Para milczących wędrowców brnęła wciąż zawzięcie gęstwiną dojrzewającego lasu, zdzierając z twarzy kolejne warstwy pajęczyn, drapiąc pogryzione szyje i nadgarstki. Doskwierały im duchota, skwar, pot wilgotnym ciężarem oklejający ciało, chmary kąsających żarłocznie owadów. Nogawki zarosły już kosmatymi nasionkami i resztkami kolczastych chaszczy, których nie mieli siły ni ochoty usuwać. Pękate plecaki szurały raz po raz o co niżej zwisające gałęzie, stopy plątały się w zaroślach. W powietrzu niosła się woń suszu, młodych traw i żywicy, niewidoczny strumyk ciurkał gdzieś cichutko.
Rozbuchana roślinność nadal poszukiwała równowagi pomiędzy dobrze zakorzenionymi nawykami minionych stuleci a duchem niesionych południowym powietrzem zmian. Nie ustawały wokół zaciekłe zmagania – w górze smukłe topole lękliwie ustępowały miejsca pękatym palmom, w dole zaś paprocie i jeżyny łypały w rozgoryczeniu na rozpięte nad nimi liście bananowców. Gdzieś pomiędzy kłębami zieleni zwieszały się z konarów poskręcane pnącza, prześwitami wyglądały zaciekawione kwiaty, całość zaś tonęła w świergotliwej symfonii na setki ptasich gardeł. Las żył, porastał i pachniał.
– Wydaje mi się, czy każdy kolejny rok jest jeszcze gorętszy? – rzucił starszy z podróżnych, szpakowaty, ścierając lejący się z czoła pot.
– Nie wiem, panie Valkred – odpowiedziała młodziutka krótkowłosa dziewczyna w męskim stroju.
– Jasne, że nie wiesz.
– Może wody?
– A dajże, nie zawadzi. – Mężczyzna zdjął wypchany plecak, masując obolałe ramiona. – Patrz no tego bananowca, jaki dorodny wyrósł. Sprawdź, może da się tam coś zerwać.
Valkred przysiadł na kępce młodej trawy, dziewczyna wyszarpała tymczasem kilka kiści, podskakując przy tym wściekle i strącając obłażące ją mrówki. Owoce rozczarowywały cierpkością, a miąższ roił się od pestek.
– Rozumiem więc, że szwendamy się po tych ostępach jak jakie leśne dziadygi – zaczęła dziewczyna, żując kolejny kęs – ponieważ unikamy zarazy. Tylko nie rozumiem po co. Przecież od zniszcza się nie umiera.
– Nie bezpośrednio, to prawda. – Mężczyzna mówił głosem głębokim i nasyconym pewnością. – Jednakże wskutek hmm… zakłócenia równowagi społecznej… doprowadza on do wielu zgonów, że tak powiem, wtórnych.
– I że to tych wtórnych tak się obawiamy?
Jakieś pstrokate ptaszysko zerwało się z drzewa i, wrzeszcząc przeraźliwie, umknęło w dal. Dziewczyna powiodła za nim wzrokiem. Ciekawe, przed czym tak zwiewa – pomyślała.
– Tak i nie, Vesno – odezwał się znów mężczyzna. – Natura zarazy nie jest dla mnie w pełni jasna. Jak dobrze wiesz, widziałem ją tylko raz, z dystansu. Od tego czasu wolę unikać. Poza tym dotkniętych nią włóczęgów nie dopuszcza się do osad.
– Bo tak niby… niszczy wszystko ten zniszcz, tak?
– Nie wszystko. Ale dużo. Wystarczająco dużo. – Valkred patrzył w ciemną ziemię, na której bazgrolił patykiem jakieś symbole.
– Ech… Tyle już lat nic się nie działo, popiołu mało w powietrzu, niebo takie błękitne, słońca w bród i wszystko rośnie aż miło. – Vesna westchnęła. – Gdybym sama nie słyszała, co ludzie gadają na szlaku, nie chciałoby mi się wierzyć. Co to w ogóle jest ten zniszcz? Jak to… zaraża?
– Obawiam się, że twoja ciekawość zostanie wkrótce w pełni zaspokojona. Dokąd byśmy nie poszli, tylko o tym gadanie słychać… Kogo już pochłonął, komu w głowie namieszał… Otacza nas i przybiera z każdą chwilą jak przypływ… No, ale czas ruszać, inaczej znowu będziemy musieli nocować w tej głuszy.
– Mrówki posrałyby się chyba ze szczęścia – syknęła Vesna, strzepując z siebie jakieś stworzonko.
Zeszli stromizną pokrytego rzadką ściółką zbocza, ześlizgując się przy tym w kontrolowany sposób na zalegającym wulkanicznym żwirze, co odrobinę przyspieszało marsz. Valkred sprawdzał stale kierunek na trzymanym w dłoni przyrządzie, mrucząc do siebie i kiwając głową. Wkrótce dotarli do spadzistego brzegu rwącej rzeki. Koryto było szerokie, lecz wody nie starczało, by je w całości wypełnić i nurt dzielił się na kilka odnóg, z których największa pieniła się tuż pod nimi.
– Moldawa – powiedział mężczyzna z przekonaniem. – W którą stronę teraz, Vesno?
– Jeśli to rzeka… a my szliśmy od zachodu… stąd, azymut osiemdziesiąt trzy – zaczęła dziewczyna, spoglądając uważnie na wyrysowaną odręcznie mapę – to jesteśmy mniej więcej tu… i powinniśmy iść tam, na północ. Musimy dotrzeć do mostu i… właściwie tyle. Będziemy na miejscu.
– Dobrze. Przykładasz się do geografii.
– Tak, ale… – odpowiedziała, marszcząc jednak nagle brwi. – Panie Valkred…
– Tak?
– Skoro mamy tę Księgę…
– Vesno…
– Nie, nie! Wiem przecież dobrze, nie używać, póki nie będzie niezbędna, tata-rata. Zastanawiałam się po prostu, dlaczego jest tylko jedna. I skąd się wzięła? Czy to naprawdę był cud? Słyszałam, co niektórzy szeptali za naszymi plecami w Labinhrodzie…
Valkred milczał, wpatrzony w płynącą poniżej rzekę. Obserwował ciemną pianę gromadzącą się u brzegów, pluskającą między rozwleczonymi na kształt naturalnego wału stertami gałęzi. Vesna patrzyła na niego z wyczekiwaniem. Dobrze wiedziała, że mistrz nie lubi tych rozmów, ale przecież obiecał. Zawsze robiła to, czego od niej wymagał, nie mógł jej wiecznie zbywać. Miała prawo wiedzieć.
– Posłuchaj… – odezwał się wreszcie – nie wiem, czy jest tylko jedna. Nigdy nie widziałem innej, to tyle. W pewnym sensie jest to cud. Świat stracił prawie cały dorobek Tamtych w toku Długonocy, nie wiemy właściwie dlaczego. Przynajmniej ja nie wiem. W Księdze nie ma o tym słowa, więc jest z pewnością znacznie starsza. Ile lat mogło minąć? Kiedy wulkany wybuchły po raz pierwszy? Dlaczego? Jak to się dzieje, że Księga nadal działa i co ją napędza? Nie znam odpowiedzi na te pytania, Vesno. Może kiedyś je odkryję.
– Czyli jest pan wybrańcem? Tak jak mówią? Dlatego ją pan ma?
– Różne głupstwa ludzie opowiadają ze strachu przed śmiercią. Oczywiście, gdybym nie miał Księgi, wielu z nich faktycznie już by nie żyło, więc w tym wypadku ma to jakiś ironiczny sens.
Vesna odgoniła jakiegoś bzyczącego koło ucha owada. Nie zawsze pojmowała znaczenie słów mistrza, przywykła już jednak i wolała nie dopytywać o szczegóły.
– Chciałabym się wreszcie nauczyć ją czytać. To już przecież tak długo i…
– Wszystko w swoim czasie – przerwał Valkred, nawet na nią nie patrząc.
– Dlaczego nie teraz? – zirytowała się dziewczyna.
– Uczę cię już języka, prawda? Bez tego ani rusz, moja droga. Poza tym najpierw trzeba umieć wiedzę prawidłowo pożytkować. Podążając na skróty, poznajesz tylko jedną ścieżkę, tę najprostszą. Prawdziwa wiedza oznacza umiejętność wyboru najlepszej z wielu możliwości. A tego żadna, nawet najcudowniejsza, księga cię nie nauczy.
– Nie zaszkodziłoby chyba, gdybyśmy tak raz poszli na skróty – burknęła, wyciągając stopę z błota.
