi wystarczyć.– pomyślał Conrad.

Wiedział co musi zrobić, teraz potrzebował nieco improwizacji.

 

Rozdział XLVI

 

Gdy dochodził do swojej dzielnicy zawieja śnieżna wcale się nie uspokoiła jak miał nadzieję.

Co więcej zamieniła się ona w rozwścieczoną burzę śnieżną, która miotała piorunami przecinającymi siwe niebo.

Wiatr z huraganową siłą uderzał w Conrada, który ledwo wdrapał się na pagórek z którego dostrzegał już swój dom.

Pomimo słabej widoczności trudno było jednak przegapić potężny statek transportowy jaki znajdował się pośrodku drogi dokładnie pomiędzy domem jego a Toma. Sporej wielkości VTOL był pilnowany przez kilku ludzi, lub maszyny, tego Conrad nie był już pewien, ledwo dostrzegał poruszające się sylwetki.

Usłyszał jak za nim huknął grom i kolejne błyskawice rozświetliły się na niebie.

Musiał podejść bliżej by móc lepiej ocenić sytuację.

Ruszył w kierunku domu. Starał się wejść na wzgórze by móc je obejść tak by wejść do domu od ogródka. Tutaj już niemal tonął w śniegu. Nie miał pojęcia ile normalnie spada śniegu wciągu Długiej Zimy, ale miał wrażenie, że do tej pory miał nie lada szczęście, że mógł jakkolwiek się poruszać po tej lodowej krainie.

Resztki sił zaczęły go opuszczać.

Zaczynał widzieć wszystko jak przez mgłę.

Nie mógł złapać spokojnego oddechu, bardzo ciężko mu się oddychało.

Gdy cudem doczłapał do szczytu wzgórza przyparł do budynku i oparł się o zasłoniętą termopleksą ścianę.

Niech ten koszmar się skończy…– błagał w myślach.

Nie miał pojęcia skąd zebrać siły, nie mówiąc już o tym by niepostrzeżenie dostać się do domu i uciec stamtąd wraz Tess i Katie.

O ile pierwsza część planu zdawała się być w miarę wykonalna, o tyle ta druga widziała mu się jako paranoidalne, niewykonalne wyzwanie.

Był zupełnie nieprzygotowany na to by odbić swoją rodzinę.

Miał pistolet plazmowy i PLP, ale nie był jakimś komandosem, by móc zabić żołnierzy w pełnych rynsztunkach i wyjść z tego cało.

Ledwo co umiał wycelować z jednego pistoletu nie mówiąc już o strzelaniu z dwóch jednocześnie.

Albo weźmie ich przez zaskoczenie (w co szczerze wątpił), albo spróbuje jakoś z nimi porozmawiać i dojść do jakiegoś porozumienia.

Tom jednak mówił by nie wierzyć tym ludziom.

Globalna Wspólnota Ziemi wiedziała całkiem sporo na temat tego co się dzieje na Farland, jednak oni o niczym nie poinformowali opinii publicznej. Istniały wobec tego dwa wnioski– albo nic z tym nie robili by nie zdradzić własnych planów, albo próbowali i im się nie udało…

Ta myśl najbardziej przeraziła Conrada, ponieważ jeżeli faktycznie tak mogło być, to oznaczało to, że nie udało się rozprowadzić informacji o Farland całej potężnej organizacji. Całemu państwu podziemnemu, które ma sztab swoich ludzi na większości zamieszkanych planet, a już na pewno tych wchodzących w skład Cesarskiego Związku.

Natomiast Conrad był sam.

Owszem był szanowanym biznesmenem i nauczycielem, być może nawet jednym z tego rodzaju ludzi, których idąc ulicą rozpoznaje się ze zdjęć i uśmiecha na ich widok. Tysiące osób czytało jego prognozy giełdowe, artykuły a nawet felietony w Far-Land: Close-Business, ale nie zmieniało to faktu, że w ogromie tego wszystkiego był tak naprawdę nikim.

Nawet nie płotką, a planktonem w arktycznym morzu, pełnym drapieżników sto tysięcy razy od niego większych i bardziej niebezpiecznych.

Wtem usłyszał za domem jakiś hałas, przebijający się przez huraganowe porywy wiatru i trzaskające gromy.

Wyłonił się zza budynku i dojrzał jak z jego domu przez garaż wyjeżdżają na sterowanych wózkach kriokomory w których znajdowały się Katie i Tess. Ich wędrówce w dół zbocza, towarzyszyli dwaj żołnierze, którzy asekurując je sprawdzali czy ich maszyny bezproblemowo pokonują zwały śniegu.

Conrad Monroe nie mógł z tej odległości dostrzec twarzy za szybami, ale miał całkowitą pewność, że to ”jego dziewczyny”.

Nim zdążył wymyślić jakikolwiek plan, jego instynkt zadziałał pierwszy.

-TESS!- krzyknął wyrywając się w stronę kriokomór z wyciągniętym przed siebie pistoletem.

Żołnierze zobaczyli go i odwrócili się od razu w jego stronę podnosząc zawieszone na paskach masywne karabiny Gauss'a.

Conrad wymierzył ze swojego pistoletu, jednak za nim oddał strzał dostrzegł w świetle błyskawicy jak jego przeciwnik nagle upada na śnieg i zsuwa się ze zbocza, tak samo zresztą jak i drugi żołnierz stojący kilka metrów dalej. Conrad wpadł w osłupienie, jednak jego kompani znajdujący się przy statku powietrznym odpowiedzieli natychmiastowym ogniem, w stronę Conrada, który w popłochu ponownie schował się za zasłoną domu.

Strzały ich karabinów sięgały do jego kryjówki, czuł jak kawałki betonu i skał sypią mu się na głowę z roztrzaskanej ściany budynku. Osłaniał się przed pyłem i drobinkami śniegu które siekły już z każdej strony.

Co to było?!- przeklął w duchu swoją głupotę.– I kto mi pomaga?

Nie mógł tutaj bezwiednie siedzieć, musiał obejść dom z drugiej strony, żołnierze właśnie tu będą się go spodziewać.

Wychylił się na chwilę zza budynku i wystrzelił w ich kierunku tak zwany strzał osłonowy, jakby to zapewne nazwali w policji. Pocieszał się, że żołnierze tak jak i on za pewne też dobrze nie widzą przez tą zawieję i pobiegł w drugą stronę.

Na niebie szalała kanonada gromów, błyskawice były dosłownie wszędzie, wyglądało to wszystko jak wielkie pole bitwy gromowładnych bogów ścierających się w majestatycznym pojedynku wszechwiecznych.

Gdy Conrad dotarł do drugiego krańca domu i wyjrzał zauważył, że jest w zasadzie po wszystkim.

Wszyscy żołnierze leżeli w kałużach zamarzającej już krwi.

Przeraziło to Conrada bardziej jak to gdyby wciąż żyli.

Nerwowo obserwował okolicę.

Dostrzegł wówczas sylwetkę wyłaniającą się z domu z naprzeciwka, szła wolno z karabinem wzniesionym w górę. Byłaby praktycznie niewidoczna, przez jej biały kostium. Jednak z każdym metrem Conrad upewniał się co do swych przeczuć.

Gdy dzieliło ich już zaledwie pięć metrów nie miał już co do tego wątpliwości, oto właśnie stał przed nim, cały i zdrowy, Thomas Burnette.

-Jakim cudem?– wykrztusił z siebie Conrad starając się przekrzyczeć burzę.

-Mnie też miło cię widzieć.– odparł Tom.

-Jak ci się udało uciec?

-Wyskoczyłem z auta tuż przed tym jak uderzyłeś w śnieg. Chciałem ci pomóc, ale naprawdę nie mogłem. Wszędzie roiło się od dronów, musiałem uciekać.

-Przecież powinieneś nie żyć! Było ich tam ze dwadzieścia!- i wtedy Conrad poczuł tą niepokojącą niepewność, którą poczuł gdy rozmawiał z Tomem (nie-Tomem). Zacisnął mocniej palce na pistolecie i napiął wszystkie mięśnie.– Jak mogło ci się udać uciec przed nimi w tym śniegu, co Tom?

-O czym ty mówisz? Nie ufasz mi? Jakbyś właśnie nie zauważył to uratowałem tobie i twojej rodzinie życie ty cholerny niewdzięczniku! Nie ma za co, naprawdę! Zabierajmy się stąd zamiast gadać!

-Najpierw mi powiedz jakim cudem mogłeś to przeżyć. Proszę wytłumacz mi to.

-Nie wytłumaczę, bo to nie ma sensu.

-Co nie ma sensu?– Conrad podniósł pistolet plazmowy i wycelował z niego w stronę Toma– CO NIE MA SENSU, TOM?! Bo nazywasz się tak prawda? A może jesteś kolejnym cholernym klonem, co?!

-Uspokój się!

-Jak mam być spokojny? Mów do mnie… mów Tom, bo przysięgam zaraz pociągnę za spust…

-Nie zrobiłbyś tego. Nie zrobiłby tego Conrad, którego tak dobrze znam.

-Ch-chcesz sprawdzić?

-Po tym jak wyskoczyłem z samochodu… Drony, one… ścigały mnie. Nawet porwały mnie, ale potem zrzuciły nieopodal i odleciały.

-Gówno prawda. Łżesz.

-Nie, mówię prawdę.

-Dlaczego miałyby to zrobić?! Chciały nas dopaść i zabić!

Tom zrobił krok w jego stronę.

-Nie ruszaj się Tom, bo przysięgam zabiję cię tu i teraz… nie chcę tego zrobić, ale nie pozwolę by mojej rodzinie coś się stało.

-Wiem Conrad…. wiem… dlatego zabierzmy ich na pokład VTOL-a. Komory i ich układy źle znoszą niskie temperatury. Jeżeli ich szybko tam nie przewieziemy to układ podtrzymywania życia przestanie działać. Conrad– one się u d u s z ą . Musisz mi zaufać.

-Nie wierzę ci.

-Jestem twoim sojusznikiem, chcę ci pomóc. Tylko ja potrafię tym latać. Zabierzemy je do portu kosmicznego i uciekniemy stąd jak najszybciej się da. Taki był nasz plan, pamiętasz?

-Ja…

-Na farmie zabiłeś Malone'a. Skomentowałem, że wyglądasz jak transwestyta-sadomaso. Tego klon nie mógłby wiedzieć, prawda? Conrad musisz mi zaufać, nie mamy wiele czasu. O n e nie mają wiele czasu.– powiedział Tom wskazując na kriokomory w których były zamknięte Tess i Katie.

Conrad zaczął powoli opuszczać broń.

Jego myśli były postrzępione, trudno mu było się na nich skupić i racjonalnie myśleć. Nie wiedział co powinien zrobić, jednak jednocześnie wszystko to co powiedział Tom pokrywało się z prawdą.

-Nie rozumiem tego…– wyszeptał, jednak Tom zdołał usłyszeć to mimo burzy.– Wrócimy do tego gdy już będziemy w powietrzu, tymczasem muszę ci zaufać.– Conrad schował broń do kurtki.– Pomóż mi odwieźć bezpiecznie moją rodzinę.

 

Rozdział XLVII

 

Conrad nigdy nie leciał taką maszyną i był pod wrażeniem gdy widział jak Tom z łatwością manipuluje przeróżnymi przyciskami, gałkami i ekranami dotykowymi ustawiając odpowiednie parametry do przygotowania lotu.

-Zapnij pasy.– powiedział.– Może zatrząść.

Silniki pionowego startu zaryczały niczym jakiś prehistoryczny potwór po czym zaczęli się wznosić w górę. Na wysokości ponad domem Conrada poczuli z jak silnymi wichrami muszą się zmagać. Zabudowania osiedla osłaniały przed wiatrem, także jego siła była niewspółmiernie słabsza od tej jaka panowała nad ich głowami.

-Zaraz powinienem to ustabilizować.– powiedział przez zęby Tom siłując się z drążkiem sterującym.

Conrad odruchowo spojrzał za siebie, w kierunku ładowni z tak cennym dla niego ładunkiem. Z tyłu było dużo miejsca– szesnaście siedzeń, po osiem umieszczonych przy ściankach, a pośrodku znajdował się holoekran, najpewniej do szybkich odpraw.

Natomiast ładownia prócz nadprogramowych dwóch kriokomór mieściła cztery zapasowe egzoszkielety z silnikami Voroshevitsca i była tak pojemna, że można było w niej umieścić jeszcze samochód a wciąż można byłoby tam zagrać w tenisa.

Na wysokości pięćdziesięciu metrów Tom ustawił silniki w pozycję poziomą i mogli już rozwinąć względnie bezpieczną jak na takie warunki prędkością trzystu dziesięciu kilometrów na godzinę.

-Do portu kosmicznego powinniśmy dolecieć za jakieś pół godziny.– powiedział Tom.

-Leć w kierunku autostrady.– powiedział mu Conrad.

-Przecież to zupełnie nie w tym kierunku. Mieliśmy lecieć do portu, tak?

-Wy tak, ale ja nie.

-O czym ty mówisz. Chciałeś jak najszybciej zwiać z tej cholernej planety, czyż nie?

-Tak, w pewnym sensie tak.– powiedział Conrad marszcząc czoło.

-Po co chcesz lecieć w kierunku autostrady?

-Ponieważ lecąc w tamtą stronę można dolecieć do Pomnika Pierwszego Lądowania.

Tom nic nie odpowiedział, Conrad odwrócił się w jego stronę i zobaczył, że ten patrzy na niego z przerażeniem.

-Chodzi o sen?– spytał Tom.

-Tak. Myślę, że to klucz do wszystkiego co się dzieje na Farland.

-Śnił się nam wszystkim.

-Co znalazłeś w danych które zabrałeś od agenta?

-Wiele rzeczy. Mam praktycznie wszystkie dane na temat projektu „Fomalhaut”– powiedział Tom uśmiechając się przelotnie.– Wszystko to sprowadza się do jakiejś ogromnej operacji szykowanej przez GWZ w celu przejęcia władzy nie tylko na Farland ale i w całym CZSU. Podobne operacje są ponoć wykonywane w innych systemach, tylko bardziej tradycyjnymi metodami. Nie ma drugiej takiej planety gdzie byłoby coś takiego jak długi sen, więc wszystko trwa wolniej. Ruchy agentów i ich przygotowania do akcji są przez to rozciągnięte na dłuższy okres planowania. Jednak jestem pewien co do jednego.

-Tak?

-Projekt „Fomalhaut” był przeznaczony tylko dla agentów Ruchu i działał tylko w ramach GWZ. Nie było żadnych danych dotyczących dziwnych snów wśród innych agentów na pozostałych planetach. Cokolwiek nam się śniło to odosobniony przypadek mający związek i swą postać tylko tu, na Farland.– Tom westchnął i pokręcił głową.– To jest coś więcej Conrad…

-Dlatego trzeba to sprawdzić.

-Ty powinieneś uciec razem z rodziną.– powiedział dosadnie Tom.– To ja powinienem to zrobić. Sam przecież mówiłeś, że to nie twoja sprawa.

-Zrobiła się moja gdy zapragnęli zrobić krzywdę mojej rodzinie.– podniósł głos Conrad.-Poza tym to t y umiesz latać tym ustrojstwem więc to t y zabierzesz ich stąd na prom.

-A co z tobą?– spytał zdziwiony Tom.

-Muszę zbadać pomnik. Jestem pewien, że coś tam jest.

-To tylko przeczucie Conrad…

-To, że mieliśmy wszyscy ten sam sen nazywasz przeczuciem? Tam musi coś być.

-Jak do nas dołączysz?

-Wezmę jeden z egzoszkieletów. Mają wmontowany plecak rakietowy, prawda?

-Mają. To prawda. Na pewno chcesz się na to pisać Conrad?

Conrad zamyślił się. Patrzył daleko przed siebie przez ośnieżoną przednią szybę VTOLa i dumał.

Nie chciał być bohaterem.

Chciał tylko uratować swoją rodzinę i tyle.

To los wymusił na nim by zawalczyć o przyszłość ludzi takich jak Eugene Nordberg, czy państwo Teng z jego osiedla. Wszyscy ci ludzie nie wiedzieli o tym co się dzieje na ich planecie podczas gdy spokojnie spali.

Wewnętrzna wojna o władze. Spiski. Morderstwa. Tajne projekty. Tajni agenci. Tajne struktury.

Zagadkowe sny.

Conrad Monroe był niewłaściwym człowiekiem, który znalazł się w niewłaściwym czasie, jednak dzięki temu jako jeden z niewielu dowiedział się o tym co się tu stało.

-Mogę poprosić moich agentów by to sprawdzili. Jest jeszcze na to cała Długa Zima, Conrad.– zaproponował Tom jednocześnie redukując nieco prędkość z powodu nagłych gwałtownych porywów.

-Podasz to do wiadomości publicznej?– spytał Conrad.– To co tam odkryjecie.

-To zależy co tam odkryjemy.

-Właśnie tego się bałem… Muszę to zrobić Tom. Ja sam.

-Wiesz, że gdy rozgłosisz to co odkryłeś GWZ i CZSU nie tylko rzucą się sobie do gardeł, ale i rozpętasz chaos we wszystkich systemach?

-Równie dobrze może to być coś nic nieznaczącego.

-A i również może to być początek nowej wojny.

-Wiesz coś na ten temat?– zapytał wyraźnie zaintrygowany jego postawą Conrad.

-Nie, ale ostrzegam, ponieważ nie raz dochodziło do podobnych sytuacji. Cholera Conrad, nie powinieneś tam iść.

Conrad nie odpowiedział mu już.

Przez przerzedzającą się już śnieżycę dostrzegał w oddali masyw Pomnika Pierwszego Lądowania. Potężna, brzydka metalowa rzeźba pośrodku pola.

-Mówiłeś prawdę z tymi dronami?– wrócił do tematu Conrad.

-Tak.

-Wierzę ci.

Przez chwilę lecieli nic nie mówiąc, ani jeden nie wiedział w sumie co powiedzieć. Conrad wsłuchiwał się w szalejącą na zewnątrz burzę, a Tom skupiał się na locie. Jednak to właśnie on pierwszy przerwał milczenie.

-Conrad?

-Mhm?

-Wiesz… Przykro mi z powodu Pantery, naprawdę. To było dobre auto.

-To… prawda… Słuchaj Tom… Ja… Dziękuję, że uratowałeś mi życie. Mnie i mojej rodzinie.

-Nie ma sprawy.– powiedział Tom po czym odwrócił się w stronę Conrada.– Czy w zamian za to mógłbyś zmienić zdanie i tam nie iść?

-Obawiam się, że w kwestii długów jesteśmy już kwita.

-Nie idź tam. Mam złe przeczucia. Pomyśl o swojej rodzinie. Tyle dla nich przeżyłeś. Nie wolałbyś razem z nimi teraz po prostu odlecieć i o tym wszystkim zapomnieć?

-Zrobię to, ale muszę to skończyć. Ta sprawa… tu nie do końca chodzi tylko o ten sen.

-Nie rozumiem.

-Widzisz… Ja zawsze bałem się tego pomnika. Zawsze miałem co do niego jakieś obawy. Coś zawsze mroziło mi krew w żyłach na jego wspomnienie. Teraz jednak gdy dowiedziałem się, że wszyscy Wybudzeni mają sen o Pomniku Pierwszego Lądowania… to coś musi znaczyć. Muszę odkryć co tam się dzieje i to nie jest tylko kwestia nagłośnienia tej sprawy. Chodzi o to, że muszę się w końcu z tym zmierzyć… To moja ostatnia szansa. Bo co jeśli te sny i wizje pomnika zawsze zostaną w mojej głowie? Co jeśli to jest ten jeden jedyny moment bym mógł zapewnić sobie spokojny sen na najbliższych kilkadziesiąt lat?

-Cholera.– odparł zrezygnowany Tom– Nie uda mi się ciebie od tego odciągnąć, co?

-Nie. Już nie.

 

Rozdział XLVIII

 

Rzeźba jaka znajdowała się tuż przed Muzeum Pierwszych Kolonistów we Frementale była nędzną namiastką monstrum jakie wyrastało tu z ziemi na wysokość prawie siedemdziesięciu pięciu metrów.

Gargantuicznych rozmiarów pomnik budził u Conrada jednocześnie podziw, pokorę, niepokój i lęk. Zastanawiało go ile ton żelaza poszło na tego kolosa.

Sto? Tysiąc? Możliwe, że nawet i więcej.

Dwójka masywnych gigantów z wyciągniętymi w górę rękoma trzymająca czteroramienną gwiazdę– symbol Farland.

Bez twarzowe, tajemnicze i dostojne jednocześnie– dokładnie takie jakie je zapamiętał, teraz dodatkowo oblodzone i pokryte śniegiem.

Tom ponownie ustawił silniki VTOL w pozycji pionowej i powoli zsuwając się w kierunku ziemi obniżał lot.

Conrad zaś przeszedł do ładowni by założyć egzoszkielet.

Jak szybko się okazało nie było to takie proste zadanie, gdyż kombinezony były robione na zamówienia indywidualne a rozmiary Conrada były nieco zaniżone względem tych jakie zapewne obowiązywały u wojskowych. Traf chciał, że wszystkie miały podobne rozmiary. Dobrał jednak taki, który oferował więcej miejsca niż pozostałe i spróbował się w niego wcisnąć. Musiał wciągnąć brzuch i mocno się napocić, ale w końcu znalazł się w środku.

Nacisnął na niebieski przycisk z napisem SILNIK na lewym ramieniu i usłyszał jak silnik Voroshevitsca budzi się do życia. Dopiero wtedy przełożył ramiona do rękawów z potężnymi serwomotorami. Gdy już to uczynił, zwieńczeniem przygotowań było podłączenie hełmu do kombinezonu. Przed jego oczami wyświetlił się wówczas HUD z najpotrzebniejszymi informacjami ukazującymi ilość mocy, oraz wskaźnik przegrzania silników.

Wszystko było jak na razie w normie, czego można było się spodziewać.

