- Opowiadanie: burnett & cooper - Srebrna Frezja (WSZ - baśń)

Srebrna Frezja (WSZ - baśń)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Srebrna Frezja (WSZ - baśń)

I.

Za pięcioma bagnami i ośmioma pustyniami, całkiem niedaleko Skały Upadłego Faraona, znajdowały się rozstaje, przy których siedem krętych dróg brało początek z szerokiego traktu.

Był szary dzień, szarość od świtu unosiła się nad wszelkim życiem lekką mgiełką i wielu ludzi denerwowała. Denerwowała siedmiu królów, którzy z zamkowych wzgórz nie widzieli granic swoich królestw. Denerwowała magów, bo nie mogli wróżyć z lotu ptaków, kształtu chmur i wszystkiego tego, z czego człowiek mógłby wróżyć patrząc w niebo. Denerwowała pięciu braci, którzy po przebyciu bagien i pustyń dochodzili właśnie do rozwidlenia, zdziwieni, ze kapryśne niebo nie chłoszcze ich głów ulewnym deszczem ani nie smaży ich mięśni w żarze słońca. Przecież oni potrzebowali wyzwań, emocji i walki. Choćby z pogodą!

Tylko szóstemu, najmłodszemu z braci, aura się podobała. Według niego, firmament nie był szary ani bury, lecz srebrny, podszyty blaskiem świecącego zza chmur słońca. Dyskretne promienie niosły nieokreśloną obietnicę. Gdy bracia stanęli na rozstaju i każdy wybierał sobie dalszy szlak, Thaddeo wciąż delektował się pięknem nieba.

Na końcu siedmiu dróg stało siedem zamków, a w zamkach siedmiu królów kończyło wychowywać córki jedynaczki. Tak im się przynajmniej zdawało, ze wychowują, a jak naprawdę jest z wychowaniem córek, to Überhamon jeden wie, a może nawet i on nie.

Królewny, mimo że miały dość dobrze poukładane w głowach – bo od najmłodszych lat uczyły się gotować, grać w tenisa i mówić w obcych językach – szybko uległy urokowi młodzieńców. Wszystkie, z wyjątkiem jednej, do której żaden młodzieniec nie dotarł, gdyż braci było sześciu a dróg, zamków i królewien – siedem. Siódma panna nie była ani głupsza ani brzydsza od całej reszty, no, może tylko od Lady Iovity, więc niczym nie zasłużyła na taki los. A jednak, to jej ojciec wraz ze swym najmądrzejszym magiem przez długie lata miał się odtąd zastanawiać, czy to przypadek czy przeznaczenie naznaczyło ich dwór klątwą samotności.

Pozostali królowie nie docenili swego szczęścia (bo czyż zacny kandydat na zięcia nie jest olbrzymim szczęściem?), a przynajmniej nie dali tego po sobie poznać. Władza uzależniła ich stare serca, uczyniła je twardymi i próżnymi. Dlatego każdy z nich, ujrzawszy śmiałka gotowego w imię miłości stawić czoła najdzikszym potworom, pomyślał o jednym. I każdy zwrócił się do klęczącego młodzieńca w taki oto sposób:

„Synu, widzę śmiałość w twych oczach i krzepę w twym spojrzeniu. Słyszę, jak szybko bije twoje serce, żądne wrażeń i przygód. Czy byłbyś szczęśliwy, gdybyś posiadł kobietę i ziemię nie udowodniwszy wpierw swej męskości? Czy wizje walk i bohaterskich czynów, skłębione pod baldachimem królewskiego łoża, dałyby ci spać po nocach? Synu, doceń szansę która dał ci los byś po trzykroć potwierdził swą wartość. Ta ziemia i ta kobieta zasługują na bohatera. A ty, aby okryć się nieśmiertelną chwałą, nie musisz zabijać smoka. Nie, twoja misja jest bardziej mroczna, finezyjna i heroiczna. Przyniesiesz mi kwiat. Jeden jedyny kwiat, który – jak głoszą nieomylne legendy – kwitnie tylko w jednym jedynym miejscu. Przyniesiesz mi Srebrną Frezję".

„Na młot Thora i piersi Freji, ten starzec nie wygląda na florystę, bukieciarza ani innego dewianta" – pomyślał każdy z młodzieńców. I słusznie. Starcy kontynuowali, temi mniej więcej słowy:

„Drogi chłopcze, zastanawiasz się pewnie, dlaczego tak mi zależy na tym okazie przyrodniczym, że szczęście jedynej córki gotów jestem zastawić, by go zdobyć. Nie chcę, mój synu, nic przed tobą ukrywać (zresztą i tak byś to odkrył – zaświtała niewypowiedziana myśl w każdej z siwych głów). Musisz więc wiedzieć, ze tysiące lat temu krainą tą, mlekiem i miodem płynącą, a także tym nędznym ugorem w którym obecnie ryją moi, tfu, pożal się Ozyrysie, sąsiedzi, rządził potężny faraon Überhamon. Był on niezwykłym człowiekiem, a może nawet półbogiem. Wędrował, niczym męska Demeter, ucząc tutejszych koczowników garncarstwa, murarstwa i rolnictwa. Ileż lat musiał wędrować aby stworzyć podwaliny królestwa, aż boje się myśleć. A jednak mu się udało i na stepie wyrosła cywilizacja. Piękna, murowana, potężna. Ale on wciąż nie był zadowolony. Czegoś mu brakowało. Wśród ludu krążyły plotki, ze nocą znika z pałacu i w prostym przebraniu wałęsa się po ulicach. Zamykał się w pracowni alchemicznej, skąd słychać było wrzaski, jęki, wybuchy… wchodził sam a zza drzwi dobiegały odgłosy rozmowy. Dziwaczał coraz bardziej i nikt nie wiedział dlaczego.