– Może – mruknął Valkred.
Vesna milczała, licząc, że doda coś jeszcze, lecz ku jej frustracji żadne więcej słowa nie padły. Drugi już rok wędrowała z nim po świecie i wciąż nie pozwolił Księgi nawet dotknąć, a nie taka była przecież umowa. Nauczyciel stale przekazywał jej wiedzę, to prawda, lecz największe tajemnice zatrzymywał dla siebie, mamiąc tylko pustymi obietnicami. Ile jeszcze będzie musiała mu służyć, zanim pozna sekret Księgi? – zadawała sobie w myślach pytanie. Rok? Dziesięć lat? Wieczność? A może jeszcze dłużej? Tak czy owak – lepiej już wędrować z Czcigodnym, Henokiem, jak go czasem nazywano na pustynnym południu, niż zmywać zarzygane podłogi podłych gospód Pristatu. Wydała z siebie pomruk rozczarowania, ruszyła jednak dziarsko w ślad za Valkredem, który nie oglądając się nawet, zniknął już za zakrętem.
Brzegiem Moldawy wiodła wąska ścieżka, podmokła jednak i najeżona wręcz trudnościami – a to trzeba było przesadzić rozlany strumień, a to pokonać zwały nadgniłych pni i gałęzi, innym razem obejść rozmiękłe trzęsawisko, wyrosłe wokół wodnego oka. Na domiar złego stale brzęczały im nad głowami roje tnących niestrudzenie owadów. Wkrótce oboje mieli wszystkiego dosyć, a wskutek różnicy zdań co do oceny przyczyn tego stanu rzeczy maszerowali znów we wściekłym milczeniu.
Las skończył się jednak wreszcie i wyszli na rozległą porębę, zostawiając za sobą mroczną zieloność zżeranej przez dżunglę puszczy. Gorące lato zdążyło już wysuszyć odsłonięty teren na wiór, każdy więc krok wzniecał obłoczek kurzu. Po prawej stronie mieli rozlaną szeroko, meandrującą wśród łach rzekę, po lewej pasmo zarośniętych wzgórz. Przed nimi zaś majaczyły już w drżącym z gorąca powietrzu poszarpane kształty osady Moldawarów, czasem, mocno na wyrost, zwanej fortecą.
Zębate kanciastymi wieżami starożytnych ruin podgrodzie z daleka budziło co prawda nielichy respekt, ale już po przejściu kilkuset kroków łatwo było dostrzec pierwsze wyrwy w konstrukcji, wielkie niczym wygryzione szczękami giganta, łatane byle jak i czym popadnie; im bardziej zaś dystans malał, tym dobitniej ujawniała się daleko idąca umowność potęgi „fortecy”. Z bliska znać już było, że nie wieże to, lecz nieregularne kikuty dawnych budowli, z przyzwyczajenia chyba tylko utrzymujące się w pionie i otoczone zarośniętymi zwaliskami. Jedne kształty pełne były łuków, otworów i kulistych podstaw, inne wystrzelały smukło w niebo jak trzciny zwieńczone ostrokątnymi pałkami. Gdyby jednak osadę miała kiedyś szturmować jakaś armia, wdarłaby się do środka, praktycznie się nie zatrzymując. Szczęściem żadnych armii nie widziano w tych okolicach już od dawna, a do odpierania tego, co widywano, pozycje te najwyraźniej wystarczały.
O wiele solidniej prezentował się sam prymitywny stołp, rysujący się na szczycie niskiego, urwistego wzgórza, okolonego przy krawędzi grubymi murami z ciemnego kamienia – prawdopodobnie jeszcze bardziej wiekowymi niż ich poszarzali ze starości sąsiedzi na podgrodziu. Ostre kąty bastionów, choć ukruszone stuleciami erozji, wciąż górowały dumnie nad pionową niemal skarpą, zapewniającą od strony rzeki wygodną ochronę. Czego by nie mówić, była to najwspanialsza twierdza, jaką Valkred widział na własne oczy i jedyna, jaką kiedykolwiek miała okazję oglądać Vesna, zamarła teraz w niemym zachwycie. Niewiele bowiem takich miejsc zostało jeszcze na świecie.
Most prowadzący do osady był zerwany. Pozostałe po nim sterczące z wody bale mierzwiły bystry nurt Moldawy. Gdy zeszli w dół koryta, odkryli jednak przerzuconą ponad rzeką linę, z ich strony owiniętą wokół jednej z podpór przeprawy, z drugiej kończącą się w zbitej z kilku desek budzie. Valkred szarpnął napięty sznur i czekał. Wkrótce zobaczyli na przeciwległym brzegu człowieka, który pomachał im leniwie i podreptał gdzieś w górę rzeki, by spłynąć wkrótce flisacką tratwą.
Przeprawiwszy się na drugą stronę, podążyli dalej głównym traktem, aż zbliżyli się do pierwszego szeregu prowizorycznych umocnień. Valkred odnotował, że było ich wyraźnie mniej niż ostatnim razem, przybyło za to stert gruzu i kamieni. Tutejsze budowle wzniesiono przed wiekami z zapomnianego, niezwykle trwałego materiału, lecz nawet on docierał już najwyraźniej do granicy wytrzymałości.
Ze stanowiska na jednej z kruszejących wież wychyliła się jasnowłosa kobieta. Metalowe wzmocnienia zbroi błysnęły w słońcu.
– Kto idzie? – krzyknęła donośnie.
Valkred rozejrzał się. Kilkanaście zaciekawionych głów wystawało z otworów na różnych poziomach postrzępionych ruin. W zasadzie lubił te chwile.
– Valkred Tułacz! – odkrzyknął głośno, dla efektu, wywołując tym pewne poruszenie.
– Czcigodny?! – zawołała strażniczka z uciechą. – Patrzcie no, nie poznałam cię! A ta dziewka to co za jedna?
– Moja nowa czeladnica, Vesna z Donlandu!
– Z Donlandu! Proszę, proszę! A zarazy aby stamtąd nie przywlokła?
– Na moją wiedzę klnę się, że nie. Osobiście sprawdziłem.
Vesna rzuciła mu krzywe spojrzenie. Nie lubiła, gdy mówił o niej jak o tresowanym piesku. Oczywiście, nigdy nie widziała prawdziwego psa. Zniknęły ze świata w czasach głodu, długo przed jej narodzinami. Przypuszczała, że pozostało po nich wyłącznie to powiedzenie, choć pewności nie miała. Postanowiła zapytać mistrza przy jakiejś okazji.
– Wejdźcie więc. Miros rad będzie was widzieć – padło z góry.
Wprowadzono ich na podgrodzie. Valkred pamiętał strażniczkę z poprzedniej wizyty. Miała na imię Tula, prawie dorównywała mu wzrostem (choć sam był słusznej budowy), a obfitość jej kształtów intrygująco wypełniała imponujący łuskowy pancerz. Pochodziła z któregoś z leśnych plemion północy, zaprawiona była w boju jak mało kto i samym wyrazem twarzy ścinała białka zwróconych ku niej oczu, niewielu miało więc odwagę czynić jej awanse. Valkred odwagę znalazł i miło to wspominał.
Nie jednak krągłości Tuli zajmowały teraz jego umysł, lecz nędza podgrodzia, daleka bardzo od tego, co miał w pamięci. Lwia część przylegających gęsto do murów, drewnianych budynków była w stanie opłakanym, dachy miały zapadłe, szarość wulkanicznych pyłów podgryzała je z każdej strony, a na ścianach widoczne były ślady zawilgocenia. Niektóre chaty pośpiesznie reperowano, inne burzono i stawiano na nowo, przez co uliczki żywo rozbrzmiewały pracą. Czcigodny zmarszczył brwi i pokiwał głową, jak gdyby znalazł właśnie wyjaśnienie skomplikowanej zagadki.
Naraz uwagę Valkreda przykuły dźwięki muzyki, monotonnym, nieprzerwanym rytmem niosącej się wśród ścian wszędobylskich ruin.
– Czemu oni tak grają? Święto jakie czy co? – zapytał, choć nie wiadomo kogo; strażniczka spojrzała na niego zdziwiona.
– Zaraza przecie, to grają. I tańczą do tego jeszcze jak dzikie bestie. Toć nie wiecie?
– Zniszcz wywołuje w ludziach różne reakcje. Gdybym próbował poznać je wszystkie, sam pewnie padłbym już jego ofiarą – odparł Valkred wymijająco, starając się nie dać po sobie poznać, że rzecz jest dla niego całkowicie nowa. Zafrasował się jeszcze bardziej.
