- Opowiadanie: Fasoletti - Mieczem i Toporem

Mieczem i Toporem

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Mieczem i Toporem

I

 

Książę Mieszko Walenrod stał na szczycie drewnianej palisady i z niepokojem spoglądał na wschód. Czekał. Stojący za nim oddział wojów uzbrojonych w stalowe miecze i drewniane, utwardzane żelazem tarcze również się niecierpliwił. Żołnierze nerwowo szurali skórzanymi butami o ziemię, wzniecając tumany pyłu.

– Idą Torlofie – rzekł książę do towarzyszącego mu wysokiego i barczystego wikinga, którego twarz pokrywała gęsta, ruda broda.

Olbrzym mocniej ścisnął trzonek trzymanego w dłoniach dwuręcznego topora i wytężył wzrok.

– Na ślepe oko Odyna! Są ich setki – wrzasnął na widok armii, która właśnie wynurzyła się zza horyzontu.

– Gotujcie się! – rozkazał Mieszko – podpuścimy ich trochę i wystrzelamy jak kaczki.

Wojowie zdjęli przewieszone przez ramiona łuki. Naciągnęli na cięciwy strzały, po czym zastygli w bezruchu, oczekując na dalsze rozkazy. Tymczasem barbarzyńcy podchodzili coraz bliżej osady. Szli w nieładzie, wymachując w powietrzu kamiennymi toporkami i prymitywnymi mieczami. Ich jedynym odzieniem był kawał zwierzęcej skóry, którym oplatali klatkę piersiową i przepaska biodrowa z tego samego materiału, zakrywająca krocze. Hałasowali straszliwie, klęli i rzucali obelgi w stronę obrońców. Gdy byli już dostatecznie blisko Mieszko dał znak łucznikom. Strzały z dzikim świstem przeszyły powietrze, kładąc trupem kilkudziesięciu napastników. Pozostali, widząc konających towarzyszy, ruszyli do ataku. Nagle pod ich stopami rozstąpiła się ziemia. Wpadali w zamaskowane wilcze doły, dokonując żywota na ostro zakończonych, nasmarowanych trucizną kijach. Pozostali biegli jednak dalej, dopóki pułapka nie zapełniła się jęczącymi jeszcze trupami i można było przez nią bezpiecznie przejść. Dopadli palisady. Książę wykonał kolejny gest i na barbarzyńską hołotę spłynęły strugi wrzącej smoły. Jęki i wrzaski poparzonych Wandali przypominały zawodzenie dusz spychanych w otchłań. Biegali między towarzyszami dziko wymachując rękoma, lub tarzali się po ziemi próbując ugasić płonące włosy. Na ich oblepionej czarną cieczą skórze wyrastały pękające pęcherze, a zalane nią oczy wrzały w oczodołach i pękały niczym zgniecione w dłoni jajko. Nie umierali jednak od ran. Ginęli zadeptani przez nacierających z tyłu kamratów. Podbiegli pod bramę. Kilku Słowian zza opuszczonej, drewnianej kraty dźgało nacierających włóczniami. Ale napór na nią był zbyt wielki. W końcu wrota puściły. Rozjuszona wataha wtargnęła do grodu i starła się z oddziałem obrońców. Coś było jednak nie tak. Stojący na palisadzie Mieszko z przerażeniem patrzył jak kamienne miecze Wandalów bez żadnego problemu roztrzaskują tarcze jego ludzi, łamią miecze i przebijają grube, skórzane pancerze. Bitwa przeistoczyła się w rzeź. Obrońcy biegali w panice, starając się uniknąć krzemiennych ostrzy, które bez problemu potrafiły rozciąć hełm, wraz z chronioną przez niego czaszką. Trupy Słowian zasłały osadę, a podpalone przez najeźdźców chaty płonęły niby świeczki, wbite w tę leżącą na ziemi krwawą masę.

– To niemożliwe… – wyjąkał Książę widząc tę masakrę

Zbita i gęsta masa Wandalów nacierała niczym lawina kamieni, zostawiając za sobą zmasakrowane ciała. Walenrod spojrzał na Torlofa, chciał coś do niego powiedzieć, ale odsunął się, widząc mętny wzrok przyjaciela. Po brodzie wikinga spływała biała piana, którą toczył niby wściekły pies. Trząsł się jak w gorączce, by nagle z dzikim okrzykiem – Thorrr!!! – wskoczyć w środek wrogiego oddziału. Potężnym, obrotowym cięciem swej ogromnej broni rozciął brzuchy najbliżej stojących barbarzyńców. Ich poskręcane jelita chlusnęły na ubitą glebę. Pozostali odskoczyli, by zachować bezpieczny dystans od szalejącego berserkera. Ten jednak był niby wściekły wilk. Wirując pomiędzy przerażonymi Wandalami, przypominał demoniczne tornado, zbierające krwawe żniwo.Tańczył wśród posoki, jęków, odciętych głów i kończyn. Nie zważał na otrzymane rany. Nie przerwał walki nawet wtedy, gdy jakieś zbłąkane ostrze przebiło na wylot jego udo. Wręcz przeciwnie. Zapach własnej krwi podziałał na niego niczym woń rannej ofiary, na rekina. Za wikingiem ustawiły się słowiańskie niedobitki, w które, na widok tej krwawej młócki, wstąpiły nowe siły i odwaga powróciła do serc. Na ich czele stał Mieszko. Wśród gryzącego dymu, zasnuwającego pole bitwy, wśród tumanów kurzu, potykając się o zmasakrowane ciała, obrońcy desperacką szarżą przełamali szyki wroga. Wojów było jednak zbyt mało, a tajemnicza broń barbarzyńców dziesiątkowała ich. Torlof, brocząc krwią z setek ran, padł twarzą w błoto. Książę widząc to, krzyknął by zabrano go w bezpieczne miejsce. Jednak nie było już nikogo, kto mógłby spełnić rozkaz swego pana. Wszyscy zginęli. Został tylko on i nieprzytomny Krwawobrody.