Ale ja teraz wiem. On czegoś szukał i w końcu znalazł. Rozwiązał zagadkę nieśmiertelności. Niestety, dla niego było już za późno. Mroczne eksperymenty zbyt spustoszyły jego duszę. Nie umarł, lecz przestał żyć. Jego zamek, położony na wysokiej skale w samym środku tego kontynentu, zapadł się do środka i zmienił w ruiny, na których porosły dzikie krzaki. Wieść niesie, ze sam tam sobie wykopał grób, w którym chce zasnąć na wieki, lecz nie może. Leży w nim po prostu i myśli. I pilnuje swego oczka w głowie, cudownego dziecka pięciu żywiołów, Srebrnej Frezji. Nie wiem dlaczego tak jej strzeże, przecież ten kwiat jest dla niego bezużyteczny. Ale pomyśl tylko, jak wiele cudowny sok z jej płatków mógłby zdziałać w ustach dobrego i mądrego władcy, który po wypiciu wywaru stałby się nieśmiertelny. A więc: czy przyniesiesz swemu ojcu napój, dzięki któremu zjednoczymy ziemie faraona i zaprowadzimy ład po tej stronie bagien i pustyń?"

 

II.

„Tak" – powtórzył po raz setny Thaddeo, kładąc dłoń na pochylonej końskiej szyi. Leśna ścieżka, niewiadomo przez kogo wydeptana, zrobiła się zbyt stroma by dalej jechać. Teraz trzeba było iść.

Minęło osiemnaście tygodni od kiedy pierwszy młodzieniec wyruszył po Srebrną Frezję. Thaddeo był ostatni. Żaden z jego braci nie wrócił. Thaddeo o tym wiedział, i to bynajmniej nie od królewskich szpiegów. W przeciwieństwie do swoich ojców, królewny przyjaźniły się ze sobą. Na balkonie Lady Iovity ryżem posilało się pięć gołębi pocztowych, a w jej tajemnej skrytce, pod podłogą u wezgłowia łóżka, po pięciu załzawionych listach chodziły bezduszne pająki. Trochę tylko mniejsze od tych, które parabolę swego bytu kreśliły na stokach Skały Upadłego Faraona.

Nad Skałą chmury zawsze szczelnie zasłaniały słońce. Trudno było odróżnić czy jest noc, czy dzień. Thaddeo spodziewał się wycia upiorów, ujadania dzikich zwierząt i ataków cmentarnych bestii. Tymczasem panowała nienaturalna cisza. Młodzieniec uśmiechnął się do siebie. Lubił ciszę. Za to jego nawykłym do ruchu i hałasu braciom musiała mrozić krew w żyłach.

Szedł juz dwanaście godzin, gdy mrok zaczął rzednieć. Pnie i konary drzew stały się coraz wyraźniejsze. Na horyzoncie, w blasku księżyca, zamajaczyła polana. Thaddeo zatrzymał konia i postanowił podkraść się niezauważenie. Ruchy młodzieńca stały się bardzo ostrożne, gdy ujrzał nieruchome sylwetki, przyczajone na obrzeżach polany, pod półokrągłą ścianą drzew. Z każdym krokiem widział ich coraz więcej. Blask księżyca dziwnie się po nich ślizgał.

Młodzieniec zdusił okrzyk zdumienia, gdy zrozumiał że to kamienne rzeźby. Gładkie, wypolerowane i lśniące. Żaden znany mu rzeźbiarz nie byłby w stanie nadać posągom tak doskonałych kształtów.

Uczucie ulgi dało mu impuls, by wejść śmiało na polanę. Jej środek zajmowało rumowisko. Między odłamkami skał i cegieł, wśród zgniłozielonych mchów, trawy i głazów, dostrzegł kwiat bardziej srebrny niż księżyc. „Nie, to zbyt proste" – pomyślał. „To na pewno pułapka. Ale co zrobić… jeśli ten upadły faraon rzeczywiście jest tak potężny, to mógł mnie zabić juz dawno". Zdecydowanym krokiem podszedł bliżej i schylił się by zerwać kwiat. Wcale nie był zaskoczony, choć trochę się przestraszył, gdy nagły podmuch wiatru odtrącił go od Srebrnej Frezji i rzucił na trawę kilkanaście kroków dalej.

Upadek był bolesny, toteż przez dłuższą chwilę Thaddeo się nie podnosił. Wbił oczy w niebo i z filozoficznym spokojem zadał sobie pytanie: „co teraz?". Gdy zdołał usiąść, zobaczył, ze tuż za kwiatem, jakby spod ziemi, wyrósł tron spleciony z gałęzi poprzetykanych liśćmi. Na tronie, w swobodnej pozie, spoczywała postać przyodziana w ciemną szatę z dużym kapturem, którego cień całkowicie zasłaniał jej twarz. Thaddeo spróbował przejął inicjatywę.

– Wygodnie się na tym siedzi? – spytał z udaną ciekawością, jakby magiczne kwiaty, stęsknione królewny i zaginieni bracia byli jedynie wytworem wyobraźni, a co najwyżej – odległym, niewyraźnym wspomnieniem.

– Dziękuje, nie narzekam – spod kaptura wydobył się głęboki, bezbarwny głos. – Czemu zawdzięczam te miłe odwiedziny? Twojemu umiłowaniu życia czy tez nieuleczalnej do niego niechęci? A może jesteś szóstym odcinkiem opowieści o ambitnym królu i pannie nieutulonej w żalu?

