- Opowiadanie: Nastor - Wisielec - część II

Wisielec - część II

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wisielec - część II

Oto część druga opowiadania, które wstawiłem tu jakiś czas temu. Proszę o komentarze i oceny. ;) Przy okazji link do części pierwszej – http://www.fantastyka.pl/4,663.html

 

– Cóż, skoro jesteście pewni… – zastanawiał się na głos Gleph Karbald, wielki mistrz tutejszej loży alchemików.

– Nie jestem – zaprzeczył Valamar. – Oczywiście, kawałek togi mógł znaleźć się tam przez przypadek, a jednak…

 

Przechadzali się po murze, który łączył dwie klasztorne wieże. Płatki śniegu nadal wirowały sennie w powietrzu, ale nie było już tak zimno, jak poprzedniego dnia. Wrzosowiska otaczające klasztor zbielały i teraz cała równina, która rozciągała się od stóp siedziby alchemików aż pod miejskie mury stała się nudną, jednobarwną plamą.

 

Karbald był człowiekiem o przyjaznym usposobieniu. Jak sam przyznał, o wizycie Valamara i Erdsa wiedział już wcześniej, chociaż nie sądził, że nadejdzie ona tak szybko. Udzielił im natychmiast noclegu, jadła i napitków, a także pozwolenia na myszkowanie po klasztorze, aby mogli w spokoju kontynuować śledztwo.

 

Sam alchemik zasępił się jednak, kiedy usłyszał o podejrzeniach dotyczących któregoś z jego podopiecznych. Zaklinał się, że cała zbrodnia musiała być ustawiona – aby tylko obarczyć winą jednego z członków loży. Valamar zastanawiał się, dlaczego kradzież jakichś wyschniętych zwłok musi być aż tak ważna, że zajmuje się nią pół miasta… jednak stwierdził, że nie ma sensu rozmyślać nad tym dłużej; kiedy tylko Yorviech uwolni go spod działania czaru, złodziej z przyjemnością odpłaci mu pięknym za nadobne.

Tymczasem Karbald oparł się o ząb blanek i, patrząc w bladą poświatę horyzontu, szepnął:

– Na co byłby alchemikowi wisielec?

– Język – sprostował złodziej.

– Język?

– Zwłoki, które rybacy znaleźli w rzece, były pozbawione języka – Valamar wzruszył ramionami.

– Coś takiego… – mistrz otaksował mężczyznę uważnym spojrzeniem, gładząc się przy tym po brodzie.

Wiatr dmuchnął figlarnie w jedną z zasp, strącając z jej powierzchni strużkę śniegu. Na szczycie małej, ozdobnej wieżyczki zasiadł kruk, uważnie lustrując okolicę czarnymi ślepiami. Zakrakał z niezadowoleniem i przekręcił głowę.

 

On coś ukrywa, podpowiadał jakiś mały głosik w głębi umysłu Valamara. Albo domyśla się czegoś, co też było interesującą alternatywą. Niestety w obu przypadkach ciężko będzie wydobyć z niego jakiekolwiek zeznania… chyba, że…

– Czy mogę być obecny przy dzisiejszej wieczerzy? – zapytał, próbując zapanować nad rozedrganym głosem.

– Słucham? Ach, tak… – zgodził się cicho Karbald.

Wspólny posiłek byłby idealną okazją, aby subtelnie wydobyć z alchemika informacje. Co więcej będzie można z łatwością dowiedzieć się czegoś o pozostałych członkach loży albo osobiście z nimi porozmawiać.

Słońce skłaniało się powoli ku zachodowi, obmalowując widnokrąg głębokim złotem.

Siedzący na wieżyczce kruk wzbił się w powietrze i umknął w stronę pobliskiego miasta.

 

***

 

Alchemicy zasiadali do wieczerzy bardzo późną porą. Wszyscy gromadzili się w obszernej sali, znajdującej się nieopodal klasztornej bramy. Wielkie, przeszklone okna wpuszczały do wnętrza skrzące się mosiężnym blaskiem wiązki światła, które pełzły po kamiennej posadzce i, z biegiem czasu, ustępowały miejsca mrokom nocy.