– Perunie, nie daj nam umrzeć z rąk tych psów! – wrzasnął

W ostatnim, desperackim zrywie, nadludzkim wysiłkiem podniósł ciało wikinga i przerzucił je sobie przez plecy. Rozorał gardła kilku nadbiegającym Wandalom i zniknął w chmurze gęstego, pomieszanego z dymem pyłu. Oczy szczypały go i łzawiły, ale nie zważał na to. Musiał za wszelka cenę dotrzeć do swojej chaty. Tam było ocalenie. Zobaczył ją w końcu. Płonęła, a dwóch dzikusów stało obok niej i śmiało się głośno. Nie zobaczyli go. Zarżnął ich niczym wieprzki, upajając się widokiem rozdartych gardeł. Kopniakiem wyważył drzwi i wparował do wnętrza budynku. Zrzucił Torlofa na ziemię. Po omacku odnalazł ukrytą pod łóżkiem klapę i podniósł ją. Wrzucił swego nieprzytomnego towarzysza do ziejącego czernią otworu, po czym sam do niego wskoczył. Zamknął wejście dokładnie w tej samej chwili, w której płonący dach runął z potwornym trzaskiem. Ruszył przez mrok, ciągnąc za sobą ciężkie ciało wikinga. Nad głową słyszał przytłumione wrzaski zwycięzców, śpiewających wojenne pieśni i burzących ocalałe od ognia domy. Po kilkudziesięciu minutach forsownej wędrówki po omacku, książę dotarł do drugiego wyjścia. Podniósł drewniany właz. Znalazł się w sporej pieczarze, której wylot został zamaskowany licznymi gałęziami i ostrokrzewami, zniechęcającymi do wejścia tutaj jakiekolwiek zwierzę, a tym bardziej człowieka. Wtargał na górę berserkera, który już przestał krwawić. Zdolność regeneracji tych demonicznych wojowników była tak wielka, jak ich zaciętość w bitwie.

– Trochę ziół, kilka dni snu i będziesz jak nowo narodzony, stary przyjacielu – wyszeptał Mieszko do ucha nieprzytomnego wikinga i padł zemdlony na ziemię.

 

II

 

– Wreszcie się obudziłeś. – rzekł Walenrod do wikinga, który z trudem otworzył oczy.

– Co się stało? – zapytał zdezorientowany Torlof.

– Znów wpadłeś w szał. Wyrżnąłeś sporą część najeźdźców, za to druga poharatała cię niczym stado wilków bezbronną owcę. Wyciągnąłem cię z ich łap i zatargałem tajnym przejściem tutaj.

Wiking podrapał sie po głowie i spróbował wstać.

– Na trzon Mjolnira! – wrzasnął i opadł z powrotem na słomiane posłanie.

– A tak – Mieszko uśmiechnął się głupio. – Zapomniałem Ci powiedzieć, że jeden z tych psów przebił mieczem twoje udo na wylot. Rana już jest wygojona, ale minie parę dni nim noga odzyska dawną sprawność.

– Jak długo byłem nieprzytomny?

– Jakiś tydzień.

– Bogowie! A gdzie mój topór?

– Tutaj – Mieszko podał Krwawobrodemu broń. – Odczekałem parę dni i wróciłem po niego do wioski. Przy okazji zabiłem kilku wałęsających się po niej barbarzyńców.

– Dzięki Ci przyjacielu. Więc kiedy odbijemy nasze włości? Czy wojowie czekają w lesie na moje wyzdrowienie, gotowi zaatakować te ścierwa?

Książę posmutniał.

– Nie mamy do czego wracać. Grodno zostało doszczętnie zniszczone. Tylko my przeżyliśmy. Wandalowie w ciągu tych kilku dni spalili jeszcze Niechcice i Baranów.

– Na krew bogów!! – Wiking poderwał się z ziemi, by po chwili opaść na nią w spazmach bólu. – Jak że to tak? Te bydlęta? Te psy? Tępi prymitywi nie umiejący nawet dobrze wymachiwać swoimi krzemiennymi toporkami dali radę wyszkolonym oddziałom Bożydara i Kryspa?