– Jak duży jest powód do żalu? – Thaddeo poczuł niepokój, lecz nie pozwolił mu wydostać się z serca.

– Myślę ze całkiem duży, bo podwójny. Po pierwsze, panna ma poślubić kretyna. Po drugie, traci go jeszcze przed ślubem. Nie przejmuj się sprzecznością, jeśli ją widzisz.

Thaddeo widział sprzeczność, nie miał jednak nastroju na gry logiczne.

– Co zrobiłeś z moimi braćmi? – zapytał ostro, choć nie przekraczając granic uprzejmości. Bądź co bądź, stał przed potężnym faraonem. W takich okolicznościach lepiej trzymać nerwy na wodzy i prezentować dobre maniery.

– Myślałeś kiedyś, żeby uczynić ze swego życia dzieło sztuki?

– Owszem. Co zrobiłeś z moimi braćmi?

Überhamon niedbale machnął ręką w kierunku południowo-wschodniego rogu polany.

Młodzieniec ruszył według wskazówki faraona. W tłumie błyszczących figur szybko odnalazł swych braci. Na całej polanie nie było posagów równie ekspresyjnych. Jaime z wściekłością na twarzy dobywał miecza. Rodrigo prężył się do skoku jak tygrys. Twarz Luciusa była zmrożona niewysłowioną grozą. Fabian szamotał się z kamiennym bluszczem, ciasno oplatającym jego mocarne ciało. Wyprostowany jak włócznia Castillo patrzył na kogoś, zapewne swego oprawcę, z bezbrzeżną pogardą.

Nagle, Thaddeo poczuł, jak cos pełznie po jego nogach i torsie. Gałęzie, które wyrosły spod ziemi, kompletnie go unieruchomiły. „W jakiej pozie chcesz do nich dołączyć?" – usłyszał zjadliwy szept tuż obok swojej głowy.

– Nie masz prawa! – Thaddeo mógł się teraz bronić tylko słowem.

– Tutaj ja stanowię prawa. To moja i tylko moja ziemia. Żaden bóg tu nie zajrzy i nie będzie się o ciebie upominał. Rządzę tu życiem i śmiercią, bo tu zatarłem granice między nimi. Więc nie mów mi co mogę, a czego nie – wściekle zasyczał Überhamon. – Zadam ci zagadkę. Jeśli dobrze odpowiesz, będziesz mógł odejść. Jeśli się pomylisz, zostaniesz tu na zawsze. W rodzinnym gronie, pod okiem ojczulka faraona.

– Jeśli odpowiem, będę mógł odejść z braćmi?

– Hmm, dobrze. Ale i tak nie odpowiesz. Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać.

Młodzieniec przymknął oczy i skinął głową. Wsłuchał się w ciszę. „Śmierć jest blisko" – pomyślał. Przypomniał sobie twarz Lady Iovity oraz wiersz, który kiedyś razem czytali.

Rok temu po raz pierwszy dałeś mi hiacynt

Nazywano mnie hiacyntową dziewczyną.

Jednak gdy wracaliśmy, późno, z hiacyntowego ogrodu

Wilgotne włosy twoje i naręcza kwiatów, nie mogłem

Mówić, w oczach mi ciemniało, nie byłem ani

Żywy ani martwy, i nic nie wiedziałem

Wpatrzony w serce światła, w ciszę.

„Serce światła. Jądro ciemności. Czyżbym przypominał sobie smak zadziwienia?" – zadumał się w międzyczasie Überhamon, którego od bardzo dawna nudziło czytanie w cudzych myślach, jednak w tym momencie, o dziwo, nudziło go mniej niż zwykle. Mimo to, twardo spojrzał na młodzieńca i przystąpił do zabójczej szarady.

– Wiesz, kim jest Ozyrys? To bóg, któremu chciałem wydrzeć kawałek świata, i udało mi się to. Kosztem jego włości, obejmujących cały świat, stworzyłem ten zakątek, w którym osiągnąłem samotność doskonałą. Na wszystkich ziemiach, którymi władałem, kult Ozyrysa wciąż jest bardzo popularny. Największe doroczne święto przypada na dzień jego zmartwychwstania. I teraz, chłopcze, smakuj te słowa uważnie, bo to ostatnie dźwięki, jakie usłyszysz. Otóż lud okoliczny surowo przestrzega zasady, ze w święto zmartwychwstania Ozyrysa gospodyni domu nie może za dnia kłaść się spać. Ani chwili drzemki. Jeśli się położy, w domu zalegnie się robactwo. Dlaczego? Skąd się wziął taki przesąd? Jak go wytłumaczyć? Od razu mówię, ze odpowiedzi w rodzaju „lud jest głupi", albo „gospodyni ma pracować, czyli fizycznie tępić robactwo" zaprowadziły twoich braci tam, gdzie ich aktualnie widzisz.

Wzrok Thaddeo powędrował w stronę grupki postaci nie mogących się pogodzić z własną bezsilnością, nawet po przemianie w kamień. W głowie miał pustkę. Spojrzał na zakapturzoną postać Überhamona. Mag wciąż nie pokazał mu twarzy, i nie wyglądało na to, aby kiedykolwiek zamierzał to zrobić.