Spróbował poruszyć się w egzoszkielecie.

Było to dziwne doznanie ponieważ wszystkie jego ruchy były wykonywane znacznie szybciej i płynniej niż normalnie. Zdecydowanie nie były to te stare, przestarzałe egzoszielety jakie niegdyś występowały w wojsku. Ciężkie i ospałe, zapewniały więcej problemów jak pożytku.

Technologia idzie na przód.– pomyślał Conrad.– Szkoda, że ludzkie myślenie, nie.

Podszedł do kriokomór w których spały Katie i Tess.

Bezpieczne i nieświadome potworności tego świata.– pomyślał.– Niech tak zostanie.

Dotknął plazowej powierzchni w miejscach gdzie były ich twarze.

Były takie spokojne.

-Do zobaczenia dziewczyny. – powiedział do nich Conrad.– Do zobaczenia na Marsie.

Tak bardzo chciał je teraz obudzić i przytulić.

Z głośników w ładowni usłyszał głos Toma:

-Dobra Conrad, otwieram luk ładowni, śnieg wokół pomnika jest gęstszy więc nie mogę wylądować. Na wysokości pięciu metrów wyskoczysz i użyjesz silniczków w plecaku. To ta gałka, która zwisa w prawym rękawie. Naciskasz przycisk i ruszasz nią by sterować lotem. W lewej ręce kontrolujesz przepustnicę podobną gałką. Przesuwasz palcem w górę to przyspieszasz, palcem w dół i zwalniasz. Jasne?

-Dobra!

-Po prawej, przy wyjściu jest składzik z bronią. Weź karabin Gauss'a, może ci się przydać.

-Dzięki.

-Do rychłego zobaczenia Conroe.

-Tom, jak nie wrócę za dwie godziny, lećcie beze mnie.

-Nie ma mowy. Jak tylko poczujesz, że jest zbyt niebezpiecznie masz się stamtąd jak najszybciej zmywać, zrozumiałeś? Pomyśl o rodzinie Conrad.

-Dobra… masz rację… rzucę okiem i zaraz wracam.

-Tak lepiej. Powodzenia Conrad. Skacz kiedy będziesz gotowy.

Luk otworzył się a do środka wdarło się siarczyście zimne powietrze, które atakowało wnętrze ładowni.

Conrad podszedł na skraj luku i chwycił przymocowany do prawej ścianki karabin. Sporych rozmiarów, normalnie byłby dla niego za ciężki by móc go nawet podnieść, teraz był dla niego lekki niczym zabawka.

Była to najpotężniejsza wersja karabinu, który miał wcześniej ze sobą Tom.

Średnica lufy była tak duża, że można było do niej spokojnie wepchnąć banana w ramach żartów towarzyszy broni. Rozpędzany magnetycznie pocisk tej wielkości mógłby powalić słonia i jeszcze kilka stojących tuż za nim.

Spojrzał na jego oznaczenie: Big Gauss Gun Mk XI, Shtandarden Weapons.

Robił wrażenie.

Chwycił za pasek jaki był przymocowany do broni i zarzucił ją sobie na plecy.

Sprawdził gałkę przy prawej dłoni i złapał ją pewnym chwytem. Dobrze leżała w dłoni i reagowała nawet na jej delikatne ruchy. Sterowanie przepustnicą lewej było trochę toporniejsze, ale zapewne było to tak specjalnie zaprojektowane by przypadkiem nie wyłączyć ciągu w trakcie lotu.

Nie było sensu dłużej czekać.

Upewnił się, że przepustnica jest otwarta na minimum i włączył w prawej dłoni zapłon plecaka rakietowego.

Momentalnie poczuł delikatne szarpnięcie z tyłu, jednak tak jak przypuszczał nic innego złego się nie wydarzyło.

Zachęcony dobrym wynikiem swojego testu delikatnie zaczął zwiększać ciąg, aż poczuł, że jego stopy odrywają się od ziemi.

Było to niesamowite uczucie.

To znaczy, nie raz był w parkach rozrywki gdzie oferowano kilkunastu-minutowe loty komercyjnymi plecakami, ale to zawsze robiło na nim wrażenie.

Poruszył prawą gałką do przodu a plecak zareagował natychmiast i popchnął go w stronę Pomnika Pierwszego Lądowania. Znajdował się już poza statkiem. Zaczął delikatnie redukować moc silników dzięki czemu zaczął swobodnie opadać w stronę grubego na kilka metrów śniegu.

-Dobra Tom, jestem już poza statkiem, możecie lecieć.

-Dobra Conrad, załatw to szybko.

-Postaram się.

Conrad podleciał do stopy jednego z gigantów, gdzie dostrzegł, że było mniej śniegu i to właśnie tam wylądował.

Zobaczył jak statek pilotowany przez Toma odlatuje w kierunku portu kosmicznego i z każdym pokonywanym przezeń metrem staje się coraz mniejszy na tle nieba by w końcu całkowicie zniknąć mu z oczu, zostawiając go samego.

Conrad poczuł się nagle okropnie samotny stojąc tak przy pomniku ze swoich koszmarów.

Miał zagadkę do rozgryzienia, tylko póki co, nie wiedział nawet jak do niej podejść.

 

Rozdział XLIX

 

Gęsia skórka rozchodziła się po całym jego ciele i to wcale nie wskutek zimna. Wietrzna zawierucha uspokajała się a front burzowy odchodził gdzieś daleko na zachód.

To te statuy tak na niego działały. Wiedział już od dawna, że z tym miejscem coś było nie tak, ale nie wiedział tego, że w trakcie Długiej Zimy śni się ono każdemu na Farland.

Brakuje tylko tej czerwonej komety nad głową– pomyślał Conrad czując kolejne dreszcze.

Warstwa śniegu była tu zdecydowanie za gruba by poruszać się po niej pieszo więc musiał ponownie włączyć silniki rakietowe i wznieść się ponad śnieg by móc oblecieć rzeźbę wokoło i przyjrzeć się jej ze wszystkich stron.

Oczywiście nie miał zielonego pojęcia czego ma szukać. Wcisnął Tomowi ten jego wspaniały plan bez planu i jakoś to kupił. Przekonał nawet siebie, lecz teraz zaczynał wątpić po co tu w ogóle był. Przyglądał się nogom gigantów, okrążał je oglądając z każdej możliwej pozycji.

Musiał być tu jakiś szczegół, który nie rzucał się tak łatwo w oczy, musiał się tylko odpowiednio przyjrzeć.

Pokręcił manetką przepustnicy i zmniejszył ciąg by przyjrzeć się każdemu małemu nawet fragmentowi powierzchni, kto wie może to była jakaś mała wnęka, jakiś przycisk lub dźwignia która robiła… coś.

I nagle coś przykuło jego uwagę.

Małe żłobienie na powierzchni, w miejscu kostki jednego z gigantów. Zdawało się jakby trzeba było w nie coś włożyć.

Conrad próbował w nie sięgnąć palcem prawej dłoni gdy nagły pisk w słuchawkach hełmu niemal przyprawił go o zawał.

-Conrad tu Tom, słyszysz mnie?

-Tom wystraszyłeś mnie na śmierć. Co tam?

-Przeglądałem logi załogi tego VTOL-a. Chciałem sprawdzić jakie rozkazy dostali wobec twojej rodziny.

-I?

-I chciałem ci powiedzieć, że jesteś geniuszem. Żołnierze Whitmeyer dostali rozkaz porwania twojej rodziny i przetransportowania jej właśnie w stronę Pomnika Pierwszego Lądowania.

-Naprawdę?– odparł zdziwiony.

-Tak. I jest coś więcej. W bazie danych mieli zapisany kod dźwiękowy, który mieli uruchomić na miejscu. Przesyłam ci go na dysk twojego egzoszkieletu.

-Jak mam go odtworzyć?

-Żółtym przyciskiem wchodzisz do konsoli, dalej wybieraniem głosowym, wybierz dysk i plik oznaczony jako „Plains_Gate” („Wrota_Równin”).

-Dobra.

Conrad nacisnął żółty przycisk na ramieniu i HUD wyświetlił mu przed oczami główne menu. Na głos wypowiedział komendy by dostać się do dysku a potem wyszukał plik dźwiękowy „Plains_Gate”.

-Odtwórz przez zewnętrzny głośnik.– powiedział na głos.– Moc głośników 100%.

Ekran HUD zatwierdził wszystkie wypowiedziane przez niego komendy i włączył odtwarzanie pliku.

Z jego egzoszkieletu poczęła wydobywać się dziwna plątanina słów, piszczących dźwięków i skomplikowanych przeplatających się rytmicznych sekcji na perkusji i basie. Nastąpiła wówczas sekunda ciszy i kakofonia dźwięków ponownie się powtórzyła. Kolejny odstęp, tym razem trzech sekund i znowu to samo.

Głośniki zamontowane w egzoszkielecie były naprawdę głośne. Choć wcześniej nie zauważył nawet ich umiejscowienia podejrzewał, że mogły mieć nawet do stu dwudziestu wattów mocy.

Jednak mimo tego, gdy dźwięki w końcu ustały, nic się nie wydarzyło.

-Conrad i jak?- spytał Tom.

-Nijak. Nic to nie dało.

-Może jakbym podleciał i puścił to z megafonów VTOL-a?

-Nie, leć dalej, spróbuję wznieść się wyżej i puścić te dźwięki z innego miejsca. Może to coś da.

Włączył silnik i powoli wznosząc się, leciał w górę z puszczonym przez głośniki plikiem dźwiękowym zatytułowanym „Plains_Gate”. Miał nadzieję, że w tym szaleństwie była metoda. Zaczynał zbliżać się do wysokości na której potężni giganci z żelaza trzymali czteroramienną gwiazdę i to właśnie tu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Otóż gwiazda nagle rozbłysła błękitnym blaskiem a potem nagle cały posąg zaczął się trząść.

-Tom, chyba mi się udało, coś się dzieje!- krzyknął do słuchawki Conrad.

Cały posąg, wraz z piedestałem na którym spoczywał zaczął powoli się przesuwać. Potężna konstrukcja odsłaniała pod sobą skrywane podziemne lądowisko o średnicy trzydziestu metrów.

-Pod pomnikiem znajduje się lądowisko dla VTOL-i. Słyszysz mnie Tom?

Tom jednak już nie odpowiadał.

Prawdopodobnie doleciał już do portu i zajmował się przygotowaniem do startu.– myślał Conrad.

Zaczął obniżać lot– prosto w kierunku ciemnego lądowiska, gdzie miał nadzieję poznać genezę swojego strachu i odkryć to co naprawdę dzieje się na Farland.

 

Rozdział L

 

Pod sobą Conrad dostrzegał nie tylko lądowisko ale i różne pomniejsze budynki oraz kręcących się przy nich ludzi. Gdy zobaczyli go lecącego w ich stronę, wpatrzeni, zamierali w bezruchu.

Conrad podejrzewał, że nie tego się do końca spodziewali.

Wyjął zza pleców karabin Gaussa i wystrzelił ostrzegawczo w górę.

Huk jaki rozniósł się po cylindrycznym obiekcie był niesamowity i większość pracowników rzuciła się do ucieczki, część jednak została na swoich miejscach.

Kiedy już wylądował na lądowisku dostrzegł jak z jednego z pomieszczeń wybiega grupka żołnierzy wraz z jakąś kobietą ubraną po cywilnemu w gruby puchowy kombinezon. Wbiegli nerwowo po ażurowych schodkach i stanęli jakieś dziesięć metrów przed Conradem, który celował w ich stronę.

-Stać!- krzyknęła kobieta, zasłaniając sobą oddział żołnierzy.– To on.– dodała.

Jej karmelowe, bujne włosy w miodowe pasemka opadały jej na oczy i musiała je rozłożyć na bok by jej nie przeszkadzały.

Widać usilnie starała się ich wyprzedzić.– pomyślał Conrad o stojących za nią żołnierzach.

Była raczej w średnim wieku, ale sposób w jaki się poruszała zdradzał bijącą z niej młodzieńczą energię. Mogła mieć około czterdziestu, może pięćdziesięciu lat. Nie tyle szczupła, co smukła, choć trudno było to dokładnie określić przez kombinezon. Z jej zielonych oczu można było wyczytać pewność siebie i władczość, której Conrad nigdy nie widział u nikogo innego tak intensywnie.

Bez wątpienia była to Celeste Whitmeyer.

-Jeśli któryś was do niego strzeli, osobiście zastrzelę go na miejscu…– powiedziała patrząc wciąż w stronę hełmu Conrada.

Grupka żołnierzy nieco się uspokoiła i opuściła karabiny, przez co Conrad poczuł się nieco bezpieczniej.

Nieco, bo w ogóle nie spodziewał się takiej sytuacji.

-Gdzie moja załoga?– spytała Conrada aksamitnym głosem.

Conrad nic nie odpowiedział.

-Czy oni wciąż żyją?– dopytywała się podnosząc głos.

-Kim jesteś?

-Jestem Celeste Whitmeyer. Powtarzam, co zrobiłeś z załogą VTOL? Czy oni żyją?

-Nie. Przejęliśmy ich transporter. Moja rodzina jest już bezpieczna, nigdy ich nie złapiecie.

-Cóż… to się okaże. Mógłbyś opuścić broń?

-Nie.

-Pamiętasz drony? Te które was ścigały do autostrady? Gdybym chciała zginąłbyś tam. To ja je wyłączyłam.

-Ale wcześniej je za nami wysłałaś.

-To skomplikowane.

Conrad rozejrzał się po całym ukrytym ośrodku. Przyglądał się każdemu z budynków i pozostałym pracownikom.

-Co się tutaj dzieje?– spytał w końcu.

-Wiedziałam, że chcesz się tego dowiedzieć. Dlatego już tu czekałam. Chodź, zaprowadzę cię. Bo po to tu przybyłeś, prawda? Chcesz w i e d z i e ć .

To wszystko jest jakieś dziwne.– pomyślał Conrad.– Co za chora sytuacja! Czy ci ludzie nie powinni chcieć mnie w tym momencie po prostu zastrzelić?

-A ci żołnierze za tobą?– spytał Conrad.

-Wypieprzać stąd…– powiedziała Celeste do grupki stojącej tuż za nią. Kobieta nawet się nie odwróciła.– Idźcie do baraków i bez mojego rozkazu nie macie prawa stamtąd wychodzić.

Żołnierze byli początkowo zdezorientowani i niepewni, ale w końcu zaczęli się odwracać i jeden za drugim odmaszerowali w kierunku jednego z budynków.

-Teraz lepiej?– spytała Celeste.– Możemy już iść?

-Gdzie?

-To… nie wiedziałeś o „Wrotach Równin”?

Conrad milczał.

-Chodź, zaprowadzę cię.– powiedziała Celeste i ruszyła po schodach.

Conrad przez moment się wahał i nie był pewny co zrobić, jednak w końcu ruszył za kobietą.

Bądź co bądź znalazł się tu po to, żeby się d o w i e d z i e ć .

P r a w d a ?

-Cały ośrodek jest utajniony on dekad.– zaczęła tłumaczyć gdy szli pomiędzy różnymi parterowymi budyneczkami.

Naukowcy mijali ich i patrzyli z zaciekawieniem i jednocześnie ze strachem. Conrad zaczynał się tu czuć coraz dziwniej.

-Podziemia zostały założone w czasach jeszcze pierwszych misji na Farland.– kontynuowała Celeste gdy doszli do jednego z budynków i otworzyła mu drzwi do środka. Była to klatka schodowa idąca głęboko w dół.– Zapraszam.– powiedziała Celeste wskazując zapraszającym gestem schody.

Conrad przełknął ślinę.

-Panie mają pierwszeństwo.– wycedził.

-Jak wolisz.– powiedziała Celeste i zaczęła schodzić po schodach, a Conrad szedł tuż za nią. Co chwila oglądał się za siebie, obserwując czy nikt za nim nie idzie.

-Około połowa ludności Farland pracuje w moich rafineriach na Selene. Wiedziałeś o tym?

-Większość ludzi o tym wie. Mój ojciec też u was pracował.

-W takim razie też wiesz o tym, że zbyt długie przebywanie na orbicie bliskiej Selene było niebezpieczne dla górników. Mogli oni przebywać zaledwie dwa miesiące na stacji z powodu niebezpiecznego promieniowania, które powodowało halucynacje.

-Ojciec opowiadał mi o tym. Co to ma wspólnego z… ?

-Otóż tu wcale nie chodziło o promieniowanie.

Zeszli na sam dół i Celeste otworzyła kolejne drzwi, tym razem wprowadzając uprzednio odpowiedni szyfr do zamka na hasło. Weszli do długiego, ciągnącego się na przeszło dwieście metrów szerokiego korytarza z mnóstwem rozchodzących się po bokach odnóg.

-Jak myślisz co było głównym powodem osiedlenia się ludzi na Farland?– spytała.

Co to „Jeden z Dziesięciu”?– zdziwił się Conrad.

-Piękna pogoda.– odpowiedział jej. Zaczynała go irytować tymi swoimi gierkami, tym bardziej, że nie wiedział za cholerę do czego ma to zmierzać.

-Zabawne, naprawdę. A tak na serio?

-Gaz z Selene.

-Dokładnie tak. A jednocześnie zupełnie źle.– dodała tajemniczo.

Skręcili z głównej odnogi w korytarz odchodzący w prawo i przechodząc kolejnych kilkanaście metrów skręcili w lewo.

Było to istny labirynt pomieszczeń i korytarzy.

-Gaz z Selene jest głównym produktem eksportowym Farland do innych systemów. Stanowi praktycznie siedemdziesiąt sześć procent naszego produktu planetarnego brutto. Osiemnaście procent to nowoczesne technologie, nasza planeta jest pionierem technologicznych nowinek. Kolejne pięć i dwie dziesiąte procent stanowi rolnictwo, natomiast reszta należy do pomniejszych firm. To powinno dać ci wgląd w to jak istotną gałęzią jest przemysł rafinerii Lenamond i to jak ważną jestem osobistością na tej planecie. Jednak jestem nikim w porównaniu do osoby, dla której pracuję.

-Skoro ty jesteś ponad Wszechzgromadzeniem, to możliwym jest by był ktoś jeszcze ponad tobą?

Odwróciła głowę w jego kierunku i uśmiechnęła się przelotnie.

-To tutaj.– powiedziała wskazując na pomieszczenie po ich lewej i weszła pierwsza a Conrad podążył za nią.

Gdy przeszedł przez wejście nie mógł uwierzyć w ogrom pomieszczenia w jakim się znaleźli.

Miało jakieś czterysta metrów średnicy a ściany schodziły się ze sobą u góry, tworząc coś na kształt dzwona i pokryte były jakimś nieznanym dla niego czarnym, lśniącym tworzywem. Po jego środku znajdowała się „wyspa”– jak gdyby szczyt wysokiej wieży piętrzącej się z nieprzeniknionego mroku otchłani jaka znajdowała się tuż pod nimi. Była otoczona zewsząd przewodami i dochodzącymi do niej nieznanymi mu urządzeniami. Na „wyspę” prowadził most na którym właśnie stali.

-Mój Boże…– wychrypiał Conrad na widok tego pomieszczenia.

-Robi wrażenie, prawda?– spytała odwracając się do niego Celeste– Właśnie t o nazywamy „Wrotami Równin”. Nie śniłeś o tym miejscu?

Conrad zawahał się.

Skąd ona wiedziała o jego snach?– myślał przerażony Conrad.

-Nie, nie śniłem.– odpowiedział zgodnie z prawdą.

-Naprawdę?– spytała zaintrygowana Celeste.– Co ci się zatem śniło?

-Nic.– tym razem skłamał.– Nic mi się nie śniło.

Tym razem spojrzała na niego z politowaniem, wiedziała, że kłamał.

Na swój sposób była urocza, ale czuł, że gdyby z nią dłużej pobyć to wyszłoby jaka jest naprawdę. Miał wrażenie, że tylko w tej szczególnej, dziwnej sytuacji starała się być dla niego miła z jakiegoś konkretnego powodu. Trudno jednak było stwierdzić z jakiego.

-Chodź. Poznasz odpowiedzi dotyczące twoich lęków… i snów.– powiedziała i zaczęła iść w stronę „wyspy”.

Część Conrada krzyczała by zawrócić i uciec stąd jak najdalej, wsiąść na pokład statku kosmicznego i uciec wraz z rodziną na Marsa.

Druga część pragnęła wiedzieć.

Dowiedzieć się wszystkiego co tak naprawdę działo się na Farland i przestrzec przed tym ludzkość z innych systemów.

Musiał pokonać własne lęki, a to była jedyna ku temu okazji.

Ruszył za nią.

-Chcesz mi powiedzieć, że to wszystko zostało wybudowane jeszcze w czasach gdy żył Vladimir Prost i Quynh Văn Phê? Prawie sto lat temu?

-W pewnym sensie. Cały ośrodek, Pomnik Pierwszego Lądowania i lądowiska tak, ale ta komnata była tu znacznie wcześniej.

-Dobre sobie. Jakim cudem mogła być tu wcześniej, skoro załoga Prosta postawiła tu nogę w 2415? Nikt tu wcześniej nie lądował.

-No właśnie panie Monroe. Jakim cudem?

Conrad nie mógł i nie chciał w to uwierzyć.

-Pani chyba sobie żartuje. Chce pani powiedzieć, że zrobili to kosmici?

-Nie tyle kosmici, a inteligentna rasa która tu kiedyś żyła.

-Jedynymi „kosmitami” w znanym nam regionie Drogi Mlecznej jesteśmy my. Odkryliśmy kilka tysięcy nowych form życia, na różnych planetach, ale nigdy nie znaleźliśmy śladów życia inteligentnych istot.

Celeste zaśmiała się i uśmiechnęła do niego.

-Jesteś naiwny Conradzie. Ale nie martw się, zaraz wszystko zrozumiesz. Już nie długo.

Byli już w połowie długiego mostu.

-Czym są „Wrota Równin”?– spytał Conrad.– I jakim cudem odkryliście to miejsce?