Na środku pomieszczenia ustawiono długi, prostokątny stół, zastawiony w całości dziwnymi potrawami. W szklanych półmiskach leżały różnobarwne owoce o rozmaitych kształtach i zapachach. Z wnętrz kryształowych pucharów szkliły się dymiące delikatnie napoje, a złote tace mieściły połacie mięsa, które tonęły w woniach innych osobliwych, acz smakowicie wyglądających kąsków. Wieczerza z pewnością nie była lekkostrawna…

Wielki mistrz zasiadł na samym krańcu stołu, usadzając po swojej prawej stronie Valamara, a po lewej – Erdsa. Zebrani odmówili jeszcze kilka rytualnych formułek i opadli na krzesła, zatapiając zęby w górach smakołyków.

– Wyście z miasteczka, prawda? – zainteresował się jeden z członków loży, celując w złodzieja złotym, dwuzębnym widelcem. –Dawno nie mieliśmy gości.

 

Miał ostry, nieprzyjemny ton głosu. Valamar wzdrygnął się, spoglądając na mężczyznę. Pod długimi, smolistymi włosami tkwiły bystre oczy, w których szklił się zagadkowy błysk.

– Taak, w rzeczy samej.

– Hayhat Trevcko – przedstawił się alchemik, a potem uśmiechnął się, widząc minę rozmówcy. – Nazwisko jak nazwisko…

– Alnnard… Keinald – skłamał Valamar popijając jeden z dymiących naparów, który, swoją drogą, okazał się być lepszy niż najzacniejsze wina, jakie przyszło złodziejowi pić.

– Znacie się na polowaniach? – zainteresował się Hayhat.

 

Nagonka za przerażoną zwierzyną nie była czymś, co złodziej szczególnie by sobie upodobał. Uderzająca w nozdrza woń potu, ściągający z konia pęd i perspektywa zostania nieopatrznie rozszarpanym przez rozwścieczone stworzenie, które było celem łowów, nigdy go nie pociągały. To były rozrywki dla spragnionych wrażeń możnych, nie dla złodzieja. Chociaż Valamar zdziwił się, gdy usłyszał pytanie z ust alchemika. Zatem mają nawet pozwolenie na polowania w lasach feudała? No, no…

– Trochę… – wymijająco mruknął mężczyzna.

– To bardzo dobrze, bardzo dobrze… – Hayhat mamrotał chwilę pod nosem, po czym zapytał: – Sądzicie, że zimą trudniej jest wilkom znaleźć trop?

– Słucham?

– Czy wilki łatwiej, czy trudniej znajdują trop zimą, pośród śniegowych pagórków? – powtórzył alchemik świdrując rozmówcę swoim tajemniczym spojrzeniem.

 

Pytanie nie było wcale banalne. Kiedy przychodzi mróz i wszystko tonie w bieli… zapachy są tłumione, znikają pod chłodnym puchem. Tak, to z pewnością pomaga wyczuć ofiarę. Ale… jakby nie patrzeć, gęsta mgła zwodzi nosy, a śnieżyce zacierają ślady…

– W dużej mierze zależy od wiatru – złodziej odstawił swój puchar, stukając nim o blat stołu.

– Z pewnością – zgodził się Hayhat, wstając i oddalając się gdzieś w głąb sali. – Przepraszam na chwilę… rozumiecie…

– Rozumiem – przyznał Valamar, chociaż, mówiąc szczerze, nie rozumiał.

 

Karbald siedział wpatrzony w ścianę, z dłonią zastygłą w połowie drogi do kielicha. Wargi wydął, a na twarzy obmalował mu się wyraz markotnej zadumy. Złodziej przysunął się bliżej.

– Coś się stało? – zapytał słodkim głosem.

– Hę? Ehm… nie, nic… – wielki mistrz otrząsnął się i otworzył szerzej oczy. – Jak się wam u nas podoba?