Thaddeo zamknął oczy i położył się na ziemi. „Myśl, chłopie, myśl" – poganiał sam siebie. – „Żeby wyjaśnić trzeba zrozumieć. Tu jest kilka wątków. Gospodyni, pani domu, jego ciepłe serce. Święto zmartwychwstania. Sen. Sen, który w mitach jest bratem śmierci. A wiec życie przeciw śmierci? A skąd robactwo? I jakie? Pewnie myszy, pająki… Pełzają po ziemi, straszą ludzi, wyżerają jedzenie. To wrogie stwory. A kto może być wrogiem w kulturze chłopskiej, przenikniętej kultem krzepy i witalności? Kto jeśli nie śmierć! Tak, wszystko się układa! Jeśli ona pójdzie spać to nie będzie wspomagać życia, jeśli ona osłabnie to osłabnie całe życie w domu, którego jest ostoją. I wtedy jej dom, a jeśli zasną i inne kobiety – to może nawet cały świat – opanują agenci śmierci. Tak! Tylko jak mu to teraz wyłożyć…"

Thaddeo otworzył oczy, usiadł i zdębiał. Oczy Überhamona świeciły białym blaskiem.

Młodzieniec uświadomił sobie, ze mag jest telepatą. Milczał więc, i tylko się wpatrywał w te niesamowite ślepia. Były straszne, to prawda. Ale można się było z nimi porozumieć. Nagle przypomniał sobie, po co tu właściwie przyszedł.

– To może teraz ja tobie zadam zagadkę?

– Jaka będzie stawka? – spytał Überhamon, a w jego głosie słychać było coś na kształt rozbawienia.

– Z jednej strony Srebrna Frezja, z drugiej – moja skromna osoba w twoim muzeum rzeźby.

– Ty i twoi bracia. Na wszelki wypadek jeszcze ich nie rozmrażam.

Thaddeo zastanowił się chwile i rzekł:

– Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać. Wyobraź sobie, ze przychodzisz do kraju, w którym połowa ludzi zawsze kłamie, a połowa zawsze mówi prawdę. Masz dojść do zamku króla. Jesteś na skrzyżowaniu, od którego odchodzą dwie drogi. Widzisz dwóch ludzi. Jeden jest kłamcą, drugi prawdomówny, ale nie wiesz, który jest który. Nie wiesz, którędy iść. Możesz zadać tylko jedno pytanie i tylko jednemu z nich. Jak brzmi to pytanie?

 

III.

– Co chcesz za Srebrną Frezję? – Thaddeo usłyszał cichy szept Luciusa. Jeszcze nie zeszli ze stoków Skały Upadłego Faraona, a już każdy z braci zaprosił go do negocjacji. Teraz pozostali czterej podejrzliwie patrzyli na plecy dwóch najmłodszych.

– Dopóki nie wymyślimy dobrego rozwiązania, nie oddam jej nikomu! – zirytowany Thaddeo umyślnie krzyknął, aby pozostali to usłyszeli.

– Oddasz ją mnie, bo jestem najstarszy! – wrzasnął z tyłu Rodrigo. Wyciągnął miecz i zamierzył się na brata. Osłupiały Thaddeo ledwie zobaczył ostrze, szybko opadające w kierunku jego barku. Ale cios nie sięgnął celu. Nagły podmuch wiatru wyrwał broń z ręki mężczyzny. Magiczny bluszcz wypełzł spod ziemi i oplótł wszystkich z wyjątkiem Thaddeo. Na drodze pojawił się Überhamon.

– Ja jestem jeszcze starszy. I chyba wyraźnie wskazałem, kto ma dysponować kwiatem. Myślę, ze powinienem was zabić… – urwał, słysząc w myślach rozpaczliwy protest Thaddeo. Ale życie jest ogólnie niesprawiedliwe, wiec zamiast tego was oświecę. Otóż, po pierwsze, porcja wywaru ze Srebrnej Frezji nie daje nieśmiertelności tylko zatrzymuje proces starzenia, i to jedynie na sto lat. Po drugie: w dalekim kraju, za ośmioma pustyniami i pięcioma bagnami, jest jezioro, w którego wodzie błyszczy złoty puchar z magicznym zaklęciem wyrytym wokół czaszy. Jeśli ktoś wypowie to zaklęcie, choćby w pucharze była tylko kropla płynu, wypełni się on tym płynem po brzegi. Możecie więc zaspokoić ambicję wszystkich pazernych starców. Ale uwaga: w jeziorze mieszkają syreny. Wieść niesie, ze w swych podwodnych ogrodach maja kolekcję rzeźb wcale nie gorszą od mojej. Trzeba wiec znowu podjąć ryzyko. Czy ktoś z was, mięczaki, jest do tego gotów?

 

IV.

Lady Iovita była już prawie gotowa by pożegnać oblubieńca. Minęły kolejne długie tygodnie, a pięciu braci Thaddeo wciąż nie wracało z wyprawy po złoty puchar. Tknięci wyrzutami sumienia, a może pod wpływem zranionej dumy, postanowili, że Thaddeo wyruszy jako ostatni, gdyby żadnemu z pozostałych nie udało się osiągnąć celu.

„To było oczywiste, że głąby znów nawalą" – myślała Lady Iovita, karmiąc ptaki na przestronnym balkonie swej komnaty. Wróble, kawki i gołębie walczyły o pokarm, w sojuszach wyznaczonych granicami gatunków. Samotny drozd, który niewiadomo skąd znalazł się w tym wygłodniałym towarzystwie, był skutecznie szykanowany. Królewna zaczęła bombardować okruchami bułki okolice jego nóg. „Co im się wszystkim stało? Pewnie się potopili albo, co gorsza, uwiodły ich te wstrętne syreny. Mam nadzieje ze mojemu Thaddeo nie wypadną zatyczki z uszu, gdy w wodach jeziora będzie szukał magicznego pucharu" – powiedziała na głos.