-Wszystko w swoim czasie Conradzie.

-Czy mają związek z projektem „Fomalhaut”?

-”Fomalhaut”?– zaśmiała się drwiąco Celeste– Masz na myśli tych baranów z GWZ? Bawią się w partyzantkę jak za czasów Zimnej Wojny sprzed prawie połowy milenium. Ich desperackie próby zdobycia władzy zupełnie mnie nie interesują, jeżeli naprawdę chcesz wiedzieć. Gdyby tylko znali prawdę… oczywiście to się nigdy nie stanie, ale gdy sam ją nie długo poznasz to… zrozumiesz.

Conrad podszedł do barierki znajdującej się po jego lewej i spojrzał w dół.

Dzwon zdawał się ciągnąć w dół aż do samego jądra planety, nie mógł dostrzec jego podstawy.

-Idziesz?– ponagliła go Celeste i ruszyli dalej. -Wracając do GWZ. Co z Tomem i Malonem?

-Nie żyją.– częściowo skłamał Conrad.

-To ciekawe. Sam zabiłeś moich żołnierzy i jeszcze pilotowałeś wojskowy VTOL? Wybacz Conrad, ale chociaż zostałeś d o c e n i o n y , nie uważam, że posiadasz takie umiejętności.

-Doceniony?– zdziwił się.

-Wszystko w swoim czasie. A więc jak z tymi agentami GWZ? Gdzie się ukrywają?

-Ponoć cię to nie obchodzi.

-Powiedzmy, że są dla mnie jak komary latem. Byłeś kiedyś na Ziemi? Widziałeś komary?

-Słyszałem o nich.

-Są trochę jak motlaki, tyle, że latają. Chodzi mi o to, że po prostu chciałabym się już spokojnie wyspać, rozumiesz? Wiesz, otworzyć sobie spokojnie okno, bez obaw, że w nocy wleci jakiś komar– bo wtedy sen masz już z głowy. Co prawda można zamknąć okno, ale wtedy zaczyna się robić gorąco, czasem nawet aż za… Natomiast gdy jednak zaryzykujesz i pozwolisz komarom wlecieć musisz albo je dorwać, albo pozwolić by cię ugryzły. Ja już mam dość ich gryzienia.

Gdy dowiedzieliśmy się o „Fomalhaut” dostaliśmy od naszego… „ ź r ó d ł a ” informacje o dwóch agentach połączonych tą tak zwaną przez nich „więzią”. Okazało się, że byli to właśnie Thomas Burnette i Jonathan Malone. O ile Malone był dla nas łatwym celem, o tyle Burnette stanowił pewien problem. Był czynnym agentem i był w zasadzie cały czas w ruchu. Przemieszczał się z miejsca na miejsce.– Celeste ponownie przystanęła i westchnęła przeciągle.– Więc musieliśmy go dorwać przed Długą Zimą. Nie udało się nam. Był zbyt sprytny, wiedział, że go śledzimy i gdzieś się zaszył. Nasze… „źródło”, nie chciało wyjawić nam tych wszystkich informacji, więc musieliśmy próbować czegoś innego. Stworzyliśmy jego klona i czekaliśmy aż jakiś agent w końcu pojawi się u niego w domu. Traf chciał, że to akurat ty pojawiłeś się u niego, Conradzie. Nie planowaliśmy tego… tak, nie planowaliśmy… To znaczy… pojawiłeś się i trochę zamieszałeś. Klon jednak się spisał. Wiedzieliśmy, że młode klony są dość porywiste więc byliśmy pewni, że jakikolwiek agent jaki się tam nie pojawi zwęszy coś i będzie chciał powiadomić o tym Malone'a. Tylko on wówczas mógłby odnaleźć Burnette'a. Tego prawdziwego. Tyle, że ten głupi klon o mało go nie zabił. Dasz wiarę? Tak bardzo wpadł w tą swoją maniakalną potrzebę zabicia ciebie, że o mało nie zabił Malone'a…

-Malone nie żyje. Zabiłem go.– przerwał jej Conrad.

Celeste zatrzymała się i odwróciła do niego z wściekłym wyrazem twarzy. Długo nic nie mówiła, przyglądając się uważnie twarzy Conrada.

-Ty naprawdę to zrobiłeś…– wyszeptała.– Malone naprawdę nie żyje.

Conrad milczał.

Pokręciła głową i ruszyła ponownie w stronę „wyspy”.

-To nic.– odrzekła po chwili.– To nic. GWZ jest słabe, prędzej czy później dowiemy się co oni wiedzą i dorwiemy ich wszystkich agentów.

Conrad wyczuł, że Celeste po raz pierwszy w ciągu ich całej rozmowy zaczęła się obawiać. Może GWZ było dla niej jednak większym problemem niż to okazywała?

Most kończył się i zaczęli dochodzić do potężnej machiny o łukowatym kształcie, która stała w centrum „wyspy”. Wychodziło z niej tysiące przewodów biegnących we wszystkie strony aż do ścian sali.

Łuk był wykonany z tego samego dziwnego, czarnego budulca. Po środku znajdowało się coś co kształtem najbliższej mogło przypominać tron, albo jakieś podwyższenie.

-Musisz zdjąć swój egzoszkielet.– powiedziała Celeste do przyglądającego się „tronowi” Conrada.

-Dlaczego?

-Tak już jest. Inaczej nie poznasz prawdy.

Conrad nie ukrył zdziwienia.

Kobieta, która jeszcze kilka godzin temu pragnęła go zabić, prosiła go by zdjął egzoszkielet, który zapewniał mu choć odrobinę przewagi.

Nie wiedział co o tym myśleć– było to nie pojęte, jednak póki co nic mu nie zagrażało, a wręcz przeciwnie– czuł się jakby był chroniony. A poza tym w tak krótkim czasie dowiedział się więcej, niż podczas całej tej cholernej „przygody”, a o to mu przecież chodziło. Prawda?

Niechętnie przystał na jej warunek. Możliwość poznania prawdy niesamowicie głęboko się w nim zakorzeniła i stanowiła dla niego teraz priorytet.

Zdjął egzoszkielet i odłożył karabin na bok.

-Ubranie też musisz zdjąć.– dodała.

-Co?

-Dobra, wytłumaczę ci, choć to powinna być niespodzianka. To urządzenie…– zrobiła tu pełną napięcia pauzę.-Służy do teleportacji.

-Teleportacji?– powtórzył podchodząc do tego nieco sceptycznie.

-Teleportacji molekularnej. Będziesz miał na sobie włos kota, to po drugiej stronie staniesz się człowiekiem-kotem. Musisz zdjąć całe ubranie i dokładnie się oczyścić. Po prawej stronie– wskazała Celeste na małą budkę stojącą obok „tronu”.– masz pomieszczenie odkażające. Rozbierz się tam i umyj. Obiecuję, że nie będę patrzeć.– powiedziała i uśmiechnęła się.

-Gdzie mnie to zabierze?

-Sam musisz się o tym przekonać.

To musiał być sen, jakiś naprawdę chory i popieprzony sen.– pocieszał się Conrad nie potrafiąc odnaleźć racjonalnej odpowiedzi na to co tutaj się działo.

Nic tu nie miało sensu.

Dlaczego go nie zabili?

Dlaczego go nawet nie zatrzymali?

Celeste powiedziała, że został „doceniony”? Co to znaczy? Przez kogo?

I te „Wrota Równin”, starożytne urządzenie do teleportacji molekularnej.

To wszystko nie mogło być prawdą i rzeczywistością.

Jednak mimo wszystko, nogi poprowadziły go same prosto w kierunku pomieszczenie odkażającego.

W środku wyglądało jak powiększony prysznic z dodatkowymi dyszami nawiewu do wysuszenia ciała.

Rozebrał się i puścił wodę.

Co ja robię?– dziwił się sobie Conrad.

Nacisnął przycisk z napisem „mycie” i z dysz wyleciał biały płyn bez zapachu, który po zetknięciu z ciałem przypominał mydło albo żel do kąpieli. Umył się dokładnie, po czym wcisnął przycisk „płukanie”. Tym razem z dysz poleciała czysta, letnia woda. Przez chwilę zapomniał gdzie się znajduje, brakowało mu prysznica, żałował tylko, że brał go w takiej sytuacji. Przepłukał usta i poczuł się o wiele lepiej.

Nawiew włączył się automatycznie po tym jak wyłączył wodę.

Dokładnie osuszony wyszedł z pomieszczenia i ruszył w kierunku tronu wspinając się po stopniach wyżłobionych w dziwnym nieznanym mu kamieniu. Jego powierzchnia była chropowata i zimna.

Celeste Whitmeyer tak jak obiecała, nie obróciła się. Cały czas stała do niego tyłem.

Było mu tu trochę zimno i nie wiedział co ma dalej zrobić.

-Wszedłeś już na górę?– spytała Celeste.

-Tak.– odparł Conrad.

-Widzisz te dwie dźwignie zawieszone po bokach? Te pod kątem.

Conrad spojrzał w górę. Faktycznie były tu dwie dziwne dźwignie z uchwytami na dłonie wychodzące wprost z łuku, który się nad nim wznosił.

-Złap je.

Conrad wyciągnął oba ramiona w górę i sięgnął w kierunku dwóch dźwigni, które złapał rękoma. Czuł się teraz niemal jak człowiek witruwiański ze średniowiecznego rysunku Leonarda da Vinci.

-Jak już złapałeś dźwignie…– powiedziała Celeste i odwróciła się– To przekręć je.– dodała, patrząc na niego świdrującym spojrzeniem swych szmaragdowych oczu.

Conrad jednak nie czuł przed nią wstydu, a jedynie strach.

Strach przed nieznanym.

Przełknął ślinę, pożegnał się z otaczającym go obecnym światem i zaciskając palce na uchwytach przekręcił je.

Poprzez instalację przetoczył się potężny impuls elektryczny, który w jednym momencie przebiegł przez całe jego ciało. Czuł jak płonie. Niewyobrażalny ból zalewał mu mózg atakując tysiącami impulsów cierpienia. Jego wykręcone w bólu i przerażeniu ciało, mogło jedynie zastygnąć w niemym obliczu krzyku, który próbował wydostać się z jego trzewi. Z trudem spojrzał na nie i przez ułamek sekundy widział jak zmienia się ono w chmurę białych świecących drobin, które unosiły się do góry. Zaczynały one tworzyć obłok energii skupiający się na szczycie dzwonu.

Celeste Whitmeyer przyglądała mu się z chorobliwą fascynacją, nieustannie uśmiechając się w jego stronę.

-Bon voyage…– wyszeptała.

Conrad poczuł jak nie tylko jego ciało zaczyna się unosić, ale i jego myśli. Widział jak zmierza ku sklepieniu potężnego dzwonu i równocześnie miał wrażenie, że jest gdzieś zupełnie poza tym wszystkim, w innym wszechświecie.

Myślał, że zaraz weń uderzy gdy nagle począł ponownie opadać.

Czuł jak każda z cząsteczek wraca na swoje miejsce a w zamian piekielnego ognia zaczynał odczuwać niewyobrażalny chłód, który narastał z każdą sekundą gdy jego ciało znowu zaczynało nabierać normalnego kształtu.

Padł na czarną podłogę, kuląc się z zimna.

Nagle ktoś okrył go ciepłym ręcznikiem.

Conrad otworzył oczy i zobaczył dwójkę ochroniarzy. Ich mundury nie zdradziły mu jednak miejsca, gdzie mógł się obecnie znajdować.

Spróbował wstać o własnych siłach, ale nie dał rady. Strażnicy złapali go pod ramiona i pomogli mu przejść przez podobny most który przechodził pod Pomnikiem Pierwszego Lądowania. Tym razem wyprawa ta zdawała się dla niego trwać wieki. W czasie marszu dwa razy zasłabł i ochroniarze musieli go cucić.

Gdy doszli do końca mostu i otworzyli drzwi, dostrzegł błekitno-fioletową poświatę. Za oknem skrzyło się tysiące gwiazd, tak jasnych i pięknych, że aż zdawałoby się nieprawdziwych.

Kiedy podeszli bliżej, Conrad dostrzegł w pełnej okazałości księżyc Farland, Selene. Dwunastu-metrowej szerokości okno nie było w stanie pomieścić całego ogromu tego niesamowitego gazowego księżyca. Tuż nad nim znajdował się wielki napis:

Rafineria Lenamond, WITAMY!

Był na orbicie Selene.

 

Rozdział LI

 

Ochrona zaprowadziła go do małego pomieszczenia z widokiem na Farland, gdzie na kanapie czekało na niego już gotowe ubranie.

Zamroczony Conrad opadł na kanapę i nim strażnicy wyszli zdawało mu się, że usłyszał jak mówią do niego by zapukał w drzwi gdy będzie gotowy.

Nie był gotowy… zdecydowanie nie był. Prawdę mówiąc od razu zasnął gdy poczuł, że ułożył się na kanapie. Miał za sobą ciężkie dni a teleportacja molekularna, którą przed chwilą przeżył sprawiła, że zdawało się jakby wydłużyły się one w miesiące bezustannej harówki.

Było mu nie dobrze.

Stan najbliższy temu w jakim się obecnie znajdował przypominał mu wysoce zaawansowanego kaca giganta. Nie miał siły, bolała go głowa, a wszystkie możliwe mięśnie krzyczały by tylko je dobić.

Obrócił się na kanapie i zobaczył, że za sobą (prócz widoku na Farland) stoi stół zastawiony napojami i różnymi przystawkami na zimno. Mnóstwo różnych kanapek , sałatki, dipy i koreczki.

Jedzenie… picie…

Zmotywowało go to by wstać i usiąść przy stole.

Do kryształowej, wysokiej szklanki wlał soku pomarańczowego z brzoskwinią i chwycił za kanapkę z bekonem, sałatką i pieczonym serem. Chleb na którym była zrobiona, był przepyszny i chrupiący.

Uśmiech wykwitł mu na twarzy, ale w jednej chwili przypomniał sobie przecież jak się tu znalazł i gdzie przecież tak naprawdę był.

Czyż nie tuczy się świni przed ubojem?

Przełknął kawałek kanapki i popił sporą ilością soku po czym z nie małym trudem wstał i założył przygotowane ubranie. Było odrobinę za duże, ale nie wiele. Zastanawiało go kto zadbał o tą całą akcję i skąd do licha wiedzieli, że się do nich uda?

Zapiął guziki białej koszuli, poprawił pasek od jeansów i zawiązał sportowe buty po czym podszedł do drzwi i zapukał zgodnie z wcześniejszą prośbą strażników.

Pękała mu głowa i o ile nie był to odosobniony wypadek miał wrażenie, że ten rodzaj podróży raczej nie prędko się przyjmie. Wciąż wstrząsały nim dreszcze i póki co nie mógł nic na to poradzić.

Na odzew strażników nie czekał długo, bo już po kilku sekundach drzwi otworzyły się i wysoki, łysy mężczyzna ukazał mu się w progu.

-Gotowy?– zapytał oschle.

-Zależy na co…– odparł Conrad

-Idź za mną, żadnych głupich numerów.

Conrad skinął głową i ruszył za strażnikiem.

Korytarze jakimi szli nie różniły się znacząco od tych jakie pokonywał pod Pomnikiem Pierwszego Lądowania, tyle, że ich ściany były pokryte przeróżnymi hasłami i plakatami propagandowymi zachęcającymi do pracy w rafinerii Celeste Whitmeyer.

Szczególnie chwytliwym wydawał się być ten z namalowanym młodym chłopcem podnoszonym w górę przez grupę rozradowanych mężczyzn i kobiet. Młodzieniec wyciągał ponad głowę dłoń w celu uchwycenia widniejącej ponad nimi gwiazdy i uśmiechał się w stronę odbiorcy swymi śnieżnobiałymi zębami. Wszyscy przedstawieni na tym plakacie ludzie mieli na sobie uniformy firmy Lenamond a pod spodem było hasło:

Razem Sięgniemy Gwiazd.

Rafineria Lenamond– przyszłość jest bliżej niż myślisz!

Albo inne: przedstawiające pielęgniarki podające dzieciom leki produkowane w oparciu o produkt z Selene, superszybkie podróże międzygwiezdne czy w końcu plakat z ukazaną komorą kriogeniczną z napisem:

Wyśpij się porządnie– Wszechzgromadzenie o Ciebie zadba.

Mówił to Pan Mrozek, maskotka firmy Icycle, producenta „lodówek” dla którego rafineria dostarczała gaz.

Wszyscy ze sobą współpracowali.

Tak miało działać Wszechzgromadzenie.

A jak jest naprawdę pewnie za chwilę się dowiem.– pomyślał Conrad.

Doszli do przeszklonej windy na końcu korytarza z której biło kojące zielone światło rozchodzące się od zamieszczonych w niej diod połączonych z czujkami nastroju.

Strażnik podszedł do windy i wcisnął, matowy już od nadmiernego używania, przycisk i drzwiczki rozsunęły się na bok. Strażnik polecił wejść Conradowi do środka, tymczasem sam zaledwie wsunął głowę do windy i spojrzał w górę w kierunku zamieszczonej kamery.

-Robert Garland, numer 111-417-02. Proszę o potwierdzenie wysłania Conrada Monroe do Kryształowej Wieży.

Strażnik spojrzał na Conrada.

-Odwróć się w stronę kamery, chcą się tobie przyjrzeć.– powiedział.

Conrad zgodnie z poleceniem odwrócił się i przyjrzał kamerze w górze.

Malutki obiektyw, był niemalże niezauważalny, jednak zdradzał go odbity od szkła kamery odblask jaśniejących tu diod.

Conrad długo wpatrywał się w obiektyw bez żadnego rezultatu. Czuł, że nawet strażnik który go pilnował był już nieco poirytowany. Oparł się o drzwiczki i spoglądał z ukosa na kamerę.

W końcu w głośnikach w środku rozbrzmiał zmęczony głos.

-Potwierdzam, Monroe może jechać na górę.

-Super Carlisle!- powiedział poirytowany strażnik do dyspozytora po drugiej stronie i spojrzał na Conrada– Dobra, miłej podróży.– powiedział i wyszedł przed windę w momencie gdy zamykały się drzwi.

Gdy patrzył jeszcze na niego, Conrad miał wrażenie, że ten człowiek nie jedno już w życiu widział i doskonale wiedział co czeka każdego kto wjedzie na sam szczyt Kryształowej Wieży.

Conrad miał się o tym przekonać dopiero za chwilę.

Winda ruszyła, a strażnik Garland, został daleko w dole.

Czuł, że zaczyna go boleć brzuch. Miał wrażenie, że motylki, które latały w jego żołądku już za chwilę przebiją się przez jego mięśnie (ha, prędzej tkankę tłuszczową!), skórę i wylecą na zewnątrz w ferii różnobarwnych kolorów.

Nigdy tak się nie denerwował. Za chwilę miał poznać o co w tym wszystkim chodzi. Jako jeden z niewielu ludzi na Farland i prawdopodobnie w całym znanym wszechświecie.

Walki z klonami, dronami, agentami, ludźmi w kombinezonach– wszystko to, jakby tak głębiej pomyśleć było niecodzienne i wręcz surrealistyczne. Jakby to powiedziała jego matka: miało w sobie aspekt onirycznego surrealizmu, który przytrafił się na jawie.

Jego matka, aż dziwne, że o niej właśnie teraz pomyślał, jednak dzięki temu zrobiło mu się lżej na sercu. W zasadzie to nie myślał o niej już od dawna.

Naprawdę dawna.

Myśli o niej były teraz jednak… ciepłe… i miłe, a nie zawsze tak ją wspominał.

Po chwili, gdy lekko się odprężył i głębiej nabrał powietrza wyczuł tą delikatną woń.

To czujki nastroju wypuściły odpowiednie substancje, które miały sprawić, że zrelaksuje się i przestanie bać.

Naprawdę to działało. Jakby delikatny zapach jaśminu, lawendy i miodu.

Przyjemny i jakże kojący.

Winda mijała kolejne piętra, aż nagle wzniosła się poza poziom kompleksu i Conrada otoczył zewsząd potężny, nieskończony kosmos z miriadami jaśniejących gwiazd i potężną Selene obejmującą praktycznie połowę oglądanej przez niego panoramy.

Conrad bezwiednie wstrzymał oddech i oparł się o przeciwległą ściankę by po chwili nagle docenić piękno otaczającej go przestrzeni.

Dostrzegał każdą delikatną chmurkę na powierzchni gazowego księżyca, jego ruchy powietrza i zaburzenia w wyższych warstwach jego atmosfery.

Było to hipnotyzujące doznanie.

Po drugiej stronie dostrzegał natomiast Farland, zmrożone i nieprzyjazne, jednak jego biel była równie kojąca co światła diod w przezroczystej windzie. Oceany i powierzchnie planety były pokryte lodem i Conrad doskonale wiedział, jak nieprzyjazny to świat.

Tuż za jego planetą tliło się delikatne słońce ich układu.

Dalekie i słabe.

Gdy ponownie chciał się odwrócić w kierunku Selene i nacieszyć jej fioletowo-błękitnym blaskiem, winda wjechała w drugi poziom zabudowania. Przepiękny widok za oknem zniknął mu z oczu, i zastąpił go znów metalowy szyb windy.

W końcu winda zaczęła zwalniać aż ostatecznie stanęła.

Jej drzwiczki odjechały na bok, jak gdyby zapraszając Conrada do wyjścia.

 

Rozdział LII

 

Po przestąpieniu progu windy, znalazł się w stożkowatym pomieszczeniu o średnicy jakichś piętnastu metrów. W nieznacznym wybrzuszeniu na szczycie, ze staromodnym, misternym żeberkowym sklepieniem z motywami bluszczów i kwiatów, wmontowane były trzy ogromnej wielkości plazowe okna, które tworzyły coś w rodzaju masywnego oculusa, przeciętego na trzy części, przez który można było podziwiać ogrom kosmosu, napawając się jego nieskończonością.