– Całkiem przyjemnie – przyznał szczerze Valamar. – Ale jestem tu, aby szukać tego, kto ukradł zwłoki…

– Zwłoki, zwłoki, zwłoki – przedrzeźnił go alchemik. – Czy kiedy otruł się jeden z naszych braci, ktokolwiek się tym zainteresował? – zapytał z wyczuwalnym wyrzutem w głosie.

– A otruł się?

 

W miasteczku nikt nie wspominał o samobójstwie jednego z członków miejscowej loży. Fakt ten był o tyle osobliwy, że plotki rozprzestrzeniają się błyskawicznie wszędzie tam, gdzie znajduje się chociaż trzech ludzi. Właściwie tylko pustelnicy mogli być cnotliwi pod tym względem. Skoro jednak on, najlepszy złodziej w okolicy, nie widział nic o śmierci alchemika, to musiała to być szczególnie pilnie chroniona informacja.

– Tak – Karbald pokiwał głową. – W winie, które wypił, wirowały plamy trucizny… Fiolkę miał w dłoni – dodał po chwili.

– Intrygujące. Miał coś jeszcze przy sobie?

– Właściwie tylko książkę, która wcześniej zniknęła z mojej komnaty…

– Ach. Złodziej – nie bez satysfakcji podsumował Valamar. – Co to był za wolumin?

– To… jasna cholera, wiewiórki! – alchemik przerwał sam sobie, jakby przypomniało mu się coś ważnego, zerwał się nagle i pobiegł w stronę wyjścia z sali, ciągnąc za ramię oszołomionego drugiego mężczyznę. – Szybko!

 

Cień, który przyglądał im się od dłuższego czasu, opierając się o ścianę w rogu pomieszczenia, ruszył pewnym krokiem za nimi.

 

***

 

Hodowla alchemików zajmowała dużą część ulokowanych pod klasztorem podziemi. Wytrzymałe, żelazne kraty, które uniemożliwiały przeróżnym okazom zwierząt wydostać się z boksów, pięły się od stóp szarego muru tworzącego ściany, aż pod sufit. Niektóre miały jeszcze dodatkowe zabezpieczenia w postaci poprzecznych prętów czy, w skrajnych przypadkach, grubych, metalowych drzwi. W półmroku tliło się zaledwie kilka pochodni, rozwieszonych na ścianach co kilka metrów. Większa część służby odbywała teraz własną wieczerzę, jednak przed wejściem do kompleksu klatek stał uzbrojony w krótki miecz strażnik.

 

Karbald pędził po kamieniach tworzących posadzkę z taką szybkością, jakby fakt przypomnienia sobie o tajemniczych wiewiórkach odjął mu kilkanaście lat. Po drodze alchemik porwał jeszcze ze swojej komnaty książkę, którą, jak zrozumiał Valamar, ukradł wcześniej złodziej-samobójca. Mężczyzna nie sądził by to, co chciał mu pokazać wielki mistrz loży wniosło wiele do sprawy, ale nietaktem byłoby wyrwać się z uścisku pana klasztoru.

 

Wkrótce zatrzymali się między dwoma klatkami – małe drzwiczki jednej z nich były otwarte, natomiast ogromne podwoje drugiej skrywały stworzenie, które można było obejrzeć tylko przez małą, prostokątną szybkę.

– Tu trzymaliśmy wiewiórki – Karbald wskazał pustą klatkę.

– Co w związku z tym? – Valamar odczuwał coraz większe zmęczenie i marzył, aby zakończyć wreszcie ten bezowocny dzień.

Alchemik kartkował chwilę swoją księgę, po czym otworzył ją na zagiętej stornie. Cmoknął z zadowoleniem i odczytał:

– Uczynić napar z krwi polatuch, sproszkowanego języka wisielca i mszalnego wina, pobranego ze świątynnej kruchty. Wywarem napoić sługę… – westchnął i podniósł wzrok. – Homunkulus.

 

Valamar słyszał o nich co nieco. Zresztą ciężko było nie wsłuchiwać się w niewiarygodne opowiastki wędrownych bajarzy, mówiących o magicznych kamieniach, zamieniających pospolite metale w połyskliwe, szlachetne kruszce lub dziwnych rytuałach, mandragorach albo innych roślinach, stworzeniach czy przedmiotach obdarzonych mocą kontrolowania świata. Podobno właśnie takimi niedorzecznościami zajmowali się alchemicy.