– Wielkiego, złotego pucharu, co każdy płyn rozmnaża, ze doić z niego można do upadłej śmierci? – zaskrzeczał jakiś głos z poziomu podłogi. Zaskoczona Lady Iovita rozejrzała się dookoła. Nie było nikogo. Tylko ptaki. Wszystkie dziobały terakotę albo szukały jedzenia, kołysząc głowami. Oprócz drozda, który stał nieruchomo i zdawał się patrzeć w oczy królewny.

– Ttty mówisz? Jak to możliwe?

– Hm, w zasadzie to tajemnica. Powiedzmy, ze pewna osobistość, niezbyt skora do wyściubiania nosa poza własne cztery… no nie, ściany to raczej nie, powiedzmy – poza cztery rogi własnej polany, no wiec ta osobistość uzdolniła mnie magicznie, bym był jej oczami i uszami w świecie zewnętrznym i mógł te wrażenia przetłumaczyć na język zrozumiały dla jej, a właściwie jego ludzkiego, hm, a może półboskiego umysłu, tak, tak – drozd odkaszlnął soczyście, po czym kontynuował. – Aktualnie mam urlop, wiec świat sobie oglądam na własną, że tak powiem, rękę… Ale co to ja chciałem, a tak, no więc o tym pucharze, ale zaraz, bo się pogubiłem… mogę jeszcze trochę tej bułeczki?

Lady Iovita sypnęła okruchami. – Co wiesz o złotym pucharze? – spytała, kryjąc niecierpliwość pod maską pogodnego uśmiechu.

– He, he, cwane te syreny, mówię ci młoda damo, nieźle to sobie wymyśliły. W wodach ten twój Thaddeo to może sobie szukać, he, he. W środku jeziora jest wyspa, a na niej – drzewo, dąb rozłożysty i zielony, że ho, ho. Wyobraź sobie moja panno, lecę sobie onegdaj przez tamtą okolicę, i umęczon okrutnie, zadek na gałęzi celem spoczynku umieściłem. Patrzę, a tu w liściach cos błyszczy. Patrzę – a to puchar złoty. Rozumiesz cielęcinko? W wodzie nic nie ma, to tylko odbicie. Prawdziwy klejnot z drzewa nad jeziorem połyskuje. Niechże więc twój Don Diego, zamiast nurkowania, kajaki i nadrzewną wspinaczkę ćwiczy. I niech waciki jakieś w uszy sobie wklei, a najlepiej też i na oczy by było. Czy przestrzeżesz go dokładnie o syrenich pułapkach i podstępach?

 

V.

„Nie wygląda to wcale niebezpiecznie. Co za spokój i majestat" – pomyślał Thaddeo, gdy dotarł nad brzeg jeziora. Nie słyszał szumu fal, bo gdy tylko niebieska tafla pojawiła się na horyzoncie, włożył do uszu zatyczki. Teraz rozglądał się dookoła, aż zobaczył to, czego szukał: wśród kołyszących się trzcin stała łódka, którą parę dni wcześniej zamówił u cieśli z pobliskiej wioski. Trudno było znaleźć rzemieślnika na tyle odważnego, by zgodził się przetransportować łódkę w pobliże przeklętej wody. Jeszcze trudniej – znaleźć takiego, którego żona nie miałaby nic przeciwko spotkaniu z nagimi śpiewaczkami o głosach czystych jak górskie strumienie. Z tych dwóch powodów łodzią Thaddeo nie mógł zająć się żaden stateczny fachowiec. Jedynym ochotnikiem okazał się roztargniony staruszek w kółko popalający jakieś cuchnące zielsko ze starej, kościanej fajki.

Młodzieniec miał nadzieje, ze ów ekscentryczny cieśla lepiej składał deski niż zdania. Ale już pierwszy rzut oka na zamówiony pojazd zachwiał jego optymizmem.

„Święta Barbaro, każ nieść mnie falom. Święty Brendanie, zakryj otchłanie. Święty Jakubie, zapobież zgubie" – Thaddeo odmówił zwyczajowa modlitwę do żeglarskich patronów i odwiązał sznur, za pomocą którego łódź była przycumowana do pobliskiego pniaka. Wsiadł do łajby i zaczął wiosłować w stronę środka jeziora. Pogoda była prześliczna. Powierzchnia wody świeciła niemal równie jasno jak słonce. Na niebie żadnej chmurki. Wciąż widoczne brzegi zbiornika kusiły kawałkami plaż i bujną zielenią. Zanurzył rękę w wodzie i przemył sobie twarz. „Wymarzone miejsce na rodzinny piknik" – rozmarzył się, ponownie nabierając wody. I oniemiał. Spod wody patrzyła na niego piękna kobieta, z długimi włosami i odkrytym biustem. Wyciągała ramiona i ruszała ustami. Wkrótce dołączyły do niej następne. Twarze ich wszystkich promieniały nieludzką doskonałością. W upalny dzień, w środku nagrzanego słońcem jeziora, Thaddeo poczuł taki mróz na dnie serca, że musiał odwrócić wzrok od tych pięknych lecz zimnych istot.

Spojrzał przed siebie i dostrzegł blady kształt drzewa. Przyspieszył wiosłowanie. „Pewnie śpiewają" – pomyślał. – „Chciałbym to usłyszeć". Ale nie wyjął zatyczek, pomny przestróg Lady Iovity, której spokojna twarz stanęła mu przed oczami. Przypomniał sobie jej przestrogi: „Możesz patrzeć, mogą cię nawet dotykać, możesz z nimi walczyć… ale nie możesz usłyszeć ich śpiewu. Ulegniesz mu i wszystko będzie stracone. I już nigdy do mnie nie wrócisz".