Szli wiodącym łagodnie pod górę traktem, mijając warsztaty i kramiki. Wychudzeni przechodnie zatrzymywali się, z nabożną niemal usłużnością schodzili im z drogi, spękanymi od suchego powietrza wargami wypowiadając jak zaklęcie jedno słowo – „Czcigodny”. Ci, którzy nie mogli oderwać się od pracy, kłaniali się tylko z daleka lub machali uzbrojonymi w narzędzia dłońmi. Valkred był tu dobrze znany.
Nic więc dziwnego, że Miros czekał już na nich na szczycie wzgórza, w cieniu, tuż pod okutą bramą wiodącą do ufortyfikowanej (po prawdzie w dużej mierze wzmocnionej tylko palami) części osady. Przywódca Moldawarów był mężczyzną korpulentnym, acz postawnym, o oczach czujnie łyskających spod gęstej czupryny. Stał sam, lecz Valkred wiedział doskonale, że nie ma do czynienia z niefrasobliwością, lecz świadomym gestem szacunku i zaufania – przyjmowanie gości przed domem uważano w tych stronach za wielką grzeczność – niechybnie byli jednak pod stałą obserwacją. Strażniczka Tula również nie znalazła się tu dla towarzystwa, jej mocna dłoń nie bez powodu gładziła ustawicznie rękojeść szerokiej szabli.
– Widzi mi się, że przybywasz w samą porę, Czcigodny.
– Przeważnie tak bywa, Mirosie.
– Prawda to, prawda… Jakże wiele bym dał, żeby mieć cię tu na stałe!
– O ile mnie pamięć nie myli, dotychczas nie zaproponowałeś niczego godnego uwagi.
– To się zmieni, Czcigodny – powiedział z uśmiechem władyka. – Sporo nowinek udało nam się ostatnio wyszperać, będziesz zaintrygowany.
– Wiesz, ten tytuł działałby na mnie dużo lepiej, gdybyś omal nie parskał śmiechem, gdy go wymawiasz.
– Zgoda, masz mnie – zachichotał Miros. – Wiele żywię do ciebie uczuć, lecz z żalem stwierdzam, że uwielbienie czołobitne do nich nie należy. Zbyt dobrze jednak rozumiemy życie, by miało nas to poróżnić, nieprawdaż? – Valkred odpowiedział skinieniem. – Ale do rzeczy, bo u nas problemów ostatnio taka moc, że nie wiadomo, w co ręce włożyć, a tu dzień ma się już ku końcowi. Widzisz więc, oto ledwie dotarły do nas wieści o zarazie, tym straszliwym zniszczu, jak go niektórzy zowią, a już mamy ją u siebie, i to diabli wiedzą skąd.
– Pewnie chcesz, żebym się dowiedział skąd. – Valkred bardziej stwierdził, niż zapytał.
– To też – odrzekł Miros, kiwając głową; palce zatknął za skórzany pas. – Ujmując rzecz najprościej, chciałbym, żebyś przepędził to paskudztwo na najdalsze krańce południowych pustyń, zakopał głęboko w piachu, poskakał, ubił, a na koniec zrosił swym czcigodnym moczem. I niechby mu to napędziło takiego strachu, żeby już nigdy więcej nie podniosło durnego zniszczowego łba.
– Dość wygórowane wymagania.
– Wiem, wiem. Ot, taka sugestia. Sugestie zawsze w cenie, czyż nie? Na początek zadbajmy o to, by nikt więcej nie zapadł na to okropieństwo. Zapłacę ci za każdy postęp w sprawie – powiedział z drgnieniem kącika ust, które nie umknęło uwadze Valkreda.
– Czym?
– Na początek wiktem, opierunkiem i nabożną czcią co weselszych podgrodzianek. Chyba że masz inne sugestie – rzucił, zezując na Vesnę.
– Ach, wybacz, zapomniałem – zreflektował się Valkred. – To jest Vesna, pomaga mi w badaniach. Vesno, poznaj Mirosa, pierwszego możnowładcę najwspanialszego państwa Świata Po Długonocy, duchowego spadkobiercę Tamtych i najhojniejszego mecenasa nauki po tej stronie Jeziora Północnego.
– Zawsze miałeś przyjemną skłonność do przesady, Czcigodny. I oko do dziewcząt – cmoknął z uśmiechem władyka; dziewczyna obrzuciła go wściekłym spojrzeniem, dość jednak miała oleju w głowie, by trzymać język za zębami i skłonić się tylko z dobrze udawaną pokorą.
– Urodziła się wśród Podziemców – usprawiedliwił ją Valkred.
– No tak, to tłumaczy tę bladość lica – Miros pokiwał głową z jeszcze szerszym uśmiechem. – Wracając do zapłaty, oczywiście pokażemy ci, czym dysponujemy. Znalezisk mamy w bród. Wierzę, że się dogadamy.
– Nie wątpię. Dobrze, prowadź do tej zarazy, skoro to takie pilne.
– To właśnie w tobie lubię, Valkred, żadnego owijania w bawełnę. Nie to, co te wszystkie włazidupki. Chodźcie ze mną.
Także i osada nie była wolna od dokuczliwej owadziej plagi, na przemian więc oganiali się i przecierali spocone, zaczerwienione twarze. Schodzili tą samą drogą co poprzednio, ku podgrodziu, tym razem jednak mieli przyjemność podziwiania widoków. Słońce wisiało już nisko nad widnokręgiem, nadal jednak smażyło nielitościwie. Valkred cenił Moldawarów za wysiłek włożony w zabezpieczenie swoich pozycji. Wycięto połacie nasadzającej się gęsto dżungli, a wyrwy w odnalezionych wokół starożytnych konstrukcjach uzupełniono pozyskanymi w ten sposób materiałami. Sam wybór miejsca zasługiwał na pochwałę – wzgórze z trzech stron zabezpieczone było podmurowanymi urwistymi zboczami, a opasująca je rzeka, choć płytka, dodawała walorów obronnych. Valkred wiedział też, że Miros miał w zanadrzu kilka specjalnych sztuczek, a nie jeden i nie dwóch usmażonych żywcem pętaków służyło innym za przestrogę.
Kto wie, ile jeszcze uda się Moldawarom osiągnąć, jeśli nikt potężniejszy nie połasi się na ich zdobycze i niewątpliwy urok tutejszych kobiet? Miejsca na świecie nie brakowało, więc i wojownicze zapędy, tak rozbuchane w czasach Długonocy i dziesięcioleci po niej (nawet Czcigodnemu znanych wyłącznie z bajań starców), przyczaiły się teraz i czekały jakby na rozwój wypadków. Valkred lubił zaradność Mirosa, a może i ceniłby jego towarzystwo, gdyby nie pogardzał tak trwonieniem czasu na bezcelowe pogawędki. Nadal miał dużo pracy.
– …woda w studni opada, szczury nam się lęgną, pola zalało i zboża nie obrodziły, a zapasy się kończą, już teraz na co gorszych ciągniemy… – ciągnął Miros opowieść o kłopotach swojego władztwa.
– Powódź była? – zapytał Valkred, choć dawno już sam doszedł do tego wniosku.
– Jak się patrzy! Powinieneś był to widzieć, Valk. Prawdziwe cuda, zapewniam cię. Koryto – sam zobacz, jak rzeczułka ciurka teraz ledwie niemrawo – w mniej niż godzinę wypełniło się wodą, ta się wydęła, spieniła, przelała i jak chlusnęło, to nic prawie z podgrodzia nie zostało. Tak płynęło, że ciebie po czubek głowy by kryło albo i lepiej. Kilka dni zbieraliśmy sprzęty po lasach. Bali nam tylko naniosło i chaszczy, to taka z tego korzyść, że materiału nosić nie trzeba z daleka, choć latryny wybiło i się w tym wszystko umazało, ludzie dotykać nie chcieli.
– Straciliście kogo?
– Naszych kilku, rolników z pól głównie i drwali. Reszta umknęła na wzgórza. Więcej zwierząt padło. Ale byli też inni. Trupy kilka dni jeszcze płynęły. Pewnie leśni jacyś.
– I kiedy to wszystko? – Mówiąc, Valkred przysłuchiwał się docierającym znów do nich dźwiękom muzyki. Monotonny rytm bębnów zaczynał utrudniać rozmowę.