– To ten zaklęty pomocnik? – upewnił się złodziej. Cała sprawa nabrała kolorów, a dziury w murze śledztwa powoli wypełniały się cegłami.

– Można tak powiedzieć – Karbald pokiwał energicznie głową. – Mamy ich przynajmniej dwa rodzaje… Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem…

– To znaczy, że jeden z członków loży chce stworzyć homunkulusa…

– Homunkulusy to nikczemne istoty – rzekł alchemik – a przynajmniej w większości. Część można wyhodować z dojrzałej mandragory, część przez wykorzystanie języka wisielca…

– Na co miałby być komukolwiek homunkulus?

– To proste. Dostęp do władzy… – Karbald zawahał się – a nawet boskości. Tworzenie takich sług jest jak obcowanie z demonami… nikczemne. Można się z nimi targować.

 

Valamar parsknął, ale wcale nie było mu do śmiechu. Szaleniec chcący bratać się z pomiotami piekieł i pragnący władzy… wszystkim im po jakimś czasie odbija, pomyślał mężczyzna.

– Ma już język… krew wiewiórek… Jeszcze…? – zastanowił się złodziej.

– Wino. Z kruchty.

 

W oddali coś zgrzytnęło. Zrobiło się trochę zimniej, a potem powietrze rozdarł przeciągły, mechaniczny jęk. Karbald i Valamar odwrócili się jak oparzeni, spoglądając na znajdujące się wcześniej za ich plecami metalowe drzwi. Podwoje powoli rozsuwały się, ukazując skąpane w mroku wnętrze klatki.

W ciemności boksu zalśniły krwistoczerwone łuny mordu.

Ścianami wstrząsnął złowrogi chichot obłąkańca.

 

***

 

Nie zwykłem stosować brutalnych rozwiązań… ale w tym przypadku śmierć dwóch głupców z całą pewnością się opłaci. Odkryli już dość. Teraz trzeba będzie się tylko pozbyć pomocnika tego psa straży miejskiej. Szkoda tak sprytnych i inteligentnych przeciwników.

 

Nareszcie jednak będę mógł w spokoju zająć się swoimi sprawami, które nie wadzą przecież nikomu. Zdobycie wina okazało się trudniejsze, niż mogłem się spodziewać. Tym bardziej, że mój pomocnik nie odpowiada na sygnały, a opuszczenie klasztoru jest zbyt ryzykowne.

Wystarczy, że rozwiążę tylko ten mały problem.

 

***

 

Stwór był postury niedźwiedzia, o rogatym, wykrzywionym w grymasie bezrozumnej wściekłości pysku. Długie, zakończone ostrymi jak brzytwa szponami ramiona cięły powietrze niczym kosy, kiedy istota postępowała powoli naprzód. Dalej i dalej… Valamar czuł się tak, jakby nogi stopiły mu się z posadzką. Nie mógł wykonać choćby kroku. Karbald, który jeszcze przed chwilą stał obok niego, padł na podłogę i, jęcząc, zaczął się cofać na klęczkach.

 

Hybryda błyskawicznie zdała sobie sprawę z tego, że nic jej nie krępuje. Zastrzygła wielkimi czułkami w powietrzu i zbliżyła się trochę, jakby zastanawiając się, czy warto mordować dwóch mężczyzn, którzy nagle się przed nią pojawili.

Z korytarza wypadł strażnik, zapewne zaalarmowany przeraźliwym wrzaskiem wielkiego mistrza loży. Skoczył na bestię tnąc szeroko, jednak jego cios został z łatwością sparowany przez szablo podobne odnóże.

 

Valamar wykorzystał sytuację. Przeskoczył za strażnika i wygrzebał z płaszcza sztylet, podrzucając go w dłoni. Stwór rzucił się na Karbalda, jednym szybkim uderzeniem odtrącając go na bok z rozciętym brzuchem. Ściany obryzgał szkarłat krwi.