Płynął więc dalej, myśląc o tym, że śpiew syren jest pewnie taki sam jak ich uroda: wstrząsający w swej doskonałości, ale z tego samego powodu nieprzyswajalny. Nie zwracał więc uwagi na białe twarze i ręce coraz bliżej powierzchni, na fale, wzbudzane długimi ramionami. Gdy tylko szczupłe palce wynurzały się ponad powierzchnię, walił po nich wiosłem.

Wreszcie, dobił do samotnej wysepki, wciągnął łódź głęboko na ląd i wspiął się na jedyne rosnące w tym miejscu drzewo – potężny, rozłożysty dąb. Wśród jego najzieleńszych liści błyszczał wspaniały puchar. Z ust Thaddeo wyrwał się okrzyk radości. Zdjął puchar i zszedł z powrotem na piasek. Nie chcąc tracić czasu, natychmiast ruszył z powrotem. Pod wodą syreny śpiewały i błagalnie wyciągały ręce. Robiły fale i chlapały. Bezskutecznie, gdyż łódź, wbrew pozorom, okazała się niezwykle stabilna i szczelna. Podobnie jak umysł młodzieńca, opieczętowany miłością Lady Iovity.

Stanąwszy z powrotem na brzegu, Thaddeo z wdzięcznością wspomniał starego cieślę. „Jeśli kiedyś zostanę królem, może mianuję go głównym architektem kraju" – pomyślał z rozbawieniem. Przypomniał sobie o braciach. „Pewnie są tam pod wodą, znów zamienieni w dzieła sztuki. Jak, u licha, mam ich stamtąd wyciągnąć?" – dumał, zapatrzony na syreny, trzymające się z dala od przybrzeżnej mielizny.

Wtem, jedna z nich odłączyła się od grupy i podpłynęła bliżej. Bardzo blisko… aż wreszcie fale wyrzuciły ja na piasek. Na lądzie radziła sobie niewiele lepiej niż ryba. Oparła się na długich ramionach, uniosła głowę i patrząc na młodzieńca zaczęła ruszać ustami. Widać było, że robi to z wysiłkiem.

„Może ona coś mówi?" – zastanowił się Thaddeo. – „Może śpiewać mogą tylko pod wodą?". Przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Na ułamek sekundy wyjął zatyczkę z ucha i z powrotem błyskawicznie ją włożył. „Nie słyszałem żadnego śpiewu. To brzmiało jak mowa kogoś, kto ma problemy z oddychaniem" – podsumował eksperyment. Przekonany, że śpiew ucichł, wyjął zatyczki z uszu.

– Oddaj nam puchar, zginiemy bez niego – powiedziała syrena z wysiłkiem. Była piękna. Miedzy jej długimi włosami kołysały się białe piersi. Thaddeo z trudem oderwał od nich wzrok i skupił się na rozmowie.

– Dlaczego zginiecie?

– Rozmnażamy w nim napój, który daje nam młodość i życie. Co miesiąc ożywiamy jednego z rycerzy, zdobiących nasz podwodny ogród, by wypłynął na wyspę i obdzielił nas magicznym nektarem.

– Niezbyt to odpowiedzialne z waszej strony, trzymać puchar w takim miejscu.

– Może. Za to jak przyjemnie było obserwować miny tych głupców, którzy wskakiwali do wody i puchar znikał im z oczu – uśmiechnęła się syrena, odgarniając włosy z czoła. Ale, ale… na co tak patrzysz? Podobają ci się piersi? – zapytała niewinnie. Jedną ręką opierała się teraz o ziemię a w drugiej ważyła swoje kobiece atrybuty.

Thaddeo wyciągnął miecz.

– Bardzo mi się podobają. Chyba je wytnę i powieszę nad łożem małżeńskim, obok rogów łosia i niedźwiedziego prącia. Albo nie – zostawię ci je. I przyślę tacę, na której będziesz mogła je ze sobą nosić. Zobaczy cię okoliczny chłop, opowie sąsiadom, jakiś domorosły malarz cię namaluje, potem inny skopiuje, a po kilku nieudolnych reprodukcjach piersi zamienia się w bułki i zyskasz nieśmiertelną sławę jako patronka piekarzy. Tak, myślę że ludowa wyobraźnia potrzebuje pożywki. Płomień religijności trzeba podsycać. „Krew dziewic-meczenników jest nasieniem kościoła" – niezbyt dokładnie Thaddeo zacytował znanego kapłańskiego autora, który, nawiasem mówiąc, ani dziewicą ani męczennikiem nie był.

Oczywiście, zacny młodzieniec blefował. Nie był amatorem myśliwskich trofeów i nie zamierzał nic syrenie obcinać. Ale zrobił tak wredną minę, ze miedzianowłosa syrena dała się nabrać. Zbladła i szepnęła:

– Oddaj mi puchar.

– Oddam, jeśli uwolnisz wszystkich rycerzy gnijących w głębinach tego jeziora. A i tak muszę najpierw coś w nim rozmnożyć. Oto moja propozycja: teraz uwolnisz pięciu ostatnich, którzy tu przyszli. Resztę – kiedy dostaniesz puchar z powrotem. Oddam go. Słowo honoru.

Na twarzy królowej syren pojawiło się wahanie. Spojrzała uważnie w oczy młodzieńca i westchnęła głęboko.

– Czy naprawdę musimy uwolnić wszystkich? Wprawdzie niewiele praktycznych zastosowań mamy dla nich, poza ozdabianiem ogrodu i sporządzaniem napoju, ale jednak całkiem przyjemnie jest odczuwać obecność mężczyzny w okolicy, nawet jeśli to spetryfikowany kretyn. Kto zostanie, by nam świecić męskością, gdy ich wszystkich wypuścimy?