Ściany otoczone zewsząd biblioteczkami, wypełnionymi mnóstwem woluminów zapewniałyby ciepłe wrażenie, gdyby nie wszechobecna tu zimna stal.

Półki i stoliki, projektował prawdopodobnie ten sam architekt wnętrz jaki urządzał mieszkanie Malone'a.

Wszystko chłodne i jednobarwne.

Czuć było tu przepych, jednak nie taki o jakim marzyłby normalny, pragnący szczęścia i radości, zwykły człowiek.

I to właśnie mogło być odpowiedzią.

Daleko, naprzeciwko wejścia do windy stało biurko przy którym rezydował jakiś starszy mężczyzna.

Conrad nawet z tej odległości słyszał jak głośno oddycha.

Głośno i nierówno.

-Conrad Monroe, jak mniemam. Miło mi w końcu poznać, proszę podejść.– powiedział zachrypniętym głosem.

Conrad zawahał się.

Czuł jak pocą mu się ręce więc wytarł je o materiał spodni i zrobił krok na przód, zmuszając się by dostawiać kolejne kroki w stronę metalowego biurka przy którym siedział stary mężczyzna.

(Czuł coś jeszcze, jakby zapach gazu z Selene?)

Nie chciał okazać strachu, więc idąc już w jego kierunku zaczął do niego mówić pewnym siebie głosem.

-Kim pan jest?

Mężczyzna jednak nie odpowiedział. Jedynym co Conrad od niego usłyszał był jego ciężki oddech, który wypełniał pomieszczenie.

-Ta cała teleportacja molekularna.– kontynuował Conrad.– Ruiny obcych. Sny o Pomniku Pierwszego Lądowania. Wojna pomiędzy GWZ a Wszechzgromadzeniem o Farland w trakcie Długiej Zimy. Kim pan jest? Chciałbym wiedzieć kim jest człowiek, który odpowiada za to wszystko uciekając się do ukrywania wszystkich tych tajnych operacji w trakcie Długiego Snu. Dlaczego próbował pan zabić mnie i moją rodzinę? Kim pan jest do jasnej cholery?!

Był już naprawdę blisko mężczyzny. Na tyle blisko by widzieć, że mężczyzna wygląda bardzo nietypowo. Siwe włosy obcięte krótko i idealnie przystrzyżone, były gęste i zdrowe, nie typowe dla kogoś w jego wieku. Żółta skóra, choć wiotka i nienaciągnięta, była wolna od jakichkolwiek plam wątrobowych czy innych defektów. Jednak cała dolna połowa jego twarzy była przesłonięta jakimś dziwnym wyspecjalizowanym aparatem oddechowym a pod materiałem białej koszuli wiły się jakieś dziwne rurki, pompujące do żył tajemnicze substancje dostarczane skądś zza jego pleców.

Mężczyzna wyglądał przystojnie jak na swój wiek, a drogi, szyty na miarę granatowy garnitur nadawał mu szyku i pewności siebie mimo widocznych niedomagań. Od całej postaci emanowała aura władzy.

Conrad przyglądając się jego skośnym, lekko załzawionym oczom dostrzegał iż były one już zmęczone otaczającym światem i pełne goryczy.

-Jestem… Quynh Văn Phê, pierwszy kosmonauta na Farland.

Conrad nerwowo się zaśmiał.

-Quynh Văn Phê… nie żyje. Przecież miałby dziś…

-Sto trzydzieści trzy lata… A jednak… wciąż tu jestem.

Conrad poczuł jak mięknął mu nogi.

Przecież to niemożliwe!- pomyślał.– Quynh Văn Phê. Kosmonauta i bohater narodowy. Jakim cudem miałby wciąż żyć? Przecież czytał jego nekrolog kilkanaście lat temu. Było to nagłośnione przez media a sam pogrzeb był bardzo uroczysty. To było niemożliwe. Drugi człowiek na Farland! Jednak on sam powiedział, że był pierwszym… Czyżby coś mu się pomyliło? W ogóle jakim cudem? Czy to mogła być prawda? Czy to możliwe by taki człowiek mógł za to wszystko odpowiadać?

-Wyglądasz słabo Conradzie… Usiądź proszę.– powiedział swym tubalnym i ochrypłym głosem wskazując ręką, krzesło stojące naprzeciwko.

-Przysłała cię Celeste, prawda?– spytał Quynh.

-Tak.– odpowiedział Conrad wiedząc, że ten i tak zna już odpowiedź.

-To dobra kobieta.– przyznał z wyraźną nostalgią– Posłuszna i lojalna, a rzadko o lojalność w dzisiejszych czasach.– zamyślił się i popatrzył w sufit jak gdyby starając się przeniknąć do czeluści bezkresnych gwiazd.– Ponoć chcesz się wszystkiego dowiedzieć, prawda? Chcesz poznać prawdę, tak?– spytał w końcu.

-Prawdę mówiąc to sam już nie wiem.– odparł szczerze.– Jakim cudem pan jeszcze żyje?– spytał nie mogąc wciąż w to uwierzyć.

-Wiąże się to poniekąd z odpowiedziami których szukasz. Widzisz, jako jeden z niewielu doznałeś ogromnego przywileju. Możesz to potraktować jako dar, ponieważ w ciągu całego wieku, tylko jednej osobie przypadł na Farland taki zaszczyt. Otóż zostałeś „Doceniony”, nie tylko przez wzgląd na swe męstwo i brawurę, ale i przyziemne, zwykłe, ludzkie zachowania.– Quynh z powrotem zwrócił swoje chłodne spojrzenie wprost na Conrada.– Zostałem zobligowany do przekazania ci wszystkich informacji i podzielenia się z tobą całą, dostępną wiedzą jaką posiadam. Co więcej na koniec, gdy wysłuchasz mnie… czeka cię nagroda. Mogę wyglądać staro, nie ukrywam swego wieku, ale umysł.– tu wskazał palcem na skroń.– Umysł wciąż mam sprawny, możesz mi wierzyć. A wiesz co on mi podpowiada?

-Nie.

-Podpowiada mi, że nie będziesz tego godzien. Tak mówi mi moje przeczucie i lata życia, jakie przeżyłem. Jednak nie ja tu decyduję w tej kwestii.

Conrad zaczął się gubić.

Początkowo był pewien, że Celeste Whitmeyer stoi za wszystkim. Potem dowiedział się od niej, że jest ktoś jeszcze. Gdy dowiedział się, że tym kimś jest stu trzydziestoletni kosmonauta Quynh Văn Phê, nagle okazało się, że jest ktoś jeszcze.

O co w tym wszystkim chodziło?

-Mogę zacząć?– spytał Quynh.

Conrad kiwnął niepewnie głową na „tak”. Na tą chwilę było to jedyne potwierdzenie na jakie mógł się zdobyć.

-Wspaniale.– powiedział oschle i złożył dłonie niczym do modlitwy i zamknął oczy. Wziął kilka głębokich oddechów, uśmiechnął się i zaczął opowiadać.– Zapewne słyszałeś już, że „Wrota Równin” nie zostały przez nas stworzone, prawda? Celeste zrobiła małe wprowadzenie jak mniemam?

-Mówiła, że to ruiny… innej cywilizacji. Kosmitów.

-Tak. Nazwaliśmy ich Seleńczykami, ponieważ według badań naszych naukowców wyznawali oni kult księżyca jakim było Selene. Większość motywów na ich płaskorzeźbach mówiła o deifikacji księżyca, który był dla nich czymś w rodzaju ich boga. Oczywiście, dla naukowców było to szalenie interesujące pod takim samym względem jakim dla nas jest przykładowo dobra książka. Fascynowało ich to, ale wiedzieli przecież, że księżyc nie mógł być bogiem. Tak samo jak na Ziemi czczono Słońce jako boga tak i tu mogli według własnego uznania czcić księżyc. Wszystko im pasowało. Mnie nie.

Nie wiedzieli tego, że gdy wraz z Vladimirem Prostem szykowaliśmy się do lądowania na Farland, okrążaliśmy wcześniej Selene, robiąc jej pomiary i badania z pokładu naszego statku. Już podczas pierwszego okrążenia dostrzegliśmy zawieszony na orbicie Selene przedziwny sześcian. Od tego momentu nasza misja była utajniona. Gdy wyszedłem na zewnątrz w celu zbadania go, Vladimir pozostał na statku, czuwając nad wszystkimi przyrządami pomiarowymi. Przedziwna technologia ciemnego kamienia, była na tyle intuicyjna, że znalazłem wejście do środka. To właśnie ja odkryłem jako pierwszy „Wrota Równin”. Jako pierwszy też z nich skorzystałem.

-Skąd wiedziałeś, że musisz się rozebrać? Jak wiedziałeś co musisz włączyć by z nich skorzystać?

-To jest właśnie najciekawsze. Po wejściu do środka upiornego, czarnego sześcianu poczułem dziwny uścisk w żołądku i gwałtowny napad migreny akurat w momencie gdy patrzyłem za okno w kierunku Selene. Wówczas zalał mnie potok myśli. Nagle, jakimś cudem, wiedziałem wszystko. Wiedziałem, że jest to urządzenie do teleportacji, stworzone przez rasę istot, które nazywały siebie Hunari, a ich technologia wykraczała poza nasze wszelkie wyobrażenia. Zaufałem tym myślom, nie zważając na błagania i krzyki sprzeciwów kontrolerów misji z Ares V. Byłem pewny tego co mam zrobić. Rozebrałem się. Chwyciłem się dźwigni i użyłem ich przenosząc się na powierzchnię Farland… Niewyobrażalny ból, prawda?

Conrad chciał odpowiedzieć, ale słowa nie chciały wyjść z jego ust, nie mógł uwierzyć w tę opowieść, a był to zaledwie jej początek.

Quynh wyprostował zgarbione ciało i oparł się o oparcie fotela na którym siedział. Na chwilę zamknął oczy jakby wracając z powrotem do tamtej chwili.

-Odnaleźli mnie dzięki skanerom magnetycznym. W momencie gdy zostałem… przeniesiony na Farland, w sześcianie doszło do jakiegoś impulsu, który zarejestrowały urządzenia na pokładzie statku. W tej samej sekundzie, odnotowały one również podobną anomalię na planecie. Jednak zajęło im to cały dzień by dostać się do mnie. Nie bez powodu Celeste wysłała cię tą samą drogą jaką ja dotarłem na Farland. Chciałem byś wiedział co wtedy czułem. Jednak jako, że jesteś moim gościem, oszczędziłem ci cierpień zwłoki jakie ja przeżyłem. Wyobraź sobie, że leżysz w ciemnym zimnym pomieszczeniu, kompletnie nagi, na innej, niezbadanej jeszcze planecie. Byłbyś przerażony. Brak wiedzy, dyskomfort psychiczny i fizyczny, to… zabójcze składniki. Do tego absolutny brak poczucia czasu… a jednak, nie bałem się. Czułem, że te MYŚLI, które skierowały mnie na tą planetę mają… jakiś cel, że kryje się za tym coś więcej. Wiesz o czym mówię? Na pewno wiesz… podobne myśli karmiły cię przez całe życie. Czyż nie śniły ci się „Wrota Równin”? Pomnik Pierwszego Lądowania?

Quynh w tym momencie zapewne uśmiechnął się chytrze, jednak Conrad oparł to przeczucie jedynie na jego cichym chrząknięciu i charakterystycznym ułożeniu brwi ponieważ dziwne urządzenie na jego twarzy uniemożliwiało mu dostrzeżenie tej reakcji.

-Gdy w końcu się do mnie dokopali, ustaliliśmy jedną fałszywą wersję której mieliśmy się trzymać, a którą wszyscy znają do dziś.– Quynh pochylił się w stronę Conrada.– Prost wylądował jako pierwszy, potem rozpoczęło się globalne badanie planety, kolonizacja i tego typu różne farmazony. Prawdą było jednak to, że niemal od razu rozpoczęto budowę rafinerii Lenamond na orbicie Selene w celu zabudowania sześcianu– w celu jego zbadania. Podobny projekt zabudowywał w tym czasie cały teren przy „Wrotach Równin” na Farland. Wszystko było ściśle tajne i miało zostać ukończone przed pojawieniem się pierwszych kolonistów.

W tym czasie, wraz z Vladimirem miałem wrócić na Ares V i przekazać oficjalny raport dla GWZ. Tyle, że j a nie mogłem wtedy wrócić i Vlad musiał lecieć sam. Byłem jedyną osobą jaka skorzystała z „Wrót Równin” więc naukowcy zaczęli poddawać mnie różnego rodzaju badaniom i testom. Były okropne i bolesne… Starałem się wymazać je z pamięci, ale… jak wspominałem, mój umysł wciąż jest nad wyraz sprawny i te potworne wspomnienia, są wciąż we mnie, gdzieś głęboko i nie mogę się ich pozbyć.– Văn Phê zamknął oczy wracając do tamtych wydarzeń– Wysyłali mnie przez bramę nawet kilka razy dziennie. Ślęczeli przed monitorami i zapisywali wszystkie wyniki badań, gdy tymczasem ja padałem z sił. Naukowcy wiele się dowiedzieli dzięki tym eksperymentom– zaczęli pojmować naturę wrót. Nie wiedzieli jednak jednego– z każdą kolejną podróżą pojawiało się coraz więcej nowych MYŚLI w mojej głowie. I nie były one moimi… czułem to. Bałem się im o tym powiedzieć bo wzięli by mnie za stukniętego i wtedy na pewno bym już nigdy nie mógł latać, a ja to uwielbiałem. Proszę mi wierzyć, panie Monroe, nie ma nic przyjemniejszego niż lot w kosmos i odkrywanie jego dziewiczych obszarów. Ma pan może ochotę się napić?

-Poproszę wodę.– poprosił niepewnie Conrad.

Quynh odjechał od biurka swym fotelem, (który okazał się być wózkiem inwalidzkim) w stronę barku stojącego tuż za nim. Swymi zmęczonymi, lecz sprawnymi wciąż dłońmi, nalał do szklanki wody i dorzucił mu kostkę lodu.

Gdy postawił szklankę tuż przed Conradem, ten wziął ją do ręki i przepłukał usta czując wyraźną ulgę.

-Ja na ten przykład nie mogę już pić.– powiedział z nutą smutku Quynh.– Nawet nie oddycham już normalnym powietrzem. Jestem absolutnym niewolnikiem tego oto wózka, na którym spoczywam od prawie czterdziestu lat. Dostarcza mi niezbędnych do mojego dalszego życia składników, a w zasadzie składnika. Mowa tu o gazie z Selene.

Conrad miał odpowiedź na swoje wcześniejsze domniemanie. Czuł od wejścia ten mango-miętowy zapach, ale nie przyszło mu do głowy by ktokolwiek mógł nim oddychać i utrzymywać się przy życiu.

-Ma on wiele wspaniałych właściwości.– kontynuował Quynh Văn Phê– Zwłaszcza w medycynie. Medi-żel– jeden z naszych najwspanialszych tworów, nie uważa pan? Albo kriokisiel, używany do spotęgowania efektu snu, podczas Długiej Zimy– niezbędny do jej przetrwania na Farland. Wspaniały monopol rafinerii Lenamond. Wie pan, że żadna firma w znanym wszechświecie nie wykorzystuje tak wydajnie bogactw naturalnych potencjalnych ciał niebieskich, jak właśnie Lenamond? Odpowiednia metoda rafinacji i użycie przełomowych rozwiązań technologicznych, według ocen najwybitniejszych naukowców.

Quynh przysunął się w stronę Conrada i nachylił w jego stronę mówiąc nieco konspiracyjnym tonem.

-Prawda jest jednak taka, że i za pięćset lat nie mielibyśmy takich technologii. Nie udałoby się nam nawet gdyby wciąż żyli Newton, Einstein, Hawking i Asakura. Wie pan czemu panie Monroe?

Nie wiedział i zaczynała go już boleć głowa. Natłok informacji jakie przekazywał mu ten szaleniec był zbyt wielki by go spokojnie ogarnąć. Starał się głęboko oddychać i jakoś to wszystko uporządkować.

Wziął kolejny łyk wody i pokręcił głową.

-Gdy skończyli nade mną badania i mieli pewność, że inni kandydaci będą w stanie przetrwać podróż przez „Wrota Równin”, przydzielili mnie do sekcji badań nad Selene. Miałem podróżować nad jej powierzchnią, skanować ją i przeprowadzać różnego rodzaju badania. To właśnie wtedy, te dziwne… cudze myśli zaczęły klarować się i kształtować w słowa a potem w zdania. Wiedziałem, że ktoś chce się ze mną skomunikować. Początkowo myślałem, że to właśnie oni– Hunari, jednak z czasem dotarła do mnie o wiele bardziej niesamowita prawda.– Quynh położył ręce na stole i zapatrzył się na Conrada.

Świdrował go wzrokiem, aż Conrad zaczął się czuć jeszcze bardziej nieswojo niż do tej pory.

Quynh Văn Phê westchnął i w końcu odpowiedział:

-Istotą, która do mnie przemawiała była Selene.

-Co takiego?– odparł zdziwiony Conrad.– Jakim cudem? Przecież to… przecież to księżyc!

-Też początkowo nie mogłem w to uwierzyć. Naturalnym jest taki pogląd, jednak jest on bardzo przyziemny i krótkowzroczny. Mózg to papka poskręcanych neuronów, które przewodzą impulsy elektryczne. Podobnie jest w górnych warstwach atmosfery Selene, gdzie wyładowania i pioruny niosą ze sobą różne informacje, które trudno nam interpretować.

Quynh spoglądał na Conrada z nadzieją, że ten przyswoi sobie tą informację, ale czuł, że trudno mu będzie ją zaakceptować.

-Nie zastanawiało cię nigdy to, że Selene jest gazowym księżycem? Farland mające większą masę powinno przyciągnąć wszystkie jej gazy miliony lat temu, nie pozwalając na stworzenie tego tworu. Moc Selene nie pozwoliła jednak na to.

Conrad wstał z krzesła i podszedł do jednego z okien za Quynhem by przyjrzeć się powierzchni Selene. Była wzburzona i gwałtowna– przetaczały się przez nią nieustające burze z piorunami i Conrad dostrzegał przeskakujące co i rusz łuki wyładowań skaczące po górnej warstwie jej atmosfery.

-Hipnotyzująca prawda?– spytał Quynh, jakby doskonale znając myśli Conrada, który w przejeżdżającej tu windzie pomyślał wówczas dokładnie tak samo.– Gdy nawiązałem z nią kontakt wszystko się zmieniło i zrozumiałem czemu Hunari czcili księżyc jak boga. Jest to byt niemal tak wiekowy, że pamiętałby czasy powstania naszego Układu Słonecznego. To dzięki niemu lud żyjący na tak ekstremalnie nieprzyjaznej planecie jaką jest Farland przeżył kilkanaście tysięcy lat, aż w końcu w wyniku własnych waśni sam doprowadził do własnego samozniszczenia.

W końcu, to dzięki Selene pozyskaliśmy tak wspaniałe technologie i przeskoczyliśmy kilka wieków na przód.– Quynh podjechał wózkiem do Conrada i zatrzymał się tuż obok niego by razem z nim podziwiać lśniący fioletowym blaskiem księżyc.– Odkrycie Farland było przełomem– najdalsza, najbardziej oddalona placówka Globalnej Wspólnoty Ziemi od Układu Słonecznego, milowy krok naprzód dla ludzkości. Jednak to odkrycie jej księżyca było niczym posłanie człowieka na Księżyc w czasach starożytnego Rzymu.

-Czym… czym to jest?– spytał Conrad.

-Jest niczym guru. Święty przewodnik. Pragnie przekazywać swą wiedzę w celu rozwoju kolejnych cywilizacji.

-Tak po prostu?

Quynh wyraźnie się zawahał.

-Nie.– odparł po dłuższej chwili.– Każdy ma swoją cenę.

Zmroziło to Conrada, jednak przemógł się i spytał.

-Jaką?

Văn Phê wrócił za biurko i Conrad podążył za nim wracając na swoje miejsce.

-Wspominałem wcześniej o gazie z Selene nie bez powodu.– kontynuował Quynh– Otóż, teraz zapewne łatwo ci to sobie wyobrazić, ale ten gaz to tak naprawdę w umownym sensie, ciało bytu jakim jest Selene. Ma ono na nas wspaniałe, błogie w skutkach właściwości, ale wiąże się z tym pewien haczyk. Poprzez użycie go na sobie, Selene otrzymuje informacje o nas samych. Nie wiemy jak to się dzieje, ale owa istota poznaje całą prawdę o nas samych. Nasze myśli i pragnienia. Było to dla mnie początkowo przerażające. Gdy pierwsze osoby doznały błogosławieństwa gazu z Selene, zacząłem dostawać o nich informacje, które przekazywała mi ta potężna istota. Informacje tak osobiste, że musiały być one prawdą. Wiesz co wtedy poczułem? Władzę. Jednak nie moją, lecz tej istoty. Jej wiedza jest… praktycznie rzecz biorąc nieograniczona.

Chciałem powstrzymać ludzi przed skutkami używania gazu. Jednak głos Selene… odwiódł mnie od tego. Powiedział mi, że z czasem wszystko się ułoży. I miał rację. Nie przyszło mi nawet na myśl, że gdy zaczną lecieć głowy po obaleniu GWZ uda mi się zachować życie. A jednak cesarz mi je darował. Wiedziałeś, że w ciągu pierwszych lat osadnictwa na Farland nie było Długiego Snu? Mieszkańcy rezydowali wówczas na rafinerii. Było nas wówczas niewielu. Nawiązuje do tego ponieważ właśnie z cesarzem udało mi się ubić pewnego rodzaju interes. Interes z góry podyktowany moją dwojaką sytuacją. Jak to mawiano w dawnych czasach na Ziemi, byłem między młotem a kowadłem.– Quynh charknął obleśnym, krótkim śmiechem.– Cesarz Związku Sprzymierzonych Układów pragnął mojej głowy. Byłem bohaterem GWZ, osobą niebezpieczną z propagandowego punktu widzenia. Musiałem jakoś dyskretnie zniknąć, bo kto byłby lepszy od zwykłego bohatera jak nie martwy bohater?