Złodziej nie mógł dłużej zwlekać. Ostrze świsnęło, mknąc przez tunel i utkwiło w głowie potwora. Z rany pociekła cuchnąca, żółtawa ciecz.

Strażnik spróbował zaatakować po raz drugi. Bestii się to nie spodobało, bo skróciła go o głowę zgrabnym ruchem uzbrojonego ramienia.

 

Karbald tarzał się we własnej krwi jęcząc i łamiąc sobie paznokcie o twarde kamienie. Valamar zaklął widząc, że potwór właśnie zidentyfikował go jako możliwe zagrożenie i zaszarżował ze zwierzęcym uporem. Złodziej rzucił się w bok. O sekundę za późno.

Uderzenie rozorało mu rękę, sprawiając, że opadła bezwładnie upstrzona krwistymi plamami. Kamienie zrobiły się już śliskie od krwi i żółci. Valamar poślizgnął się i runął na podłogę, próbując wyrwać ukryty za pasem pistolet.

 

Hybryda zdawała się być zabójczo inteligentna. Odgarnęła bezwładne zwłoki strażnika na bok i przygotowała się do ostatecznego cięcia. W owadzich oczach odbijał się obraz mordu, powielony w milionach kopii.

Złodziej wydobył lewą ręką broń. Zaklął ponownie, próbując zwolnić kurek pistoletu i otworzyć panewkę. Świsnęło. Ramię stwora uderzyło o cal od jego nosa i utkwiło między dwoma płytami posadzki. Gdzieś w oddali zawył Karbald, rozległy się krzyki przerażenia i rozpaczy. Kurek zgrzytnął ledwie słyszalnie.

Valamar wystrzelił.

Do nosa napłynął duszący zapach dymu i palącego się prochu. Przez zaciśnięte z całej siły powieki przedarł się jaskrawy błysk. Lepka maź trysnęła na złodzieja i świat zniknął pod całunem ciemności.

W uszach mężczyzny długo jeszcze dudniło echo szaleńczego śmiechu

 

***

 

Valamar otworzył oczy. Powieki piekły go, a skronie pulsowały tępym bólem, jakby ktoś zdzielił go pałką w głowę. Opuszki palców wyczuły miękką pościel. Złodziej odetchnął z ulgą. Żył. Leżał bez ruchu przez jakiś czas, rozkoszując się błogą radością, gdy przypomniał sobie potężny cios, który niemal odrąbał mu rękę. Czując, jak do mózgu gwałtownie napływa krew, spróbował poruszy palcami prawej dłoni. Nie poczuł niczego. Z trudem obrócił głowę, aby spojrzeń na ramię.

Ktoś owinął je długimi pasami materiału, dlatego też wyglądało jak zwinięty w rulon dywan.

– Przynajmniej jest na miejscu – mruknął Valamar do samego siebie. Dopiero teraz spostrzegł, że, siedząc na niewielkim stołku, przygląda mu się Erdso. Na lewym policzku miał szerokie zadrapanie, ale oprócz tego szkopułu wyglądał na zdrowego.

– Karbal… żyje? – zapytał bez zbędnych wstępów złodziej.

– Żyje – odparł jego towarzysz. – Trochę pojęczał, ale alchemicy to cudotwórcy… A ty?

– Wszystko mnie boli – mruknął Valamar.

 

Przez skromne okna wlewały się ostatnie promienie dogasającego słońca. Izba, w której leżał złodziej, mieściła tylko szerokie łoże, niewielką komódkę i parę stołków rozstawionych chaotycznie po podłodze. Mężczyzna wpatrywał się chwilę w brunatną łunę wieczoru, po czym zapytał ze zgrozą w głosie:

– Przespałem cały dzień? Gdzie jesteśmy?

– Przespałeś – przyznał Erdso z półuśmieszkiem wymalowanym na twarzy. – A jesteśmy w mieście.

– W mieście?! – obruszył się Valamar. – Musimy wracać! Po klasztorze lata morderca!