– Twój problem polega na tym, Torlofie, że gdy wpadasz w szał, nie pamiętasz nic. Kompletnie. Ich broń została wykuta z jakiegoś dziwnego materiału. Jednym uderzeniem roztrzaskiwali nasze tarcze w drobny mak. Wyszczerbiali i łamali miecze. Rozcinali hełmy. To nie była walka. To była rzeź. Rzeź, w której udział brali nie ludzie, a siły nieczyste.

Wiking opuścił wzrok.

– A Bożydar i Krysp?

– Ich głowy zatknięto na palach, wbitych w centrum wiosek.

Rozmowę przerwał szelest. Coś przedzierało się przez chroniące wejścia do groty zarośla. Torlof chwycił topór, gotowy walczyć, nawet pełzając po ziemi. Mieszko również obnażył miecz i czekał. Ludzka postać zamajaczyła w półmroku. Zataczała się jak pijana. Padła na twarz zaraz po przekroczeniu progu pieczary. Walenrod podbiegł do tajemniczego osobnika. Mężczyzna ów był cały poraniony. Oblepiały go grudy ziemi pomieszane z zaschnięta krwią. Śmierdział swądem palonych ciał. Z pustego oczodołu obficie płynęła posoka.

– Kimże jesteś?! – Wrzasnął książę, zaciągając półżywego przybysza w pobliże ogniska.

Następnie wlał mu w usta odrobinę wody. Mężczyzna zakaszlał.

– Moje imię brzmi Wącław – Odparł ledwo słyszalnym głosem. – Mój pan, Henryk, polecił mi was odnaleźć.

– Henryk! Żyje! – Wykrzyknął uradowany Torlof

– Nie żyje – przerwał mu Wącław. – Z Kruspina tylko ja przeżyłem. Nasz pan konał na moich rękach. Ostatnią wolą polecił mi cię odnaleźć, wiedział że jeśli przeżyjesz, ukryjesz się w tej grocie. Nim wyzionął ducha, powiedział mi, że odkrył sekret Wandalów. Dowiedział się czemu ich armia pustoszy wszystko na swej drodze i nic nie jest w stanie jej powstrzymać.

– Zatem mówże w końcu! – Krzyknął wiking

– Pomału przyjacielu. – Uspokoił go książę

– Mój pan wysłał szpiega, który podszył się pod jednego z Wandalów – kontynuował przybysz. – Szpieg ów podsłuchał rozmowę żołnierzy, którzy mówili, że jakaś wiedźma przed każdą walką przyzywa demony i rozkazuje im, by wstąpiły w broń wojowników. Dzięki temu ich miecze i topory zadają tak straszliwe rany i są wytrzymalsze niż jakikolwiek inny oręż na świecie. – Wącław zakaszlał i splunął krwią. – Nasz człowiek przekazał nam tę wiadomość, po czym spróbował zgładzić wiedźmę. Został jednak odkryty i brutalnie zamordowany. Znaleźliśmy jego ciało zakopane obok mrowiska. Z ziemi wystawała tylko czaszka. Owady dokładnie wyczyściły ją z mięsa.

– Pozostaje nam więc tylko zabić wiedźmę. – Odparł Mieszko

– Na Thora, sam rozłupię na pół jej parszywą czaszkę! – Dodał Thorlof z podnieceniem w głosie.

Wącław wybuchnął szalonym śmiechem.

– Myślicie że nie próbowano? Tej staruchy strzeże cała armia, a do tego jest ona odporna na broń. Nikt nie zdoła jej zabić. Włada demonami z najgorszych koszmarów, które są straszniejsze niż wszyscy twoi bogowie wikingu. – Głos rannego był coraz słabszy. Teraz dochodził jakby z oddali.

– Coś wymyślimy, gdzie leży siedziba tej wiedźmy Wącławie?

– Dwa tygodnie drogi na północ stąd, pomiędzy wysokimi skałami rozbity jest obóz. W nim stacjonuje główny trzon armii Wandalów. Tam też swoją siedzibę ma wiedźma. – Wypowiedziawszy te słowa Wącław zatrząsł się konwulsyjnie i umarł. Z jego ust wypłynęła stróżka krwi.

– Co więc zrobimy Torlofie? – zapytał Mieszko. – Skoro żadna ludzka broń nic nie wskóra przeciw wiedźmie? Cóż nam pozostało?

Wiking zamyślił się.

– Kilka dni drogi na wschód, leży jezioro, zwane Oceanem Mgieł. Po środku owego jeziora jest wyspa, na której mieszka stary druid Kilian. To celtycki wygnaniec.Musimy spróbować przekonać go, by nam pomógł. – Wstał i poderwał się na nogi.

Przeszywający ból w udzie uziemił go ponownie. Mieszko wybuchnął gromkim śmiechem.