-Kowadłem była Selene?– spytał Conrad.

-Raczej młotem.– poprawił Quynh.– Tu chodziło o stawkę wszystkich istnień ludzkich. Jak i również o niebotyczne sumy pieniędzy. Co mogłem wybrać? Wieczne życie w luksusie jest lepsze od śmierci.

-Co zrobiłeś…?

-Jak już wspomniałem istota jaką jest Selene pragnie bezustannego rozwoju. Żąda wiedzy i kontaktu, to wszystko… Ma przy tym jednak zgoła niesamowite zdolności. Potrafi kontrolować ludzi. Wpływać na ich zachowanie, zupełnie tak jakby myśleli, że to ich własna wola. Dowiedziałem się o tym w dość niezręcznej sytuacji gdy stanąłem przed obliczem samego cesarza, który wtargnął ze swoimi wojskami na rafinerię. Wówczas zaproponowałem mu układ– w zamian za moje życie miałem dostarczyć cesarzowi ogromną ilość solarów. Wartość większą niż majątek wszystkich rodzin na Farland. Oczywistym było, że nie miałem takich pieniędzy, jednak przebiegły głos w mojej głowie podpowiedział mi co mam zrobić. Wpadłem wówczas na ideę Długiego Snu. Tak by każdy mógł pozostać na Farland i nie musieć co kilka lat wylatywać wraz ze swoim dobytkiem na rafinerię. Ludziom się to spodobało. Wiesz czemu Conradzie? Ponieważ tak im powiedzieliśmy. Ponieważ tak zadecydował głos jaki zaczął pojawiać się w ich umysłach. Dokładnie tak Conradzie– kriokisiel z gazem z Selene był tylko po to by przekazywać co kilka lat nowe informacje dla Selene i zaszczepiać wam, mieszkańcom Farland nowe myśli.

Właśnie tak spłaciłem swój dług wobec cesarza, dzięki czemu zachowałem swoje życie. Wiesz czemu zawsze przed Długą Zimą są ogłaszane te wspaniałe promocje, na które wszyscy się rzucacie? Ponieważ w ciągu całego roku, Farland nie zarabia tyle pieniędzy jak wtedy gdy kupujecie produkty… które każemy wam kupować.

Conrad zbladł a ból brzucha ponownie powrócił. Zaczął ciężko oddychać, a głowa stała się ciężka.

To nie mogła być prawda.– negował słowa kosmonauty.– To nie m o ż e być prawda…

W jednej chwili, ten starszy zmartwiony mężczyzna, nagle nabrał błysku w oku, tak charakterystycznego dla ludzi całkowicie oddanych danej sprawie lub… ludzi całkowicie obłąkanych.

-Chyba nie wierzyłeś naprawdę w ideę Długiego Snu?– spytał Quynh marszcząc czoło.

Conrad nie odpowiedział, szok zawładnął nim całkowicie.

-Widać coś jednak nam się udaje– przyznał z nieskrywaną dumą Quynh Văn Phê– Wszyscy wierzą, że będą po prostu przesypiać Długą Zimę, będąc w stagnacji, ale prawda jest taka panie Monroe, że biznes nienawidzi stagnacji. Biznes potrzebuje napędu. Rozwoju. Żyjemy na planecie gdzie przesypia się ponad dwa lata Ziemskie… A biznesmeni całego Cesarstwa chcą inwestować w swoje produkty. Wszystkie perfumy, które chcesz kupić dla żony, pluszowe misie, które kupujesz dla córki, nawet części do twojego auta. Myślisz, że sam decydujesz o tym co chcesz kupić?

-To nie może być prawda…

-Wpływamy na twoje myśli i słowa, dotyczące dokonywanych zakupów. Gdy wypowiadasz się negatywnie o danych produktach zaczynasz wówczas pozytywnie patrzeć na inne.

Nie mogę tego słuchać, to szaleństwo… Obłęd!- krzyczały myśli w głowie Conrada.

-Wy śpicie, my pracujemy.– mówił dalej Quynh– Jesteście niczym dojne krowy, zawsze chętne do współpracy. Politeja czy Wszechzgromadzenie to… ułuda. Prawdą jest, była i będzie Selene. I pieniądze. Niewyobrażalne sumy. Można by wręcz rzec– kosmiczne.

Conrad zaczął przypominać sobie teraz porozrzucane papiery jakie leżały na stoliku u Toma Burnette'a. Sumy opiewające o ogromne kwoty. Bilans dochodów jakie generowały nie zakłady czy firmy, ale ich pojedynczy pracownicy i pracowniczki. Był to logiczny podział na stanowiska pracy wszystkich zarejestrowanych ludzi posiadających pracę i ich roczne wydatki, które bezpośrednio trafiały do skarbca Farland.

Kradzież w skali planetarnej, której nie można byłoby nawet zakwestionować ponieważ odbywa się ona za błogosławieństwem samego cesarza.

To niemożliwe…– powtarzał w myślach Conrad.

-Jednak od kilkunastu lat mamy pewne problemy.– mówił Qunyh.– Gdy wydawało się, że zaakceptowaliśmy nowy system, pojawił się ten cały neokomunistyczny Ruch z chęcią ponownego wzniesienia flagi GWZ na Farland. To był problem, ponieważ nie mogłem pozwolić by odebrano mi moje stanowisko… Kolejny szantaż… to… Ehhh…– Văn Phê pokręcił głową z niesmakiem.– Odłożyłem wszystkie sprawy na bok i skupiłem się na tym. Konkluzja była prosta, bo wystarczyło przecież poprosić Selene, by wykasowała ich pamięć. Ot tak po prostu.– powiedział Quynh i pstryknął palcami.– Jednak wówczas poznałem kapryśność tej istoty, albo też mądrość, czego nie dane będzie mi poznać. Otóż Selene nie zgodziła się na to, pragnąc byśmy bawili się w jej grę, podczas gdy ona będzie zbierała nowe dane. To dlatego do dziś mamy problemy z Ruchem… Jednak ostatnio coś się zmieniło. Selene postanowiła podzielić się z nami szczątkowymi informacjami dotyczącymi pewnego projektu o nazwie „Fomalhaut”, o którym już zapewne słyszałeś. Gdy dowiedziałem się, że potrzebuję Burnetta i Malone'a by poznać kim jest ich szefostwo poczułem się jak wniebowzięty… Oczywiście do momentu gdy dowiedziałem się, że zginął Malone. Nie wiem co dalej będzie prawdę mówiąc… trochę mnie to niepokoi… Selene wie coś więcej i nie chce się tym ze mną podzielić. To… frustrujące…– powiedział Quynh i na chwilę zapadł w zadumę patrząc w stronę szuflady w biurku.

-Gdy teraz znasz już prawdę…– wrócił Quynh.– Chciałbym cię spytać o twoją rodzinę. Jak się mają twoje dziewczyny?

Conrad przez chwilę nie zrozumiał o co mogło mu chodzić, jednak zaraz wychwycił tą brutalną aluzję.

-Nie waż się ich tknąć ty popaprana, zakłamana małpo…– warknął Conrad.

-Spokojnie Conrad! Zachowujesz się jak dzikus… Widzisz, pytam się bo wydawało mi się, że możesz czuć się samotnie na tej stacji. Miałem takie wrażenie, że pobyt tutja umiliłaby ci świadomość tego, że twoi bliscy są… blisko.– powiedział Quynh i zaśmiał się.

Na ekranie za nim wyświetlił się obraz z celi w której leżał pobity do nieprzytomności Thomas Burnette, a obok niego stały dwie komory kriogeniczne z Tess i Katie w środku.

Conrad zerwał się na równe nogi i poczuł się tak jakby ktoś uderzył go prosto w splot słoneczny. Nie mógł oddychać, a oczy zaczęły zachodzić mu łzami.

-Ty skurwysynu… nie… nie…

Quynh wyłączył obraz i ponownie zwrócił się do Conrada.

-Złapaliśmy ich gdy próbowali skorzystać z tunelu czasoprzestrzennego. Według zaplanowanego kursu mieli lecieć na Marsa… Masz tam rodzinę jeśli się nie mylę, prawda?

Conrad opadł z powrotem na swoje siedzenie.

Cokolwiek miał mu do zaoferowania Quynh Văn Phê, Conrad wiedział, że ten ma go już w garści. Wszystko teraz zależało od tego, w jaki sposób Conrad zostanie „doceniony”.

Quynh sięgnął do szufladki w biurku i wyjął pistolet plazmowy, który położył na blacie.

-Pragnąłeś prawdy Conradzie… Jak się z nią teraz czujesz? Gdy już wszystko wiesz? Tego właśnie pragnąłeś? Tego właśnie chciałeś? Czy może zastanawiasz się nad tym czy również i twoje wszystkie decyzje do tej pory zostały już z góry zaplanowane?– powiedział Quynh zawieszając na chwilę głos i badając rosnące napięcie, które pojawiało się na twarzy Conrada.

-Prawdą jest to, że wszystkie twoje myśli jakie dotyczyły każdego twojego ruchu po opuszczeniu komory w ciągu tej Długiej Zimy– były twoimi własnymi.– powiedział Quynh– Wiem to ponieważ dowiedziałem się tego od Selene. I mam wrażenie, że czułeś to już wcześniej, ale zapomniałeś o tym. Pamiętasz ten dziwny sen przed wyjściem z kriokomory? Na pewno pamiętasz. Pamiętają go tylko ci, którzy ją opuścili przed czasem. Każdy mieszkaniec Farland który przebywa w komorze wypełnionej kriokisielem go przeżywa. Jest to skutek uboczny momentu w którym Selene zaczyna zgłębiać myśli danego człowieka i zaszczepiać mu te z góry określone. Ci którzy podczas snu dojdą do światła wpadają w wpływ Selene. Usterka w twojej komorze do tego nie dopuściła. Jednak Selene przewidziała to. Jako jeden z niewielu czułeś ten dziwny lęk przed Pomnikiem Pierwszego Lądowania. Twoje przeczucia i obawy były zawsze silniejsze od myśli, które za każdym razem starała ci się zaszczepić Selene. Od dawien dawna zbierała o tobie dokładne dane i według niej byłbyś idealnym kandydatem do powierzonego zadania.

-Do czego?– spytał Conrad, ale obawiał się, że znał już odpowiedź.

-Opowiedziałem ci całą moją historię Conradzie. Obnażyłem się przed tobą i powierzyłem ci najbardziej strzeżone tajemnice prawdopodobnie całego znanego nam wszechświata. Zrobiłem to ponieważ zostałem do tego zobligowany przez rozkaz nadany mi przez Selene.– Quynh pochylił się w stronę Conrada, wyciągając w jego kierunku pomarszczoną dłoń.– Zostałeś doceniony przez starożytny byt, starszy niż cała nasza cywilizacja Conradzie. Selene uważa, że byłbyś godnym mnie następcą do bezpośredniej komunikacji z nią. Chce byś zajął moje miejsce.

-Jesteś szalony…– wyszeptał Conrad.

-Nie widzisz możliwości jakie się za tym kryją?– odparł zdumiony Quynh Văn Phê.– Nie mówię tu tylko o bajońskich sumach pieniędzy, za które będziesz mógł kupić dla swojej rodziny prywatną planetę, ale i o niesamowitych zasobach wiedzy jakie możesz posiąść! Mówię tu o bytowaniu z pozaziemską istotą o rozumie i wiedzy większej od tej którą posiadali wszyscy nasi najznakomitsi naukowcy w ciągu wszystkich epok, razem wzięci!- powiedział Quynh biorąc pistolet do ręki.

-Masz szansę zmienić wszystko.– kontynuował mierząc w stronę Conrada.– To potęga. Potęga większa niż którykolwiek z ludzi, kiedykolwiek mógł posiąść. I masz wybór, owszem masz.– powiedział Quynh i wyciągnął rękę z bronią w kierunku Conrada.– Weź pistolet. Weź go i zdecyduj sam.

Conrad pałał nienawiścią i obrzydzeniem do tego człowieka. Każdy z powodów jaki przychodził mu teraz do głowy był wystarczający by pozbawić go życia i sprawić by zakończyć to wszystko co on stworzył.

-Weź ten pistolet!- wykrzyknął Quynh ponaglając Conrada.

Conrad wziął broń do ręki i wymierzył w Quynh Văn Phê, twórcę Długiego Snu i człowieka, który tak bardzo pragnął pieniędzy i swego długiego życia, że zaprzedał swą duszę kosmicznemu bogu, księżycu jakim była Selene.

-Wiesz jakim byłem człowiekiem. Wiesz wszystko co zrobiłem i jakich czynów dokonałem. Zmień to!- błagał wręcz Quynh.

To miała być egzekucja, a Conrad nie był na to gotowy.

Zaskoczyło go praktycznie wszystko od momentu gdy znalazł się pod Pomnikiem Pierwszego Lądowania. Spodziewał się zaciekłego oporu i przedzierania się przez zastępy ludzi Celeste Whitmeyer by w końcu po długim oporze dostać się do niej i usłyszeć, że ona za tym wszystkim stoi i wyprowadzić ją ku światłu i oddać w ręce sprawiedliwości.

-Conrad, to jedyne wyjście… nie czuję żalu.– mówił dalej Quynh.

Prawda jakiej się od niej dowiedział i to co więcej usłyszał od Quynha było jeszcze bardziej przerażające niż jakkolwiek mógłby to sobie wyobrazić. Wszyscy byli marionetkami w rękach szalonego człowieka podatnego na wpływy boskiej istoty która panowała nad Farland. Dla wszystkich innych księżyc Selene był niewinnym ciałem niebieskim z którego czerpano tak cenny, leczniczy gaz.

Wszystko było ułudą.

Złudzeniem, przesłoniętym siecią skrzętnie wyplecionych kłamstw podsycanych przez podszepty istoty, która nawiedzała sny wszystkich mieszkańców Farland w ciągu Długiej Zimy.

Conrad zabił Malone'a w samoobronie, ale nie był mordercą.

-Po prostu pociągnij za spust a będzie po wszystkim.– kontynuował Quynh.

Bez względu na to jakim człowiekiem był Quynh Văn Phê, to czego miał dokonać Conrad było by aktem mordu, na który nie był w stanie się zgodzić.

Myślał o swojej rodzinie. O swojej ukochanej żonie i wspaniałej córeczce.

O Tess i Katie.

Jak Katie popatrzyłaby na swojego tatusia, gdyby dowiedziała się, że z zimną krwią zabił człowieka?

Jak on mógłby jej wówczas spojrzeć w oczy i normalnie się z nią pobawić?

Innym pytaniem było to czy zobaczyłby ją w ogóle jeszcze kiedykolwiek gdyby tego nie zrobił?

-Conrad?– spytał Quynh wyrywając Conrada z zamyślenia.– Już czas.

-Ja… nie mogę.– powiedział Conrad i opuścił pistolet.– Nie w ten sposób.

Pistolet upadł na podłogę.

Dokonał wyboru.

-Jesteś najgorszym człowiekiem jakiego spotkałem.– powiedział Conrad słysząc jak łamie mu się głos.– Samolubnym, zagubionym i zmęczonym starcem, który ponad wartości ludzkie ceni pieniądze i własne życie… i czuję, że… powinieneś umrzeć. Powinienem cię zabić, ale nie jestem taki jak ty. Dlatego tego nie zrobię. Nie stanę się tobą.

Quynh patrzył na niego obojętnie i przekrzywił po chwili głowę.

-Wiesz…– zaczął.– Nie pomyliłem się co do ciebie ani o jotę. Byłem pewien, że tego nie zrobisz. Wiedziałem o tym. Dzięki temu zakwestionowałem byt, który sam siebie uważa za nieomylny. To niesamowite uczucie. Inną kwestią może być to, że to jeszcze nie twoja pora, tak przynajmniej to teraz słyszę. To może nie twój czas. Zrozum jednak to– dla mnie jesteś n i k i m . Nic nie wartą płotką w morzu rekinów. Brudem na szybie, który normalnie bym sprzątnął gdyby nie interwencja… pfff… siły wyższej. Wiesz, że to tylko dzięki Selene wciąż żyjesz? To ona rozkazała mi cię oszczędzić. To dlatego drony was nie zniszczyły na autostradzie i przeżyłeś… Czułem jednak, że nie masz dość jaj by tego dokonać i coś zmienić.

Conrad poczuł jak wzbiera w nim gniew. Zaczynał żałować, że nie roztrzaskał temu gnojowi czaszki.

Quynh wyjechał swym wózkiem zza biurka i ustawił się bokiem do Conrada.

-Z tej sytuacji jest tylko jedno jedyne wyjście Conradzie. Nie mogę cię zabić. Twojej rodziny też nie mogę skrzywdzić. Jest w was ponoć coś… specjalnego. Nie wiem co, ale macie do tego czasu pozostać nietykalni. Jednak, jak sam zapewne wnioskujesz, musisz o tym wszystkim zapomnieć. Stanowiłoby to spory problem gdybyś pamiętał o tym, że wyszedłeś z kriokomory i dowiedziałeś się, że całą planetą zarządza inteligentny księżyc, nie uważasz?

Conrad nie odpowiedział, czuł jak narastający gniew zaczyna zamieniać się w furie, było to jednak dziwne zestawienie ze skrajnym w tym wypadku zmęczeniem, które powracało po wyczerpującej teleportacji.

Quynh Văn Phê nacisnął na jeden z przycisków znajdujących się w prawym podłokietniku siedziska i z umieszczonych wewnątrz małych głośniczków dobył się głos.

-Tu Vaughn Carlisle. W czym mogę służyć panie Quynh,?– spytał głos po drugiej stronie.

-Vaughn, przyślij Matta ze specyfikiem. I przygotuj dodatkową kriokomorę. Pan Monroe szykuje się do powrotu do domu.

 

Rozdział LIII

 

-Nie zrozum mnie źle.– zaczął mówić Quynh do siedzącego bezruchu na krześle Conrada.– Miałeś odwagę by tu przyjść. Przeżyłeś okoliczności, które normalnie zabiłyby każdego normalnego człowieka. Każdy ma jednak swoją granicę i niewielu jest w stanie ją przekroczyć. Pokonać Rubikon własnych słabości, to jest najtrudniejsza walka jaką jest w stanie podjąć człowiek.

-Chcesz powiedzieć, że słabością jest to, że cię nie zabiłem?

-Myślę raczej o pokonywaniu własnych słabości dla dobra ogółu. Po śmierci Malone'a, nie uważałeś, że świat stał się lepszym miejscem? Nie pomyślałbyś tak samo gdybyś zabił teraz i mnie?

Quynh spojrzał w kierunku Conrada i ten wiedział, że ma rację.

-Nie winię cię za to, naprawdę. Zrozum to, że jesteś jednak tak jak większość normalnych ludzi. Myślisz o jednostkach, podczas gdy liczy się dobro ogółu. Wolałeś darować mi życie, a w zamian za to mają płacić inni. Czy zniżenie się do poziomu takiego człowieka jak ja boli tak mocno? Jedna śmierć która może ocalić miliony. Nie warto pokonać takich właśnie u p r z e d z e ń ? Człowieka właśnie o takiej naturze szuka Selene. Być może za kilka lat coś się zmieni, nie wiem, może rzeczywiście zrozumiesz. Teraz jednak musisz wrócić do domu.

Drzwi windy otworzyły się za Conradem i gdy się obrócił dostrzegł jak wysoki i smukły mężczyzna, a bladej cerze i krótko obciętych rudych włosach idzie w obecności strażnika, który wcześniej odprowadzał Conrada do windy. Mężczyzna był ubrany w biały kitel i ciężkie gumowe buty. Kroczył z dostojnie podniesioną głową i patrzył na nich spod swoich okularów. W prawej ręce coś ściskał, jednak Conrad nie mógł dostrzec co to było.

Podejrzewał jednak, że oto właśnie idzie „Matt” z jego „specyfikiem”.

Świat jakby wówczas zwolnił, a myśli Conrada przyspieszyły.

Oczywistym było, że nie mógł pozwolić na to by Matt wstrzyknął mu to świństwo. Nie chciał zapomnieć o tym wszystkim. Gdy udało mu się już poznać prawdę musiał przekazać ją dalej. Dotrzeć do GWZ, powiedzieć im o tym wszystkim i zniszczyć ten pokręcony układ.

Musiał jakoś obejść Matta i tego ochroniarza i dostać się do windy. Potem musiałby się dostać do Tess, Katie no i Toma, by potem dotrzeć na pokład statku i jakoś stąd zwiać.

Plan był dobry i fajnie brzmiał, ale jego wykonanie mogło nie należeć do najłatwiejszych.

Krok po kroku, potem zobaczymy co dalej…– pomyślał Conrad.

Musiał być od nich szybszy. Jakoś ich podejść i zaskoczyć. Nie wiedział w co jest uzbrojony strażnik, nie zwrócił na to wcześniej uwagi.

Matt miał to „coś” (pewnie jakiś środek usypiający).

Quynh patrzył na niego badawczo, gdy ten przyglądał się idącym w ich kierunku mężczyznom. W momencie gdy Conrad popatrzył na leżący na podłodze pistolet– zrozumiał i krzyknął w kierunku strażnika. Było to niczym sygnał startowy dla Conrada, który zsunął się ze swojego krzesła, poderwał z podłogi pistolet i robiąc błyskawiczny sus w stronę Quynha, stanął tuż za nim przystawiając broń do jego głowy.

-Stać!- krzyknął Conrad w stronę idących w ich kierunku mężczyzn.

Matt zbladł i stanął w bezruchu. Strażnik w chwilę potem i nie tak gwałtownie jak tamten. Był spokojniejszy, jakby widział już takie sytuacje setki razy. Delikatnie uniósł ręce do góry, ale zaledwie na wysokość klatki piersiowej, spokojny, lecz czujny.