– Czekaj, czekaj… Jesteś ranny. Musieliśmy ci zdjąć tę obręcz z ręki… swoją drogą, nie sądziłem, że lubisz biżuterię.

– Obręcz… jaką…

W złodzieju wezbrał gniew, kiedy zdał sobie sprawę, o czym mówi znachor. Niech no tylko dorwie tego piekielnego Yorviecha… wypatroszy go, a wnętrzności rozwiesi na drzewach!

– To ona nie była magiczna? – dodał po chwili.

– Ani trochę. Zwykła błyskotka. Ktoś cię oszukał? – Erdso wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć niekontrolowanym śmiechem.

– Nie… mniejsza…

Dałeś się nabrać na taką sztuczkę… – zawyło coś w Valamarze. O, kapitan go popamięta do końca życia… ale najpierw trzeba dorwać tego piekielnego alchemika i wyrównać rachunki.

– Jedziemy!

– Zwariowałeś… – mruknął Erdso nie bez rozbawienia.

 

***

 

Jazda konno z zabandażowaną prawą ręką była nie lada wyczynem. Skończyło się na tym, że Erdso musiał prowadzić za wodze konia Valamara. Sam złodziej stękał co chwila, zaciskając usta, ale dzielnie utrzymywał się w siodle. Noc otuliła ich czarnymi skrzydłami, a wysoko nad nimi zabłysł sierp księżyca. Śnieg skrzył się w jego poświacie, błyszcząc i jarząc się milionami refleksów. Miejscami droga stała się właściwie nieprzejezdna; musieli omijać ogromne zaspy, które rozkładały się leniwie na środku traktu. Zrobiło się wyraźnie cieplej, a powietrze przesycone było wilgocią.

 

Jechali w milczeniu, ze spuszczonymi głowami. Valamar przeklinał w duchu własną głupotę i obmyślał wymyślne sposoby zemsty na Yorviechu, który śmiał nabrać go na tak trywialną sztuczkę.

Spoglądał przez chwilę na grzywę konia, a potem podniósł wzrok i wpatrzył się w czerń klasztoru. Budynek zmienił się w bezkształtną bryłę, więc z trudem można było rozpoznać kontury. Niemal wszędzie światła były zgaszone, a w mroku nie paliły się nawet płomienie kaganków. Niemal.

 

Jedno z okien błyskało co jakiś czas urywanym światłem, skrząc się i gasnąc. Czasem paliło się przez kilka sekund, innym razem migało intensywnie przez dłuższą chwilę.

– Stój – szepnął Valamar, jakby ktoś mógłby ich usłyszeć pośród opuszczonych wrzosowisk.

Erdso zatrzymał konie i obrócił się ze zdziwieniem na przyjaciela, a potem linia jego wzroku pobiegła za spojrzeniem złodzieja.

– No, no – mruknął znachor. – Znaki?

– Zapewne – zgodził się Valamar.

 

Obrócił się z trudem w siodle, aby dostrzec cel nadawania sygnału. Przez chwilę widział tylko skąpane w mroku miasto, jednak po chwili okno któregoś z wyższych domów rozjarzyło się żółtawym światłem.

 

Co prawda Valamar słyszał o tym sposobie przekazywania informacji, ale nie sądził, by kiedykolwiek mógł się z nim spotkać. W takie rzeczy bawiono się na wojnie lub w legendach – bo przecież, z tego, co złodziej słyszał, nauczenie się znaków świetlnych, a potem zaopatrzenie w niezbędną aparaturę było kosztowne i czasochłonne.

– Wracamy – zarządził Valamar z uśmiechem.

– Najlepiej byłoby, gdybyś się zdecydował – rzekł z przekąsem Erdso. – Nie mam zamiaru jeździć w kółko…

 

***

 

Cień był zdenerwowany. Krzątał się od świtu po swojej pracowni, błąkał się po korytarzach uśpionego klasztoru bez celu. Od jakiegoś czasu wszystko szło nie po jego myśli. Język i krew polatuch zdobył, co prawda, z niezwykłą łatwością, ale śledzący go pomocnik straży żył dalej, chociaż przetrzymywana w podziemnej hodowli hybryda powinna pociąć go jak masło. Na szczęście Nergan przyniesie mu słodkie, mszalne wino już za… spojrzał na stary, podniszczony zegar. Pół godziny. Trzeba się przygotować.