– Dla nas, przyjacielu, czas już nie ma znaczenia. Odpocznij jeszcze kilka dni i wyruszymy w drogę. Ja tymczasem pochowam tego nieszczęśnika.

 

III

 

Droga na wschód nie należała do łatwych, jednak towarzysze uporali się z dzielącą ich od jeziora puszczą w trzy dni. Gdy wyszli z lasu, otoczyła ich gęsta i nieprzenikniona mgła. Z oddali dochodził szum wody, oraz szelest tańczącego w przybrzeżnych trzcinach wiatru. Zapadał zmierzch i ostatnie promienie zachodzącego słońca oświetlały skraj boru.

– Chyba będziemy musieli tu przenocować. – Rzekł Mieszko i zaczął zbierać porozrzucane w pobliżu suche patyki.

Torlof dołączył do niego i w niedługim czasie uskładali spory zapas, który powinien pozwolić im na utrzymanie ogniska przez całą noc. Rozpalili ogień i ułożyli się wygodnie na trawie.

– Skąd znasz tego druida? – Spytał książę patrząc w strzelające pod niebo iskry.

– Nie znam go. Ale słyszałem o nim. Ponoć zbuntował się przeciw swemu królowi i dlatego został wygnany. Teraz mieszka na tej wyspie i dba o to, by nikt nie zakłócał jego spokoju.

– Nie brzmi to zachęcająco. Ponoć celtycka magia nie ma sobie równych. A co jeśli zmieni nas w żaby, lub inne obrzydliwe stworzenia?

Torlof zaśmiał się głośno.

– Boisz się go?

– Nie jego. Sił którymi włada. Sam widziałeś co ta wiedźma zrobiła z bronią Wandalów. Jeśli nie spodoba mu się nasza wizyta i postanowi nas po prostu zgładzić?

– Wtedy na pewno mu tego nie ułatwimy. – Wiking wzniósł w górę swą potężną broń. – Ten topór rozłupał już wiele czaszek i wiele ciał pozbawił głowy. Nie zna lęku ni trwogi, za to jest głodny krwi, niczym wampir. Jeśli ten celt postanowi nas zabić, trudna go będzie czekała walka.

Mieszko uśmiechnął się. Dorzucił drwa do dogasającego ogniska i spojrzał na rozgwieżdżone niebo.

– Myślisz że oni nas teraz obserwują? Chronią nas?

– Myślę, że się starzejesz, a jakaś zbłąkana pałka nabiła Ci solidnego guza w czasie bitwy.

– Cicho! Słyszysz? – Mieszko wstał. Wyciągnął z pochwy miecz i począł intensywnie wpatrywać się w otaczającą jezioro mgłę.

Torlof także poderwał się na nogi i ściskając trzonek topora wypatrywał wroga. Od strony wody dochodził coraz głośniejszy chlupot, jednak nieprzenikniony opar uniemożliwiał zobaczenie czegokolwiek. Stali więc, gotowi do ataku, z mięśniami napiętymi niczym postronki i czekali. Po chwili usłyszeli dźwięk rozgarnianej trzciny. We mgle zamajaczyła niewyraźna, ludzka postać. Po chwili nadeszły kolejne. W gęstym dymie przypominały piekielne zjawy. Gdy w końcu utworzyły zwarty mur, powolnym krokiem ruszyły w stronę intruzów. Wiking wzniósł w górę topór.

– Niech Odyn ma nas w swojej opiece! – Krzyknął, widząc zbliżającą się armię.

Demoniczne postacie z całą pewnością były kiedyś ludźmi, teraz jednak prócz zgnitego i zmurszałego ciała nie było w nich nic człowieczego. Z wyciągniętymi przed siebie rękoma maszerowały napędzane jakąś tajemniczą siłą, by rozerwać na strzępy każdą żywa istotę jaka wpadnie w ich szare, opuchnięte łapy. Były prawie całkowicie pozbawione skóry. Widok gnijących mięśni i bielejących w świetle księżyca kości napełnił serce księcia trwogą.

– Topielcy. – Rzekł tylko do swego towarzysza, któremu ręce dygotały jak w malignie.

Wiking cofnął się o krok. Zrobił szeroki zamach i cztery pokraczne głowy spadły na ziemię. W powietrze chlusnął strumień brunatnej brei. Mieszko doskoczył do najbliższego przeciwnika i odrąbał mu rękę. Drugiego jednym cięciem pozbawił nogi. Ten jednak zamiast umrzeć, ciągle pełzł w jego stronę, chwytając Słowianina zgnitymi palcami za łydkę. Książę cofnął się i zagłębił ostrze w czaszce potwora. Milczące widma napierały z uporem, nie zważając na swych padających pod ciosami topora i miecza braci.

– Jest ich zbyt wielu! Uciekajmy! – krzyknął Mieszko, rozpruwając jednemu z topielców brzuch.