– Kilka tygodni, może miesiąc. Bardziej miesiąc. Trochę my tu z liczeniem czasu na bakier, na co nam to. Urval, ten bakałarz niedorobiony, może więcej by wiedział. Jeśli zechcesz, przyślę go do ciebie i…
– Od innych nie mieliście wieści? – przerwał Valkred.
– Z północy tak; był jaki kupiec i rozpowiadał, jak to u nich to samo, że tragedia dla interesów, że ceny w górę idą. Na mój nos szalbierz zwykły, utarg chciał nakręcić i tyle, ale coś niecoś w tych opowieściach się zgadzało.
– A z południa? Innych stron?
– Nic. Znaczy było kilku, ale nic o wielkiej wodzie nie mówili. Niezwykłe mamy czasy, Valkred. Nie żyje nam się źle, właściwie nigdy nie było tak dobrze i to mnie chyba najbardziej niepokoi. Północzanie dali nam spokój – nikt nie wie, co się z nimi stało. W ogóle pusto w lasach, a co się kto pojawi z obcych, to bredzi tylko o zniszczu, jakby nic innego już na świecie nie było. Gdyby nie ta powódź, to może bym i uznał ten rok za najlepszy od niepamiętnych czasów.
– Dziwne.
– Co?
– Taka powódź bez deszczu, w środku lata.
– Żebyś wiedział. Ale pogoda przecież nie od dziś wariuje, szkoda mi już czasu na niedowierzanie. No, jesteśmy – powiedział Miros, przekrzykując narastający jazgot piszczałek i łomot bębnów.
Weszli w ocieniony zakątek osady, placyk otoczony czterema sypiącymi się ścianami i kryty łukiem podziurawionego sklepienia, z którego padały smugi zapylonego światła. W półmroku podrygiwał frenetycznie tłumek półnagich ludzi. Valkred nie widział detali twarzy, wszyscy zresztą wydawali się podobnie bladzi, wychudzeni, ich zwichrzone, pozwijane w grube od wilgoci strąki włosy przecinały bezwładnie powietrze, rosząc ściany kroplami potu. Jedno wielkie szaleństwo zlepione w roztańczone morze falujących ciał. Pląs ten był jednak niezgrabny, szeroki wymachami, lecz oszczędny w krokach. Niektórzy z uczestników klęczeli jedynie, wznosząc ku górze drgające rytmicznie ręce, nieskładnym murmurandem dokładając się do zgiełku. Pod ścianami siedzieli rzędem równie wyniszczeni muzykanci, grając nieprzytomnie sinymi od uderzeń palcami.
– Staramy się ich tu trzymać, żeby nie ponieśli tego zniszcza dalej – wyjaśnił Miros. – Karmimy chlebem i wodą, chyba pięć czy sześć dni. Co jakiś czas trochę im się poprawia, ale potem wracają. Grajków kilku już padło z wyczerpania.
– Podejdźmy bliżej.
– Nie boisz się?
– Nie.
– Cóż, ufam ci. Chodźmy. Jest tam – rzekł Miros, wskazując jakiś ciemny kąt.
Ruszył przodem, obchodząc tłum z czujnym respektem, aż zatrzymał się obok drobnej dziewczyny w podartym ubraniu. Valkred zobaczył na twarzy Mirosa głęboką troskę, która znikła jednak naraz, jakby strząśnięta zawstydzeniem.
– Dołączyła do nich przed trzema dniami. Czyli, rozumiecie, nie była pierwsza. Ludzie mówią, że wieszczy – powiedział władyka.
– Nie wasza? – spytał Valkred.
– Nie. Znaleźliśmy ją, gdy fala opadła. Nie pamiętała niczego, skąd jest, ani kim. Miła dziewczyna, więc przyjęliśmy ją. – Valkred znał chutliwość Mirosa na tyle, by odczytać to zdanie na swój sposób. – Bojaźliwa tylko strasznie była. No, a potem zaczęła mieć te kurcze, wybroczyny, bredzić nie przestawała, aż w końcu wylądowała tutaj. Grali już wtedy.
Tańcząca wiła się obłąkańczo, głowę zadzierała tak wysoko i nienaturalnie, jakby próbowała złamać sobie w ten sposób kark. Jej brudne, splątane włosy zwisały wzdłuż pleców, niewidzące oczy trwały nieruchomo, szeroko rozwarte powieki aż drżały, napięte nieustannym wysiłkiem. Ręce wyciągała ku górze, dłonie jednak zwisały jak zwiędłe, trzęsły się tylko bezwładnie. Nawet półmrok nie był w stanie ukryć pożerającej je zgorzeli. Dziewczyna zarechotała naraz jak opętana, śliniąc się przy tym wściekle.
– Wydostało się! Wydostało! Będzie żreć! Działa w ruch! Ognia! Bam! Bam! Bam! – wyrwało się z jej gardła. Ostatnie słowa powtarzała niczym słabnące echo, aż stały się ochrypłe i ciche.
Valkred długo i uważnie jej się przyglądał, aż wreszcie skinął zniechęcony na Vesnę.
– Nic tu nie zdziałam, za mało światła. Podasz jej środek na sen, podwójną dawkę. Wiesz który. Przyprowadzicie dziewkę do mnie, gdy będzie gotowa, ja tymczasem zajmę się preparacjami – zaordynował.
Już miał odchodzić, gdy gnijąca dłoń capnęła go nagle za ramię, nabiegłe krwią oczy zmierzyły go drżącym, lecz całkiem przytomnym, spojrzeniem. Vesna krzyknęła, Valkred uspokoił ją ruchem ręki.
– Przeklęty! – wysyczała tancerka; drapała sczerniałymi palcami nadgarstek, rysując na nim paskudne czerwone pręgi. – Miliardy gwiazd opadają i żrą, żrą wszystko jak szarańcza! W żyłach pełzają, sam poczujesz, złociutki! O tak, jakże będziesz wtedy wiedział! Wszystko ci powiedzą. A potem zobaczysz! Zobaczysz zastygły krzyk umarłych!
– Nie wątpię, moja droga. Nie wątpię – odrzekł Valkred, patrząc jej prosto w oczy.
Vesna tymczasem zbliżała się od tyłu z nasączoną szmatką.
* * *
Gorąca noc szczelnie otuliła osadę, ciszę jednak rwało nadal nieustające bębnienie, stłumione, lecz słyszalne niczym odległe dźwięki udanego wesela. Valkred pracował intensywnie, jak zwykł ostatnio czynić każdego wieczoru. Miros, świadom dobrze jego potrzeb, zapewnił im miejsce w jednym z wyżej położonych domów podgrodzia, wygodnie oświetlonym i wyposażonym we wszelkie niezbędne udogodnienia, łącznie z olbrzymim stołem, stosem kart i zapasem cennego inkaustu. Budynek pachniał żywicą i wysuszoną ziemią.
Vesna nie ustawała w wysiłkach, by zapewnić mistrzowi komfort pracy, sama jednak nie mogła się skupić na nauce. Pot spływał jej po plecach, czuła, jak koszula przywiera do ciała. Od dobrej już godziny wodziła bezmyślnie wzrokiem po otrzymanych od Valkreda notatkach, nie mogąc zapamiętać ani słowa. Spojrzała na nauczyciela. Rozsiadł się na przykrytym skórami łożu, jego skupiona, wyostrzona zmarszczkami twarz lśniła nieziemsko, zatopiona w błękicie. Wciąż nie mogła się nadziwić, że coś tak potężnego jak Księga było tak drobne – nie licząc oczywiście panelu z niebieskiego światła, w który wpatrywał się właśnie Valkred, mrugając przy tym raz po raz i poruszając oczami. Zdradził jej kiedyś w przypływie dobrego humoru, że w ten sposób wydawało się Księdze polecenia, lecz nie rozwinął tej myśli i nie wiedziała, o co mu właściwie chodziło.
Valkred wydobył z plecaka grube zawiniątko, które delikatnie, dobrze wyuczonymi ruchami, rozwinął. Trzymał teraz w dłoniach oprawiony w skórę tom, szeroki i obły niemal od nadmiernej ilości wepchniętych weń plecionych zakładek. Poluzowawszy sznurowane zapięcia, otworzył dziennik na jednej z gęsto zapisanych stronic. Zerkając wciąż na panel, zaczął skrupulatnie notować. Vesna skrzywiła się. Nie rozumiała, w jakim celu marnował tyle czasu na to głupie przepisywanie. Przecież stale pouczał ją, że nie należy używać Księgi bez dobrego powodu. Po kiego diabła tworzył więc tę nietrwałą, nieporęczną kopię? Także i tego nie raczył wyjawić. Dziewczyna znowu poczuła jątrzącą się gdzieś w środku frustrację.