 

Warsztat był uporządkowany, a wszelkie niepotrzebne kolby, menzurki i retorty ukryte w szafkach i komodach. Cień ustawił na szerokim stole głęboką, porcelanową misę pokrytą magicznymi runami i rytami. Obok postawił mieszadło, fiolkę pełną krwistoczerwonej cieczy i moździerz pełny suchego, chorobliwie żółtego proszku.

 

Czas naglił. Cień narzucił na ramiona podszyty futrem płaszcz i ruszył ku małej, ukrytej w grubym murze, furcie. Nie minęło kilka minut, kiedy wpatrywał się w biały bezkres wrzosowiska, wdychając mroźne, poranne powietrze. Nergan już powinien się zbliżać… tymczasem na horyzoncie nie było nawet widać niewyraźnej plamki samotnego jeźdźca.

 

Może się spóźnił? Skronie Cienia zapulsowały niezdrowym zdenerwowaniem. Może go złapali… a może…

– Gra skończona, Trevcko – zaskrzypiał głos za jego plecami. – Odwróć się.

– Bardzo sprytnie… – Cień spróbował opanować drżącą wargę. – Mogłem się domyślić.

– Słyszałem to słowo częściej, niż mógłbyś sobie wyobrazić – rzekł Valamar, w lewej dłoni dzierżąc pistolet, którym mierzył prosto w pierś alchemika.

Ten jednak wyglądał tak, jakby nie zamierzał podejmować walki lub chociaż uciekać. Obrócił się i taksował tylko złodzieja swoim zwyczajnym, nieprzeniknionym spojrzeniem wprawnego gracza.

– Wyjaśnij mi tylko: jak ci się udało? – zapytał, gdy chwila milczenia przedłużała się nieznośnie.

– Kiedy jest się blisko celu, popełnia się błędy – stwierdził sentencjonalnie

Valamar, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z rąk Hayhata. – A ty popełniłeś ich zbyt wiele. Wypatrzyliśmy twoje sygnały, złapaliśmy pomocnika. Przegrałeś.

– Doprawdy? – w głosie alchemika zabrzmiała nuta rozbawienia. – A co możesz mi udowodnić?

– Na razie nie muszę niczego udowadniać. A tak na marginesie – trucizna była ciekawym wyjściem na pozbycie się przyjaciela. Nie chciałeś mieć zbędnych świadków, co?

W oczach alchemika zadrżała płomyczek zdziwienia i zdenerwowania.

– Skąd wiesz? – zapytał coraz bardziej drżącym głosem.

– To proste – kradniecie księgę, ale nie chcesz, aby ktoś zabierał ci władzę, tak? Mordujesz go, wszystko stylizujesz na samobójstwo. Całkiem mądrze, muszę przyznać…

– Nikt w to nie uwierzy.

– Nikt nie będzie musiał. Paktowanie z demonami nie było tego warte, Trevcko. Jak sądzisz, czy wilki szybko wyczują woń twojego ciała?

Alchemik nie wytrzymał. Opadł na kolana, oczy zaszły mu mgłą.

– Bogowie nas rozliczą – rzekł Valamar i nacisnął spust.

Dźwięk załopotał jak zerwany żagiel.

 

 

Epilog

 

Yorviech wpatrywał się w pogiętą, żelazną obręcz, którą Valamar rzucił mu przed nos.

– Łgarz – stwierdził wyzutym z emocji głosem złodziej.

– Sam byś się przecież nie podjął…

– Yorviech, ty mała pluskwo, wiesz, co to duma?

– Ponie…

Valamar wymierzył mu tak potężny cios w twarz, że kapitan zleciał z krzesła, na którym siedział, a z nosa pociekła mu krew.

– Wstawaj!

– Co…? – wycedził przez zęby Yorviech.

– Wstawaj! Leżącego nie wypada tłuc…!

Koniec
Nowa Fantastyka