Torlof wywijał swą straszną bronią z dzikim uśmiechem na ustach. Ludzie, demony, sam diabeł… Było mu bez różnicy, dopóki wroga można było zabić. Potworów było coraz więcej, na miejsce poległych z jeziora wychodzili kolejni. Otoczyli broniącą się parę szczelnym okręgiem i tylko wirujący niczym huragan Krwawobrody trzymał ich na dystans. Jednak w końcu i on uległ. Jego ogromne ramiona opadły, od czasu do czasu tylko zrywając się, by w akcie przedśmiertnej desperacji poderwać ostrze i rozpłatać któregoś z podchodzących coraz bliżej napastników. Walenrod był w podobnym stanie. Klęczał na wilgotnej glebie, prosząc bogów o szybką i bezbolesną śmierć. Cuchnące mułem i rozkładem łapska były coraz bliżej i już miały zacząć szarpać świeże mięso, gdy nagle w ciemności rozległ się dziwny śpiew. Monstra odwróciły głowy w stronę, z której dochodził i rozwarły szereg. Z ciemności wyłonił się odziany w szary płaszcz człowiek. Z pod zakrywającego twarz kaptura wystawała długa, siwa broda. Oniemiali przyjaciele spojrzeli na niego przerażonym wzrokiem.

– Wstawajcie i chodźcie. – Rzekł rozkazującym tonem nieznajomy. – Wiem po co przybyliście i pomogę wam. Jestem Kilian, celtycki druid. Nie lękajcie się, moi strażnicy już nie uczynią wam krzywdy.

Wiking i Słowianin wstali bez słowa. Spoglądając z obrzydzeniem na otaczająca ich, zbitą masę żywych trupów, w większości znajdujących się w zaawansowanym stadium rozkładu i cuchnących gorzej niż cokolwiek na świecie, ruszyli za druidem. Wsiedli do małej, drewnianej łódki i popłynęli przez mgłę w kierunku, jak się domyślali, wyspy na której mieszkał celt.

 

IV

 

Domostwo druida było skromne. Ot, zwykła drewniana chata zbudowana ze zbutwiałych, posklejanych gliną desek i przykryta trzcinowym dachem. Wewnątrz śmierdziało ziołami i kadzidłem. Torlof i Mieszko usiedli na stojącej pod jedną ze ścian drewnianej ławie. Na przeciwko nich usadowił się celt.

– Co to miało być? – Zaczął rozmowę Mieszko. – Tam nad jeziorem. Te kreatury prawie nas pomordowały.

– Jak już mówiłem to moi strażnicy. – Druid nabił długą fajkę jakimiś śmierdzącymi liśćmi i odpalił ją wyjętą z niewielkiego, płonącego po środku izby ogniska gałązką. – Dbają żeby nikt mi nie przeszkadzał. Zresztą żyjecie, więc nie ma się czym martwić.

– Na bogów, ale mogliśmy nie żyć! – Wrzasnął wiking. – Widzę że celtycka gościnność nie ma sobie równych.

– Przejdźmy do rzeczy. – Przerwał mu Kilian. – Przybyliście do mnie bo chcecie zgładzić wiedźmę. I tylko ja mogę wam w tym pomóc. I pomogę. Mam z nią rachunki do wyrównania i tak się składa, że potrzebuję kogoś, kto pomoże mi w ich wyrównaniu.

– Co za rachunki? – spytał Torlof.

– Osobiste. – Odparł sucho Kilian. – Reszta nie powinna was interesować. Mnie też nie obchodzą powody dla których chcecie ją zgładzić. Mamy wspólny cel i możemy go osiągnąć bez zagłębiania się w niepotrzebne szczegóły.

Dwaj towarzysze kiwnęli głową. Im także było bez różnicy jakie przesłanki powodowały tym tajemniczym, sędziwym człowiekiem.

– Więc co mamy zrobić druidzie? Masz jakiś plan działania? – Zapytał Mieszko.

– Jak dostaniemy się do chaty wiedźmy? – Zawtórował Torlof.

Druid uśmiechnął się krzywo.

– Cóż, będziemy musieli sobie wyrąbać drogę do niej…

 

V

 