– Ja! – odezwał się dziarski głos w krzakach za plecami Thaddeo. – Już ja wam pokażę, do czego się nadaje mężczyzna! Zaskoczony młodzieniec odwrócił głowę. Z lasu wyszedł na plażę niedoszły główny architekt kraju. Uśmiechnięty pociągał z fajki i gładził resztki siwych włosów na całkiem, trzeba przyznać, kształtnej czaszce.

 

VI.

„Witamy w naszych skromnych progach" – szambelan zamku Castel Gondollo z uśmiechem od ucha do ucha witał znakomitych przybyszy. Za jego plecami lśniły złote, wysadzane drogocennymi kamieniami żyrandole. Gdziekolwiek spojrzeć, widać było puszyste dywany, hebanowe i mahoniowe boazerie, ornamentowane stoły i krzesła z wyszukanymi obiciami. Zwłaszcza sala balowa, w której miała się odbyć uroczystość, zapierała dech w piersiach.

W wysokich nawach bocznych, podpartych kolumnami z białego marmuru, misternie zdobione okna wpuszczały olbrzymią ilość światła. Witraże mieniły się wszystkimi kolorami tęczy.

Nad główną nawą powiewały herbowe chorągwie. Dwie z nich, jako największe, zwracały na siebie uwagę. Kolorowy pelikan symbolizował gospodarzy, czyli dynastię Seleneuszy, z której pochodził król Edwin. Wszyscy to wiedzieli. Ale tylko nieliczni rozpoznali prastary emblemat Überhamona: żabę, osła i drozda na tle czarnego słońca.

Pić magiczny napój mieli wyłącznie królowie. Żadnemu z nich nie było w smak dzielenie się długowiecznością z rywalami, jednak żądanie Thaddeo i Iovity było jasne: wszyscy królowie mieli zostać zaproszeni i dla wszystkich (rzecz jasna, prócz ojca nieszczęsnej siódmej panny) warunek uczestnictwa był ten sam – zgoda na ślub córki ze szczęśliwym wybrańcem.

Kiedy wszyscy zajęli miejsca, do akcji wkroczył nadworny mag Edwina. Na podwyższonym stole rozłożył szklane retorty, palniki, zioła i inne alchemiczne akcesoria. Sześciu pozostałych magów z bliska przyglądało się jego działaniom. Przez cały poprzedni tydzień uzgadniali techniczne szczegóły ceremonii.

Główny celebrant odczekał, aż w retortach zagotują się płyny, po czym, odkorkowując przewody miedzy naczyniami, zlał ciecze do beczułki z kranikiem. Z namaszczeniem oskubał magiczny kwiat. Umieścił płatki w prostym, drewnianym kubku, który następnie podstawił pod wylot rurki. Odkręcił kurek i pozwolił tajemniczemu płynowi zalać Srebrną Frezję. Asekurowany przez sześciu suflerów, cicho wyszeptał zaklęcie. Po chwili, z kubka buchnął dym. Kolorowy i pięknie pachnący. Jednocześnie, w oddali coś huknęło. Ci, którzy siedzieli blisko okien, mogli ujrzeć jak Skała Upadłego Faraona zapada się w sobie i znika z horyzontu. Na dyskretny znak króla Edwina, przy oknach pojawiły się straże. Szybko opanowano rozgardiasz i już po chwili główny mag mógł znowu cieszyć się pełnią uwagi tłumu, gdy wlewał eliksir życia do złotego pucharu. Wypowiedział zaklęcie. Któryś z asystentów przelał prawie całą zawartość pucharu do beczki, przyniesionej w międzyczasie przez pałacowe służby. Przez następne minuty, w nabożnej ciszy, procedurę tę powtarzano, dopóki w sali balowej nie stanęło siedem pękatych naczyń z życiodajnym płynem. „Tyle nam na razie wystarczy" – zawyrokował Edwin. Wziął złoty puchar i pozostałe w nim resztki eliksiru wylał przed wizerunkiem Ozyrysa. Szambelan wniósł siedem złotych kubków. Królowie po kolei napełnili naczynia. Edwin, który nalał sobie jako pierwszy, wzniósł toast za pokój i dobrobyt. Pozostali władcy lekko skłonili głowy, po czym w milczeniu delektowali się smakiem życia.

Ciszę przerwał stukot kroków na wypolerowanej posadzce.

Thaddeo opuścił swoje miejsce i zabrał złoty puchar z ceremonialnego stołu. Nic nie mówiąc, skierował się do wyjścia. „Hola, dokąd to?" – zapytał Edwin, niby że zdziwiony. Pozostali królowie stanęli za jego plecami.

– Wiesz przecież, ze obiecałem oddać puchar syrenom – powiedział spokojnie Thaddeo.

– A czy ty wiesz, ile dobrego możemy uczynić mając ten puchar? Ilu chorych uleczyć, ilu mędrcom przedłużyć życie, ilu matkom oszczędzić bólu patrzenia na śmierć ich dzieci?

– Mamy już dużo magicznego napoju. Możemy oszukiwać naturę i bogów przez jakiś czas, ale nie wiecznie. Wyznaczmy sobie sami granice. „Życie człowieka trwa lat siedemdziesiąt" – mówi twoja święta księga. Ty będziesz żył o wiele dłużej. Daj żyć też innym, tym blisko, ale również i tym daleko.

– Zdrada! – krzyknął histerycznie Edwin. – Straże, brać go!