Czcigodny westchnął wreszcie i odłożył Księgę. Migotliwa aura zniknęła, pozostało tylko chropawe i spłaszczone niesymetrycznie jajo, które nawet Vesna mogłaby zamknąć w jednej dłoni. Gdyby, oczywiście, miała ku temu kiedykolwiek okazję.
– Co się dzieje, panie Valkred? Znalazł pan rozwiązanie?
– Niestety, nie – odpowiedział mężczyzna ze zniechęceniem rysującym się na twarzy. – Wiem, że to nie zniszcz, rzecz jest jasna: ten miesza najwyżej w umysłach, nie zżera kończyn gangreną… Brak mi punktu zaczepienia. Za dużo jest możliwości, a każda prowadzi do setek kolejnych. Cholernie trudno przetworzyć taki gąszcz informacji.
– Mogę coś zrobić? – zapytała Vesna, nie bardzo rozumiejąc, co mistrz miał na myśli.
Valkred opadł na łóżko i zapatrzył się w sufit. Powoli zmrużył zmęczone oczy. Jedną rękę wsunął pod koszulę, by odsunąć ją nieco od spoconego ciała.
– Wykończy mnie ten gorąc przeklęty… – Sapnął ciężko. – Nie wiem już… Zacznijmy od początku. Może inny punkt widzenia pozwoli mi znaleźć coś, co pominąłem? Opowiedz mi raz jeszcze o naszej tancerce… Co o niej wiemy?
– Hmm… Zaraz… – Vesna spróbowała przywołać w myślach przebieg badania, w którym asystowała. – Ciało toczy postępująca gangrena. Palce u rąk i część stopy uschnięte, prawdopodobnie nieodwracalnie. Niewiadomego pochodzenia zmiany w narządach rodnych. Nieświadome skurcze mięśni i ścięgien. Brak kontroli nad układem pokarmowym… – wyliczała.
– Tak, tak. Wszystko to sam ci powiedziałem – żachnął się Valkred. – Wcale mi to nie pomaga. Opisz ją, ale swoimi słowami, nie moimi. Co oprócz tego?
– No więc…– zaczęła Vesna, nauczyciel zachęcił ją stanowczym ruchem ręki. – Na pewno znaczące wychudzenie, odwodnienie, to jest utrata wagi ciała, suchość skóry… Kończyny drżące, konwulsyjne ruchy, przyjmowanie nienaturalnej pozycji ciała… prawie jakby chciała sobie zadać ból, straszne… Mięśnie napięte, twarde jak skała… Co tam jeszcze… hm… Brud, pył we włosach, głęboka mania, niepohamowana potrzeba tańca, podatność na rytm… halucynacje, urojenia…
– Halucynacje… – przerwał Valkred, ze zdziwienia aż podnosząc się z posłania. – Skąd ten pomysł?
– No… To, co mówiła… wieszczenie… Przecież to nie było naprawdę, tak? To było, jak w tych legendach sprzed Długonocy. Śmierć, armaty plujące ogniem, płonące gwiazdy. Nie mogła tego widzieć nigdzie indziej, jak w swojej głowie.
– Nie wiem – rzucił niecierpliwie Valkred. – Nie mogę myśleć. Jest za gorąco. Muszę zrozumieć, Vesna. Zrozumieć!
Zamyślił się głęboko i westchnął. Odległy rytm pulsował niczym tętno pobudzonego ciała, nieprzerwanie, miarowo, kusząco… Valkred podniósł nagle głowę, mierząc Vesnę przenikliwym wzrokiem, tym samym, którego tak się obawiała. Jego oczy zabłysły w półmroku odbitym światłem świec. Cisza zgęstniała, skraplając się niemal na przymrużonych powiekach. Spojrzenie mistrza zaczęło rozlewać się po jej opiętych wilgotnym materiałem piersiach. Leniwie sunęło niżej, osiadło lepko na biodrach, spłynęło ich krawędzią, musnęło brzuch, aż wreszcie zatrzymało się tam, w dole, na bezlitośnie długie chwile. Skrępowana, spuściła wzrok.
– Podejdź – zażądał.
– Czy możemy… Czy możemy dzisiaj nie, panie Valkred? – Wzdrygnęła się, nie wiedząc nawet dlaczego.
Sypiała z nim już wcześniej i nie narzekała na swój los. Nigdy jednak nie było to tak… wyprane z emocji, mechaniczne. Poczuła się jak jeden z przyrządów mistrza, jak coś, czego potrzebuje do zgłębienia zagadki, a potem odłoży na bok, zużyte, wyświechtane.
– Właśnie dzisiaj jest to najbardziej potrzebne. Umysł spięty, to umysł zniewolony. Myślisz, że z pobudek serca zgodziłem się wziąć cię w opiekę?
– Nie – odpowiedziała po namyśle. – Oczywiście, że nie.
– Jesteś moją muzą, Vesno, a to nakłada na ciebie określone obowiązki. W każdej chwili możesz odejść, siłą cię przecież nie trzymam. W takim jednak wypadku upewnij się, że nigdy więcej nie wejdziesz mi w drogę, gdyż zażądam zwrotu straconego na ciebie czasu. – Głos Valkreda był twardy i szorstki. – Oto najważniejsza z lekcji, moja droga: w życiu nie ma nic za darmo. Wszystko ma swoją cenę, możesz ją płacić lub iść do diabła. Na tej prawdzie opiera się ten po trzykroć potępiony świat. Więc chodź tu wreszcie i przestań psioczyć, bo doprowadzisz mnie do pasji.
– Tak, panie Valkred – powiedział ktoś, kogo Vesna brzydziła się najbardziej na świecie.
* * *
Nazajutrz, krótko przed południem, Czcigodny odwiedził Mirosa, zdając mu relację ze swoich odkryć. Siedzieli na przykrytych skórami siedziskach, w głównej sali drewnianego domu, który służył włodarzowi za coś na kształt dworu – tu przyjmował gości i tu też odbywały się uroczyste uczty, dość często przeistaczające się niepostrzeżenie w suto zakrapiane libacje. Budynek był prosty, schludny i niezbyt duży, większość bowiem pomieszczeń gospodarczych mieściła się w podziemnych korytarzach wydrążonych we wnętrzu wzgórza przez zapomnianych budowniczych.
– …pozwoliłem więc sobie zajrzeć do waszych spichlerzy – kończył opowieść Valkred – i sprawdzić jakość ziaren. Moje podejrzenia okazały się słuszne. Mamy do czynienia z zatruciem grzybami; sporyszem, mówiąc dokładniej. Gdy tylko zaczniecie piec na oczyszczonej mące, objawy powinny ustąpić. Z wyjątkiem zgorzeli, rzecz jasna. Chore tkanki trzeba będzie amputować, o ile same nie odpadną.
Miros słuchał z uwagą, choć bez specjalnej radości. Widać było wyraźnie, że wolałby mieć już zniszcz w garści, działać, zwalczać, reagować, niż powracać do stanu niepewnego oczekiwania.
– Zatruta mąka, powiadasz… No, kto by pomyślał! Cóż, jestem pod wielkim wrażeniem, Valk. Wystarczyła ci jedna noc, doprawdy niesamowite – powiedział.
– Miałem trochę szczęścia – rzucił niedbale Czcigodny. – Przyznam też, że Vesna bardzo mi pomogła – dodał, oblizując spierzchnięte wargi.
– A to wieszczenie? Tańce piekielne?
Valkred wzruszył ramionami.
– Wynaturzenie instynktu stadnego. Jakby zbiorowe widziadło, halucynacja, całkowite zatopienie w omamach… Nie wiem, co wasza wieszczka widziała, lecz to ostatnie, czym powinniśmy się niepokoić. Jeśli był w niej kiedykolwiek zniszcz, to opuścił ją, nim tu dotarła. Słuchaj, Miros, owa powódź… Na południu była zapora, taka pradawna konstrukcja zatrzymująca wodę…
– Tak, pamiętam. Widziałem ją kiedyś. Zmyślna rzecz. Myślisz, że…
– Zgadza się. Sądzę, że została zburzona, stąd ten gwałtowny przybór wód. A skoro tak, to zniszcz jest już bardzo, bardzo blisko. To pewne. Obawiam się, że nie sposób już przed nim uciec. Wierz mi, próbowałem. Jeśli twoja forteca nas nie uchroni, to już chyba nic innego na tym świecie nie da mu rady.
Miros milczał, ważąc w myślach jego słowa. Zmarszczone czoło przydawało mu surowości, zawziętość błysnęła w spojrzeniu. Nachylił się konspiracyjnie.