-Zaimponował mi pan, panie Monroe.– powiedział Qunyh.– Nie spodziewałem się, że będzie pan jeszcze zdolny do czegokolwiek. Miałem pana za człowieka słabego, ale jak widać…

-Zamknij się!- krzyknął mu do ucha poirytowany Conrad.

-Nie strzelajcie. Jest dla nas cenny.– powiedział Qunyh w stronę Matta i strażnika po czym odwrócił głowę w stronę Conrada– Nie jesteś w stanie zabić mnie, ani ich prawda, Conradzie?

Conrad oblizał wargi, po czym lewą ręką złapał Quynha za jego maskę gazową i wycelował z pistoletu w stronę strażnika.

-Chcesz się o tym przekonać? Poza tym, jestem dla was cenny, tak jak sam to przed chwilą powiedziałeś. Nic mi nie zrobicie. Wy dwaj!- Conrad krzyknął w stronę stojących mu na drodze do windy mężczyzn.– Zdaje mi się, że nie jest wam zbyt wygodnie. Podczas gdy ja będę powoli wychodził wraz z panem Quynhem, trzymając się lewej ściany, być może wy zechcielibyście spocząć i oprzeć się o ścianę za mną, co? Jeden fałszywy ruch i pan Quynh przestanie robić za Lorda Vadera. Zrobię pierwszy ruch i wy wykonacie w tym czasie swój, jasne? Zrobimy to na trzy. Raz, dwa,… panie Quynh, byłby pan łaskaw?

-Niech cię szlag…– zachrypiał starzec po czym włączył napęd w wózku.

-Trzy.– dopowiedział Conrad i ruszyli. Wpierw Conrad z Quynhem i zaraz po nich Matt i Garland. Wózek Quynha, szybko pokonywał odległość w stronę windy, jednak Conrad obawiał się, że starzec może mu wykręcić jakiś numer.

-Tylko nie przyspieszaj.– Conrad ostrzegł Quynha jednocześnie delikatnie pociągając go za jego maskę. Wózek jakby lekko zwolnił, a to dało Conradowi pewność, że ma nad nim kontrolę. Jednocześnie cały czas obserwował Matta i Garlanda, którzy w podobnym tempie jak oni, kroczyli w stronę ściany, którą im wskazał.

Garland szedł tyłem obserwując wciąż Conrada.

Bardzo powoli zaczął sięgać w kierunku kabury którą miał przypiętą po prawej stronie paska, niczym rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu. Starał się by Conrad nie zauważył jego podstępu. Obie dłonie co kilka kroków opuszczał odrobinę niżej, tak by sprawiać wrażenie zagubionego kłopotliwą sytuacją.

Conrad tymczasem docierał już do windy, nieświadomy tego co knuje strażnik.

Oparł się plecami o jej drzwi i włączył przycisk otwierania.

Garland wraz z Mattem dochodzili już wówczas do ściany przy której mieli się znaleźć. Dłonie Garlanda były już wystarczająco nisko by mógł w każdej chwili wyrwać z kabury swój pistolet plazmowy.

Conrad wiedział, że nie może tak po prostu zjechać windą na dół i spokojnie uciec. Pamiętał procedurę jaką wykonał wcześniej strażnik. Potrzebował więc głosu Quynha by podał powód dla jakiego będą razem zjeżdżali na dół, inaczej nigdy stąd nie ucieknie.

-Dobra Quynh, wjedziesz teraz do windy.– powiedział mu Conrad do ucha.– Masz się zachowywać tak jakby Matt coś sknocił i musimy przez to razem zjechać na dół do rafinerii. Musisz być bardzo wiarygodny, jasne?

-Tak. Tak mi się zdaję.

-Dobra. A wy dwaj– powiedział Conrad w stronę Matta i Garlanda.– Odpoczywajcie sobie.

Gdy Quynh wjeżdżał do windy, Conrad odruchowo spojrzał w jego kierunku i właśnie na tę chwilę nieuwagi czekał Garland, który dobył swojego pistoletu i wystrzelił w jego kierunku.

Conrad poczuł ogromne ciepło i ukłucie w lewej dłoni, ale nie zważając na to wystrzelił z pistoletu w kierunku wielkiego oculusa nad nimi. Szkło pękło i próżnia zaczęła zasysać wszystko w obrębie pomieszczenia. Matt i Garland zaczęli biec w stronę windy. Conradowi udało się wskoczyć do niej w ostatniej chwili.

Dopiero teraz gdy próbował przytrzymać się metalowych ram wewnątrz windy, dostrzegł, że Garland odstrzelił mu trzy palce jego lewej dłoni. Schował broń za pasek z tyłu spodni i starając się zachować spokój, próbował użyć ręcznego zamykania drzwi, co nie było łatwe do zrobienia zwłaszcza gdy ma się tylko jedną rękę i gdy próżnia próbuje cię wyssać w głąb kosmosu.

Skurwysyn odstrzelił mi palce!- jego umysł krzyczał, nie mogąc się z tym pogodzić.

Książki i krzesła zaczęły wzlatywać w górę gdy otwór w oculusie zaczynał się powiększać. Garland starał się iść i strzelać w stronę windy, jednak nie mógł już trafić. Matt kulił się i biegł w ich stronę i zrobił coś co początkowo nie miało dla Conrada sensu, bo wykonał on ruch podobny do rzutu w kręglach, jednak sam niczego nie zauważył. Wówczas Conradowi udało się w końcu zamknąć drzwi windy.

Wtedy też zaczęły wysuwać się specjalne osłony, które miały zabezpieczyć miejsce rozszczelnienia i zasłonić uszkodzenie.

-Winda w dół! Każ im by zjechała na dół!- krzyknął Conrad

-Zabierzcie nas na dół, cała Kryształowa Wieża jest rozszczelniona!- wychrypiał Quynh, w stronę mikrofonu i kamery.

Conrad oderwał z prawego rękawa kawałek koszuli i owinął go sobie wokół dłoni, która obwicie krwawiła. Nim winda zaczęła zjeżdżać dostrzegł jeszcze jak Matt leży na podłodze i krzyczy coś w ich stronę wskazując ręką na podłogę.

Conrad nie wiedział o co mu chodziło.

Winda zaczęła zjeżdżać.

Robiło mu się słabo. Na podłodze było sporo jego krwi. I coś jeszcze.

Quynh również to zauważył.

Matt zdążył wrzucić do windy swój specyfik, który leżał teraz tuż obok wózka Quynha.

Cholera.– pomyślał Conrad i w tej samej chwili, ten słaby stu trzydziestotrzyletni mężczyzna wyskoczył z wózka inwalidzkiego, niczym jakiś osiemnastolatek, rzucając się z wyciągniętą ręką w kierunku strzykawki.

Conrad rzucił się na niego przygniatając go własnym ciężarem i łapiąc za rękę, która sięgnęła już specyfiku. Szybko jednak się okazało, że mężczyzna jest znacznie silniejszy niż podejrzewał Conrad.

Pod tymi zmarszczonymi fałdami skóry, kryły się wciąż sprawne i naprawdę silnie rozbudowane mięśnie. Jedną chwilą Quynh przeciwstawił się sile Conrada, podnosząc jego dłoń w górę, a drugą obracając tak by uderzyć Conrada prawym sierpowym prosto w szczękę.

Cios był solidny i Conrada aż zamroczyło.

Starał się złapać Quynha lewą ręką, ale ten mu się wyślizgnął i błyskawicznym chwytem złapał za gardło. Zaczął go dusić i powoli lecz nieustępliwie podnosić do góry. Choć ten starał się użyć całej swojej siły, nie był w stanie mu się przeciwstawić i wyswobodzić się z żelaznego uścisku. Obserwował ze strachem jak jego prawa dłoń, w której ściśnięta była strzykawka, niebezpiecznie zbliżała się w kierunku jego szyi.

Quynh przysunął Conrada aż do ściany windy, naciskając na jego szyję z taką siłą, że ten był pewien, że zaraz strzaska mu krtań. Znalazł się teraz jednak w na tyle dogodnej pozycji, że był w stanie wyrzucić z całej siły lewą nogę w kierunku krocza Quynha, co też uczynił.

Ręce starca natychmiast przesłoniły obolałe miejsce upuszczając strzykawkę. Conrad mógł znowu zaczerpnąć powietrza. Quynh osunął się na podłogę i dopiero teraz Conrad przypomniał sobie o tych rurkach, które odchodziły z wózka, do jego ciała.

Gaz z Selene.

Gdy Quynh kulił się z bólu, Conrad doskoczył do siedziska, na którym tamten wcześniej siedział i zaczął wyrywać z zamaskowanego w tyle wózka zbiorniczka, wszystkie wychodzące zeń rurki. Niemal od razu poczuł tą lekko słodkawą, ale i orzeźwiającą mango-miętową woń, która zalała jego nozdrza.

Cały czas obserwując Quynha, widział jak ten zaczyna się krztusić. Próbował dociskać maskę bliżej swoich ust, jednak to nic nie dawało. Jego kolejne próby w celu zaczerpnięcie kolejnego oddechu, spełzały na niczym.

Quynh Văn Phê zaczynał się dusić.

Drżącymi teraz palcami, próbował zdjąć maskę. Spocił się w jednej chwili, a jego oczy zaszły czerwoną pajęczynką, gdy próbował walczyć by nie udusić się powietrzem, którego nie wdychał od ponad czterdziestu lat.

Quynh patrzył na Conrada z wściekłością bijącą mu z oczu.

Conrad zacisnął zęby i pokręcił głową.

-Blefowałeś…– powiedział do niego Conrad– Ty nigdy nie chciałeś umrzeć, ty chory skurczybyku…

Z głośnika w windzie docierały wściekłe odgłosy drugiego strażnika, który starał się dowiedzieć co się tu stało, jednak Conrad nie zwracał na to uwagi. Podniósł stopę i rozbił leżącą na podłodze strzykawkę.

Ból w dłoni zaczynał narastać zamieniając się z głuchego ćmienia w paraliżujący. Jakby małe igiełki wbijały mu się co chwila pod skórę.

-Jednego nie rozumiem.– spytał Conrad Quynha, którym zaczęły rzucać drgawki.– Jakim trzeba być skurwysynem by cenić swoje życie bardziej od innych?

-Wł…śnie, p…nie M…nro… jakim?– wycedził umierający kosmonauta, po czym sięgnął po połowę rozbitej strzykawki z igłą i wbił Conradowi w nogę aż po sam jej kraniec, zostawiając ją tam wbitą.

Conrad odruchowo kopnął w Quynha, odpychając go od siebie po czym wyrwał z nogi strzykawkę i rzucił nią w niego.

Było już jednak za późno. Ostatnie kropelki specyfiku Matta wniknęły już do jego krwiobiegu. Nie wiedział ile tej substancji potrzeba do wywołania pożądanego efektu, ale sądząc po uradowanych oczach Quynha, niewiele.

Był wściekły, że tak dał się podejść.

Winda zdążyła już dojechać do głównego kompleksu i Conrad wiedział, że za chwilę stanie, a za drzwiami ukarzą się strażnicy, którzy zapakują go do kriokomory i ześlą z powrotem na Farland.

Była tylko jedna możliwość wyjścia z tego i wcale mu się ona nie uśmiechała.

-Cholera.– powiedział na głos, po czym zaczął z powrotem wpinać rurki do wózka inwalidzkiego Quynha.– Drugi raz zaczynam żałować, że nie pozwoliłem ci tu po prostu zdechnąć.

Zamachnął się nogą i uderzył Quynha prosto w twarz, po czym złapał go pod pachami i z powrotem umieścił w wózku. Pół przytomny i nie mógł nic zrobić. Conrad stanął za wózkiem i przyłożył pistolet do głowy Quynha, tak, by wygodnie spoczywał on na jego lewej ręce.

Był gotowy. Cokolwiek będzie się działo na dole.

 

 

 

 

Rozdział LIV

 

Gdy winda w końcu zjechała, Conrad dostrzegł przez przezroczystą powłokę jej drzwi jednego, zgarbionego i przerażonego strażnika, który wymachiwał przed nim pistoletem jakby pierwszy raz go trzymał.

Cały się trząsł i co chwila wystawiał to chował język, w dziwnym tragikomicznym tiku nerwowym.

-S-s-stój!- zająknął się w stronę Conrada.– Nie r-r-ru-ruszaj się!

Chłopak miał najwyżej osiemnaście lat.

Co on tutaj robi?– myślał zdziwiony Conrad.

-Ty jesteś Vaughn?– spytał.

-Ha-ha-Harry!

-Odsuń się Harry, pozwól mi stąd odejść.

-Ni-e-e mogę! D-d-do-stałem rozkaz od p-p-pana C-C-Carl-Carl-Carl… od Vaughna! M-m-musi pan zostać!

-Daleko nie zajdziesz Conradzie…– wychrypiał w końcu Quynh, który odzyskiwał przytomność.– Niewiele ci zostało czasu…

Conrad szybko sobie to przekalkulował i wiedział, że Quynh ma rację.

Nie miał wyboru.

-Sorry mały.– powiedział Conrad po czym strzelił mu w kolano.

Harry upadł i krzycząc w niebo głosy, trzymał się za spalone plazmą kolano.

Conrad włączył napęd w wózku Quynha i ruszyli szybszym tempem głównym korytarzem, mijając ryczącego Harry'ego.

-Mów gdzie.– powiedział Conrad do Quynha.

-Co?

-Dobrze wiesz. Gdzie jest to więzienie. Gdzie oni są? Gdzie jest moja rodzina i Tom!- krzyknął Conrad dociskając ramię do gardła Quynha.

-Tym korytarzem… do końca… i w prawo…!- powiedział starzec.

Conrad pokiwał głową i przyspieszył jeszcze bardziej, biegnąc za nim szybkim truchtem.

Korytarz z plakatami propagandowymi był długi, a w tej chwili Conradowi zdawał się coraz bardziej wydłużać… i wydłużać… a jego ściany zwężać…

Jakby w ogóle nie miał końca.

Chyba to cholerstwo zaczęło działać.– mówił do siebie w myślach.– Muszę się skoncentrować, muszę skupić myśli!

Dopiero teraz zaczął też odczuwać efekty uderzenia Quynha– szczęka mu puchła i czuł językiem, że ów cios mógł mu poluzować kilka zębów.

Nagle usłyszał, że drzwi windy ponownie się za nimi otworzyły.

Odwrócił się i zobaczył z powrotem Garlanda i Matta, którzy biegli w ich stronę. Matt rozmawiał z kimś przez mini-interkom, a Garland strzelał w biegu w jego stronę.

-Cholera… czy oni nie mogą odpuścić?!- spytał sam siebie Conrad, po czym odwrócił się i wystrzelił kilka razy w ich kierunku.

Matt został przy Harrym, którego postrzelił Conrad, jednak Garland wciąż nie odpuszczał. Schował się za jedną ze ścian i raz po raz wystrzeliwał pociski w jego kierunku. Conrad starał się tak lawirować by pociski go nie dosięgły.

Gdy „dobiegali” wraz z Quynhem do rozwidlenia, ten nagle nacisnął w swym wózku hamulec, sprawiając, że rozpędzony Conrad przeturlał się przez wózek i upadł na podłogę tuż przed wózkiem.

Quynh próbował się znowu na niego rzucić, jednak Conrad był szybszy przeturlał się na bok, wstał na równe nogi i pobiegł korytarzem w prawo.

Usłyszał za sobą jak Quynh woła do Garlanda by go gonił i użył amunicji paraliżującej, potem znowu pojawiły się te dziwne zniekształcenia rzeczywistości.

Ściany wybrzuszały się i wypiętrzały jak góry, a oczy zaczynały mu zachodzić dziwną pomarańczową mgiełką.

Nie był pewien gdzie dalej biec, a przez te majaki czuł, że zaraz padnie.

Miał wrażenie, że nogi ma jak z waty.

Muszę dobiec… muszę…– próbował dodawać sobie sił.

Korytarz był krótszy od poprzedniego i po jego bokach było wiele drzwi, nad którymi były różne LEDowe tabliczki, także Conrad wiedział, że właśnie mijał luki towarowe– zapewne do przechowywania zbiorników z gazem z Selene do późniejszego transportu.

A134, A136, A138…

Skąd on miał wiedzieć w którym oni mogą być?

Każdy z luków miał zamek magnetyczny, potrzebny do otwarcia drzwi.

Conrad miał jednak uniwersalny klucz do tego typu operacji. Wyciągnął przed siebie pistolet i wystrzelił w kierunku zamku, zamieniając go w papkę roztopionego metalu w kłębach błękitnego dymu. Gdy mechanizm magnetyczny przestał działać, drzwi otworzyły się ukazując prawie pusty luk, z zaledwie kilkoma skrzynkami oznaczonymi „LEN. REF./Sel.Gas.”

Musiał szukać dalej.

Z oddali słyszał odgłos dobiegających kroków.

Wiedział, że nie ma wiele czasu

„Otwierał” kolejne zamki, jednak specyfik Matta nie ułatwiał mu tego zadania. Trząsł się przy tym jak w febrze i chwilę mu zajmowało odpowiednie wycelowanie.

Kolejne trzy luki towarowe były puste.

Garland mógł być już jakieś dziesięć metrów za nim.

A142, A144, A146…

Nie… Nie. Nie! Gdzie oni są?!- krzyczały myśli Conrada, gdy ten próbował przeszukiwać kolejne luki.

-Stój.– usłyszał za sobą i omal serce mu nie wystrzeliło do mózgu.

Odwrócił się powoli i zobaczył stojącego przed nim Garlanda mierzącego do niego z pistoletu. Bez mrugnięcia okiem strzelił Conradowi w nogę i potężny impuls elektryczny zalał całą jego nogę i biodra. Conrad zawył z bólu gdy poczuł, jak kurczą się wszystkie mięśnie w jego ciele. Palec sam nacisnął za spust w pistolecie, który trzymał, jednak nie trafił on w Garlanda, a w drzwi obok Conrada, których jeszcze nie sprawdził.

Wciąż zaciskając pistolet w ręku stracił panowanie nad nogami i upadł na podłogę, kompletnie nie panując nad tym co się z nim działo. Rzucały nim niewyobrażalne wręcz drgawki a umysł przesłaniał nieustępujący ból.

Kątem oka dostrzegł jak do Garlanda dojeżdża Quynh, który klepiąc go po ramieniu, gratuluje mu dobrze wykonanej roboty.

Dosłownie, piorunująca mieszanka paralizatora i środka psychoaktywnego Matta, sprawiła, że Conrad nie był już w stanie zapanować nad tym co się z nim dzieje.

Postacie Quynha i Garlanda zaczęły się rozciągać, to w górę to w dół, a potem rozszerzać, tańcząc przy tym w dziwnym rytmie. Potem zaczęły napierać nań zewsząd ściany, co wywołało u Conrada przerażający napad klaustrofobii.

Conrad nie słyszał już tego o czym rozmawiają.

Cały obraz sytuacji zaczął składać się niczym kartka papieru, która powoli zamykała go w środku oddalając jego poczucie świadomości. Obraz zmniejszał się, zupełnie tak jakby on sam kurczył się i odpływał od tej rzeczywistości zalewany przez otaczające go zewsząd fale gęstniejącego mroku.

W końcu zalała go czerń i absolutna ciemność.

Ostatnią jego myślą była nadzieja, że strzelił w odpowiednie drzwi.

 

 

EPILOG

 

WIOSNA

 

 

Rozdział LV

 

-Kiedy ludzie z ICYCLE mają się zjawić?– spytała Tess zakładając szlafrok.

Wciąż trzęsła się po wyjściu z kriokomory.

-Pewnie za jakieś pół godziny.– powiedział Conrad.– Ale wiesz, że i tak zawsze się spóźniają.

-Matko, nawet nie wiesz jak marzę o tej cholernej kawie…

-Chodź tutaj.– powiedział Conrad i przytulił się do Tess ogrzewając ją swym ciałem.

-Mamo, jestem głodna!- powiedziała zrozpaczona Katie, która również dołączyła do ich uścisku.

-Nie martw się, kochanie, zaraz powinni się zjawić ludzie z jedzonkiem dla nas. Zaraz zasiądziemy sobie do stołu i zjemy pyszną jajecznicę na bekonie i przysmażonych pomidorkach, co ty na to?

-Aż mi ślinka cieknie!- uśmiechnęła się rozradowana dziewczynka.

-To świetnie, a teraz idź na górę, przebierz się i przynieś mamusi i tatusiowi ubranka, dobrze?

-Dobrze.

Katie wystrzeliła po schodach na górę, a Conrad widział tylko jak jej mały szlafrok podryguje w rytmie jej szybkich, małych kroków.

-Urosła.– stwierdziła Tess.

-To prawda.– przyznał jej Conrad i ucałował żonę w policzek przytulając się do niej mocniej.– Jak ci się spało kochanie?

-Jak zwykle. Wszystko mnie boli i jest mi zimno. Jednak dzięki tobie robi mi się w końcu coraz cieplej.

Tess pocałowała Conrada w usta i położyła głowę na jego ramieniu.

-Wiesz… zastanawiam się czy Kate powinna tak dorastać. Te przyspieszone nauczanie na Farland. Nie uważasz, że powinniśmy zapewnić jej normalne dzieciństwo?

-Takie którego nie mieliśmy?

-W sumie… tak. Nie żałujesz tych wszystkich lat?

-Trochę. Jednak niczego innego nie znam.

-Wiem. Ja też. Na innych planetach jest inaczej…– powiedziała Tess, mocniej przyciskając do siebie Conrada.

Może coś w tym być.– pomyślał Conrad.

-Tess?

-Mhm?

-Pójdę wyłączyć ChaACS. Włączyłabyś jakąś muzykę?

-Jasne.

Conrad pocałował Tess raz jeszcze i człapiąc w klapach po idealnie białym dywanie, poszedł w kierunku piwnicy. Zszedł po schodach i omijając graty poszedł w kierunku systemu kontrolującego i wyłączył go czerwonym przyciskiem. Cichy szum jaki wcześniej panował w pomieszczeniu nagle zamienił się w ciszę i ChaACS zgasł.