Dwóch barbarzyńców stało przed prymitywnym, otaczającym ich obóz drewnianym murem. Spoglądali w stronę zachodzącego słońca, którego pomarańczowe promienie oświetlały otaczający okolicę, porośnięty wysoką trawą step. Rozmawiali w swoim plugawym języku. Byli tym tak pochłonięci, że nie zauważyli ogromnego wikinga, który ściskając w dłoniach dwuręczny topór pędził w ich kierunku. Wiatr rozwiewał jego długie, rude włosy, które w wieczornej łunie miały barwę krwi. Krwi, która buchnęła nagle z szyi jednego z Wandalów, gdy jego głowa została odrąbana potężnym uderzeniem. Rozmawiający z nim wojownik zamarł, nie mogąc pojąć co się stało. Dopiero gdy broń Torlofa rozcięła go od barku po biodro, pojął grozę sytuacji. Było już jednak za późno. Jego wnętrzności zbrukały ziemię. Wiking podniósł odcięty czerep i wrzucił go za palisadę. Po chwili usłyszał podniesione głosy i dźwięk kroków. Ktoś zadął w trąby. Wrota obozu otworzyły się i wypadło przez nie kilkunastu barbarzyńców, uzbrojonych w kamienne toporki i miecze. Stanęli jak wryci, widząc nieznajomego unoszącego rozpołowione ciało ich kamrata. Uskoczyli na bok, lecz wnętrzności i jucha ochlapały ich śmierdzące potem ciała. Z okrzykiem na ustach zaatakowali. Jeden z nich ciął wikinga w rękę. Rana nie była głęboka, jednak krew popłynęła intensywnym strumieniem. Torlof warknął. Wywinął toporem, pozbawiając jednego z barbarzyńców ręki i padł na kolana. Wandalowie stanęli zdziwieni i nie wiedząc co się dzieje, spoglądali jak ich wróg spuścił głowę i zatrząsł się dziwnie. Oblepione błotem włosy prawie całkowicie przesłoniły mu twarz. Nagle podniósł wzrok i spojrzał w ich stronę. Barbarzyńców przeszedł dreszcz. Patrzące na nich oczy, które jeszcze przed chwilą były oczyma człowieka, teraz nie miały w sobie nic ludzkiego. Płonął w nich jakiś przerażający ogień, oraz nieludzka żądza mordu. Na usta Krwawobrodego wystąpiła piana. Dygotał straszliwie, a gdy wstał, wydał się dzikusom dwukrotnie większy, niż był w istocie. Wojownicy owi nigdy nie widzieli berserkera. Nie wiedzieli co dzieje się z tajemniczym mężczyzną i uśpili swą czujność. Teraz jednak zrozumieli, że czeka ich ciężka walka. Torlof jął pomału kroczyć w ich kierunku. Jego twarz wykrzywił demoniczny grymas. Mięśnie miał napięte i twarde jak stal. Nagle skoczył niczym dziki kot, który rzuca się na bezbronną ofiarę. Zawirował pomiędzy Wandalami. Jego ubranie zbryzgała krew, trupy zasłały ziemię. Dwie głowy potoczyły się pod nogi kolejnej nadbiegającej grupy zbrojnych, którzy widząc rzeź, zaatakowali wrzeszcząc niczym zwierzęta. Nie wiedzieli, iż idą na pewną śmierć.

 

Tymczasem pomiędzy otaczającymi obóz od zachodu skałkami, przemykały dwa cienie. Słowianin i Celt starali się pozostać jak najmniej widoczni. Mieszko po cichu mordował kolejnych napotkanych wojowników, tak że drogę jego przemarszu znaczyły zarżnięte niczym kurczaki trupy. W pewnej odległości za nim, szedł Kilian. Pomimo jego wieku, nie było widać aby odczuwał jakiekolwiek skutki wyczerpującej wędrówki. Co chwilę przykucał za jakimś załomem skalnym, by nie zdradzić podkradającego się do kolejnego strażnika, Walenroda. Gdy doszli wreszcie do palisady przystanęli na chwilę. Z daleka dochodziły odgłosy walki. Szczęk oręża oraz jęki rannych. Jednak przede wszystkim słychać było dziki krzyk Torlofa, który owładnięty bitewnym szałem, wykrzykując imię Thora, kładł trupem kolejne zastępy wrogów.

– Wiking dobrze spełnił swoja rolę. – Rzekł zniżonym głosem Celt.

– Tak, nie zaprzepaśćmy tego. – Szepnął Walenrod, przechodząc przez wygrzebany w stercie gałęzi otwór.

Kilian podążył za nim. Znaleźli się w obozie. Wbiegli do jednego ze skórzanych namiotów. Był pusty. Kilian wyjrzał na zewnątrz. W oddali ujrzał ogromny, górujący nad innymi namiot, na szczycie którego przytwierdzone były dwa olbrzymie rogi.

– Tam mieszka wiedźma. – Rzekł do swego towarzysza wskazując palcem na budynek.

– Więc na co czekamy? – Spytał Mieszko i z obnażonym mieczem wyskoczył z kryjówki.