– Chodzą słuchy, że masz w swym posiadaniu magiczną księgę, co udziela odpowiedzi na wszelkie pytania – rzekł wreszcie, zaglądając Valkredowi głęboko w oczy.
– Dobrze by było te słuchy wyłapać, bo się pałętają, gdzie ich nikt nie prosi – odpowiedział Czcigodny stanowczo. – Wiesz dobrze, że nie ma takich ksiąg.
– Kiedyś mogły być…
– A któż wie, co kiedyś było? Długonoc zabiła historię. Może trudno było pisać w tych ciemnościach, może nie było dla kogo. Nie wiem. Jak dla mnie to wszystko legendy.
Władyka wpatrywał się w niego długo i uważnie, bębniąc palcami na kolanie. Nagle jednak uśmiechnął się i odprężył.
– Bywa, że dość namacalne te legendy… Wiesz, ludziom byłoby łatwiej, gdybyś przyznał się do cudotwórstwa. I tak już biją ci pokłony – rzucił wesoło.
– Jeśli będą potrzebowali religii, stworzą ją i beze mnie.
– Niewątpliwie. Wtedy tylko może to być coś, co nie będzie nam na rękę.
– Nie sądziłem, że tyle wiesz o władzy.
Miros podrapał się po nieogolonym policzku, figlarny uśmieszek znowu nadawał mu przyjazny, nieszkodliwy wygląd. Valkred podziwiał jego niebywałe umiejętności dyplomatyczne.
– Może nie tyle, co ty, ale wiem, co trzeba – stwierdził władyka. – Też strzegę swoich źródeł – dodał z wymownym spojrzeniem. – Ile razy ci powtarzałem, że obaj skorzystalibyśmy na sojuszu?
– Nie interesuje mnie władza.
– Zobaczysz, Valk, jeszcze do mnie wrócisz z podkulonym ogonem. Życie to kurewsko niebezpieczne zajęcie. Lepiej zadbać o przyjaciół.
– Alianse mają paskudny zwyczaj trwać mniej więcej do pierwszej trudności. Sam wiesz, jak powiada się w tych stronach: co mnie nie zabije, to ma przerąbane. Poza tym mam już sojusznika – powiedział Valkred, niedbałym ruchem ręki wskazując własną głowę. – Jak dotąd nie zawiódł.
Czcigodny powrócił do pokoju pełen ponurych myśli. Skąd to nagłe pytanie o Księgę? Czyżby ich wczoraj obserwowano? Niepokoiła go wzrastająca ambicja przywódcy Moldawarów, nie miał też złudzeń, że wspominane z takim naciskiem „źródła” i „znaleziska” służyć miały li tylko pokojowemu rozwojowi. W trakcie tułaczki poznał wielu ludzi podobnego pokroju i jedno wiedział o nich na pewno – zdolni byli do absolutnie wszystkiego. Z tego też względu starał się dawkować udzielaną im pomoc, co wymagało zręcznego lawirowania oraz umiejętności ulatniania się we właściwym czasie. Wielokrotnie zastanawiał się, na czym miałaby polegać jego powinność, gdyby rzeczywiście został wybrany. Na przywróceniu odrodzonej ludzkości na piedestał? Stworzeniu nowego porządku społecznego? Nie czuł w sobie potrzeby prowadzenia tłumów, nie opuszczało go też głębokie przekonanie, że przyczyną zagłady Tamtych była właśnie ich niewyobrażalna potęga, która wymknęła się spod kontroli. Echa potwornej, niszczycielskiej wojny wypełniały zresztą wiele dawnych opowieści zapisanych w pamięci pokoleń przetrwańców.
Jego rozmyślania przerwał nagle straszliwy łoskot, jakby zeszła gdzieś nieopodal potężna kamienna lawina. Poprzez dudniącą wciąż w tle muzykę dobiegły go odgłosy gwałtownego poruszenia. Okoliczne uliczki wypełniły pokrzykiwania i pośpieszne kroki oddalające się w stronę fortecy. Vesny nigdzie nie było. Valkred zaklął. Wrzucił wściekle plecak do skrzyni (choć bardzo nie chciał się z nim rozstawać), przykrył naręczem skór i wybiegł z budynku.
Mrużąc oczy, popatrzył w dół, ponad podgrodziem. Z północy nadciągała otyła potęga granatowych chmur. Błyskawice raz po raz przełamywały czerniejące niebo. Pogrążony w ponurych rozmyślaniach nie zauważył nawet, jak zrobiło się wcześniej bezwietrznie i duszno. Teraz jednak podmuchy, z każdą chwilą nabierając mocy, szarpały jego szaty, sypiąc w oczy ulicznym kurzem. Osłonił ręką twarz, spojrzał i zamarł.
Przed nim, w dole, waliły się pradawne wieże. Jedna za drugą nikły z wolna w oczach jak wymazywane stopniowo ze świata, aż pozbawiane podpory bloki, łuki i przęsła spadały z hukiem na rosnące gruzowisko, wzbijając chmury pyłu. Potężny grom przetoczył się po niebie niby w odpowiedzi, zbyt jednak jeszcze odległy, by mieć cokolwiek wspólnego z postępującą zagładą.
– Zniszcz – wyszeptał Valkred drżącymi ustami, krew odpłynęła mu z twarzy.
Ruszył w tamtą stronę. Wołał stale Vesnę, zaglądał w zaułki, zatrzymywał pytaniami przebiegających mieszkańców, lecz nigdzie nie mógł jej znaleźć. Pylista mgiełka, rozwiewana wzmagającym się wiatrem, krążyła wokół masywnych konturów. Ruiny kruszały wciąż jak obracane w proch mocą zawrotnie przyspieszonego czasu. Valkred zbliżał się, z trudem odnajdując drogę poprzez gęstniejący tłum (nabożnie w niego wpatrzony, jak zauważył z niechęcią). Harmider narastał, bębny dudniły, okrzyki przerażenia i płacze dzieci zagłuszane były kolejnymi grzmotami. Widział już stąd Tulę, strażniczka trwała na swoim stanowisku, choć wokół sypała się moc odłamków. Stała w bezruchu, obserwując, jak zniszcz wyżera niezwykły budulec pobliskich murów, podgryza podstawy wież. Pyłowa chmura uniosła się, wzmogła, wreszcie przesłoniła widok.
Gdzie jest Vesna, kiedy jej najbardziej potrzebuję? – myślał Valkred. Czyżby sprawka Mirosa? Gdzieś z przodu usłyszał bolesny wrzask, kolejny z ciemnych, otoczonych kurzawą kształtów runął z łoskotem na ziemię. Na niebie błysnęło, tym razem już całkiem blisko. Pełznące uparcie tłuste chmury przesłoniły słońce, cień padł na osadę. Strażnicy biegali panicznie z miejsca na miejsce, pokrzykiwaniem próbując przegonić ludzi w kierunku fortecznego wzgórza. Omijając ich bez słowa, Valkred dotarł wreszcie niemal do samej krawędzi fali zniszczenia. Starożytne tworzywo ruin rozpadało się tuż przed nim w migotliwy, miotany wiatrem piasek.
– Raz, dwa… – zaczął liczyć.
Wokół rozpadały się ściany, masywne fragmenty z gruchnięciem roztrzaskiwały się na dziesiątki mniejszych części, które nie przestawały topnieć tak długo, aż obróciły się w szary piach. Niczym kule śniegowe, gdy je zrzucić na rozżarzone głownie – pomyślał nagle Valkred. Kiedy ostatnio widział śnieg?
– Trzydzieści jeden… trzydzieści dwa… – wymawiał głośno.
Grube cętki kropel zaciemniały nagle na zarastającym z każdą chwilą wydmami gruzowisku. Piorun uderzył w jedną z wyższych wież, sypnęło deszczem odłamków.
– Pięćdziesiąt dwa… pięćdziesiąt trzy na jeden krok – liczył dalej Czcigodny. – Dajmy, że sześćdziesiąt. To będzie… pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt na godzinę, razy dwadzieścia cztery… da jakąś… milę na dzień…
Uderzona konstrukcja, czy też to, co z niej zostało, zatrzymała się w połowie rozpadu, rozchwiana i świszcząca szczelinami na wietrze. Front niszczącej fali szedł jednak nadal nieregularnie, widoczny w formie skłębień migoczących srebrzyście drobinek. W feerii iskier przeskakiwał w jednej chwili z miejsca na miejsce, gdy tylko znalazł się wystarczająco blisko kolejnych budowli. Wyglądało to tak, jak gdyby rozrastał się promieniście z jednego punktu. Valkred zaklął. Wiedział, że to koniec, wiedział, co musi – nie, co potrzebuje – zrobić. Wstrzymał oddech, ostatni raz rozważając decyzję. Potem wykonał krok naprzód, znikając w wirującej chmurze.