Do Thaddeo doskoczyli jego bracia. Zgrzytnęło sześć bliźniaczych mieczy. Bracia stanęli kołem w środku sali, z obnażonymi ostrzami wyczekując ataku. Nagle, u stóp Edwina upadł zwinięty rulon pergaminu. Król gestem ręki nakazał strażom czekać.

Nadworny mag podniósł list. Jego serce zadrżało, gdy zobaczył pieczęć ze znakiem czarnego słońca. Przełamał ją i na głos odczytał:

„Ja, Überhamon, pierwszy władca i ojciec tych ziem, którego sam Ozyrys powołał bym zaprowadził ład na jego ukochanych ziemiach, przekazuje wam, jego ludowi, moją ostatnią wolę. Ja, Überhamon, opuściłem was, lud Ozyrysa, by przedłużyć swoje życie drogą mrocznych eksperymentów i magicznych dewiacji. Odciąłem się od świata, za który miałem być odpowiedzialny. Miedzy życiem a śmiercią stworzyłem osobny stan bytu, mój jedyny i niepowtarzalny sposób egzystencji. Osiągnąłem doskonałą ciszę, samotność i pustkę. Stworzyłem Srebrną Frezję i z niej czerpałem moc. Pozornie obojętny na wszystko, w istocie oczekiwałem godnego spadkobiercy, by uwolnił mnie od ciężaru istnienia.

I oto nastał czas wyboru.

Czynię Thaddeo odpowiedzialnym za los kwiatu i eliksiru życia.

Czynie Thaddeo odpowiedzialnym za los siedmiu królestw.

Na wszystkich jego wrogów nakładam moją klątwę.

To mówię ja, Überhamon, pierwszy władca i ojciec tych ziem, odchodząc do nowego życia".

Zapadła cisza, którą po chwili zakłócił krzyk jakiegoś młodego generała: „Bzdura! Żadnego Überhamona nigdy nie było, a nawet jeśli był, to właśnie wylądował pod ziemią razem ze swoją górą. Dawaj ten puchar śmie…" – impulsywny dostojnik nie zdołał dokończyć zdania, bo nagły podmuch wiatru rozbił jego ciałem witraż w największym z okien bocznej nawy.

Lady Iovita podbiegła do narzeczonego i mocno go objęła. Prowadzeni wspólnym przeczuciem, unieśli głowy do góry i spojrzeli w to samo miejsce. Na żerdzi, podtrzymującej flagę upadłego faraona, siedziały dwa drozdy.

– Czy ktoś jeszcze chciałby coś powiedzieć? – zapytała ze słodkim uśmiechem świeżo mianowana królowa.

 

 

 

 

 

T.S. Eliot, Ziemia jałowa, przeł. Krzysztof Boczkowski

 

Koniec

Komentarze

Napracowałeś się, grubo tego. Tyle, że historia nadzwyczajna nie jest, morał też nie powala. Kilka razy pogubiłem się w tekście, bo zrobiło się chaotycznie. Daję 3.

Wrrr. Taki ładny komentarz napisałam, to mnie - do licha - wylogowało...

Morał nie powala? Morały nie mają powalać. W baśni raczej nie ma możliwości przedstawić oryginalnego morału, bo we wszystkich chodzi zazwyczaj o to samo. Za to mamy ładną, dobrze napisaną historię, którą dobrze się czytało. Przeszkadzało mi natomiast pomieszanie z poplątaniem mitologii, które to nie miało żadnego uzasadnienia. Syreny, Demeter, faraon, święta Barbara? No, ale nie marudzę;)

4. Do pięć trochę zabrakło.

Przy odrobinie dobrej woli pomieszanie z poplątaniem mitologii można uznać za pozytyw, nieco rozweselający czytelnika. Szczególnie Ueberhamon --- wydaje mi się niezłym i udanym żartem.
Szkoda tylko, że po tekście plączą się różnego rodzaju błędziki. Nagle, u stóp Edwina (...) --- chyba lepiej brzmiałoby, bardziej baśniowo, -> Wtem do stóp Edwina... Przecinek też nie wiadomo, co tam robi... Jest tego więcej, niestety.

OK, do konkursowych. :0

* Miało być: :)

Cóż, historia może się podobać albo nie, trudno z tym polemizować.
Pomieszanie mitologii - mamy globalizację, postmodernizm, synkretyzm itd., tak jest dziś sytuacja kulturowa. Zwłaszcza pisząc baśń można chyba uznać, że różni bogowie i święci zamieszkują wspólną "przestrzeń mitologiczną". Chciałem stworzyć wrażenie, że w świecie baśni Ozyrys, Demeter, święci i cała reszta mogą mieścić się w jednym szerokim systemie wierzeń. Element komizmu też miał tu znaczenie. Więc uzasadnienie dla tego zabiegu jednak jakieś było, choć rozumiem, że może to razić i na drugi raz pewnie będę ostrożniejszy.
Błędziki leksykalne - nie dbałem o konsekwentnie baśniową stylizację słownictwa. Współczesne słowa (np. negocjacje, eksperyment) pozostawiłem świadomie, własnie po to, żeby tekst brzmiał bardziej współcześnie. Chciałem uniknąć przede wszystkim nadmiernej, sztucznej archaizacji.

Śliczne opowiadanie - współczesne, a jednak osnute na klasycznie baśniowej kanwie. Czyta się dobrze i wcale przyjemnie. Gdyby miała ciut jaśniejszy, "mocniejszy" morał, nie miałabym nic przecwiko by czytać ją swoim - na razie hipotetycznym - dzieciom :)

Mocna czwóreczka.

Nic mądrzejszego niż poprzednicy nie napiszę więc 4/6

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Nowa Fantastyka