Pędził niczym ogier, po drodze zatrzymując się tylko na chwilę, by odparować cios, lub zagłębić ostrze w ciele jakiegoś Wandala. Druid biegł w pewnej odległości od Słowianina, nie angażując się w bezpośrednią walkę. Omijał broczące krwią zwłoki, starając się utrzymać tempo. W końcu dotarli do siedziby wiedźmy. Z bliska namiot był dużo wyższy niż początkowo myśleli. Wejście przesłonięte zostało grubą zasłoną z nieznanego materiału, która jednak odchyliła się, gdy do niej podeszli. Z wnętrza wypadły dwie nieludzko wyglądające postacie. Obie były wzrostu dwóch dorosłych mężczyzn, a w dłoniach ściskały kamienne młoty, którymi wymachiwały w powietrzu jak cepami. Druid zniknął za najbliższym szałasem, zostawiając Mieszka samego. Ten, starając się trzymać przeciwników na dystans, cofał się powoli i uchylał przed zamaszystymi uderzeniami. Wyczuł moment w którym jeden z wrogów, po zadaniu ciosu stracił impet, przygotowując się do następnego i doskoczył do niego z szybkością pantery. Rozorał mieczem jego brzuch, który rzygnął mu w twarz cuchnącymi wnętrznościami, poskręcanymi niczym stado żmij. Bestia padła twarzą w piach zwijając się w kłębek. Druga, widząc jak jej towarzysz umiera, zaatakowała na oślep. Cios był niecelny i wykonany niezgrabnie. Umięśnione ramię poleciało w powietrze, a tryskająca z niego obrzydliwa jucha splamiła skórzany pancerz Mieszka. Oszalały z bólu stwór wyciągnął zza pasa sztylet, który wielkością dorównywał broni Walenroda i zamierzył się na przeciwnika. Słowianin uskoczył, przeturlał się pod nogami napastnika i zagłębił ostrze w jego kroczu. Strażnik klęknął na kolanach, zdrową kończyną zasłaniając ranę. Mieszko jednym cięciem pozbawił go głowy. Nie myśląc wiele wparował do namiotu. Ku swojemu zaskoczeniu ujrzał tam druida, na przeciwko którego stała stara, zgarbiona kobieta. Oboje wyglądali, jakby ich ciała przygniatał jakiś straszliwy ciężar, a oni musieli się od niego uwolnić. Wiedźma stała w centrum usypanego z niewielkich kości kręgu i mamrotała pod nosem zaklęcia. Wskazała palcem na Kiliana, który nagle dosłownie zapadł się pod ziemię. Zniknął.

– To koniec. – Pomyślał przerażony Mieszko.

Starucha skierowała swój wzrok w jego stronę. Jej oczy były żółte, niczym gnijące jesienią liście. Zaciskała powoli pięść, a książę poczuł, jak coś niewidzialnego oplata mu szyję i zacieśnia uścisk. Stracił dech. Upadł, spoglądając w stronę czarownicy, która z uśmiechem triumfu splunęła przed siebie. Świat zawirował mu przed oczyma i już prawie stracił przytomność, gdy nagle śmiertelny, wywołany nadludzkimi siłami chwyt zelżał. Wiedźma zrobiła się niespokojna. Niespodziewanie w miejscu w którym stała, niczym węże, wyskoczyły z ziemi dwie ogromne ręce. Pochwyciły kobietę i wciągnęły w powstałą czeluść. Dał się słyszeć nieludzki wrzask, który niemalże ogłuszył i tak osłabionego Walenroda. Gleba w centrum kręgu kotłowała się i burzyła, by po chwili wyrzucić z siebie zakrwawione fragmenty ciała. Na samym końcu w górę poszybowała głowa. Spadła zaraz obok księcia. Na piasku wyrosła spora bruzda, która kierowała się na zewnątrz namiotu, tak jakby jakieś olbrzymie zwierzę ryło pod powierzchnią. Mieszko złapał odcięty łeb i nabił go na miecz. Uniósł w górę i wyszedł przed namiot. Ujrzał istną rzeź. Poraniony, broczący krwią Torlof ciągle bezlitośnie mordował Wandalów, dzielnie siekąc toporem, który dziwnym sposobem nie wyszczerbił się jeszcze ani nie złamał. Trochę dalej, demoniczne ręce raz po raz wyskakiwały z ziemi, wciągając za sobą kolejnych barbarzyńców. Fragmenty ich ciał zasłały pole bitwy. Niektórzy, widząc trofeum jakie trzymał książę, pierzchali w stronę gór. Inni wbijali swe krzemienne ostrza we własne brzuchy, chcąc uniknąć strasznej śmierci, jaka groziła im gdyby wpadli w szalejące pod nimi, potworne łapy. W końcu walka ustała. Ostatnie niedobitki uciekały szybciej od ściganych zajęcy. Mieszko podniósł z ziemi porżnięte ciało wikinga, który zemdlał, roztrzaskując wcześniej czaszkę ostatniego ze swoich przeciwników. Jak po poprzedniej bitwie, przerzucił swego towarzysza przez plecy i ruszył w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca, gdzie mógłby opatrzyć jego rany i odpocząć. Nagle grunt przed nimi rozstąpił się, wyrzucając na powierzchnię druida. Kilian patrzył na nich błędnym wzrokiem, widać było iż walka wyczerpała go straszliwie, chwiał się, a po chwili usiadł na kępie suchej trawy. Dyszał ciężko.

– Nasz wspólny cel został osiągnięty – rzekł spokojnym, lecz zmęczonym głosem. – Dziękuję wam za pomoc. A teraz żegnajcie.

Wstał i powolnym krokiem ruszył w stronę swojej siedziby. Gdy odszedł kawałek odwrócił się jeszcze.

– Następnym razem, gdy zakłócicie mój spokój, zginiecie. Nie powstrzymam strażników. – Dodał i odszedł.