Gdy tylko przekroczył granicę, ogarnęło go zupełnie nieznane uczucie, wyrosłe gdzieś w środku samoistnie, grające w nim głuchym tonem. Zaczął odbierać obrazy indukowane… czymś obcym, zewnętrznym wobec świadomości, do której wpychało się zawzięcie, łamiąc wszelkie próby oporu. Ogień, wrzask, ból. Valkreda przepełniło przejmujące wrażenie bliskości z miliardami unicestwionych w jednej chwili istnień. Jak głos dobiegający z dna nieskończonej studni słyszał ich myśl, zaklętą od wieków w tej chmurze, szarańczy, roju maleńkich molekułożernych stworzeń, które przepływały właśnie przez jego ciało. Wiedział o tym, czuł je, wołały go, wołały… Miliardy miliardów! A w nich ta myśl. Jedna. Jedyna.
Zobaczył. Wszechbyt, zjednoczenie z wolną od materii przestrzenią, ogrom nieprzebytej pustki. Czyżby był tylko skazą, wybrzuszeniem, statystycznym kuriozum na zakrzywianej w nieskończoność płaszczyźnie jednorodnego pola Pierwotnego Prawa? Jego pojedynczość rozmywała się w bezkresie wielkich liczb jak kropla inkaustu w oceanie bez żadnej krawędzi. Szersza, jeszcze szersza i po wielokroć szersza…
Świadomość wielogłosu zniknęła tak samo nagle, jak się pojawiła. Valkred stracił ostrość widzenia i upadł. Widział chyba biegających po tamtej stronie ludzi, Mirosa i jego gwardię, plujących ogniem ze swoich artefaktów. Ziemia trzęsła się prawie w posadach od potęgi gorących smagnięć. Czcigodny nie mógł się jednak poruszyć, był jak oderwany od własnego ciała, niematerialny.
Wreszcie odrętwienie puściło. Valkred poczuł przemoczone ulewą ubranie, do otwartych szeroko ust wlewały się krople wody ściekającej z twarzy. Kończyny wypełniło ciepło. A więc przeżyłem, pomyślał z ulgą. W głowie krążyły jeszcze setki nienazwanych myśli, miał wrażenie, że przekazano mu coś bardzo ważnego, nie wiedział tylko, czy starczy jednego, ograniczonego umysłu, by pojąć tego istotę. Skoro zniszcz nie odbierał życia, czyj był ten krzyk bólu, to wrażenie nagłej śmierci?
Wystrzały umilkły, żadne już głosy nie przebijały szmeru padającego deszczu. Jedynie łoskot walących się murów rozbrzmiewał wciąż blisko, zbyt blisko. Przypomniał sobie o punkcie, do którego zmierzał. Wstał boleśnie i rozejrzał się.
Nie musiał długo szukać – prawie od razu dostrzegł ciało. Podbiegł w tamtym kierunku. Z piersi trupa, pokrytej wzorem falistych blizn, sterczała długa strzała. Krew wciąż jeszcze wsiąkała w piasek. Północzanie – pojął nagle. Przysłali tu zarażonego, by zniszczył osadę! Strażnicy zapewne już z daleka szyli doń z łuków, lecz porywisty wiatr rujnował ich wysiłki. Gdy wreszcie trafili, było za późno.
Odruchowo skurczył się, rozejrzał i zaczął wycofywać, chowając się za hałdami pyłu z pożartych ruin. Czy zobaczył jakąś postać, tam, na krawędzi lasu? Obejrzał się za siebie. Kłębiasta krawędź zniszcza przetaczała się właśnie przez samo centrum podgrodzia. Część chat rozpadała się od uderzeń gruzowej lawiny, lecz drewniane elementy konstrukcji najwyraźniej wychodziły z tego cało. Oszczędza życie – ta myśl poruszyła się znów w umyśle. Przeskakując pomiędzy kolejnymi wydmami, ruszył z powrotem. Gdy tylko dotarł do frontu fali, zobaczył znów Tulę. Stała tuż przed przesuwającą się mozolnie migotliwą barierą, co kilka chwil cofając się o krok.
– Czcigodny! Tutaj! – krzyknęła, gdy wszedł w jej pole widzenia.
Valkred podbiegł, unikając lecących stale z góry odłamków. Niepewnie przeskoczył na drugą stronę, tym razem jednak nie zaszło nic niezwykłego poza tym, że źle stanął, zachwiał się i Tula musiała złapać go za ramię, by nie padł jak długi. Jej twarz była mokra i brudna.
– Nowe rozkazy są, Czcigodny – powiedziała ponuro. – Miros potrzebuje twojej Księgi. Grzecznie prosi, cobyś oddał mi ją, zanim zło jakie się komu przytrafi.
Valkred wyprostował się. Spojrzał na Tulę z ukosa, rozważając ukryte znaczenie jej słów.
– Nie mam niczego takiego – odpowiedział stanowczo, rozkładając przy tym ręce, jakby dowodziło to, że faktycznie niczego nie ma. Osiem… Dziewięć…
Tula odsunęła się, dobywając szabli. Nim zdążył zareagować, ostrze spoczęło na jego piersi. Krawędź fali sunęła powoli w ich stronę… szesnaście… siedemnaście…
– Snać będziesz jakoś musiał ten problem rozwiązać. Dobra rada: od razu i po dobroci.
– Jestem pewien, że możemy to załatwić bez sięgania po drastyczne środki. – Przesunął nogę nieco w lewo, aż zniknęła w kłębiącym się mimo deszczu pyle; ostrze podążyło za nim… czterdzieści dwa… czterdzieści trzy… – Nie spodziewałem się, że staniesz przeciwko mnie, Tulo. Przez wzgląd na dawne czasy.
– To nic oso… Co do kurrr…
Rosła strażniczka zamarła nagle wpatrzona w klingę, która sypnęła wodospadem szarych drobin niczym dmuchawiec trącony stopą. Z niedowierzaniem potrząsnęła rękojeścią, jakby próbowała strącić coś niewidzialnego, lecz ruchem tym wbiła się tylko głębiej w pełznącą chmurę. Migotliwa mgiełka ogarnęła wnet łuski pancerza, wolno przesuwając się w kierunku twarzy i wielkim, przerażonym oczom. Valkred zobaczył nagle tę znaną mu, zagubioną, zawstydzoną dziewczynkę, na co dzień ukrytą głęboko i otuloną lękiem tak szczelnie, że skrzepł był już w twardą skorupę.
I te oczy… Niemal takie, jak… te, które już kiedyś widział… wtedy… tak dawno… Tamtego dnia przed laty…
* * *
Tamtego dnia, gdy odnalazł Księgę. A może ona odnalazła jego.
Odkryli wtedy to niesamowite miejsce, głęboko pod powierzchnią. Salę wypełniały masywne cylindry, niezliczone ich szeregi ciągnęły się gdzieś daleko w ciemność. By tu dotrzeć, zużyli cały zapas lin, powrót nie zapowiadał się więc różowo. Galena stała tam, na dole, widział ją w świetle pochodni. Pomachała do niego z uśmiechem. Wszystko wydawało się tak bardzo w porządku. Wyciągnęła dłoń ku jednej z pękatych tub, gładkich, szklistych, migotliwych. Pogładziła powierzchnię dziwnego obiektu, przysunęła się, pochyliła, przystawiła ucho. Nawet z półki, na której został, Valkred słyszał to niskie buczenie, coś jakby brzęczenie milionów trzmieli, uwięzionych na dnie bezdennego jeziora. Dźwięk obezwładniał i usypiał, unosił na mgiełce rozkosznych myśli.