Conrad korzystając z tej znakomitej wymówki, miał teraz czas by sięgnąć po prezenty dla jego rodziny. Otworzył więc szafę i wyjął z niej metrowej długości model statku kosmicznego „Słoneczny Tancerz” dla Katie, który odłożył na razie na bok i zabrał się za wyciąganie prezentów dla Tess. Przepięknej biżuterii z najnowszej kolekcji Adrianne Ketalle, drogi płaszcz na jesienne wieczory i strój kąpielowy na lato.

Nim jednak wrócił na górę, zaszedł jeszcze do garażu by przyjrzeć się swojej DeTomaso Panterze.

Ściągnął pokrytą rosą płachtę, którą była zakryta i z nigdy nie słabnącym zachwytem obserwował jej wyrzeźbioną, wspaniałą, srebrną linię nadwozia.

Miał teraz przemożną ochotę przejechać się nią z pełną prędkością na autostradzie próżniowej i puścić na cały regulator Mike'a Raphellie.

Tuż po przebudzeniu targały nim dziwne, mroczne myśli, nie okazał jednak tego swojej rodzinie. Kolejny już raz po Długiej Zimie miał takie odczucie, jednak teraz po raz pierwszy było tak intensywne.

Nie pamiętał by cokolwiek złego mu się śniło, miał wrażenie, że spał raczej spokojnie, jednak coś było nie tak…

Podrapał się dwukrotnie w lewą dłoń. Był to jego tik nerwowy, od czasów wypadku gdy pomagał Eugenowi Nordbergowi odcinać stare ogrodzenie. Mimo tego, że od czasu gdy zamontowano mu biomechaniczne protezy palców minęło prawie sześć lat, te do dziś czasem go swędziały.

Lekarze mówili mu, że to bóle fantomowe i z czasem powinny ustąpić.

Niemniej jednak nie brakowało mu tak bardzo prawdziwych palców. Biomechaniczne zamienniki były w zasadzie bardzo podobne, czuł w nich wszystko, ponieważ miały przez siebie przepuszczone nerwy. Były początkowo obawy czy jego ciało w ogóle je przyjmie, jednak wszystko poszło zgodnie z planem lekarzy i mógł się z powrotem cieszyć funkcjonowaniem obu dłoni.

-Conrad! Idziesz?– krzyknęła z góry Tess.

-Tak!- odpowiedział jej, po czym wziął prezenty i ruszył z powrotem na górę.

 

***

 

Gdy Tess przymierzała nowy płaszcz, podziwiając biżuterię od Adrianne Ketalle, a Katie byłą zajęta studiowaniem książeczki załogi „Słonecznego Tancerza”, Conrad ruszył w stronę drzwi od których doleciał doń odgłos dzwonka.

Otworzył je i zobaczył przed sobą mężczyznę odzianego w biało-szary kombinezon z błękitnymi lamówkami oraz wyhaftowanym na jego piersi logo firmy: ICYCLE z miniaturką postaci Pana Mrozka. Mężczyzna uśmiechnął się i skinął mu delikatnie głową.

-Państwo Monroe, tak?– spytał grzecznie.

-Tak.– odpowiedział mu Conrad.

-Mamy państwa dostawę. Wszystkie produkty, które zamówiliście państwo pięć lat temu są na tej liście.– powiedział mężczyzna podając mu kartkę z alfabetycznie wypisaną ilością konkretnych produktów.– Nasi ludzie właśnie zajmują się ściąganiem termopleksy z państwa domu. Zajmie nam to kilka godzin.

-Dobrze, nie ma sprawy, dziękuję.

-Czy jest pan teraz gotów na przyjęcie towaru?– spytał pracownik ICYCLE przyglądając się Conradowi stojącemu w samym szlafroku.

-Eee… da mi pan chwilkę, co?

-Oczywiście panie Monroe, poproszę ludzi by powoli wynosili pana zakupy przed dom, później wniesiemy je do środka.

-Dzięki, zaraz wracam.– powiedział Conrad i zamknął drzwi.

Poszedł do salonu i zaczął się ubierać w przyniesione przez Katie ubranie.

-Już przyjechali?– spytała schodząc po schodach ubrana w nowy płaszcz Tess.

-Mhmm…– odparł Conrad zapinając pasek od spodni.

-I jak wyglądam?

Conrad oderwał wzrok i spojrzał na nią.

Wyglądała cudnie.

-Nieziemsko. Naprawdę świetnie kochanie.

-Tak uważasz?– upewniała się zachwycona Tess.

-Aż sam nie wierzę, że byłem zdolny sprawić, że możesz wyglądać jeszcze piękniej.– dodał.

Tess pokręciła głową wciąż uśmiechając się i podeszła do niego całując go w usta.

-Niepoprawny w pochlebstwach, jak zwykle.– powiedziała.

-Co ja na to poradzę. Przy tobie nie można inaczej.

Ucałowała go jeszcze raz i poszła w stronę drzwi.

-Gdzie idziesz?– spytał Conrad.

-Pójdę im pomóc we wnoszeniu naszych zakupów.– odparła.

-W tym płaszczu?

Tess wybuchła śmiechem po czym pokiwała głową i z pietyzmem powiesiła płaszcz na wieszak po czym wyszła na zewnątrz.

One przynajmniej zdążyły się ubrać.– pomyślał Conrad.

 

***

 

Po wniesieniu wszystkich zamówionych przez rodzinę Monroe produktów, ci w końcu zasiedli razem do wspólnego śniadania jakim była obiecana jajecznica.

Conrad delektował się pachnącym chlebem, Tess aromatyczną, ciepłą i pobudzającą kawą a Katie pałaszowała jajka, aż jej się uszy trzęsły. Wszystkim ogromnie smakowało ich pierwsze w tym roku wspólne śniadanie.

Conrad i Tess rozmawiali z Katie o jej pierwszych świadomych wrażeniach z hibernacji podczas Długiej Zimy, jednak dziewczynka nie była aż tak skora do rozmów jak do jedzenia, od którego nie mogła się wręcz oderwać.

Nagle, od strony drzwi doleciało do nich ciche pukanie i Conrad musiał wstać i sprawdzić czy może ludzie z ICYCLE potrzebują jakiejś pomocy przy ściąganiu termopleksy.

Gdy jednak otworzył drzwi ujrzał w nich Eugene'a Nordberga, któy był wyraźnie zaniepokojony.

-Cześć Eugene. Coś się stało?

-Witaj Conradzie, przepraszam, że ci się tak naprzykrzam z samego rana, zwłaszcza w Dniu Wybudzenia, ale cholibka, nie mogłem z tym czekać. Mogę wejść?

-Jasne, proszę.

-Dzięki.

Eugene przeszedł przez próg i skierował się w stronę pokoju gościnnego.

-Widzę, że ściągają ci już termopleksę, co?– spytał.

-No, przyjechali jakieś pół godziny temu.

Gdy Eugene wszedł do pokoju dojrzał jak przy stoliku w kuchni jedzą Tess i Katie.

-Czółkiem, rodzinka!- pozdrowił ich robiąc salut w ich stronę prawą dłonią.

-Cześć Eugene.– przywitała się mile zdziwiona Tess.– Co tam?

-Wujek Eugene!- krzyknęła Katie machając w jego stronę z buzią pełną jajecznicy.

-Cześć mała!- przywitał się Eugene Nordberg– Wpadłem tak na chwilę, bo mam pewną sprawę, która mną dziś… hm, wstrząsnęła… no i chciałem z wami o tym porozmawiać jeśli wolno.

-Zabrzmiało to dość poważnie.– stwierdziła lekko zaniepokojona Tess.

-Nie, spokojnie. Teraz to już w zasadzie nie ma znaczenia… to po prostu… eh, jestem w szoku, nazwijmy to po imieniu.

-Co się stało?– spytał Conrad.– Siadaj, śmiało. Co mogło się stać tak wcześnie, że aż tak cię zaniepokoiło. Nie przywieźli ci jajek, czy co?– spytał Conrad próbując obrócić tą sytuację w żart.

Euegene usiadł i pokręcił głową.

-Nie… przeglądałeś już dzisiejszą e-gazetę?– spytał Nordberg pomijając żart Conrada.

-Jeszcze nie, a co?– spytał zaintrygowany Conrad.

-Włącz ją to zobaczysz.

Tess sięgnęła po leżący na stole, tuż obok kawy, kawałek giętkiego plastiku po czym zagięła jego dwa przeciwległe rogi i na przezroczystej powierzchni wyświetliła się „Freeheightsborough Brochure”, jednak nie było na niej żadnych ważniejszych artykułów. Kilka wspominało coś o lekkich podtopieniach, inne o jakichś drobnych usterkach energetycznych, nic jednak na tyle poważnego by mogło wstrząsnąć do głębi człowiekiem takim jak Eugene Nordberg.

-Przełącz z prasy lokalnej na planetarną.– podpowiedział Eugene.

Tess skinęła głową i przejechała palcem u góry strony i przełączyła na „Farland Beyond”. Jej wyraz twarzy od razu się zmienił.

Nnajpierw było to niedowierzanie a potem smutek a w końcu zrozumienie.

-Kochanie?– spytał zaniepokojony Conrad.– Co się stało?

-Katie, mogłabyś pobawić się w salonie? Chcemy porozmawiać.– powiedziała Tess do córeczki.

Katie skinęła głową i odeszła od stolika wracając do modelu statku kosmicznego, którym z powrotem zaczęła się bawić.

Conrad pogłaskał ją po głowie i podszedł do Tess, która wręczyła mu do ręki gazetę.

Conrad dojrzał potężny nagłówek, niemal wykuty na stronnicy gazety, pogrubionymi, wielkimi literami i zaczął czytać:

 

POTĘŻNA EKSPLOZJA ZABIJA WSZYSTKICH PRACOWNIKÓW RAFINERII LENAMOND!!! -QUYNH VĂN PHÊ NIE ŻYJE-

 

Do tej przerażającej tragedii doszło dokładnie półtorej roku temu, kiedy to dokonano aktu sabotażu i zniszczono rafinerię, zabijając przy tym przebywających na jej pokładzie pracowników i wpływowego biznesmena, pierwszego człowieka na Farland– Quynh Văn Phê.

Według raportu komisji śledczej przeprowadzonego przez Policję Gwiezdną, która zakończyła się dwa tygodnie temu, wszyscy biegli zgodni są co do tego, że za zniszczeniem instalacji rafinerii Lenamond a tym samym zabiciem dziesiątek niewinnych ludzi, stał jeden z mieszkańców miasteczka Freeheightsborough– Thomas Burnette (33 lata), który kierował się powódkami politycznymi związanymi z organizacją tak zwanego „Ruchu” mającego lewicowe poglądy.

Mężczyzna wciąż pozostaje na wolności, lecz wysłany za nim list gończy do wszystkich układów, ma pomóc w ujęciu tego niebezpiecznego człowieka.

Jedną z ofiar, jego barbarzyńskiego aktu terroru był Quynh Văn Phê, szanowany przez wszystkich człowiek, współzałożyciel firmy „Lenamond” i twórca projektu „Długiej Zimy”, dzięki któremu do dziś nie musimy martwić się o przetrwanie lodowatych mrozów na naszej planecie.

'Jest mi bardzo ciężko z powodu odejścia Quynha', wspomina Celeste Whitmeyer, obecna prezes zarządu „Lenamond”, 'Naprawdę nie wiem jak…'

 

Conrad nie musiał już czytać dalej.

Wszystko już doskonale rozumiał.

-Znałeś tego Burnette'a?– spytał Eugene ciężkim, zmęczonym głosem.

-Ledwo.– odparł Conrad, starając sobie przypomnieć o nim cokolwiek.– Nigdy bym jednak nie przypuszczał, że może dokonać czegoś takiego. To… to okropne. Straszne.

Tess nachyliła się w stronę Eugen'a a potem Conrada i szeptem powiedziała do nich:

-Nie mówcie tylko nic Katie… Załamie się na myśl, że jej bohater nie żyje.

-Pierwszy człowiek na Farland… mężczyzna który dokonał dla nas tak wiele…– lamentował Eugene.

Conrad też odczuwał smutek, co gorsza teraz nawet i strach na myśl o tym co z nimi dalej będzie gdy rafineria nie będzie wydobywać, tak potrzebnego przecież gazu z Selene.

-Wiecie co nas teraz czeka?– spytał niepewnym głosem.

-No… przyszłość jest nie pewna.– stwierdził z przykrością Eugene.

-Nie jestem pewien, czy „Lenamond” ma wystarczające zapasy kriożelu na następną Długą Zimę.

-No właśnie. Nie rysuje się to wszystko w dobrych barwach. Zobaczycie, za jakieś pół roku będzie tu już o połowę ludzi mniej. A do końca roku na Farland nie będzie już nikogo.

-Nie wygaduj bzdur.– wtrąciła się do dyskusji Tess.

-Nie, nie.– zaprzeczył jej Conrad.– Eugene ma rację. Większość ludzi pracowała właśnie na rafinerii. Gdzie teraz się podzieją? Farland nie ma wystarczających warunków by utrzymać każdego. Wydaje mi się, że my też będziemy musieli się stąd zbierać. Mam rodzinę na Marsie, moglibyśmy spróbować tam zamieszkać…

Tess pokiwała głową i uśmiechnęła się radośnie.

-Mars brzmi dobrze.– stwierdziła.

Nagle za nimi krzyknęła rozradowana Katie.

-Patrzcie! Słoneczko!

Conrad odwrócił się i dojrzał jak pracownicy firmy ICYCLE ściągają z okna w salonie warstwę czerwono-różowej termopleksy, która odsłoniła przepięknie błękitne niebo i górujące na nim słońce, które przyjemnie zaczęło ogrzewać jego twarz. Na trawniku w ogródku nie było nawet drobinki śniegu, jedynie mokre roztopy, które wchłaniały się już w glebę.

Wiosna niosła ze sobą kolejne zmagania, ale i kolejne możliwości.

A tych Conrad, prawdę mówiąc, nie mógł się już doczekać.

 

 

Koniec

Komentarze

Czy ja dobrze widzę ilość znaków? <przeciera oczy>

 

A tak na początek, to w tekście występuje błędny zapis dialogów.

Poradnik ---> http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

“Dlaczego lodowaty żel nie spływał przez odpływy, gdy stracił dopływ powietrza?” – Lubisz, autorze przelewać z pustego w próżne.

Spróbuj wziąć udział w konkursie na powieść – jeszcze możesz zgłosić Twój utwór. Pozdrawiam zmęczony lekturą.

@ryszard, albo po prostu lubię przelewać lodowaty żel do odpływów :) A tak serio i (zupełnie bez złośliwości), to skoro jesteś zmęczony lekturą to nie widzę sensu w rekomendowaniu powieści w konkursie. Chyba, że to był sarkazm ;) Wysłałem to by mieć jakiekolwiek pierwsze rozeznanie czy to jest super chłam co napisałem, czy może tylko chłam, a może w ogóle to nie jest to takie złe. A jeżeli tak to co mam z tym zrobić by to poprawić. 

Swoją drogą– @Zalth, dzięki na pewno przewertuję poradnik uważnie i naniosę odpowiednie poprawki.

Nie doczytałam do końca, gdyż niepomiernie irytowało mnie:

– lanie wody – jeśli coś można napisać kilkoma słowami, Ty używasz kilkanaście albo kilkadziesiąt, konfundując przy tym czytelnika.

Kilka przykładów:

Conrad obserwował jak jego telewizyjny brat bliźniak zaśmiał się

Z tego zdania wynika, że Conrad ma brata bliźniaka, który występuje w telewizji. Krócej, prościej i bardziej zrozumiale byłoby napisać, że Conrad oglądał siebie w telewizji.

Niestety według wszystkich testów trzeba było być naprawdę małym by zmieścić się z tyłu. Katie jednak nigdy nie narzekała, z tego co było wiadome dla Conrada, ale być może było to spowodowane tym, że właśnie była mała

???!!! Dlaczego nie napiszesz po prostu, że tylne siedzenie w samochodzie było tak małe/wąskie, że zmieścić się tam mogło tylko dziecko?

O opisie muzyki Lyons of Distrotion nawet nie wspomnę.

 

– powtórzenia, których najlepszym przykładem jest scena, kiedy Katie skacze przez kałuże. Zupełnie abstrahując od faktu, że nie rozumiem, czemu ta scena służy.

 

– nadmiernie szczegółowa narracja. Opisujesz wszystko – każde naciśnięcie pedału gazu, każdy skręt kierownicą, uśmiech, spojrzenie. Normalnie instrukcja obsługi.

 

– ogromna ilości jednozdaniowych akapitów. Nie wiem, czy miało to wzbudzić w czytelniku niepokój, czy co. Mi to się wydało manieryczne.

 

Ponadto – z wypowiedzi pana w telewizorze zrozumiałam, że zima zapada na całym świecie. Czy to znaczy, że opisywany przez Ciebie świat jest płaski? Jeśli zima nie zapada na całym świecie – dlaczego mieszkańcy planety idą spać na 2 lata? Jak mają takie superszybkie autostrady, mogą sobie przecież pojechać na drugą półkulę.

 

EDIT (Ale ze mnie gbur​! Przepraszam!)

No i, oczywiście, witaj na portalu!

Hmm... Dlaczego?

Autorze.

Zacznę od tego, że planeta opisana przez Ciebie, kpi sobie z podstawowych praw mechaniki Kosmosu. Napisała ci o tym częściowo @Drewian. A to ma być powieść science fiction. Napisałem o konkursie zatytułowanym “Cztery strony fantastyki”. Być może, moja subiektywna opinia jest błędna. Zwróciłem Ci uwagę, że w jednym zdaniu umieściłeś trzy podobne słowa co brzydko brzmi. Tak się składa, że i ja dodałem na stronę fragment powieści. – Nad każdym zdaniem namyślałem się wiele razy. Wiem, że stworzenie dobrej, ciekawej fabuły to sprawa niełatwa. Zmęczyła mnie Twoja powieść, z powodów, o których napisała poprzedniczka, pomijając już dialogi, powtórzenia i błędną interpunkcję. Oczywiście utwór można poprawić, skrócić, zdynamizować fabułę, poprawić od strony naukowej – planeta o pewnej wielkości musi być kulą i pory roku występują w zależności od jej obiegu wokół gwiazdy i kąta nachylenia osi obrotu. Po prostu musisz uzupełnić wiedzę z zakresu astronomii. Biorąc pod uwagę Twój młody wiek, masz wszelkie szanse na rozwinięcie literackich skrzydeł. Pozdrawiam życzliwie.

Dziękuję wszystkim za opinie– zwłaszcza te negatywne, bo lubię wiedzieć co zrobiłem źle i co naprawić. Jak macie jakieś jeszcze inne uwagi to śmiało. I dziękuję za powitanie :)

Słowo wyjaśnienia: Otóż zima nie zawsze oznacza to co my rozumiemy na naszej planecie. Tutaj planeta ma zupełnie inną orbitę niż u nas na Ziemi. Podczas gdy ekilptyka Ziemi jest zbliżona mniej więcej do kołowej elipsy, Farland jest na orbicie, która za najbliższych kilkaset, kilka tysięcy lat doprowadzi ją do tego, że opuści ona swój system. Wygląda to tak, że jej orbita jest nienaturalnie wydłużona, przez co pory roku są tu globalne, a nie rejonowe tak jak na Ziemi. Farland poruszając się po swojej orbicie co i rusz bardzo mocno zbliża się i bardzo mocno oddala od swojego słońca co skutkuje właśnie takimi porami roku, które tu opisałem. Dlatego też, w późniejszym opisie słońce nie zachodzi szybko zimą tak jak teraz u nas, ponieważ jest wg kalendarza Farland kwiecień, jednak planeta jest na tyle oddalona od swojego słońca, że te jest nikło widoczne z powierzchni planety. 

Farland poruszając się po swojej orbicie co i rusz bardzo mocno zbliża się i bardzo mocno oddala od swojego słońca

Hihi! CaliforniaRepublikan – ​czy nie jesteś przypadkiem politykiem?

Zdecydowanie z doradzałabym zastosować się do rady Ryszarda (tej o uzupełnieniu wiedzy z zakresu astronomii).

Hmm... Dlaczego?

Nie wiem czy słyszeliście w takim razie o takich systemach, które posiadają planety, które dotknął kataklizm taki jak np. uderzenie w nią komety, które wiele tysięcy lat temu zakrzywiło jej tor ruchu. W naszym układzie znamy tylko pomniejsze tego typu zjawiska, jak np. odwróconą oś obrotu Urana, ale gdyby obiekt był na tyle potężny i uderzył z odpowiednią siłą byłby wstanie zakrzywić orbitę wokół słoneczną na tyle by ta z czasem zaczęła się wykrzywiać, aż do wartości takiej gdy planeta odseparowuje się od swojego układu. W pewnym sensie orbita naszego księżyca jest również niestabilna i jest kwestią czasu (ogromnie długiego okresu czasu) by ten opuścił przyciąganie ziemskie.

I nie nie jestem politykiem :P To chyba najgorsza obraza jaką przeczytałem :D 

A to dlaczego wszyscy idą spać na 2 lata i dlaczego księżyc jest gazowy (choć tak naprawdę nie powinien, bo skoro to księżyc, to znaczy, że mam mniejszą masę od planety, a to z kolei pociąga za sobą odpowiedzialność, że nie może być gazowy, bo wszystkie gazy zostałyby przyciągnięte przez powierzchnie Farland pod wpływem jej silniejszej grawitacji) to się wyjaśnia pod koniec książki (o ile to już nie spoiler w sumie).

Doceń drogi autorze, że ktoś zechciał to przeczytać i napisać o tym co zobaczył. Stoi w regulaminie, że redakcja nie ma obowiązku dotykać tekstu, który przekracza 100 tyś. znaków.

Wybredny nie jestem, ale mam swoje granicę. Jeżeli po dwóch akapitach wyszukuję z nudów błędy w tekscie, to znak że jest niedobrze.