– Zaiste, straszliwa jest celtycka magia, która pozwala podróżować wtajemniczonym w nią pod ziemią i z pod jej powierzchni razić swych wrogów. – Pomyślał Mieszko.

Spojrzał na wikinga. Torlof był blady jak wapienna skała, jednak krew na jego ranach już zakrzepła i krwotoki ustały.

– Znów będę musiał ci wszystko opowiadać. – Rzekł do nieprzytomnego kompana książę i skierował krok w stronę widniejącej na horyzoncie puszczy.

Koniec

Komentarze

Bardzo przyjemnie mi się czytało. Zwłaszcza o Słowianach. :D
Ale się czepnę (wiem, nie ma takiego słowa) spraw technicznych.

"Mieszko wybuchnął gromkim śmiechem. Dla nas, przyjacielu, czas już nie ma znaczenia." Nie wiem, czy brak myślinka, czy myśl Mieszka.
"- Skąd znasz tego druida? - Spytał książę patrząc w strzelające pod niebo iskry." Technicznie "spytał" powinno być z małej litery. Coś takiego przewija się w kilku miejscach.
"- Tak, nie zaprzepaśćmy tego. - Szepnął Walenrod, przechodząc przez wygrzebany w stercie gałęzi otwór." Tu podobnie i bez kropki po "tego"

Kurde. Pod poprzednim tekstem, ktoś jako błąd wytknał mi właśnie braki tych kropek. To ja już nie wiem, jak je mam stawiać... (płacze). Chciałem dobrze, poprawić sie, i w ogóle, a wyszło jak zawsze...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

A w tym pierwszym faktycznie, podczas korekty myslnik mi uciekł. Już poprawione.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

I będą, ku Twojej zgryzocie, dalsze wytknięcia raz braku, raz obecności kropki, dopóki nie opanujesz sztuki stawiania kropek tam i wtedy, gdy i gdzie są potrzebne, a pomijania ich w pozostałych przypadkach.

Fasoletti, zobacz, jak to jest w powieściach ze stawianiem kropek i myślników i będzie dobrze. Najważniejsze, że własne bajki wyginasz urokliwie. :)
Pozdrówka.

1. - Znów będę musiał ci wszystko opowiadać - rzekł do nieprzytomnego kompana książę i skierował kroki w stronę widniejącej na horyzoncie puszczy.

W dopowiedzeniu narrator informuje o sposobie, w jaki wypowiada się bohater, czyli używa wariacji na temat czasownika „powiedział": krzyknął, wrzasnął, wydyszał, szepnął, wykrztusił, warknął etc. Zasada:                                                                                                                                                                                 Kwestia bohatera bez kropki, dopowiedzenie narratora małą literą i zakończone kropką.

- Osobiste - odparł sucho Kilian.  -  Reszta nie powinna was interesować.
Do pierwszej kropki zasada jak wyżej. Drugie zdanie bohatera, jako odrębne, traktujemy klasycznie czyli  wielka litera, kropka i dodajemy na początku kolejny myślnik.

2. - Jak już mówiłem, to moi strażnicy. - Druid nabił długą fajkę jakimiś śmierdzącymi liśćmi i zapalił gałązką wyjętą z żarzącego się pośrodku izby paleniska.

Narrator w dopowiedzeniu komentuje zachowanie bohatera, opisuje tło wydarzeń, wtrąca dodatkowe informacje.
Zasada: Kropka po kwestii dialogowej, myślnik,  dopowiedzenie narratora wielką literą, kropka.                             

Jeśli  bohater wypowiada kolejną kwestię - kolejny myślnik i wielka litera:                                                                      
 - Jak już mówiłem to moi strażnicy. - Przez twarz druida przemknął złośliwy uśmieszek. - Trochę śmierdzą, ale za to są bardzo obowiązkowi i niedużo jedzą.

Jeśli bohater kontynuuje kwestię, a w didaskalia włączamy np. „dodał, dorzucił, dokończył, wyjaśnił, krzyknął etc", zamiast kropki  stawiamy dwukropek.
- Jak już mówiłem to moi strażnicy. - Druid uśmiechnął się krzywo i dodał: - Trochę śmierdzą, ale za to są bardzo obowiązkowi i niedużo jedzą.

- Znów będę musiał ci wszystko opowiadać - rzekł książę do nieprzytomnego kompana i zarzucił  go sobie na plecy, stęknąwszy przy tym  z wyrzutem: - Mógłbyś trochę schudnąć Torlopie!

To powyżej a propos Twojej walki z zapisem dialogu. Kombinacja "Trzynastego wojownika" , "Starej basni" i pierwszej sceny z "Gladiatora", tak jak to Jakub wyżej napisał, urokliwa. Masz "lekkie pióro" i potrafisz opowiadać ze swadą.

Ciekawe opowiadanie. W baskerville dzięki za użyteczny komentarz. Również na nim skorzystałem :).

Nowa Fantastyka