Właściwie nigdy nie dowiedział się, co zaszło. Jej głos dotarł nagle do niego jak zza jakiejś bariery, z innego świata. Krzyczała. Rzucił się do krawędzi półki, wyjrzał. Sala wyglądała jak po potężnej eksplozji, na środku podłogi wyrósł niewielki krater, lecz pochodnie nadal płonęły, choć jakby… wolniej, z niechęcią. Galenie nic się chyba nie stało, siedziała tam przerażona, kaszląca, otoczona dziwną srebrzystą mgiełką. Jej naramienniki poczęły nagle sypać chmurą opiłków, błyskających w świetle jak rzeka klejnotów. Spojrzała na niego tymi pięknymi, ukochanymi oczami… oczami, których pamięć wciąż przechowywał w najskrytszych zakamarkach myśli… Dlaczego nie mógł się wtedy ruszyć? To ten dźwięk mieszał mu w głowie. Wołał, lecz ona patrzyła tylko, przerażona, z niedowierzaniem otrzepywała się bezmyślnie jak z kurzu. Jej plecak gruchnął ciężko na podłogę, kolejne części garderoby zaczęły się zsuwać, pozbawione metalowych łączników. Patrzyła na niego, nie rozumiejąc.
Potem coś zaczęło pożerać ściany.
Odrywające się masowo fragmenty podziemnej budowli pogrzebały pod sobą Galenę. Zgasło jej światło. Wołał wciąż w ciemność, krzyczał długo i do ochrypnięcia, aż zobaczył, że to nadal tam jest. Pełznie ku niemu ścianami, pochłaniając wszystko po drodze. Ruiny rozpadały się w pył i znikały jak niebyłe, odsłaniając ukrytą za nimi zwykłą ziemię. Jej zwały zaczęły naraz sypać się do środka, budowla drżała, jęczała głosem gniecionego metalu. Bał się. Po prostu. Rzucił się do ucieczki, wskoczył na linę i piął się po omacku, zostawiając Galenę tam, w czerni, w tym starożytnym grobie, na początku i końcu wszystkiego. Przemierzając kolejne pomieszczenia, łapał przypadkowe, co drobniejsze przedmioty. Głupi instynkt złomiarza. Wszystkie okazały się później bezwartościowe, za wyjątkiem jednego.
Za wyjątkiem Księgi.
Dlaczego spośród całej tej sterty śmieci wybrał właśnie ją? Nie wiedział. Nie wyróżniała się niczym szczególnym. Przypadek? Cud? Interwencja zapomnianych bóstw? Nigdy nie znalazł odpowiedzi. Od tamtego czasu umykał jednak wciąż przed pełznącym za nim zniszczem, wiecznie mamiąc się nadzieją, że ten nażre się wreszcie i zatrzyma. Na początku udawało mu się pozostawiać go w tyle na całe miesiące, nawet lata. Czasem było to aż nadto, by zapomnieć, stracić czujność. Zaraza odnajdywała go wciąż jednak, posuwając się do przodu niezmordowanie, żółwim tempem, zaciskając pętlę zniszczenia. Valkred zrozumiał w końcu, że nie zatrzyma się, dopóki nie pożre wszystkiego.
Przez lata wierzył, iż Galena zginęła na miejscu. Postawił nawet nagrobek przed ich wspólnym domem. Gdy później wyszło na jaw, że zniszcz oszczędzał ludzi… zaczęła go trawić ta straszna myśl, że ona żyła tam jeszcze, sama, w ciemnościach, udręczona i wzywająca pomocy. Aż po kres.
* * *
Metalowe zapinki znikały jedna po drugiej. Tula stała zgarbiona, drżącymi rękami zasłaniając wylewające się nagle z kaftana piersi. Nierozumiejące oczy wodziły wokół w poszukiwaniu ratunku. Valkred nie czekał, aż dojdzie do siebie. Nie miał czasu.
– Wiesz, tak wyglądasz zdecydowanie korzystniej – rzucił jeszcze.
Biegnąc, myślał o pozostawionej w pokoju Księdze. Wiedział, że nie mógł jej zabrać ze sobą, nowe okoliczności sprawiły jednak, że przeklinał w duchu swoją nieroztropność. Dotarłszy do celu, odetchnął z ulgą. Plecak nadal był tam, gdzie go zostawił. Trzęsącymi się rękami wydobył urządzenie i uruchomił. Znajomy błękitny panel rozświetlił pomieszczenie. Huk nadciągającego nieubłaganie zniszczenia tężał z każdą chwilą. Nadal słyszał też dobiegającą skądś muzykę, głośniejszą chyba niż kiedykolwiek. O dziwo, nikt go jednak nie niepokoił.
Szukał czegoś gorączkowo, mamrocząc do siebie. Obok grzmotnęło, Valkred podniósł głowę, zdezorientowany. Pamiętał, że budynek oparty był o jedną ze starożytnych ścian. Z czego oni je budowali? Może to ważne? Głazy zniszcz zostawiał najwyraźniej w spokoju. Zobaczył opadający szczelinami z sufitu pył.
– Potrzebuję czasu… Czasu! – krzyknął nerwowo.
Na schodach usłyszał kroki, do pomieszczenia weszła Vesna.
– Tu jesteś, panie! Musimy uciekać do fortecy! Dom w każdej chwili może się rozlecieć.
– Nie przeszkadzaj, dziewczyno!!! Miros nic nam nie pomoże! – wrzasnął, zastygł na chwilę jak posąg, może rozczarowany swoim wybuchem, lecz zaraz wrócił do Księgi – …czysta broń, czyste pociski, gwiazdy, żrąca szarańcza sztucznych stworzeń, mikrożycie… – mamrotał wciąż.
Vesna spojrzała na niego wściekle. Chciała coś powiedzieć, lecz głuche uderzenia w dach wzmogły się nagle, belki zatrzeszczały, puszczać zaczęły łączenia.
– Nano… – powiedział nagle Valkred, unosząc znów głowę.
Niemal w tej samej chwili poświata zgasła, mgiełka pochłonęła Księgę, w mgnieniu oka przemieniając ją w ponury, szary piasek. Któraś z belek nie wytrzymała, dom zatrząsł się, z sufitu runęły poszarpane kawały gruzu i dachowej więźby. Kiedy wzbity uderzeniem pył opadł, Vesna zobaczyła Valkreda leżącego bez ruchu na podłodze. Jego ciało układało się w przyprawiający o mdłości sposób, ciemne plamy zakwitły na ubraniu. Dziurawym stropem lały się strugi deszczówki.
– Vesno… Vesno… Impuls… Impuls… I… E… M… – szeptał.
Dziewczyna obrzuciła go zrezygnowanym spojrzeniem i zaklęła siarczyście. Dostrzegła plecak Valkreda, pochwyciła go ruchem, w który włożyła chyba całą swą wściekłość. Ze środka wydobyła zawiniątko z dziennikiem. Czcigodny powtarzał coś stale, lecz nie zwracała na niego uwagi.
– Bywaj, Valkred. Jak sam powiedziałeś, nie ma nic za darmo. A ty, widzi mi się, nie masz już czym płacić. Miros zresztą też nie. Chyba winna ci jestem podziękowanie za tę ważną naukę.
– Piorun… piorun… – szeptał wciąż tylko w odpowiedzi, nawet gdy Vesna biegła już zrujnowanymi ulicami podgrodzia.
* * *
– Ty cholerny draniu – wyrwało się Vesnie, choć nie było obok niej żywego ducha.
Jakimś cudem udało jej się wymknąć zarówno Moldawarom, jak i szturmującym fortecę dzikim Północzanom. Siedziała teraz oparta o drzewo, wpatrzona w notatnik Valkreda, przytłoczona obezwładniającą mieszanką wściekłości i rozczarowania. Oddychała płytko. Ty nędzniku plugawy – myślała. Od początku wiedziałeś, że zniszcz zeżre Księgę. To dlatego łaziliśmy bocznymi drogami i gryzły mnie mrówki. Dlatego notowałeś to wszystko. Dlatego nie chciałeś mnie uczyć. Dlatego, przebiegły psubracie, szyfrowałeś swoje zapiski, żeby nikt nie mógł cię zastąpić, nawet gdy ich źródło przepadnie.
Klęła raz za razem. Valkred miał rację – zniszcz całkowicie zmienił układ sił. Nie było już starożytnej wiedzy, artefaktów, nie było ruin. Wszystkie zdobycze ludzkości obróciły się w pył. Północzanie zabijali Moldawarów włóczniami o kamiennych ostrzach. Jak dzicy. Nie było żadnej przeszłości. Nie było do czego wracać.
Vesnie pozostała tylko ogołocona z cudów przyszłość. Nie tym się jednak martwiła. Patrzyła wciąż na rysunek niezwykłej broni, opatrzony gęstymi rządkami niezrozumiałych podpisów. Pojęła już, że czeka ją znacznie więcej pracy, niż sądziła.
Świt nowego świata przywitała okrzykiem frustracji tak potężnym, że cały las zamilkł na chwilę strwożony, okrzykiem, który rozpoczynał zupełnie inną opowieść.