Zastosuj się do rad przedmówców. Wywal wszystkie niepotrzebne akapity i zdania, nawet jeżeli wydają się fajne i ładne. Rozbij to na rozdziały i zamieć jako osobne teksty, ale moim zdaniem można całość skrócić do 100 tyś. znaków.

lol

@janadalbert Póki co, doceniam jak najbardziej i nie krytykowałem na razie niczego na temat uwag dotyczących struktury tekstu, tylko poprawiałem błędy merytoryczne dotyczące astronomii i mogącej jej dotyczyć, późniejszych, ewentualnych sporów  ;) Co do niepotrzebnych akapitów czy zdań to na razie trudno mi się z tym pogodzić :D Zapewne wszyscy macie rację co do tego bo macie większe doświadczenie w tym temacie, ale bym musiał na razie na dłużej do tego przysiąść by tak naprawdę zrozumieć co jest nie tak w obecnej formie. Być może błąd zrobiłem, że umieściłem to w sekcji opowiadania i zrobiłem zdecydowany błąd, że nie przeczytałem regulaminu, formującego o zapisie do 100 tys. znaków. Prosiłbym jednak jedną z osób o spisanie wszystkich ewentualnych uwag (wiem, że wymagam wiele i sądząc z perspektywy wszystkich opinii na temat tego opowiadania [książki?] być może aż za wiele, ale byłbym wdzięczny), które później starałbym się skorygować. Pytanie przede wszystkim czy jest sens, czy może raczej pomysł do kosza? Pytam serio, co sądzicie?  

Autorze – ​nie ma czegoś takiego, jak pomysł, który nadaje się do kosza. W końcu większość opowiadań/powieści/filmów bazuje na ogranych schematach, założeniach fabularnych czy dylematach postaci. Różnica pomiędzy dobrym i złym pisarzem polega głównie na umiejętności pisania, a nie na ilości oryginalnych pomysłów.

Powiedziałabym, że “Farland” (a przynajmniej ta część, którą przeczytałam) nadaje się do cięcia i drastycznego przerobienia. Nie dlatego, że pomysł jest zły, ale dlatego, że tekst napisany jest w taki sposób, iż czytelnikowi po prostu nie chce się zagłębiać w przedstawiony przez Ciebie, Autorze, świat. W części, którą przeczytałam nie dzieje się w zasadzie nic: rodzina podróżuje po jakiejś odległej planecie a koleś rozmyśla o samochodach. Jedyną akcją są rodzinne scenki rodem z reklam proszku do prania.

Więc, raz jeszcze, doradzałabym:

– przestać lać wodę – (np. ograniczyć się do jednej sielankowej scenki rodzinnej, wywalić zbędny opis samochodu). Uważam, że w ten sposób tekst spokojnie da się okroić do 400tys znaków ;

– wywalić przynajmniej ¾ narracji, zwłaszcza fragmenty opisujące czynności znane większości czytelników (takie jak prowadzenie samochodu, chodzenie), tak aby licznik znaków pokazywał jakieś 100tys.

– przejrzeć tekst pod kątem powtórzeń

– zapoznać się z zagadnieniami astronomicznymi, opisującymi mechanizmy występowania pór roku.

– wywalić jednozdaniowe akapity.

 

Powodzenia!

Hmm... Dlaczego?

Z tekstu: Podczas gdy wiosna w okolicy strefy umiarkowanej na Ziemi trwa około trzech miesięcy, tutaj trwa ona w przybliżeniu 213 dni. Całkiem sporo. To jednak nic. Zima, najdłuższa pora roku na naszej planecie ma odpowiednio: około 2,3 roku ziemskiego, czyli prawie 850 dni! A to zapowiada naprawdę długą i piekielnie ostrą zimę! Dla dalszego porównania, gorące lato ma około 443 dni, a wilgotna i nieprzyjemna jesień około 322 dni.

Podsumowując, mieszkańcy Farland mają prawie 978 dni do przygotowania się do trwającej około 850 dni, Długiej Zimy.

Z komentarza Autora: jednak planeta jest na tyle oddalona od swojego słońca, że te jest nikło widoczne z powierzchni planety.  Podkreślenie moje.

Umowna wiosna na Farlandzie powinna trwać prawie tyle samo czasu, co umowna jesień. Powód tej różnicy wynika z tego, że wiosna trzeba Farland “rozmrozić”, co opóźnia wzrosty średnich temperatur, a jesienią daje o sobie znać zjawisko zakumulowania ciepła w okresie lata, co opóźnia spadek średnich temperatur. Ale to zupełny drobiazg w porównaniu z odległością, na jaką każesz oddalać się Farlandowi od jego słońca, które jest wtedy “nikle widoczne”, trzymając się Twojego określenia.  Oznacza to, w praktyce, że Farland otrzymuje od słońca tak niewiele światła (promieniowania w ogóle, w całym widmie), że temperatura atmosfery spadnie do bardzo niskich wartości, może nawet poniżej temperatur skraplania się gazów atmosferycznych. Da się normalnie żyć na takiej planecie? Obawiam się, że nie… A przynajmniej nie całorocznie na jej powierzchni.

To tyle, bez sięgania po dokładniejsze oszacowania.

>>>>>>><<<<<<<<<<

Przyłączam się do opinii i propozycji Drewian. Nie ma tematów, nadających się tylko do kosza. Wszyscy operują kliszami i jakoś żyją, więc i Ty tak potrafisz.  :-)  Wykasztań wszysstko, co rozwodnia akcję, co się wie i rozumie samo przez się, a sam zobaczysz skutki. Pozytywne. Aha, i te astronomiczne kurioza zmień na podyktowane wiedzą i logiką…

@AdamKB Co do wiosny i jesieni to masz absolutną rację. Jakby to powiedział Obelix: moja mea culpa. Już to poprawiłem. A co do wyglądu słońca mogłem się może źle wyrazić.

Cytat: Po raz pierwszy w całym swoim życiu miał okazję zobaczyć jak słońce wygląda w trakcie trwania Długiej Zimy. Ono wcale nie zachodziło, lecz było po prostu słabsze. O wiele słabsze od tego które tak dobrze znał. Nie tak jasne i cudowne jak te latem, lecz nawet bardziej ponure jak te jesienią. Wyglądało tak jakby ktoś w jego miejscu wkręcił jakąś średniej mocy żarówkę z czasów epoki przed informacyjnej. Trzydziestowatówki? Piętnastowatówki? Chyba tak się nazywały. Wyblakłe i tak ciemne światło, że zdawało się, że zaraz zgaśnie. Najlepszym porównaniem byłoby te, przy którym korzystamy właśnie z okularów z bardzo mocnym filtrem UV patrząc na słońce. Demeter– słońce Farland było również o wiele mniejsze jak kiedyś. Praktycznie o jakąś jedną czwartą. Normalne zjawisko mające związek z cyklicznym oddalaniem się planety od słońca swego systemu.

 

I dlatego też mieszkańcy normalnie w ogóle nie mieszkają wtedy. Nikt nie wychodzi na jej powierzchnię, tylko wszyscy są w stanie kriosnu, podczas którego mają nadzieję doczekać do wiosny, kiedy zrobi się w końcu ciepło. Farland póki co nie oddala się też na taką odległość by dochodziło do takich ekstremów temperaturowych o których pisałeś. Temperatury póki co wahają się w granicach od 80 C latem do -90 zimą. Moment w którym Conrad budzi się to w zasadzie dopiero początek Długiej Zimy, który jest mniej surowy pod względem zimna (temp. do -60 C)  ale znacznie bardziej wilgotny od momentu, gdy planeta w końcu osiągnie swoje aphelium i zacznie w końcu powoli wracać w kierunku oddalonego słońca.

 

A co do rozwodnienia akcji, to chciałem w tych pierwszych scenach prologu po prostu zawrzeć istotne informacje wplecione w codzienność. Wprowadzenie postaci i wyjaśnienie położenia na dziwnej i niegościnnej planecie. Ukazanie możliwości pojazdu, który później nomen omen odgrywa istotną rolę. Przedstawienie niesprecyzowanych obaw Conrada dotyczących Pomnika Pierwszego Lądowania, które z czasem zaczynają się wyjaśniać. Zniknięcie Thomasa Burnetta. To wszystko niestety, ale jest istotne wbrew pozorom, a nijak mi nie pasuje by wsadzać wcześniej akcję.  

Mam ciężki orzech do zgryzienia. 

No to już lepiej to wygląda, taka rozpiętość temperatur. Wniosek dla Ciebie: uważać na sformułowania, mogące wprowadzać czytelników w błąd. Zarówno w tekście, jak i w komentarzach.  :-)

Co do kompozycji, czyli zarzutu rozwodnienia początku. Nie ma, uważam, jedynej dobrej recepty, jedynego dobrego sposobu na “przykucie” czytelnika do tekstu już w pierwszych zdaniach, jednakże praktycznie bierze górę zasada zaciekawienia czymś lub kimś, od czego lub kogo zaczynasz tekst. Piszesz, że samochód odgrywa później ważną rolę. OK – ale czy nie można jego walorów, jego charakterystyki przedstawić właśnie wtedy, gdy będzie to istotne? na przykład podczas ścigania kogoś lub podczas ucieczki przed kimś? Wtedy będę zainteresowany osiągami pojazdu, bo będę oceniał szanse na dogonienie lub umknięcie… Chwytasz, o co chodzi? Zanim te cechy pojazdu staną się istotne, zapomnę, co pisałeś sto stron wcześniej o mocy silnika…

Poza tym “kompresuj” opisy do rozsądnego minimum. 

Aha – orzechu do zgryzienia są tylko i wyłącznie twarde. Ciężki to może być orzech kokosowy, ale jego nie rozgryziesz – za duży… :-)

Powodzenia.

No to już lepiej to wygląda, taka rozpiętość temperatur.

Rozpiętość temperatur może i wygląda lepiej, ale w warunkach opisanych w „Farlandzie” jest zupełnie nierealna.

Hihi! Wygląda na to, CaliforniaRepublikan, że jednak masz zadatki na polityka lub też doskonałego pracownika działu sprzedaży. Kit zdecydowanie umiesz wciskać w sposób przekonujący.

 

Po raz trzeci i ostatni proponuję, abyś zapoznał się z zagadnieniami astrofizyki. Z wujkiem Googlem nie będzie to trudna sztuka, a oszczędzi Ci, Autorze, nieprzyjemnych wpadek w publikacjach.

Hmm... Dlaczego?

@Drewnian, 

 

Wujek Google mówi bym pytał się cioci Wikipedii. 

Ciocia Wikipedia mówi:

Pory roku – okresy klimatyczne, będące następstwem ruchu obiegowego Ziemi wokół Słońca i nachylenia osi ziemskiej do płaszczyzny orbity tego ruchu. Ruch obiegowy Ziemi przy stałym nachyleniu osi obrotu sprawia, że warunki oświetlenia Ziemi zmieniają się w rytmie rocznym, co pociąga za sobą zmiany klimatyczne oraz wpływa na wegetację roślin i tryb życia zwierząt.

 

Dzięki temu wiemy, że na Ziemi pory roku kształtowane są poprzez a) ruch obiegowy Ziemi wokół Słońca i b) przez stałą oś obrotu Ziemi względem płaszczyzny orbity po której porusza się ona okrążając Słońce. 

Cytując http://geografia_liceum.republika.pl/owietlen.htm

Stałe nachylenie osi Ziemi do płaszczyzny orbity powoduje zmiany w oświetleniu naszej planety. W ciągu rocznego cyklu tych zmian wyróżniamy cztery daty, podczas których oświetlenie Ziemi jest najbardziej charakterystyczne. Są to:

21 marca – dzień równonocy wiosennej

21 (lub 22) czerwca – dzień przesilenia letniego

23 września – dzień równonocy jesiennej 

22 grudnia – dzień przesilenia zimowego

Podobnie jest na Farland, jednak nie stałe nachylenie osi względem orbity ma tu główne znaczenie.

Elipsa po której się porusza jest tak nienaturalnie spłaszczona, że oś obrotu nie ma tu aż takiego znaczenia jak kwestia położenia planety w jej aphelium i peryhelium. I nie mówię tu też o tym, że planeta ta znajduje się ekstremalnie blisko swej gwiazdy, dlatego się tak rozgrzewa. Chodzi tu bardziej o siły grawitacyjne gwiazdy, której siła pływowa jest tak potężna, że rozgrzewa ponownie jądro i powierzchnię planety. Podobną sytuację obserwujemy zresztą na różnych księżycach naszego układu, jak na przykład u Enceladusa, którego wynikiem są tzw. Tygrysie Pasy z tryskającymi tam gejzerami. Na Enceladusie mamy jednak w miarę stały efekt działania sił pływowych, podczas gdy na Farland dzieje się to raz na pięć lat przez co ta planeta: a) albo w najbliższym czasie rozpadnie się pod wpływem działania sił pływowych, b) wbije się w swoją gwiazdę, c) opuści ten układ, wyrywając się z grawitacji słońca, zamieniając się w śnieżną kulkę. 

 

@AdamKB,

Dzięki. Masz rację, mogę dać opis później i postaram się jeszcze raz to wszystko przejrzeć i skompresować. 

A co do orzecha to… tak :D :D 

Wpadasz we własne sidła, Kalifornijczyku.

Perihelium. Plus osiemdziesiąt stopni, siły pływowe rozgrzewają jadro planety. Konsekwencje? Wulkanizm wzmożony do stopnia, uniemożliwiającego ludziom normalne życie, czy to na powierzchni, czy pod nią, w podziemnych habitatach. Chłodzenie, Kolego, chłodzenie… Pozostaje stacja orbitalna.

Aphelium. Dwa (ziemskie) lata z kawałeczkiem to za mało, żeby wystudzić głębsze warstwy skorupy planety, więc wulkanizm nie osłabnie tak, żeby zanikły przepływy magmy. I znowu klops, bo albo trzeba powierzchniowe habitaty intensywnie ogrzewać, albo dysponować technologiami, umożliwiającymi budowę podziemnych miast całkowicie odpornych na tektoniczne zagrożenia oraz intensywnie chłodzone (co staje się dość łatwym zadaniem, minus dziewięćdziesiąt stopni “pod ręką”…), albo pozostanie na orbicie wokółplanetarnej.

Daj sobie spokój z tak zwariowaną kombinacją.

Chociaż istnieje wystarczająco logiczne rozwiązanie: orbitalne miasto / miasta, a tę jakąś rafinerię czegoś obsługują automaty.

@AdamKB,

Masz absolutną rację z wulkanizmem. Zostanę w takim razie przy klasycznym zbliżeniu się do gwiazdy i normalnym cieple. Na temat wulkanów miałem w zasadzie w miarę logiczne wytłumaczenie, ale ze schłodzeniem tego to faktycznie byłaby porażka. 

 

 

Nie bierz mi tego, co napiszę, za złośliwość lub jakąś odmianę triumfalizmu – od tego trzeba było zacząć. Konkretnie od założenia realistycznych zmian warunków na powierzchni planety. Od wyznaczenia dopuszczalnych ekstremów tych warunków. Orbitę, jej mimośród, nachylenie osi obrotu planety do płaszczyzny orbity można potem odpowiednio dobrać – i po kłopotach.

Rozumiem, że stwarzanie jakichś trudnych warunków bytowania jest dobrym chwytem i punktem wyjścia do snucia danej opowieści, ale bez przesady – łatwo przekroczyć magiczną linię graniczną między wiarygodnością a chciejstwem.

Łap się za klawiaturę i przedstaw nam nową, pod każdym względem “strawną” wersję. Zadatki masz, więc powodzenia!

@AdamKB, Nie biorę Ci tego za złe, lubię konstruktywną krytykę, bo zmusza mnie do pracowania nad warsztatem i wskazuje mi wszelakiej maści błędy, które jako początkujący popełniłem. Także, dzięki i na razie zaszywam się w swojej norze, by obmyślić nowe rozwiązania. 

Poprawcie mnie jeśli bredzę.

Jeżeli ekstremalne warunki na Farlandzie są zbyt istotne dla fabuły, to znajdź jakieś inne wytłumaczenie. Trochę więcej ‘science’ w ‘fiction’, bo bardzo wiele rzeczy nie trzyma się kupy.

Np. Jak ludzie mogli przeżyć na powierzchni, bez dostępu do naprawdę mocarnej technologii? Kapsuły są strasznie prymitywne. Każdy musi sobie je kupować, trzymać w domu i liczyć na to że sieć energetyczna nie padnie z wyziębienia… Czemu nie ma publicznych schronów?

Ogólnie to osiągnięcia twojej ludzkości i poziom techniki są niewspółwymierne.  Pewne rzeczy się nie zmieniają, ale trudno mi uwierzyć że po 600 latach  wszystko jest jak w XXI tylko trochę większe :(

Popracuj nad uniwersum. Brakuje tu “czegoś” wokół czego twój świat może się kręcić. To może być cokolwiek: przełomowe odkrycie, technologia, ważne wydarzenie historyczne, pierwszy kontakt… Byle było oryginalne i kierowało czytelnika w nieznane. Osobiście nie lubię dowiadywać się w pierwszym rozdziale, że ludzkość jest szczęśliwa i wszystko jest zapięte na ostatni guzik przed główną akcją. 

lol

@janadalbert, powiem Ci, że Twoje ostatnie zdania dały mi nadzieję, bo bałem się, że wszyscy będą mieli wrażenie czegoś podejrzanego :D A jednak udało mi się to wszystko dobrze zamaskować. Cieszy mnie to, bo absolutnie nic co tu się dzieje nie ma wspólnego ze szczęśliwą ludzkością, ale to już spory spoiler. Pierwsze przesłanki to przeczucia Conrada, a potem jego sen. A to dlaczego akurat trzeba używać jakichś tam prymitywnych żeli by się zamrażać, że trzeba wykładać kasę na własne “lodówki” i płacić za prąd mając nadzieję, że nic nie padnie, to też jest wszystko ważne i wyjaśnia się w samej końcówce w zasadzie :) 

A świat zaczyna się kręcić dopiero później, kiedy magiczna bańka, szczęścia i radości, wokół tego “wspaniałego” świata pęka, tuż przed oczami głównego bohatera.

W Farland są trzy ważne “czegosie”, które sprawiają, że świat się później wokół nich kręci: przełomowe odkrycie (gaz z Selene), ważne wydarzenia historyczne (lądowanie na Farland; przegrana Globalnej Wspólnoty Ziemi z Cesarskim Związkiem Sprzymierzonych Układów). 

Dopóki nie zapanujesz nad wodolejstwem, ta rozmowa nie ma większego sensu, bo uwalisz każdy pomysł (nieważne cz oryginalny, czy ograny). 

To co wymieniłeś to dla mnie nieciekawe drobiazgi, do tego rozcieńczone w zalewie słów. To samo znajdę w wielu podrzędnych s-f wydanych dla forsy, tylko z innymi nazwami własnymi. Żadna z wymienionych rzeczy nie pcha mnie do przodu, nie stawia żadnych nowych wyzwań, przesłania itp. Pod tym kątem jest kurde słabo.

Wydany w obecnej formie “Farland“ stanąłby obok crapów z promocji w Tesco. Kilka z nich czytałem. Fajnie się nimi rzuca przez okno :P

lol

@janadalbert,

Woah, nawet w Tesco by był :) Czuję się zaszczycony :D

Dobra ok, kumam, przekuję to na coś nowego, ale raczej wezmę się za to dopiero po nowym roku by podejść do tego bardziej na chłodno. Dzięki za szczerą opinię, doceniam ;)

Przeczytałam dwa pierwsze rozdziały i nic mnie nie zachęciło do kontynuacji, wprost przeciwnie.

Jak już wspominali przedpiścy – wodolejstwo. Opisy samochodu, podróży, zabawek, muzyki masakrują. Dobrze, że wiesz wszystko o swoim świecie, ale nie musisz tego koniecznie przekazywać czytelnikom.

Program w pierwszym rozdziale raczej drętwy – widać, że został napisany dla czytelników, którzy o świecie nie wiedzą nic, a nie dla telewidzów, którzy w nim mieszkają i nie trzeba im powtarzać, jak długo trwa dana pora roku. Słyszałeś kiedyś takie niusy w naszych wiadomościach?

Do tego dochodzi nie najlepszy warsztat. Z interpunkcją słabo. Liczby raczej piszemy słownie, a już w dialogach obowiązkowo. Zły zapis dialogów. Biernik od “ta” brzmi “tę”, a nie “tą”. Powtórzenia. Dobrze byłoby zlikwidować część “był”, to wzbogaci tekst. Używasz “jak” tam, gdzie wypadałoby napisać “niż”. Itp.

-Wita państwa Thomas Eeley, Wieczorne Wiadomości. Przypominam, że już za kilka dni nadchodzi Długa Zima. Wszyscy mieszkańcy Farland robią jak zwykle wielkie zakupyzwiązku z promocją związaną z wycofywaniem starych produktów. Obniżki cenowe są ogromne, także nie straćcie przy nich głowy. Nasz reporter, przypomina o tym by robić jedynie niezbędne zakupy, przedstawiając listę najpotrzebniejszych produktów, które powinniśmy kupować z o p a m i ę t a n i e m!

Myślniki oddzielamy spacjami od wyrazów. Obustronnie. Nie ma jakiejś jednowyrazowej nazwy dla “mieszkańców Farland”? My raczej mówimy o sobie “ludzie” względnie “Homo sapiens“ niż “mieszkańcy Ziemi”. Pierwsze brzmi normalnie, drugie naukowo, trzecie pompatycznie. Powtórzenia. “Także” oznacza “też”, zapewne miało być “tak że”. Przecinek po “tym”. Dlaczego prezenter zaczyna najpierw w pierwszej osobie (przypominam), a potem przechodzi do trzeciej (nasz reporter przypomina)?

Babska logika rządzi!

No tak średnio :/

Bardzo długie i czyta się nie najlepiej :/

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka