- Opowiadanie: Morteisen - Intruzja

Intruzja

Hi­sto­ria cza­ro­dziej­ki świe­żo po stu­diach, bio­rą­cej udział w okrut­nej za­ba­wie.
To moje pierw­sze opo­wia­da­nie na tej stro­nie. Dzię­ku­ję Skul­lo­wi za be­to­wa­nie tego tek­stu.

 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

zygfryd89

Oceny

Intruzja

Mi­ja­ła wła­śnie dzie­wią­ta hara innej, czyli czwar­tej czę­ści doby.

Derek, cza­ro­dziej w śred­nim, jak na maga wieku, sie­dział w małej, lekko za­tło­czo­nej ka­wia­ren­ce na obrze­żach mia­sta. Był lekko po­de­ner­wo­wa­ny – ten fakt tłu­ma­czy­ła toż­sa­mość jego roz­mów­cy, sa­me­go kanc­le­rza Se­na­tu, sę­dzi­we­go osob­ni­ka, mo­gą­ce­go jed­nym sło­wem znisz­czyć ka­rie­rę. Star­szy męż­czy­zna po­cią­gnął łyk kawy i za­czął:

– Jak za­pew­ne wiesz, odkąd tutaj przy­by­li­śmy, obej­mu­jąc zie­mie we wła­da­nie, nasz świat nie miał znacz­niej­szych gości. Mo­że­my się szczy­cić fak­tem, że miaż­dżą­ca więk­szość kon­tak­tów z Ze­wnątrz jest pod naszą kon­tro­lą. Czy pa­mię­tasz ja­kie­kol­wiek in­tru­zje, z któ­ry­mi nie da­li­by­śmy sobie rady?

– Nie – od­po­wie­dział szcze­rze Derek. Przez całe czter­dzie­ści ty­się­cy lat jego pracy Geas sku­tecz­nie po­wstrzy­my­wał wszel­kie więk­sze za­gro­że­nia, zwią­za­ne z przy­by­sza­mi.

– Nic jed­nak nie trwa wiecz­nie, o czym los nie­jed­no­krot­nie nam przy­po­mi­nał. We­dług wróż­bi­tów mamy jesz­cze tro­chę czasu. Ja nie je­stem takim opty­mi­stą. Jeśli coś się sta­nie, chciał­bym o tym wie­dzieć jak naj­szyb­ciej i jak naj­wię­cej. Ale uni­kaj bez­po­śred­nich kon­fron­ta­cji.

– Dla­cze­go? I z kim? – Zdzi­wił się cza­ro­dziej. – Przy po­mo­cy stra­ży i paru chło­pa­ków z mo­je­go wy­dzia­łu ra­czej damy radę wy­gnać co­kol­wiek, co jest na tyle słabe, by prze­nik­nąć nie­zau­wa­żo­ne. Nie raz…

– … mie­li­ście do czy­nie­nia z nie­zor­ga­ni­zo­wa­ną zgra­ją tę­pych astra­li, nie­zdol­nych do przy­go­to­wa­nia cze­go­kol­wiek, wy­kra­cza­ją­ce­go poza szmu­giel mi­ne­ra­łów i ta­niej wódki. – Twarz urzęd­ni­ka po­zo­sta­wa­ła bez­na­mięt­na tak samo jak jego głos. – La­bi­rynt się budzi. Po­wo­li, bo dotąd za­le­d­wie kilku Ksią­żąt za­ko­twi­czy­ło się na po­wrót w rze­czy­wi­sto­ści. Dla nas pro­ble­ma­tycz­na by­ła­by wi­zy­ta choć jed­ne­go.

– Taka in­tru­zja wy­wo­ła­ła­by duże wa­ha­nia tła. Za­uwa­ży­li­by­śmy.

– Geas jest zbyt zło­żo­nym za­klę­ciem. To tylko kwe­stia czasu, aż znaj­dą jakąś lukę.

– Zło­żo­ność czaru nie gra tu roli. Ksią­żę­ta są po pro­stu, mó­wiąc ko­lo­kwial­nie, „za duzi” – od­rzekł Derek po chwi­li wa­ha­nia. – Czuj­ni­ki to wy­kry­ją.

– W Tor’Heir nie po­le­gał­bym na nich. Magię mamy tu wszę­dzie. – Rze­kł­szy to, wska­zał na lśnią­ce tę­czo­wy­mi bar­wa­mi niebo. – Zresz­tą, każdy czuj­nik można wy­łą­czyć.

– Po to mamy ludzi.

– Wła­śnie, ludzi.

Mag nie od­po­wie­dział. Zro­zu­miał isto­tę za­gro­że­nia. Dla de­mo­nów po­raż­ki to po pro­stu ko­lej­ne lek­cje – te bestie są prak­tycz­nie nie­śmier­tel­ne, mają całą wiecz­ność na próby. Śmier­tel­ni­cy mogą prze­grać tylko raz. Jak dotąd żaden świat, raz pod­bi­ty przez le­gio­ny Pust­ki, nie zdo­łał od­zy­skać nie­za­leż­no­ści.

– Może za­pro­po­nu­je­my im jakąś da­ni­nę? – rzu­cił nie­pew­nie Derek. Oczy­wi­stym było, że Fe­de­ra­cji Zjed­no­czo­nych Domen La­bi­ryn­tu nie za­le­ży na zło­cie…

– Ilu? – Sta­rzec zgar­bił się, wbi­ja­jąc wzrok w he­ba­no­wą, do­brze wy­szo­ro­wa­ną pod­ło­gę. – Dwa mi­lio­ny dusz rocz­nie, stan­dar­do­wy try­but? Nie, my je­ste­śmy bo­ga­ci, co naj­mniej dzie­sięć. Do tego pomoc mi­li­tar­na? I po­zwo­le­nie na pod­bie­ra­nie nam czasu, po co nam aż tyle, kto za­uwa­ży, że ten świat znik­nie z Uni­wer­sum kilka razy szyb­ciej. – Z każ­dym zda­niem na­krę­cał się coraz bar­dziej. – Albo wiem! Pro­du­kuj­my dzie­ci na ma­so­wą skalę i wy­sy­łaj­my im czy­ste dusze, bo są droż­sze! Czy ty się w ogóle słu­chasz?! – Ostat­nie zda­nie wy­krzy­czał ochry­ple na cały głos. Na chwi­lę umil­kły roz­mo­wy.

Cza­ro­dziej uznał za sto­sow­ne nie od­po­wia­dać. Urzęd­nik naj­wi­docz­niej dawno nie od­wie­dził żad­ne­go ko­wa­la dusz, tra­cił kon­tro­lę nad emo­cja­mi. Kanc­lerz wziął głę­bo­ki od­dech, po czym kon­ty­nu­ował, teraz już spo­koj­nie:

– Dla­te­go, jak coś tu wej­dzie, masz to śle­dzić. Nie wal­czyć, nie zgry­wać bo­ha­te­ra. Może uda się unik­nąć in­wa­zji. Może nie. Ale sta­raj­my się cho­ciaż nie ginąć jak idio­ci.

Przez chwi­lę mil­cze­li. Przy sto­li­ku obok jakaś młoda ko­bie­ta za­wzię­cie tłu­ma­czy­ła swo­jej zna­jo­mej, jaki kolor szat po­win­na wy­brać na in­au­gu­ra­cję roku aka­de­mic­kie­go. Po­nu­ry, zgar­bio­ny męż­czy­zna w po­mię­tym fraku od­sta­wił ze stuk­nię­ciem kie­li­szek na ladę.

– Czego po­wi­nie­nem się spo­dzie­wać? – za­py­tał Derek, zdra­pu­jąc z rę­ka­wa szaty nie­ist­nie­ją­cą plamę.

– Są cięż­kie do prze­wi­dze­nia. Te niż­sze rangą naj­pew­niej za­czną od umac­nia­nia swo­jej po­zy­cji po­przez mo­dy­fi­ka­cję Geasu. Pew­nie pożrą kilka, może kil­ka­na­ście osób. Po­tęż­niej­sze, Ksią­żę­ta, mają czas. Dużo czasu. Nie mają tutaj na­tu­ral­nych wro­gów i są żądne wra­żeń. Naj­pew­niej uda im się zy­skać obie te rze­czy, oczy­wi­ście na­szym kosz­tem.

– Wra­żeń? Ja­kie­go kon­kret­nie ro­dza­ju? – Za­cie­ka­wił się cza­ro­dziej. – Jeśli uda­ło­by nam się je czymś zająć…

– Barw­ne rze­zie na sze­ro­ką skalę, usta­wia­ne wojny mię­dzy sztucz­nie two­rzo­ny­mi pań­stwa­mi, eks­pe­ry­men­ty wszel­kiej na­tu­ry na wła­ści­wie wszyst­kim. Naj­czę­ściej nas, śmier­tel­ni­kach. Ale to tylko ich hobby. Praw­dzi­wym celem jest, jak za­wsze, moc. La­bi­rynt po­trze­bu­je jej, żeby po­zo­stać li­czą­cym się mo­car­stwem we Wszech­s­fe­rach. Ener­gii nam aku­rat nie brak.

– A więc wojny tak na­praw­dę nie da się unik­nąć. Mo­że­my je­dy­nie od­su­wać za­gła­dę dalej w przy­szłość?

– Masz cał­ko­wi­tą rację, De­re­ku, z Wy­dzia­łu Kon­tro­li Geasu. – Kanc­lerz uniósł kącik ust w ledwo za­uwa­żal­nym uśmie­chu.

– Nie le­piej za­dbać o ła­god­ny upa­dek, niż roz­pacz­li­wie pró­bo­wać utrzy­mać rów­no­wa­gę?

– To kwe­stia fi­lo­zo­ficz­na. Takie wła­śnie roz­są­dza Senat. Na szczę­ście ro­bi­my to za was i dzię­ki nam nie mu­si­cie za­przą­tać sobie nimi głowy.

– Zbli­ża się pusta. Po­wi­nie­nem już iść – po­in­for­mo­wał Derek, przy­po­mi­na­jąc sobie nagle, że nadchodzi pora jego dyżuru w Wy­dzia­le.

Urzęd­nik jed­nym hau­stem opróż­nił fi­li­żan­kę, od­sta­wił ją na sto­lik i wstał, przy­bie­ra­jąc sztucz­ny uśmiech.

– Jeśli tro­chę się spóź­nisz, nic się nie sta­nie. Mi­łe­go dnia życzę.

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, wy­szedł. Po­zo­sta­li klien­ci po­je­dyn­czo za­czę­li opusz­czać lokal. Po kilku mi­nu­tach cza­ro­dziej zo­stał sam. Po­pa­trzył na fusy w fi­li­żan­ce, szu­ka­jąc w ich kształ­cie ja­kich­kol­wiek wska­zó­wek co do przy­szło­ści. Za­mó­wił szklan­kę whi­skey dla od­prę­że­nia. Go­lem-bar­man bez słowa zre­ali­zo­wał proś­bę. Ta­ra­sem przed ka­wiar­nią prze­szła nowa pra­cow­ni­ca wy­dzia­łu. Derek uśmiech­nął się na jej widok. Za­wsze wolał młode ko­bie­ty – z wie­kiem więk­szość sta­wa­ła się oschła i ozię­bła, nawet je­że­li fi­zycz­nie dalej były dwu­dzie­sto­lat­ka­mi. Co praw­da żaden jego zwią­zek nie trwał zbyt długo, ale trud­no, by po wieku spę­dzo­nym razem w re­la­cję nie wkra­dła się ru­ty­na.

Do­piw­szy al­ko­hol, wyjął run te­le­por­ta­cyj­ny. Chwi­lę póź­niej znik­nął.

Zma­te­ria­li­zo­wał się w jed­nym z po­miesz­czeń Wy­dzia­łu Kon­tro­li Geasu. Bez po­śpie­chu po­pra­wił szaty, po czym ru­szył na swoje miej­sce pracy – niski pul­pit z uno­szą­cym się nad nim ho­lo­gra­mem. Prze­pły­wa­ły prze­zeń sy­gna­tu­ry bytów bez­sku­tecz­nie pró­bu­ją­cych wnik­nąć do Sfery.

Cią­gle to samo. Po­mniej­sze de­mo­ny, wę­drow­cy mię­dzy­wy­mia­ro­wi, cza­sa­mi jacyś pi­ra­ci. Nic, co sta­no­wi­ło­by ja­ki­kol­wiek pro­blem. Wśród zna­jo­mych ikon za­ja­śnia­ły też nowe, wi­docz­ne tylko De­re­ko­wi – przy­po­mi­na­ją­ce mu o jego nowym za­da­niu.

 

***

 

Nad Tor'Heir uno­si­ła się fio­le­to­wa łuna. Uli­ca­mi, przy­pię­te do opla­ta­ją­cych całą me­tro­po­lię ni­czym pa­ję­czy­na szyn, pę­dzi­ły z za­wrot­ną pręd­ko­ścią se­da­ri­to­we kule, śro­dek trans­por­tu ludzi nie mo­gą­cych po­zwo­lić sobie na oso­bi­sty por­tal. W jed­nej z nich spała Ar­te­mis. Za bu­la­ja­mi prze­mknął widok wież ge­ne­ra­to­rów Tar­ri­jan, spo­wi­tych nie­bie­ska­wy­mi nićmi wy­ła­do­wań. W tej peł­nej ozonu at­mos­fe­rze uwi­ja­ły się ni­czym mrów­ki setki ma­łych go­le­mów, wiecz­nie na­pra­wia­ją­cych i prze­bu­do­wu­ją­cych naj­więk­sze źró­dło magii mia­sta-mo­lo­cha. Kula mi­nę­ła ażu­ro­wą kład­kę, którą kro­czył le­ni­wie pa­trol opan­ce­rzo­nych straż­ni­ków. Lekko zwol­ni­ła nad Sa­la­mi Por­ta­li, by znik­nąć zaraz w mrocz­nych trze­wiach Wy­dzia­łu Kon­tro­li Geasu. Nagły wstrząs obu­dził Ar­te­mis. Jej śro­dek trans­por­tu za­trzy­mał się, a okrą­głe drzwicz­ki klik­nę­ły, dając znak, że można je bez­piecz­nie otwo­rzyć. Młoda ko­bie­ta wsta­ła, po­pra­wi­ła szyb­kim ge­stem włosy i wy­gra­mo­li­ła się na ze­wnątrz. Hol był pra­wie pusty, więk­szość ludzi za­czy­na­ła pracę nieco póź­niej. Ar­te­mis szyb­kim kro­kiem ru­szy­ła ku że­la­znym scho­dom, pro­wa­dzą­cym na pię­tro, gdzie stały krysz­ta­ły mo­ni­to­rów. Nie sko­rzy­sta­ła z czar­nej, nie­ru­cho­mej tar­czy por­ta­lu, mając na­dzie­ję, że po­ran­ny wy­si­łek ją nieco otrzeź­wi. Gdy szła już przez wi­ru­ją­ce le­ni­wie ho­lo­gra­my za­klęć Geasu, po­tknę­ła się, ła­miąc obcas.

– Nic ci się nie stało? – za­py­tał kie­row­nik po­przed­niej zmia­ny, Derek, po­ma­ga­jąc jej wstać.

– Nie, wszyst­ko w po­rząd­ku – od­rze­kła Ar­te­mis. – Coś się dzia­ło przez pustą?

– Cisza i spo­kój. Tak samo, jak w innej. I czer­wo­nej. Jak zwy­kle. – Wi­dząc uszko­dzo­ny but, dodał – W kan­cia­pie leżą ja­kieś re­pa­ry, spy­taj Barka.

– Barka? Który to?

– Woźny, przyj­dzie za parę har.

– Dzię­ki – od­par­ła dziew­czy­na, uśmie­cha­jąc się.

Kilka chwil póź­niej za­sia­dła na wy­grza­nym przez po­przed­nią zmia­nę sie­dzi­sku, ob­ser­wu­jąc plą­ta­ni­nę trój­wy­mia­ro­wych run, wy­peł­nia­ją­cą po­miesz­cze­nie. Świe­tli­ste krzacz­ki wiły się, pre­zen­tu­jąc zło­żo­ność za­klęć chro­nią­cych Tor’Heir przed in­tru­zja­mi. Ciche brzę­cze­nie prze­wo­dów ener­ge­tycz­nych i mo­no­to­nia pracy przy­pra­wia­ły każ­de­go o sen­ność – ale i na to or­ga­no­lo­dzy dawno zna­leź­li spo­sób – kru­che pa­styl­ki, za­pew­nia­ją­ce przy­tom­ność przez całą ćwiart­kę. Na swoje nie­szczę­ście Ar­te­mis do­pie­ro nie­daw­no skoń­czy­ła szko­łę, więc nie miała jesz­cze wy­ro­bio­ne­go na­wy­ku ły­ka­nia ich po pu­stej, kiedy miała iść do pracy. Dziu­ra­wa pa­mięć mści­ła się cięż­ki­mi jak ołów po­wie­ka­mi. Dziew­czy­na ro­zej­rza­ła się po pię­trze. Brak ja­kie­go­kol­wiek ruchu dał jej po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa.

Co może się stać, jeśli po­zwo­li sobie na krót­ką drzem­kę?

Pod­nio­sła głowę z pul­pi­tu mniej wię­cej w po­ło­wie sta­lo­wej. Blask słońc mie­szał się z fio­le­to­wą zorzą, nigdy nie zni­ka­ją­cą z miej­skie­go nieba. Ar­te­mis się­gnę­ła po fla­szę z bursz­ty­no­wym na­po­jem, sto­ją­cą obok mo­ni­to­ra. Ciecz ode­gna­ła reszt­ki snu. Cza­ro­dziej­ka na­kre­śli­ła za­dba­ny­mi pal­ca­mi nie­wiel­ką runę na ema­lio­wa­nym pul­pi­cie, słu­żą­cym jej jesz­cze chwi­lę temu za po­dusz­kę. Tuż przed nią w po­wie­trzu po­ja­wił się ku­li­sty, bar­dzo zło­żo­ny ho­lo­gram. Po­bież­nie prze­glą­da­ła kształt, szu­ka­jąc cze­go­kol­wiek, co mo­gło­by umknąć jej uwa­dze pod­czas snu.

Zna­la­zł­szy jedną taką rzecz, za­mar­ła.

Więk­szość uda­nych pe­ne­tra­cji Geasu nie zo­sta­wia­ła śla­dów – utrud­nia to od­na­le­zie­nie i wy­gna­nie nie­pro­szo­ne­go go­ścia. Na Ze­wnątrz ist­nie­ją jed­nak­że byty, któ­rych ode­sła­nie gra­ni­czy­ło­by z cudem – otocz­ka za­klęć ochron­nych Sfery była je­dy­nym, co po­wstrzy­my­wa­ło je przed wej­ściem do świa­ta ma­te­rial­ne­go. Kiedy jedna z ta­kich Potęg prze­ła­my­wa­ła Geas, bar­dzo rzad­ko za­da­wa­ła sobie trud za­cie­ra­nia śla­dów.

Z za­pi­su wy­ni­ka­ło, że atak trwał mniej wię­cej pół hary. Za­czę­to go od spa­ra­li­żo­wa­nia au­to­ma­tycz­nych sys­te­mów ma­ją­cych po­in­for­mo­wać Tor'Heir o za­gro­że­niu. Potem było tylko pro­ste roz­pla­ta­nie ba­rier. Gdyby tylko ktoś za­uwa­żył to na czas…

Ar­te­mis nie miała po­ję­cia, co robić. Jej trwa­ją­ce setki lat stu­dia na Aka­de­mii obej­mo­wa­ły szko­le­nie w razie i ta­kich wy­pad­ków, ale młoda cza­ro­dziej­ka bała się ostrzec Wy­dział o in­tru­zji. To znisz­czy­ło­by jej całą ka­rie­rę, którą do­pie­ro prze­cież za­czę­ła. Roz­trzę­sio­na wsta­ła, chcąc zro­bić sobie cie­płej her­ba­ty. Pra­wie od razu upa­dła, po­tknąw­szy się na zła­ma­nym ob­ca­sie. Z oczu po­cie­kły jej łzy, roz­ma­zu­jąc ma­ki­jaż.

– Jest pani cała? – Usły­sza­ła niski męski głos. Pod­nio­sła głowę. Są­dząc po sza­rym far­tu­chu i nie­zbyt ele­ganc­kim ubio­rze stał przed nią woźny.

– Ja? Tak, tak. – Mó­wiąc to, pod­nio­sła się, opie­ra­jąc rękę na sie­dzi­sku za nią. – Ma pan re­pa­ry?

– Kilka mi jesz­cze, sza­now­na pani, zo­sta­ło – od­po­wie­dział star­szy męż­czy­zna, mi­mo­cho­dem spo­glą­da­jąc na ho­lo­gra­my. Na dwie se­kun­dy wstrzy­mał od­dech.

– To do­brze. Jeśli pan mógł­by być tak miły i przy­nieść mi jeden…

– Już się robi ma'am – od­rzekł, zni­ka­jąc w drzwiach kan­cia­py na­prze­ciw­ko.

Cza­ro­dziej­ka wy­ję­ła je­dwab­ną chu­s­tecz­kę. Ema­lio­wa­ny pul­pit mógł od biedy słu­żyć za lu­stro. Za szkla­ny­mi ścia­na­mi nie­bem prze­mknę­ło kilka smo­ków, oto­czo­nych lśnią­cy­mi ledwo wi­docz­ną tęczą bań­ka­mi tarcz. Dzień jak co dzień w Tor'Heir. Mro­wie bu­dyn­ków się­ga­ło po ho­ry­zont, ła­miąc po dro­dze wszyst­kie ist­nie­ją­ce prawa fi­zy­ki. Magia była wi­docz­na w każ­dym za­kąt­ku mia­sta. W od­da­li jakaś wieża za­mi­go­ta­ła, by zma­te­ria­li­zo­wać się na po­wrót w po­sta­ci po­cię­tych i po­łą­czo­nych przy­pad­ko­wo frag­men­tów. Ano­ma­lie. Efekt zbyt dużej cza­ro­dziej­skiej in­ge­ren­cji. Zaraz miej­sce ka­ta­stro­fy ob­la­zły setki go­le­mów, ba­da­ją­cych ano­ma­lię dla magów, sie­dzą­cych sobie wy­god­nie w Wy­dzia­le In­fra­struk­tu­ry.

– Pro­si­ła pani o repar – rzekł Bark, kiedy tylko Ar­te­mis do­pro­wa­dzi­ła swoją twarz do po­rząd­ku.

– A, tak. Dzię­ku­ję.

Pę­ka­ją­cy krysz­ta­łek bły­snął, a zła­ma­ny obcas na nowo się sca­lił. Ślad uszko­dze­nia znik­nął cał­ko­wi­cie.

– Przy­nieść pani her­ba­ty? – za­pro­po­no­wał woźny, od­bie­ra­jąc zu­ży­ty ka­mień. Cza­ro­dziej­ka ski­nę­ła głową, tępym wzro­kiem oglą­da­jąc miej­ski kra­jo­braz.

Pa­mię­ta­ła, jak na samym po­cząt­ku stu­diów na Aka­de­mii ostrze­żo­no ich – kie­dyś po­ża­łu­ją wy­bra­nia ścież­ki magii. Do­pie­ro teraz to zro­zu­mia­ła. Nie­ma­gicz­ni nie mieli tylu pro­ble­mów, kie­ro­wa­li się w życiu pew­no­ścią, że grunt, po któ­rym kro­czą, jest sta­bil­ny. Stu­dia od­bie­ra­ły to uczu­cie, w miej­sce tej pod­sta­wy wsta­wia­jąc abs­trak­cyj­ne Prawa rzą­dzą­ce ener­gią. Umysł śmier­tel­ni­ka, przy­zwy­cza­jo­ny do po­strze­ga­nia świa­ta ma­te­rial­ne­go jako je­dy­nej praw­dy, słabo sobie z tym ra­dził.

Spoj­rza­ła na słoń­ca, ko­łu­ją­ce nad mia­stem. Chwi­lę li­czy­ła kąty mię­dzy nimi, by usta­lić, że do końca sta­lo­wej zo­sta­ły jesz­cze tylko trzy hary.

Roz­my­śla­nia prze­rwał jej od­głos kro­ków Barka, wra­ca­ją­ce­go z cie­płym na­po­jem.

 

***

 

Ock­ną­łem się w jed­nej z opusz­czo­nych Sfer La­bi­ryn­tu. Stop­nio­wo po­strze­ga­nie za­ko­twi­cza­ło się w rzece czasu. Rdzeń umy­słu roz­bu­dzał wszyst­kie czę­ści je­ste­stwa. Wę­dru­ją­ce le­ni­wie ni­czym mrocz­na mgła, snu­ją­ca się po zruj­no­wa­nym mie­ście dawno za­po­mnia­nej an­tycz­nej cy­wi­li­za­cji, moje myśli na­po­tka­ły inny, da­le­ce sil­niej­szy ode mnie byt. Po­zba­wio­ny ja­kie­go­kol­wiek opi­sy­wal­ne­go kształ­tu cze­kał naj­wy­raź­niej, aż od­zy­skam pełną świa­do­mość.

– Ko­niec spa­nia. Roz­ka­zy. – Prze­ka­zał my­ślo­wą sondą chwi­lę póź­niej.

– Jakie? – od­po­wie­dzia­łem, se­gre­gu­jąc wspo­mnie­nia na sny i rze­czy­wi­stość.

– Cień chciał­by, żeby ta Sfera na­le­ża­ła do nas, wes­prze.

Nagły roz­błysk ener­gii obok nieco mnie oszo­ło­mił. Mimo to zdo­ła­łem od­czy­tać zeń sy­gna­tu­rę świa­ta, któ­re­go spo­koj­na eg­zy­sten­cja wła­śnie na­bie­ra­ła skoń­czo­ne­go wy­mia­ru.

– Przy­po­mnij sobie, kim je­steś – roz­ka­zał demon.

De­mo­nem. Jako były śmier­tel­nik mu­sia­łem sobie to za­wsze po­wta­rzać. Ina­czej ogar­nia­ła mnie swego ro­dza­ju me­lan­cho­lia.

– Je­steś Księ­ciem.

A, jesz­cze to. Szko­da, że uświa­do­mi­łem sobie, że po­tę­ga jest środ­kiem, a nie celem, do­pie­ro wtedy, gdy ją osią­gną­łem.

– Cień ma za­miar sko­rzy­stać z two­je­go do­świad­cze­nia mi­li­tar­ne­go. Resz­tę roz­ka­zów otrzy­masz bez­po­śred­nio, ozna­czo­ne moją sy­gna­tu­rą.

Rze­czy­wi­stość pękła, a byt wy­pły­nął przez szcze­li­ny do Pust­ki. Otwo­ry znik­nę­ły rów­nie szyb­ko, jak się po­ja­wi­ły.

Wokół mnie spały mi­ria­dy de­mo­nów. Nie­któ­re pra­wie tak po­tęż­ne jak Cień. Inne star­sze niż La­bi­rynt. Przy­bra­łem po­wło­kę sta­re­go czło­wie­ka, wie­dzio­ny bla­dym wspo­mnie­niem śmier­tel­ne­go in­stynk­tu. Krań­co­wym wy­sił­kiem woli mo­głem utrzy­my­wać taką formę przez kilka go­dzin. Ja­kimś wyj­ściem były pro­jek­cje – śmier­tel­ni­cy nie wi­dzie­li zwy­kle więk­szych róż­nic mię­dzy nimi, a rze­czy­wi­ście obec­nym de­mo­nem. Oprócz nie­sfor­nych myśli, które wy­my­ka­ły się cza­sa­mi z że­la­zne­go uści­sku i, wa­bio­ne przez wszel­kie prze­ja­wy ist­nie­nia, mogły spro­wa­dzić sza­leń­stwo albo po­żreć żyw­cem. Cza­sa­mi po­prze­sta­wa­ły na wchło­nię­ciu duszy, zo­sta­wia­jąc bez­dusz­ne ciało na pa­stwę po­zba­wio­ne­go wol­nej woli mózgu.

Po­pa­trzy­łem na swoje ręce, po­marsz­czo­ne, po­zna­czo­ne siat­ką czar­nych żył. Mia­łem ciało je­dy­nie z ze­wnątrz, w środ­ku kłę­bił się uwię­zio­ny duch, pra­gną­cy nieco więk­szej swo­bo­dy. Przy­po­mnia­łem sobie wtedy, jak matka, za cza­sów mo­je­go stra­co­ne­go dzie­ciń­stwa, dała mi nową ko­szu­lę ze sło­wa­mi „ze sta­rej już wy­ro­słeś”. Ni po­do­ba­ły mi się wy­ha­fto­wa­ne kwia­ty, ale nie na­rze­ka­łem.

Z wy­sił­kiem zro­bi­łem kilka kro­ków. Jak praw­dzi­wy sta­rzec, po­my­śla­łem smęt­nie. Umysł po­wra­cał do peł­nej spraw­no­ści, ana­li­zu­jąc morze bodź­ców z oto­cze­nia. Żaden okruch pyłu nie prze­ci­nał po­wie­trza nie­zau­wa­żo­ny, ener­gie ma­gicz­ne tła two­rzy­ły fa­li­ste de­se­nie. Usia­dłem na zim­nym, szorst­kim ka­mie­niu. Po­ru­sza­łem rę­ka­mi, pró­bu­jąc jed­no­cze­śnie sta­bi­li­zo­wać ich kształt. Przy­miar­ka do wy­two­rze­nia płuc za­owo­co­wa­ła cał­ko­wi­tą utra­tą po­wło­ki. Sku­pi­łem myśli jesz­cze raz, tłu­ma­cząc sobie, że ciało jest je­dy­nie kwe­stią przy­zwy­cza­je­nia.

Kilka dni póź­niej, zdol­ny do pozostawania w mniej wię­cej po­dob­nej formie przez ćwierć dnia, oglą­da­łem sobie wy­god­nie z Pust­ki tar­cze, osła­nia­ją­ce moją do­ce­lo­wą Sferę. Geas był sple­cio­ny pierw­szo­rzęd­nie. Jak na swoje czasy, oczy­wi­ście. Z ze­wnątrz chro­ni­ły go do­dat­ko­we za­klę­cia – au­tor­stwa naj­wy­traw­niej­szych magów La­bi­ryn­tu. Sku­tecz­nie po­wstrzy­my­wa­ły one sil­niej­szych miesz­kań­ców Ni­co­ści. Ten sztucz­ny pokój zna­czą­co uła­twiał ob­ser­wa­cję.

Tak sobie eg­zy­sto­wa­łem, prze­glą­da­jąc my­ślo­kształ­ty ra­por­tów o lu­kach pro­wa­dzą­cych do we­wnątrz. Śmier­tel­ni nie byli aż tacy głupi, za­blo­ko­wa­li przy­naj­mniej te wy­ko­rzy­sta­ne przez sie­bie we wła­snej in­wa­zji. Do dzi­siaj zresz­tą nam nie za­pła­ci­li za pomoc. Pew­nie o to cho­dzi Cie­nio­wi.

***

 

W jed­nej szó­stej czer­wo­nej Ar­te­mis sie­dzia­ła na ka­mien­nym mo­ście, spi­na­ją­cym dwie opusz­czo­ne wieże Sta­re­go Mia­sta. Nad nią wzno­si­ły się kon­struk­cje współ­cze­sne­go Tor'Heir, pełne tu­ne­li cza­so­prze­strzen­nych i go­le­mów w cha­rak­te­rze bez­mó­zgich nie­wol­ni­ków. Pro­mie­nie słońc z rzad­ka prze­bi­ja­ły się na dół, wy­ry­wa­jąc wtedy z pół­mro­ku kępki sza­ra­wej trawy albo pło­sząc przy­zwy­cza­jo­nych do mroku miesz­kań­ców ruin. Cza­ro­dziej­ka po­gła­dzi­ła ręką mech, czu­jąc jak na jej dłoń wy­pa­da­ją za­rod­ni­ki. Uśmiech­nę­ła się. Na Górze nie było miej­sca na bez­pań­skie ro­śli­ny.

Po­kry­ty li­sza­ja­mi pies przy­cup­nął na scho­dach po dru­giej stro­nie mostu. Pa­trzył na Ar­te­mis głod­nym wzro­kiem, uni­ka­jąc jed­no­cze­śnie prze­świ­tów świa­tła, bo­le­sne­go dla oczu istot ży­ją­cych od po­ko­leń w mroku. Spło­szy­ły go nagle czy­jeś kroki.

– Kanc­lerz już wie – za­czął Derek, sia­da­jąc na mo­ście obok cza­ro­dziej­ki.

– Wy­rzu­cą mnie?

– Jeśli tego nie na­pra­wisz, mogą nawet za­mknąć. Her­bat­ni­ka? – dodał, kła­dąc mię­dzy nimi pa­pie­ro­wą to­reb­kę z ciast­ka­mi.

Ar­te­mis wy­bu­chnęła cy­nicz­nym śmie­chem.

– Mogę ci pomóc – za­ofe­ro­wał mag. – Mam kon­tak­ty w Stra­ży, mo­gli­by się tym zająć.

– Czego chcesz w za­mian? – za­py­ta­ła oschle, prze­ry­wa­jąc śmiech.

– Ni­cze­go. Robię to z do­bre­go serca.

Młoda ko­bie­ta wes­tchnę­ła. Za­nie­dba­nia pod­czas warty przy Ge­asie szły pod sąd woj­sko­wy. Po­ję­cie przedaw­nie­nia, czy kary w za­wie­sze­niu było tam nie­zna­ne.

Nie miała wy­bo­ru.

– Do­brze.

– Za harę przyj­dę tutaj ze wspar­ciem. – Wstał i za­czął się od­da­lać, rzu­ca­jąc jesz­cze na od­chod­ne – Trzy­maj się.

Cza­ro­dziej­ka opar­ła plecy o nad­gry­zio­ną zębem czasu fi­gu­rę anio­ła. Jej wzrok śli­zgał się nie­przy­tom­nie po za­pusz­czo­nych ka­mie­ni­cach, po­kry­tym mchem bruku ulic, posągach bohaterów, wygładzonych przez lata. Z jed­nej z wież obok mostu spa­dła da­chów­ka, od­bi­ja­jąc się bez­gło­śnie od nie­wi­dzial­nej tar­czy ota­cza­ją­cej Ar­te­mis i spa­da­jąc w prze­paść.

Zza win­kla wyj­rzał po­now­nie pie­sek. Cza­ro­dziej­ka wy­cią­gnę­ła w jego stro­nę dłoń z her­bat­ni­kiem. Zwie­rząt­ko po­de­szło ostroż­nie, ob­wą­chu­jąc ciast­ko. Wresz­cie szyb­kim ru­chem po­chwy­ci­ło je i prze­łknę­ło po­spiesz­nie, ledwo gry­ząc. Ar­te­mis po­gła­dzi­ła psa po ple­cach, czu­jąc jak nie­spo­koj­nie ko­ła­ta jego serce. Cicho szep­ta­ła za­klę­cia, ko­ją­ce ból, za­skle­pia­ją­ce rany. Zwie­rzę zło­ży­ło głowę na kępce mchu, po czym za­snę­ło.

– Widzę, że mój pie­sek panią lubi – po­wie­dzia­łem chra­pli­wym gło­sem jako zgar­bio­na, odzia­na w łach­ma­ny po­stać, kry­ją­ca się w cie­niu jed­nej z wież obok mostu.

Ar­te­mis po­pa­trzy­ła w moją stro­nę. Wy­ostrzy­ła wzrok, ale nie prze­bił on cał­ko­wi­cie spo­wi­ja­ją­cych mnie cieni.

– Witam. Z kim mam przy­jem­ność? – zapytała, cie­sząc na roz­mo­wę z kimś nie­świa­do­mym pro­ble­mów wy­kra­cza­ją­cych poza przy­ziem­ność Sta­re­go Mia­sta.

– Na­zy­wam się Caleb. Ale mówią do mnie róż­nie, wiec nie ob­ra­ził­bym się, jeśli na­zy­wa­ła­by mnie pani ina­czej – od­po­wie­dzia­łem.

– Je­stem Ar­te­mis. Jak się żyje tutaj, na dole?

– Cięż­ko, wie pani. Z dnia na dzień. Tak sobie ży­je­my i umie­ra­my, a nikt o nas nie pa­mię­ta. – Umysł mojej ostat­niej ofia­ry do­star­czał wielu cen­nych in­for­ma­cji o życiu „na dole”.

– Dla­cze­go nie wyj­dzie­cie na Górę?

– Niech pani zdej­mie tar­czę, to pani zo­ba­czy.

Cza­ro­dziej­ka wzdry­gnę­ła się. Nigdy nie wy­łą­cza­ła tar­czy, odkąd za­ło­ży­ła ją po za­koń­cze­niu stu­diów. Wo­la­ła­by sta­nąć przed obcym nago, niż bez niej.

– Co pani tutaj po­ra­bia?

Ar­te­mis spoj­rza­ła na mnie, roz­wa­ża­jąc, czy sta­no­wił­bym dla niej ja­kieś za­gro­że­nie. Przez kil­ka­na­ście se­kund pa­no­wa­ła cisza.

– Od­po­czy­wam – od­po­wie­dzia­ła zwięź­le. – Z czego tutaj ży­je­cie?

– Z sie­bie na­wza­jem. Sa­me­mu nikt nie prze­trwa. Ze­szli­by­ście cza­sem na dół, wy­bi­ło w kilku miej­scach i nie ma kto za­ła­tać.

– W sen­sie, że żyła mocy? – Moja roz­mów­czy­ni nieco się oży­wi­ła. – Gdzie kon­kret­nie?

Za­sko­czy­ła mnie swoją chę­cią do dzia­ła­nia.

– Za skrzy­żo­wa­niem Mar­til­lu­sa naj­bliż­sze. Umiesz coś z tym zro­bić?

– Pro­wadź – rze­kła, wkła­da­jąc torbę z her­bat­ni­ka­mi do kie­sze­ni. Na twa­rzy cza­ro­dziej­ki po­ja­wił się nieco sztucz­ny uśmiech.

Scho­dzi­łem spi­ral­ny­mi scho­da­mi, uda­jąc, że sta­wiam stopy ostroż­nie. Dwa okrą­że­nia za mną drep­tał pie­sek, tuż za nim Ar­te­mis. W pew­nym mo­men­cie luźny ka­mień usu­nął jej się spod nóg i cza­ro­dziej­ka sto­czy­ła się po kilkunastu stopniach. Niby od­ru­cho­wo chwy­ci­łem ją wy­schnię­tą dło­nią za rękę, po­wstrzy­mu­jąc dal­szy upa­dek. Po­dzię­ko­wa­ła mi mruk­nię­ciem, otrze­pa­ła szatę z kurzu. Prze­rwa nie trwa­ła dłu­żej niż mi­nu­tę.

Ze­szli­śmy na ulicę. Ślu­zo­wa­te za­ro­śla pa­rzy­ły skórę, oprócz oczy­wi­ście tej chro­nio­nej cza­ra­mi.

– Nie boi się pani? Sama, bez Stra­ży, bez ni­ko­go? – za­gad­ną­łem.

– Czego mia­ła­bym się bać? – za­py­ta­ła. Jej głos po­brzmie­wał mło­dzień­czą na­iw­no­ścią.

– Ciszy, sza­now­na pani.

To była pierw­sza rzecz, którą za­uwa­żał wę­dro­wiec w Sta­rym Mie­ście. Gwał­tow­ny kon­trast ni­czym nie zmą­co­nej ciszy i wiel­ko­miej­skie­go ha­ła­su Tor'Heir. Go­ście trak­to­wa­li to jako dobrą oka­zję do me­dy­ta­cji w czymś, co uwa­ża­li za na­tu­rę, a miej­sco­wi wie­dzie­li, że nie­któ­rym miesz­kań­com Dołów le­piej nie dawać się usły­szeć.

Mi­nę­li­śmy ja­kieś do­pie­ro co po­rzu­co­ne le­go­wi­ska wśród gru­zów. Co­kol­wiek je urzą­dzi­ło, wo­la­ło nie sta­wać nam na dro­dze. Przy­zwy­cza­ili­śmy wzrok do cał­ko­wi­tej ciem­no­ści, roz­ło­ży­ste ko­ro­ny pra­sta­rych drzew nie do­pusz­cza­ły tam nawet po­je­dyn­cze­go pro­mie­nia świa­tła.

– Wy­czu­wam wi­bra­cje tła – rzekła Ar­te­mis, kiedy zbli­ża­li­śmy się do sta­re­go po­mni­ka ge­ne­ra­ła Mar­til­lu­sa.

– To już nie­da­le­ko. Za skrzy­żo­wa­niem będą ruiny świą­ty­ni. Przy oł­ta­rzu mieli chyba węzeł i teraz wy­bi­ja.

– Chyba już sama dam radę go zlo­ka­li­zo­wać. – Nieco przy­spie­szy­ła kroku.

– Za­cze­kam więc tutaj – stwier­dzi­łem, sia­da­jąc na zbu­twia­łej ławce.

Cza­ro­dziej­ka mi­nę­ła prze­wró­co­ne wie­rze­je, zagłębiając się we wnętrzu świą­ty­ni dawno za­po­mnia­ne­go bó­stwa. Podchodząc do pęk­nię­te­go oł­ta­rza po­dzi­wia­ła świet­nie za­cho­wa­ne fre­ski, przed­sta­wia­ją­ce sta­ro­żyt­ne bitwy. Nisze w ścia­nach kryły sze­ro­kie misy, któ­rych dna po­zna­czo­ne były bru­nat­ny­mi śla­da­mi. Ar­te­mis wy­cią­gnę­ła dłoń w stro­nę oł­ta­rza i jed­nym sło­wem od­cię­ła do­pływ mocy do nie­szczel­ne­go węzła. Wi­bra­cje tła na­tych­miast usta­ły.

Nagle jej od­dech przy­spie­szył, prze­ra­żo­na roz­glą­da­ła się po świą­ty­ni. Przez kilka chwil pró­bo­wa­ła rzu­cić ja­kieś za­klę­cie, po czym wy­bie­gła z bu­dyn­ku. Po­tknąw­szy się o le­żą­ce na ziemi skrzy­dło wrót upa­dła, ocie­ra­jąc sobie dłoń. Widok wła­snej krwi oszo­ło­mił ją. Spa­ni­ko­wa­na szu­ka­ła mnie bez­sku­tecz­nie wzro­kiem. Gdy za­czę­ła krzy­kiem wzy­wać po­mo­cy, skrzy­wi­łem się. Pra­wie na­tych­miast z opusz­czo­nych prze­cznic wy­szły, po­cząt­ko­wo nie­śmia­ło, ale z każdą chwi­lą coraz żwa­wiej, róż­no­kształt­ne be­stie. Tutaj na dole żaden or­ga­no­log nie na­pra­wiał mu­ta­cji spo­wo­do­wa­nych za­ba­wą z magią sfe­rycz­ną. Ska­czą­ce nie­mra­wo, uty­ka­ją­ce, albo peł­zną­ce bez nóg zbli­ża­ły się do przed­sta­wi­ciel­ki naj­po­tęż­niej­szej rasy tym świe­cie. Mogła zabić je pro­stym ge­stem. Bez­gło­śnie i czy­sto. Jed­nak­że ule­gła pa­ni­ce i utkwi­ła wzrok w prze­le­wa­ją­cej się po­wo­li dwu­me­tro­wej fu­trza­stej ame­bie.

Śmierć nad­cho­dzi­ła po­wo­li. Wtedy przy­biegł drugi cza­ro­dziej. Derek. Po­dą­ża­ło za nim kilku cięż­ko opan­ce­rzo­nych człon­ków Stra­ży, zbroj­nych w gle­wie. Żoł­nie­rze bez wa­ha­nia roz­bi­li po­twor­ną gro­ma­dę, nie­do­bit­ki umknę­ły przed ostrą ni­czym brzy­twa stalą w za­ka­mar­ki ruin. Mag nie wziął udzia­łu w tej kil­ku­na­sto­se­kun­do­wej rzezi. Kiedy Straż za­bez­pie­czy­ła już teren, zbli­żył się do Ar­te­mis, po­ło­żył jej rękę na ra­mie­niu i za­py­tał:

– Je­steś cała?

Dziew­czy­na ski­nę­ła głową, jasne włosy opa­dły jej na twarz.

– Dla­cze­go zdję­łaś tar­czę?

W od­po­wie­dzi spoj­rza­ła na niego prze­ra­żo­nym wzro­kiem. Wstał.

– Tak jak my­śla­łem, sie­dzi gdzieś tutaj – zwró­cił się do straż­ni­ków. – Za­cznę szu­kać, a wy pil­nuj­cie.

– Może le­piej naj­pierw ją stąd weźmy? – za­pro­po­no­wał jeden z żoł­nie­rzy, lu­stru­ją­cy dotąd uważ­nie oko­li­cę.

– Wtedy uciek­nie. Ar­te­mis, załóż osło­ny.

Cza­ro­dziej­ka po­krę­ci­ła głową i za­la­ła się łzami.

Derek stra­cił pew­ność sie­bie.

– Tak, to może być dobry po­mysł… – Znów od­wró­cił się do człon­ków stra­ży. – Od­nie­śmy ją wyżej.

Któ­ryś żoł­nierz wyjął z torby mały krysz­tał, po czym za­czął nim ry­so­wać na ziemi lśnią­ce, kon­cen­trycz­ne znaki. Cza­ro­dziej trą­cił go.

– Scho­waj to, idio­to. Po co kusić los. I tak by nas przez ten por­tal nie pu­ścił.

Zbroj­ny za­klął cicho pod nosem, wy­cie­ra­jąc oku­tym butem ry­sun­ki. Resz­ta wo­jow­ni­ków spa­ce­ro­wa­ła ner­wo­wo po ulicy, uwa­ża­jąc, by się za bar­dzo nie od­da­lić. Naj­młod­szy z nich, kro­czą­cy naj­pew­niej, jakby nie­świa­dom wi­szą­cej nad nimi grozy, spo­strzegł nie­na­tu­ral­ne cie­nie spo­wi­ja­ją­ce moją kry­jów­kę. Pod­szedł bli­żej, uno­sząc broń.

Jego to­wa­rzy­sze usły­sze­li tylko krzyk, hi­ste­rycz­ne bła­ga­nie o ciszę. Derek wi­dział ga­sną­cy stop­nio­wo pło­mień duszy mło­dzień­ca, mimo to nie pod­jął żad­ne­go dzia­ła­nia. Pierw­szy z szoku wy­szedł do­wód­ca straż­ni­ków, roz­po­zna­wal­ny wśród nich je­dy­nie po ofi­cer­skim tonie głosu.

– Od­wrót!

– Nie! – sprze­ci­wił się mag. – Zo­sta­wi­cie nas tak?

– Ar­them, Felix, weź­cie ma­gicz­kę i le­ci­my. – Naj­wyż­szy na miej­scu stop­niem straż­nik przy­po­mniał sobie o Ar­te­mis.

– A co z mło­dym? – za­py­tał Ar­them, pod­no­sząc oszo­ło­mio­ną cza­ro­dziej­kę.

– Jemu już nikt nie po­mo­że.

Sku­piw­szy się zbyt­nio na owej roz­mo­wie roz­luź­ni­łem kon­tro­lę nad my­śla­mi – ich czar­niej­sze od smoły smugi wy­pły­nę­ły w kie­run­ku śmier­tel­nych umy­słów, prze­czu­wa­jąc ucztę. Felix upu­ścił nogi nie­sio­nej ko­bie­ty, pró­bu­jąc od­go­nić owych upior­nych dra­pież­ców. Sły­sząc we wła­snej gło­wie na­ra­sta­ją­cą ka­ko­fo­nię ty­się­cy gło­sów, pojął do głębi isto­tę krzy­ku, który przed mo­men­tem dotarł do jego uszu. Tym razem Derek za­re­ago­wał. Splótł po­spiesz­nie mi­go­tli­wą sferę, która osła­nia­ła po­chód przed na­ra­sta­ją­cym mro­kiem. Przy­spie­szy­li kroku. Po­wie­trze iskrzy­ło od prze­pły­wa­ją­cej prze­zeń magii. Na­ci­sną­łem lekko na tar­czę, cie­kaw, jak duży opór na­po­tkam. Kur­ty­na czer­ni zgęst­nia­ła. Nim zdą­ży­łem się wy­co­fać straż­ni­cy ku­li­li się już na ziemi, pod­trzy­mu­jąc pół­przy­tom­ne­go cza­ro­dzie­ja. Z oczu i nosa cie­kła mu krew.

Przy­sta­nę­li. Do­oko­ła pach­nia­ło pa­ni­ką. Sfera znów uro­sła, ale ciem­ność za nią po­zo­sta­ła rów­nie nie­prze­nik­nio­na jak wcze­śniej.

– Bawi się nami – skon­sta­to­wał Ar­them. – Tylko dla­te­go jesz­cze ży­je­my.

Derek wstał, roz­glą­da­jąc się. Cał­ko­wi­cie zi­gno­ro­wał fakt, że krwawił. Do­tknął bladą dło­nią ochron­nej sfery, trzy­ma­ją­cej cień na dy­stans. Mi­gnę­ła ledwo za­uwa­żal­nie. Bli­skość za­gro­że­nia fa­scy­no­wa­ła go. Ad­re­na­li­na w ży­łach przy­po­mnia­ła mu dawno mi­nio­ną mło­dość. Tętno przy­spie­szy­ło, bu­dził się in­stynkt prze­trwa­nia.

– Chodź­my – roz­ka­zał. Po­śpiesz­nie pod­nie­śli Ar­te­mis i ru­szy­li dalej.

Kro­czy­li za­ro­śnię­ty­mi ulicz­ka­mi zruj­no­wa­ne­go mia­sta. Nie roz­ma­wia­li. Prze­ra­że­nie mi­nę­ło, ustę­pu­jąc miej­sca du­cho­wej ciszy. Cza­ro­dziej­ka od­zy­ska­ła pa­no­wa­nie nad sobą, kro­czy­ła teraz wy­pro­sto­wa­na obok maga, wspie­ra­jąc men­tal­nie jego wy­sił­ki. Marsz dłu­żył się mimo to nie­mi­ło­sier­nie. Po­pę­ka­ny bruk i kręte ulice, któ­ry­mi krą­ży­li nie wy­glą­da­ły zna­jo­mo.

– Zgu­bi­li­śmy się? – za­py­tał Felix.

– Tak – od­rzekł krót­ko ofi­cer. – Hej, tam jest ja­kieś świa­tło! – dodał, wska­zu­jąc na ledwo wi­docz­ny zza za­sło­ny cieni blask.

– Może to pu­łap­ka? – Felix miał, szcze­rze mó­wiąc, dosyć nie­spo­dzia­nek.

– Go­rzej nie bę­dzie – po­cie­szył żoł­nie­rza Derek, ob­ser­wu­jąc uważ­nie pole si­ło­we.

Ostroż­nie po­de­szli bli­żej. Sta­nę­li po­mię­dzy dwie­ma sta­tu­ami, strze­gą­cy­mi wej­ścia do opusz­czo­nej świą­ty­ni. Przed po­ry­so­wa­nym pro­sto­pa­dło­ścia­nem gra­ni­to­we­go oł­ta­rza stała misa, w któ­rej pło­nął wiecz­ny, bez­dym­ny ogień. Suche, cie­płe po­wie­trze nie wpusz­cza­ło do środ­ka po­wszech­nych na Dole mchu, ani ple­śni.

Ar­te­mis we­szła tam pierw­sza. Za nią, po chwi­li wa­ha­nia, ru­szy­ła resz­ta. Ciem­ność zo­sta­ła na ze­wnątrz. Straż­ni­cy roz­sie­dli się wy­god­nie pod ścia­ną, na na­giej po­sadz­ce. Mag stu­dio­wał aurę oł­ta­rza.

– Sto­isz na ja­kiejś pły­cie, Derek – ostrze­gła go cza­ro­dziej­ka. Prze­szedł na bok.

– Jak mamy za­miar stąd wyjść? – Za­in­te­re­so­wał się ofi­cer, wyj­mu­jąc spod zbroi małą ma­nier­kę. Za­war­tość na­tych­miast do­da­ła mu wi­go­ru.

– Może przez tę kryp­tę? – rzu­cił pro­po­zy­cję Ar­them. – Bo tam­tę­dy – wska­zał na mrok za drzwia­mi – chyba nie da rady.

Ar­te­mis oglą­da­ła wnę­trze świą­ty­ni. Była cie­ka­wa, jakie bó­stwa tam czczo­no. Na górze takie bu­dyn­ki słu­ży­ły tylko po­spól­stwu, nie­po­tra­fią­ce­mu za­ak­cep­to­wać faktu, że żaden trans­cen­den­tal­ny byt nad nim nie czuwa. We­dług kro­nik i re­la­cji mniej skry­tych Star­szych, kie­dyś, jesz­cze przed za­ło­że­niem Tor'Heir, bo­go­wie na­praw­dę ist­nie­li. Nie­dłu­go przed za­mknię­ciem Sfery przed Pust­ką ich wpły­wy za­czę­ły słab­nąć, aż wresz­cie za­ni­kły na za­wsze. Wielu pró­bo­wa­ło wy­ja­śnić ten fe­no­men, lecz wszyst­kie próby spa­li­ły na pa­new­ce. Cza­ro­dziej­ka spoj­rza­ła na płytę za­sła­nia­ją­cą zej­ście do krypt. Na Górze jej przy­szłość w Wy­dzia­le Kon­tro­li Geasu nie ma­lo­wa­ła się w ja­snych bar­wach. Szep­tem roz­ka­za­ła pły­cie pęk­nąć.

Odłam­ki spa­dły z gru­cho­tem na wy­śli­zga­ne scho­dy. Ar­te­mis uważ­nie za­czę­ła za­głę­biać się w kryp­tę.

– Ostroż­nie. Aura pło­mie­nia może tam nie dzia­łać – przy­po­mniał jej Derek, nie od­wra­ca­jąc wzro­ku od oł­ta­rza.

Idąc wzdłuż ścian ossu­arium, cza­ro­dziej­ka za­po­mnia­ła nawet o osło­nię­ciu się tar­czą. Za­fa­scy­no­wa­na śla­da­mi daw­nych po­ko­leń szła czuj­nie, uni­ka­jąc na­dep­nię­cia na le­żą­ce gdzie­nie­gdzie kości. Przy­sta­nę­ła, spo­glą­da­jąc w oczo­do­ły jed­nej z mi­lio­nów cza­szek two­rzą­cych ścia­ny. Omi­ja­ła ko­ścia­ne ko­lum­ny, ta­bli­ce z mo­rzem imion, nie zna­czą­cych dla ni­ko­go już nic.

Wresz­cie sta­nę­ła przed wro­ta­mi do we­wnętrz­nej czę­ści kryp­ty. Runa, pie­czę­tu­ją­ca oba skrzy­dła, ja­śnia­ła lekko, mimo prze­peł­nia­ją­cej ją ogrom­nej ener­gii.  Ar­te­mis za­mar­ła. Pierw­szy raz w życiu wi­dzia­ła tę runę skie­ro­wa­ną do we­wnątrz. Za­zwy­czaj za­bez­pie­cza­ją one miej­sce spo­czyn­ku przed świa­tem – tutaj było od­wrot­nie. Po­gła­dzi­ła pal­cem ka­mien­ne odrzwia. Wy­glą­da­ły na nie­tknię­te od mo­men­tu, gdy ktoś przed wie­ka­mi je za­mknął. Uło­ży­ła w my­ślach czar, ma­ją­cy roz­pleść ba­rie­rę. Cza­ro­dzie­jom na Górze nie gro­zi­ło od da­wien dawna żadne nie­bez­pie­czeń­stwo – tar­cze mogły wy­trzy­mać pra­wie wszyst­ko – od nie­ludz­kich tem­pe­ra­tur po przy­sy­pa­nie la­wi­ną błota i lawy. Dla­te­go rzą­dzi­li.

I to też mogło tłu­ma­czyć owo re­la­tyw­nie krót­kie wa­ha­nie cza­ro­dziej­ki przed otwar­ciem za­pie­czę­to­wa­nej kryp­ty, wię­żą­cej po­ten­cjal­nie śmier­tel­ne za­gro­że­nie.

Po­zba­wio­ne pod­trzy­mu­ją­cej je runy, ka­mien­ne wrota roz­sy­pa­ły się w pył. Ar­te­mis, kasz­ląc, prze­szła przez jego chmu­rę, wcho­dząc do ma­łe­go okrą­głe­go po­miesz­cze­nia. W po­wie­trzu wy­czu­wa­ła mar­twą aurę ja­kie­goś po­tęż­ne­go ducha. W cen­trum sali była naj­sil­niej­sza. Isto­ta, którą tam za­bi­to po­sia­da­ła moc wie­lo­krot­nie więk­szą od de­mo­na ob­le­ga­ją­ce­go ich azyl. Rdzeń jej umy­słu prze­żar­ła silna klą­twa, za­pew­ne po­trze­bu­ją­ca wtedy czasu na dzia­ła­nie – po to runy unie­moż­li­wia­ją­ce wyj­ście.

Cza­ro­dziej­ka, pa­trząc na owe strzę­py myśli i wspo­mnień, pły­wa­ją­ce wokół na fa­lach magii tła, za­sta­na­wia­ła się, czy tak wy­glą­da­li bo­go­wie. Odłam­ki strza­ska­nej jaźni za­wie­ra­ły wiele bólu i cier­pie­nia. Oraz nie­zro­zu­mie­nie. Ten byt umarł, nie wie­dząc nawet, czym na tę śmierć za­słu­żył. Ar­te­mis z oczu po­cie­kło kilka łez.

Wtedy za­szcze­kał za nią pies. Od­wró­ci­ła się na­tych­miast, po­spiesz­nie re­cy­tu­jąc za­klę­cia ochron­ne. Za nie­szczę­śli­wie wy­glą­da­ją­cym pie­skiem sta­łem ja – jej były prze­wod­nik. Dalej krył mnie cień, ale tym razem fakt, że nie jest on zwy­kłym bra­kiem świa­tła nie umknął uwa­dze cza­ro­dziej­ki.

– Przy­sze­dłeś, żeby mnie zabić?

– Gdyby była to praw­da, nie za­da­ła­byś tego py­ta­nia – usły­sza­ła do­cho­dzą­cy zni­kąd głos. – Jak po­do­ba ci się moje dzie­ło?

– Ty go za­bi­łeś?! – Ar­te­mis wie­dzia­ła, że de­mo­ny Pust­ki żyją długo, ale po­gło­ski o ich nie­śmier­tel­no­ści wy­da­wa­ły jej się dotąd mocno prze­sa­dzo­ne.

– Tak. Muszę się przy­znać, iż tro­chę pra­co­wa­łem nad tą klą­twą. Jak widzę, po­dzia­ła­ła.

– Więc po co tu je­steś?

– Żeby cię ostrzec. Le­piej ukryj do­brze wspo­mnie­nie tego miej­sca. Albo wy­rzuć cał­kiem z pa­mię­ci. Cho­ciaż tyle ci się ode mnie na­le­ży.

Od­cho­dząc, zo­sta­wi­łem jesz­cze tro­chę wła­sne­go głosu:

– Za nie­dłu­go bę­dzie tutaj twój przy­ja­ciel. Zaj­mij się nim.

Osa­mot­nio­ny pie­sek po­biegł do je­dy­nej zna­nej mu w po­bli­żu isto­ty. Cza­ro­dziej­ka wzię­ła zwie­rzę na ręce, po czym ru­szy­ła z po­wro­tem. Usły­szaw­szy, że coś sta­cza się ze scho­dów, przy­spie­szy­ła. Kości chru­pa­ły pod jej sto­pa­mi.

Jej oczom uka­zał się Derek, le­żą­cy nie­przy­tom­ny na pod­ło­dze. Coś po­żar­ło sporą część jego umy­słu, po­zo­sta­wia­jąc jed­nak wy­star­cza­ją­co wiele, by miał szan­sę wy­zdro­wieć. Z góry nie do­cho­dzi­ło już świa­tło, ochron­na aura oł­ta­rza gdzieś znik­nę­ła. Ar­te­mis, odło­żyw­szy pie­ska, który trzy­mał się odtąd bli­sko jej nogi, prze­rzu­ci­ła sobie maga przez ramię i wspię­ła do świą­ty­ni. Pa­no­wał mrok, tym razem na­tu­ral­ny. Ścia­ny osma­lo­ne były przez wy­ła­do­wa­nia mocy, a w po­wie­trzu uno­sił się ostry za­pach ozonu. Z ulicy do­cho­dził zgrzyt gię­tych blach. Cza­ro­dziej­ka po­dą­ży­ła tam, przy­po­mi­na­jąc sobie pro­ste czary bo­jo­we. Nie mu­sia­ła ich uży­wać. Na jej widok trzy ghule, po­że­ra­ją­ce zwło­ki Fe­li­xa, znik­nę­ły w za­uł­kach Sta­re­go Mia­sta. Obok, w szcze­li­nie po wy­płu­ka­nym bru­kow­cu, leżał hełm ofi­ce­ra. Zaj­rza­ła tam i szyb­ko od­wró­ci­ła wzrok. Nie był pusty. Roz­glą­da­ła się po dro­dze w po­szu­ki­wa­niu resz­ty straż­ni­ków, acz­kol­wiek nie czuła się na si­łach, by do­kład­niej prze­szu­kać oko­li­cę. Je­dy­ne, czego w tej chwi­li pra­gnę­ła, to opu­ścić to złe miej­sce.

Kiedy na­resz­cie uj­rza­ła nad sobą słoń­ca, na jej twa­rzy za­wi­tał uśmiech. Prze­ży­ła. Od­dział kil­ku­na­stu straż­ni­ków, cze­ka­ją­cy na nią przy zej­ściu na Dół, oto­czył ją. Ka­pi­tan, dzier­żą­cy nieco dłuż­szą gle­wię niż inni, za­czął:

– W imie­niu Se­na­tu Tor'Heir muszę po­zba­wić panią wol­no­ści w związ­ku z po­dej­rze­niem na­ru­sze­nia pro­ce­dur kon­tro­l­nych. Czy pani to­wa­rzysz jest ranny?

Bez słowa prze­ka­za­ła im De­re­ka. Za­ło­żo­no jej ob­ro­żę z an­ty­me­ry­tu. Gdy jeden z żoł­nie­rzy wyjął kaj­da­ny, ka­pi­tan skar­cił go:

– Tro­chę sza­cun­ku.

Zbroj­ni ru­szy­li wraz z nią jedną z ażu­ro­wych kła­dek, rzad­ko uży­wa­nych przez kogoś in­ne­go niż Straż w cza­sach szyb­szych środ­ków trans­por­tu. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach dolna część za­miesz­ka­nej czę­ści mia­sta zo­sta­ła pod nimi. Straż­ni­cy nie roz­ma­wia­li, utrzy­mu­jąc wobec Ar­te­mis grzecz­ny dy­stans. Me­ta­lo­wa kula, gó­ru­ją­ca roz­mia­rem nad ota­cza­ją­cy­mi ją bu­dow­la­mi, była coraz bli­żej. Blask słońc pa­da­ją­cy na gład­ką po­wierzch­nię utrud­niał dłuż­sze po­dzi­wia­nie tego cudu ar­chi­tek­tu­ry wspar­tej wszech­obec­ną magią. Pod­czas bu­do­wy Se­na­tu żad­nych dwóch ele­men­tów nie po­łą­czo­no na stałe – by uzy­skać ten efekt zmie­nio­no prawa fi­zy­ki. Dla­te­go też te­re­ny do­oko­ła były tanie – ilość ano­ma­lii na metr kwa­dra­to­wy więk­sza niż tam była je­dy­nie w la­bo­ra­to­riach Aka­de­mii i naj­więk­szych wę­złach ener­ge­tycz­nych. We­wnątrz do­stoj­ne grono Se­na­to­rów chro­nił za­stęp magów po­rząd­ko­wych, pra­cu­ją­cych na czte­ry zmia­ny przy po­wstrzy­my­wa­niu ka­ta­stro­fy.

Obok wy­so­kie­go na kil­ka­dzie­siąt me­trów wej­ścia wi­sia­ły flagi z go­dłem mia­sta – lwem wal­czą­cym z jed­no­roż­cem. Gwar­dzi­ści sto­ją­cy w od­stę­pach co dwa metry lśni­li ce­re­mo­nial­nym rynsz­tun­kiem. Ka­pi­tan pro­wa­dzą­cych Ar­te­mis żoł­nie­rzy pod­niósł dłoń, pre­zen­tu­jąc srebr­ną od­zna­kę. Nikt nie za­re­ago­wał. Ofi­cer wziął więc głę­bo­ki od­dech i po­pro­wa­dził grupę mię­dzy straż­ni­ka­mi. Naj­wy­raź­niej Ar­te­mis była ocze­ki­wa­na – zbroj­ni bier­nie prze­pu­ści­li od­dział. Wy­strój wnę­trza kuli wy­ra­żał gro­ma­dzo­ne przez wieki bo­gac­two Tor'Heir. Na ścia­nach pre­zen­to­wa­no tro­fea przy­wie­zio­ne z naj­dal­szych za­kąt­ków świa­ta. Krze­mien­ne włócz­nie wo­jow­ni­ków Hanga, tkane z cie­nia suk­nie po­cho­dzą­ce z Pod­świa­ta, kra­sno­ludz­kiej ro­bo­ty zbro­je. Wszyst­kie te skar­by zdo­by­to setki ty­się­cy lat wcze­śniej, w Erze Pod­bo­ju. Od tam­te­go czasu ni­g­dzie już nie wy­bu­chła żadna wojna – z nie­licz­ny­mi po­wsta­nia­mi lu­do­wy­mi ra­dzo­no sobie magią, czę­sto tłu­mie­nie re­be­lii nie wy­ma­ga­ło nawet od sił po­rząd­ko­wych opusz­cza­nia ko­szar.

Po czer­wo­nych dy­wa­nach roz­ło­żo­nych na lśnią­cych ala­ba­strem po­sadz­kach snuło się kilku słu­żą­cych, cza­sem jakiś kro­czą­cy le­ni­wie pa­trol gwar­dii. Ka­pi­tan po­pro­wa­dził eskor­tę cza­ro­dziej­ki plą­ta­ni­ną ko­ry­ta­rzy, z nikim nie roz­ma­wia­jąc. Nikt też ich nie za­trzy­my­wał. Kwa­drans póź­niej sta­nę­li przed pro­sty­mi dę­bo­wy­mi drzwia­mi,na których je­dy­ną ozna­ką prze­py­chu była złota, wy­tar­ta gałka. Jak wszę­dzie w Se­na­cie, także tutaj nie wi­sia­ła ta­blicz­ka z imie­niem lo­ka­to­ra czy prze­zna­cze­niem po­miesz­cze­nia za nimi.

– Kanc­lerz życzy sobie, byś we­szła bez na­szej ochro­ny – rzekł ka­pi­tan do Ar­te­mis, usu­wa­jąc się na bok.

Młoda ko­bie­ta, wziąw­szy głę­bo­ki od­dech, do­tknę­ła gałki. Drzwi uchy­li­ły się do środ­ka. Wnę­trze urzą­dzo­no skrom­nie. Pod ścia­na­mi stały re­ga­ły z lekko za­ku­rzo­ny­mi to­ma­mi, w ka­mien­nym ko­mi­nku pło­nął ogień, mimo cza­ro­dziej­skie­go ogrze­wa­nia. Za za­wa­lo­nym set­ka­mi pa­pie­rów biur­kiem sie­dział drob­nej po­stu­ry czło­wiek, sku­pio­ny cał­ko­wi­cie na czy­ta­nym wła­śnie zwoju. Z twa­rzy nie dało się od­czy­tać jego wieku. Je­dy­nym, co wska­zy­wa­ło na funk­cję prze­zeń peł­nio­ną, była biała szata z wy­ha­fto­wa­nym miej­skim go­dłem.

Gdy Ar­te­mis we­szła, se­na­tor wstał. Ge­stem kazał jej usiąść, po czym za­py­tał:

– Życzy sobie pani cze­goś do picia?

– Nie, dzię­ku­ję – od­par­ła. Bar­dziej wo­la­ła­by szyb­ko do­wie­dzieć się, co ją czeka.

– Więc przejdź­my do rze­czy – rzekł kanc­lerz, na po­wrót sia­da­jąc. – Czy owa in­tru­zja, z po­wo­du któ­rej spo­ty­ka­my się w środ­ku innej, była za­wi­nio­na przez panią świa­do­mie?

– Nie.

– In­ny­mi słowy, demon nie kon­tak­to­wał się z panią wcze­śniej? – Se­na­tor za­ło­żył dru­cia­ne oku­la­ry. – Wie pani co­kol­wiek ponad to, co zda­rzy­ło się owej fe­ral­nej ćwiart­ki w Wy­dzia­le Kon­tro­li Geasu?

– Nic – od­rze­kła cza­ro­dziej­ka po chwi­li za­sta­no­wie­nia – ponad to, co już wie­cie.

– Ro­zu­miem. Zo­sta­nie pani prze­ka­za­na do aresz­tu, na czas śledz­twa. Do wi­dze­nia.

Ar­te­mis ski­nę­ła głową i wsta­ła. Gdy już się­ga­ła ku gałce od drzwi, kanc­lerz dodał:

– Pro­szę się dzi­siaj wie­czór roz­luź­nić, prze­stać mar­twić. To uła­twia ba­da­nia.

Na ze­wnątrz cze­ka­ło na nią czte­rech gwar­dzi­stów. Mil­czą­co po­pro­wa­dzi­li ją na dół, gdzie mie­ści­ły się lochy – pu­deł­ka z cien­kiej bla­chy, prze­cho­wy­wa­ne w wiel­kim ma­ga­zy­nie ni­czym zwy­kłe kon­te­ne­ry z to­wa­rem. Za­pa­ko­wa­no ją do jed­ne­go ta­kie­go me­tro­we­go sze­ścia­nu.

Uznaw­szy, że naj­lep­szym spo­so­bem roz­luź­nie­nia za­le­co­ne­go przez urzęd­ni­ka, bę­dzie sen, cza­ro­dziej­ka zwi­nę­ła się w kłę­bek. Zmę­cze­nie szyb­ko po­ko­na­ło nie­wy­go­dy.

 

***

 

Obu­dzi­ło ją pu­ka­nie w ścia­nę. Za­in­try­go­wa­na od­po­wie­dzia­ła tym samym. Wtedy szczęk­nął zamek i ktoś pod­niósł wieko. W mroku cza­ro­dziej­ka roz­po­zna­ła twarz De­re­ka. Mag zdjął jej szyb­ko an­ty­me­ry­to­wy na­szyj­nik, z obrzy­dze­niem cho­wa­jąc go do torby. Na­stęp­nie Ar­te­mis wy­szła na plat­for­mę, na któ­rej stał.

– Weź to. – rzekł, po­da­jąc torbę. – Chodź za mną. Jeśli się roz­dzie­li­my, ucie­kaj z mia­sta, nie cze­kaj na mnie.

– Ale… – Nie po­zwo­lił jej do­koń­czyć, kła­dąc palec na ustach. Mimo, że miała sporo pytań, po­sta­no­wi­ła z nimi za­cze­kać. Szyb­kim kro­kiem cza­ro­dziej ru­szył w stro­nę okrą­głych, że­la­znych drzwi. Ażu­ro­wa kład­ka brzę­cza­ła pod ich sto­pa­mi. Cza­ro­dziej­ka po­dą­ży­ła za nim. Po­ło­żył dłoń na wro­tach, stal za­mi­go­ta­ła, roz­pły­wa­jąc się w me­ta­licz­ną mgłę. Za­głę­bi­li się w niej, nie cze­ka­jąc, aż się roz­wie­je. Wy­szli na ko­ry­tarz w kształ­cie rury ze ścia­na­mi peł­ny­mi run straż­ni­czych. Jesz­cze ich nie do­strze­ga­ły. Mag za­czął biec. Nie zwra­cał uwagi na od­gło­sy wła­snych kro­ków. Mi­nę­li dwa po­ste­run­ki stra­ży – oba puste. Ten fakt wydał się Ar­te­mis po­dej­rza­ny.

– Dla­cze­go ni­ko­go tu nie ma?

– To nie po­trwa długo. Mu­si­my się śpie­szyć – od­po­wie­dział wy­mi­ja­ją­co Derek, na­rzu­ca­jąc szyb­sze tempo. Kiedy wy­bie­gli na roz­sta­je, przy­sta­nął, uważ­nie ba­da­jąc każde wyj­ście.

– To na pewno nie jest sen? – Chcia­ła się upew­nić cza­ro­dziej­ka.

– Nie jest.

Po­bie­gli ko­ry­ta­rzem o ka­mien­nych ścia­nach i pod­ło­dze przy­kry­tej sza­rym dy­wa­nem. Ar­te­mis od­nio­sła wra­że­nie, że już nim szła. Mi­nę­li kilka run straż­ni­czych, pul­su­ją­cych słabo na wy­so­ko­ści głowy. Cza­ro­dziej­ka, ba­da­jąc aurę oto­cze­nia za­uwa­ży­ła coś dziw­ne­go. Nie wy­czu­wa­ła sie­bie, ani De­re­ka. Czyż­by po­tra­fił on ukryć kogoś przed nim samym? Pod­nio­sła rękę, chcąc do­tknąć boku swo­jej głowy. Z po­cząt­ku nie po­czu­ła nic, ale po ułam­ku se­kun­dy gła­dzi­ła już swoje splą­ta­ne włosy. Test rze­czy­wi­sto­ści wy­szedł po­myśl­nie, nie usu­nął jed­nak­że wszyst­kich wąt­pli­wo­ści. Bie­gli już głów­nym holem, zbli­ża­jąc się do ogrom­ne­go wyj­ścia. Wszyst­ko było tak, jak być po­win­no. Na ścia­nach wi­sia­ły tro­fea, ala­ba­ster lśnił w bla­dym świe­tle, na­da­ją­cym świa­tu od­cie­nie sza­ro­ści.

– Gdzie my je­ste­śmy? – Nie znała magii uży­wa­nej przez De­re­ka. Żaden znany jej cza­ro­dziej nie byłby w sta­nie oszu­kać za­bez­pie­czeń Se­na­tu. Tym bar­dziej ktoś, kto w star­ciu z de­mo­nem ćwiart­kę temu prze­gry­wał tak szyb­ko.

Mag mil­czał.

Chwi­lę póź­niej mknę­li już kład­ką pro­wa­dzą­cą na przed­mie­ścia. Całe Tor'Heir spra­wia­ło wra­że­nie opusz­czo­ne­go – tylko gdzie­nie­gdzie snuły się na wpół rze­czy­wi­ste po­sta­ci, które omi­ja­li jak naj­szer­szym łu­kiem. Nawet se­da­ri­ty stały nie­ru­cho­mo, za­trzy­ma­ne w po­ło­wie drogi. Na nie­bie nie świe­ci­ło żadne słoń­ce.

Rap­tem Ar­te­mis po­tknę­ła się o sto­pień i upa­dła, roz­ci­na­jąc sobie przed­ra­mię. Rana za­czę­ła boleć do­pie­ro po kilku se­kun­dach.

– To nie może być praw­da… – wy­szep­ta­ła.

Mia­sto bez ostrze­że­nia na­bra­ło ko­lo­rów i dźwię­ków.

 – Mó­wi­łem ci, że to nie jest sen! Dla­cze­go mi nie wie­rzy­łaś? – krzyk­nął z wy­rzu­tem Derek, przy­spie­sza­jąc jesz­cze bar­dziej.  – Jak coś za­cznie się dziać, bie­gnij do kul, ja od­wró­cę uwagę.

Zanim cza­ro­dziej­ka zdą­ży­ła od­po­wie­dzieć, po­czu­ła duże wa­ha­nia magii tła. Ktoś pró­bo­wał rzu­cać na nich za­klę­cia, ale naj­wy­raź­niej bez­sku­tecz­nie. Kład­ką bie­gło im na spo­tka­nie dwu­dzie­stu straż­ni­ków.

– Ucie­kaj! – krzyk­nął mag, spy­cha­jąc ją na dół. Spa­da­jąc na mia­sto usły­sza­ła nad sobą eks­plo­zję. Do­oko­ła niej po­le­cia­ły osma­lo­ne odłam­ki me­ta­lu. Spró­bo­wa­ła spo­wol­nić upa­dek cza­ra­mi – je też owa nie­zna­na moc roz­pra­sza­ła. Mie­dzia­ne dachy w dole za­po­wia­da­ły szyb­ką śmierć. Wtem Ar­te­mis spo­strze­gła zbli­ża­ją­cą się w jej stro­nę kulę.

Teraz albo nigdy, po­my­śla­ła, chwy­ta­jąc ją, gdy prze­jeż­dża­ła obok. Cza­ro­dziej­ką za­trzę­sło, gdy na­bie­ra­ła pręd­ko­ści. Nie­przy­zwy­cza­jo­ne do wy­sił­ku dło­nie pie­kły nie­mi­ło­sier­nie. Przez bulaj wi­dzia­ła prze­ra­żo­ną twarz ja­kie­goś star­sze­go męż­czy­zny. Kula zaraz miała wje­chać na sta­cję, więc pu­ści­ła ją. Kilka me­trów niżej zła­pa­ła szynę. Prze­bu­dzo­na ad­re­na­li­ną, magia na­pły­nę­ła do rąk, ma­gicz­ka wy­da­ła się sobie dziw­nie lekka. Nic nie je­cha­ło. Obok była kład­ka. Ar­te­mis wy­cią­gnę­ła do niej rękę, nie­mniej jed­nak nie zdo­ła­ła jej do­się­gnąć. Za­klę­ła pod nosem, szu­ka­jąc wyj­ścia z tej sy­tu­acji. Nad­cho­dzi­ło w po­sta­ci setek ma­łych pa­ję­czych go­le­mów. Ze stu­ko­tem i zgrzy­tem wspi­na­ły się ku niej po szy­nie. Wtedy nad­je­cha­ła kula, wzbi­ja­jąc przy zde­rze­niach z nimi snopy iskier. Cza­ro­dziej­ka wy­pu­ści­ła belkę z rąk, a se­da­ri­to­wy po­jazd ude­rzył ją bo­le­śnie w klat­kę pier­sio­wą, po­zba­wia­jąc od­de­chu. Przy­war­ła doń kur­czo­wo. Bez­myśl­ni wy­słan­ni­cy Se­na­tu dali za wy­gra­ną, nie mogąc na­dą­żyć.

Nie­wie­le pa­mię­ta­ła póź­niej z tego kil­ku­mi­nu­to­we­go lotu, zbyt była oszo­ło­mio­na. 

Nad ot­chła­nią, w któ­rej roz­cią­ga­ło się Stare Mia­sto, wy­buch zrzu­cił kulę z trasy. Ar­te­mis, zni­ka­jąc w mroku, do­strze­gła jesz­cze sto­ją­ce­go na plat­for­mie nie­da­le­ko De­re­ka. Potem ude­rzy­ła w jeden z ko­na­rów ogrom­nych drzew ro­sną­cych na Dole. Wy­pu­ści­ła kulę, ta po­mknę­ła na spo­tka­nie ru­inom, ku wtó­ro­wi ła­ma­nych ga­łę­zi. Od­głos głu­che­go wal­nię­cia wy­tłu­mi­ła pra­wie cał­ko­wi­cie gęsta ro­ślin­ność.

Cza­ro­dziej­ka wsta­ła. Pró­bo­wa­ła igno­ro­wać ból w pier­siach, acz­kol­wiek przy każ­dym od­de­chu żebra skar­ży­ły się na prze­by­te przy­go­dy. Czy­jeś za­klę­cia ura­to­wa­ły jej życie, ale nic ponad to. Ostroż­nie za­czę­ła scho­dzić na dół. Na jed­nym z wy­god­niej­szych roz­wi­dleń usia­dła, a po po­bież­nym spraw­dze­niu, czy jest bez­piecz­nie, trzę­są­cy­mi się dłoń­mi wy­ję­ła her­bat­ni­ki, by osło­dzić sobie trudy uciecz­ki. Z dna to­reb­ki wy­ję­ła sobie jesz­cze rurkę z kre­mem. Po­trze­bo­wa­ła wy­tchnie­nia jak nigdy. Fale ener­gii tła uspo­ko­iły się – czyż­by od­pu­ści­li po­ścig? Od­po­czy­nek prze­rwa­ło jej czy­jeś szcze­ka­nie. Za­cie­ka­wio­na wyj­rza­ła w stro­nę dźwię­ku. U pod­nó­ża drze­wa sie­dział zna­jo­my pie­sek. Nie wie­dząc, czy można mu ufać, ale też nie ży­wiąc doń zbyt ne­ga­tyw­nych uczuć, rzu­ci­ła her­bat­nik, a sama pod­ję­ła dal­szą wę­drów­kę na dół. Ciast­ko nie do­le­cia­ło do ziemi, zła­pa­ne tuż nad nią przez pysz­czek wygłodzonego psiaka. Skoro tylko Ar­te­mis doń do­tar­ła, zo­rien­to­waw­szy się, iż nie ma innej drogi do Sta­re­go Mia­sta, jak ta strze­żo­na przez psa, zwie­rząt­ko za­czę­ło ją ob­wą­chi­wać, sku­pia­jąc się naj­bar­dziej na kie­sze­ni z her­bat­ni­ka­mi. Cza­ro­dziej­ka ule­gła, dała mu jesz­cze jeden. Zwie­rzę za­mer­da­ło ogon­kiem i po­bie­gło ka­wa­łek przed sie­bie. Nawet jeśli słu­ży­ło komuś złemu, samo nie wy­da­wa­ło się takie strasz­ne. Kiedy młoda ko­bie­ta za nim nie ru­szy­ła, przy­sta­nę­ło, zer­ka­jąc na nią z ukosa.

Ar­te­mis wie­dzia­ła, do kogo pies chce ją za­pro­wa­dzić. Spoj­rza­ła w górę – w Tor'Heir nie miała już przy­szło­ści. Ro­zej­rza­ła się – żyć jak jeden z ghuli w trze­wiach za­po­mnia­ne­go mia­sta? Po­sta­no­wi­ła więc wy­ko­rzy­stać szan­sę daną przez los. Nie­pew­ny­mi kro­ka­mi po­dą­ży­ła za swoim fu­trza­stym prze­wod­ni­kiem.

Mi­nę­li posąg Mar­til­lu­sa i na­pra­wio­ny węzeł. Pa­dli­no­żer­cy zdo­ła­li już upo­rać się ze śla­da­mi nie­daw­nej walki. Zo­sta­ły je­dy­nie bru­nat­ne za­cie­ki na bruku. Prze­szli pod mo­stem, spi­na­ją­cym dwie ka­mien­ne wieże, chy­lą­ce się ze sta­ro­ści nieco ku ziemi. Cza­ro­dziej­ka czuła na sobie setki za­cie­ka­wio­nych spoj­rzeń, kry­ją­cych się w mroku istot. Tym razem żadna z nich nie za­ry­zy­ko­wa­ła wyj­ścia z bez­piecz­ne­go cie­nia. Prze­kro­czy­li drew­nia­ną kład­ką rzekę, roz­ta­cza­ją­cą odór roz­kła­du. O dziwo żyły w niej ryby, bły­ska­ją­ce ciem­no­zie­lo­ny­mi łu­ska­mi w świe­tle prze­bi­ja­ją­cym się cza­sem z Góry. Za jed­nym z za­krę­tów drogi Ar­te­mis uj­rza­ła za­pie­ra­ją­cy dech w pier­siach widok – sze­ro­ką, za­mglo­ną rów­ni­nę, z po­strzę­pio­nym, gra­ni­to­wy­mi tur­nia­mi ho­ry­zon­tem. Na ozna­czo­nym ru­na­mi gła­zie, wy­zna­cza­ją­cym gra­ni­cę me­tro­po­lii, sie­dzia­łem w po­sta­ci si­wo­bro­de­go, za­nie­dba­ne­go star­ca, po­kry­te­go splą­ta­ny­mi wzo­ra­mi ta­tu­aży. Pie­sek pod­biegł do niego i roz­pły­nął się w smugi zwiew­nej czer­ni. Ge­stem dłoni wska­za­łem na rów­ni­ny. 

Cza­ro­dziej­ka nie mogła po­wstrzy­mać py­ta­nia:

– Dla­cze­go?

– In­ten­cje są bez zna­cze­nia. Po­mo­głaś mi. Ja po­mo­głem tobie. Teraz je­ste­śmy kwita – od­rze­kłem.

– Derek był z tobą? – Za­nie­po­ko­iła się.

– Nie. Leży sobie spo­koj­nie na od­dzia­le i ci wasi ko­wa­le dusz go zszy­wa­ją.

Od­su­ną­łem się ka­wa­łek od dziew­czy­ny czu­jąc, jak nitki moich wła­snych myśli nie­kon­tro­lo­wa­ne opusz­cza­ją swe wię­zie­nie.

Ar­te­mis spoj­rza­ła jesz­cze za sie­bie, na się­ga­ją­ce nieba Tor’Heir. Nad czymś się za­sta­na­wia­ła. Nie wiem, nad czym, zo­sta­wi­łem już jej umysł w spo­ko­ju.

– Czas na mnie, młoda damo. – Skło­ni­łem się te­atral­nie. – Nasze ścież­ki jesz­cze kie­dyś się prze­tną.

Dłu­żej nie mo­głem wy­trzy­mać. Uwol­ni­łem swoje je­ste­stwo od „za małej ko­szu­li” i, po­zba­wio­ny ma­te­rial­nych ogra­ni­czeń, roz­wia­łem na wie­trze. Tak było mi znacz­nie wy­god­niej.

Ma­gicz­ka ru­szy­ła zaraz potem na pół­noc. Cza­sem przy­sta­wa­ła, żeby obej­rzeć się na mia­sto, w któ­rym się uro­dzi­ła, ale zaraz kontynuowała marsz. Nie miała do czego wra­cać, ani gdzie iść. Szła więc po pro­stu przed sie­bie, za­pew­ne cie­ka­wa, co przy­nie­sie przy­szłość.

Może jesz­cze będą z niej lu­dzie, po­my­śla­łem, szy­bu­jąc le­ni­wie jej śla­dem przez prze­strzeń, ukry­ty przed nie­po­wo­ła­nym wzro­kiem.

 

***

 

– Znowu się wi­dzi­my, panie De­re­ku. – Kanc­lerz wstał ze swo­je­go fo­te­la i otak­so­wał go­ścia su­ro­wym spoj­rze­niem. – Czuje się pan do­brze?

– Mam jesz­cze drob­ny mę­tlik w gło­wie, ale chyba mniej wię­cej wiem, kim je­stem – od­po­wie­dział mag, sia­da­jąc nie­pro­szo­ny.

– Osiem­dzie­siąt pro­cent pań­skiej duszy to teraz pro­te­zy. Przy­zwy­czai się pan. – Wzru­szył ra­mio­na­mi, sia­da­jąc z po­wro­tem. Po­pra­wił lśnią­cą no­wo­ścią pla­ty­no­wą bro­szę, za­pię­tą pod szyją. – Każdy się przy­zwy­cza­ja. Jest pan, jak mnie­mam, zdol­ny do pod­ję­cia prze­rwa­nych zadań?

– Tak, jutro mam wy­zna­czo­ny dyżur w Wy­dzia­le.

– Nie ma pan. Dziś w trze­ciej harze czer­wo­nej wy­ru­sza pan za zbie­głą z wię­zie­nia pań­ską zna­jo­mą. Wy­ba­czy­li­śmy już panu tę drob­ną nie­sub­or­dy­na­cję zwią­za­ną z owym star­ciem w Do­łach. Ży­wi­my na­dzie­ję, że była to dla pana ważna lek­cja.

Derek pró­bo­wał bez­sku­tecz­nie łą­czyć znane mu fakty i wnio­ski wy­pły­wa­ją­ce z ostat­niej wy­po­wie­dzi kanc­le­rza w lo­gicz­ną ca­łość. Nim zdą­żył wy­ra­zić swe wąt­pli­wo­ści urzęd­nik uśmiech­nął się:

– Mu­siał­bym panu wiele wy­tłu­ma­czyć. Na szczę­ście mam od tego ludzi. Pan Veir prze­ka­że panu po­trzeb­ne in­for­ma­cje i roz­ka­zy. Od dzi­siaj pod­le­ga pan pod niego.

Drzwi otwar­ły się i do po­ko­ju wkro­czył woźny Wy­dzia­łu Kon­tro­li Geasu. Skło­nił lekko głowę przed kanc­le­rzem, po czym spoj­rzał zna­czą­co na De­re­ka.

– Widzę za­sko­cze­nie na pana twa­rzy, ale chyba nie po­trze­bu­je pan do­dat­ko­wych tłu­ma­czeń z mojej stro­ny. Szczę­śli­wym tra­fem pan Veir nie bę­dzie już mu­siał je­chać z panem.

Cza­ro­dziej wes­tchnął. Do­my­ślał się, dla­cze­go tak szyb­ko na­pra­wi­li jego umysł – czło­wiek naj­le­piej szpie­gu­je się sam.

– Mam dwa py­ta­nia.

– Na tyle znaj­dę czas. Pro­szę za­czy­nać.

– Czy Ar­te­mis coś się stało? – Był świa­dom, że w dużej czę­ści przez niego zna­la­zła się w śmier­tel­nym nie­bez­pie­czeń­stwie.

– Nie. Na­stęp­ne py­ta­nie.

Przez chwi­lę Derek bił się z my­śla­mi.

– Mogę już iść?

– Oczy­wi­ście.

Wy­szedł bez słowa za swoim byłym woź­nym, a nowym prze­ło­żo­nym. Nie mogąc zna­leźć do­brych słów na roz­po­czę­cie roz­mo­wy, mil­czał. Szli szyb­kim, woj­sko­wym kro­kiem, skrę­ca­jąc wie­lo­krot­nie w plą­ta­ni­nie zdo­bio­nych ko­ry­ta­rzy.

– Czas, panie cza­ro­dzie­ju, na małą wy­ciecz­kę za mia­sto, nie­praw­daż? – za­czął Bark, sta­ra­jąc się roz­luź­nić at­mos­fe­rę.

– Co się tu, kurwa, dzie­je? – wy­szep­tał Derek, igno­ru­jąc py­ta­nie. – Jesz­cze kilka dni temu wio­dłem sobie spo­koj­nie nędz­ny ży­wo­cik w Wy­dzia­le, uczci­wie pra­co­wa­łem, jak za­czy­na­ło mi od­bi­jać da­wa­łem sobie prać mózg. Cisza i spo­kój przez czter­dzie­ści ty­się­cy lat. A teraz do­wia­du­ję się o swoim „awan­sie”, mia­sto na­jeż­dża jakaś be­stia, są ofia­ry. Świe­ża ab­sol­went­ka ad­mi­ni­stra­cji ucie­ka z naj­le­piej strze­żo­ne­go wię­zie­nia. Senat oglą­da ten cyrk z za­ło­żo­ny­mi rę­ka­mi. Nie, prze­pra­szam. Re­agu­ją. Wy­sy­ła­ją ja­kie­goś pra­cow­ni­ka z biura, żeby ści­gał ucie­ki­nier­kę. Lo­gicz­ne.

– Wróż­bi­ci ka­za­li pana wy­słać. – Bez­na­mięt­nym gło­sem stwier­dził Veir. – Kanc­lerz pod­pi­sał, ma peł­no­moc­nic­twa od wczo­raj.

– I, zga­du­ję, nie mam oczy­wi­ście nic do ga­da­nia? – od­parł zre­zy­gno­wa­ny cza­ro­dziej.

– Co do tego aku­rat nie mam naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści.

– Skoro więc zo­sta­je mi tylko mo­dli­twa o cud, to może przej­dzie­my już do kon­kre­tów, do­brze? – za­pro­po­no­wał, skrę­ca­jąc za swoim prze­wod­ni­kiem w stro­nę ko­szar.

– Niech pan zo­sta­wi mo­dli­twy dzie­ciom, panie De­re­ku. Mogę za­py­tać, po co ry­zy­ko­wał pan życie, pró­bu­jąc ra­to­wać tę młodą damę?

– Sam nie wiem – od­po­wie­dział szcze­rze mag.

Koniec

Komentarze

Opowiadanie jest długie i czytałem na kilka podejść. Sposób prowadzenia narracji nie pomógł.

Po pierwsze znudził mnie encyklopedyczny początek. Czy dwóch magów, z których jeden żyje 40 tys(!) lat (to cholernie długo, ciekawe jak tam jego komórki glejowe?) musi sobie wykładać kawę na ławę? Naprawdę jeden nie wie co chodzi? Dialog jest sztuczny i idzie jak po grudzie. Rozumiem, że trzeba wprowadzić jakoś czytelnika, ale to było męczące.

Potem Artemis. Doceniam pomysł monitorowania sfery, bardzo mi się podobał. Te wszystkie runy, alarmy, demony itd. widzę potencjał, ale bohaterka skonstruowana fatalnie. Ma kilkaset lat, a zachowuje się jakby miała 15. Z resztą, Derek też nie lepszy, jakby miał ze 20. :)

Dalej. Przeskakujesz kilka razy z narracją z trzeciej do pierwszej osoby bez uzasadnienia. Skopiowałem sobie tekst do edytora i za pierwszym razem kiedy narracja przeskoczyła myślałem, że coś się nie zaznaczyło. Zwykle takie zabiegi jakoś się oddziela od reszty tekstu, gwiazdkami czy inaczej.

O rozróbie nie wspomnę, bo nie zrozumiałem jej sensu (może, za jakiś czas przeczytam jeszcze raz).

No i otwarte zakończenie. To mogę tylko powtórzyć za bohaterem: “Co się tu, kurwa, dzieje?“

 

Ogólnie, bardzo mi się podoba pomysł, wykonanie mniej (czasem koślawe lub dziwie zdania, “Jego towarzysze usłyszeli tylko krzyk, histeryczne błaganie o ciszę”, przecinki, kilka nadmiarowych zaimków).

Jak na debiut, nie jest źle, ale mogło być lepiej. :)

 

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Dzięki za podzielenie się swoimi odczuciami względem tekstu. Następny będzie lepszy :)

Kiedyś się nauczę...

Podzielam zastrzeżenia Zaltha – pomysł niezły, niestety, wykonanie zawiodło.

Opowiadanie, jak dla mnie, dość nużące, a nie zawsze poprawnie konstruowane zdania często utrudniały zrozumienie tego, co Autor chciał powiedzieć.

Mam nadzieję, że kolejne teksty będą coraz lepsze. ;-)

 

Dla de­mo­nów po­raż­ki to po pro­stu ko­lej­ne lek­cje – są prak­tycz­nie nie­śmier­tel­ne, mają całą wiecz­ność na próby. – Czy dobrze rozumiem, że porażki są nieśmiertelne i wciąż mają próby? ;-)

 

Czy ty się w ogóle słu­chasz?! Czy ty mnie w ogóle słu­chasz?!

 

Zbli­ża się pusta. Po­wi­nie­nem już iść – po­in­for­mo­wał Derek, przy­po­mi­na­jąc sobie nagle, że zbli­ża się jego dyżur w Wy­dzia­le. – Powtórzenie.

 

Wi­dząc uszko­dzo­ne­go buta, dodał… – Wi­dząc uszko­dzo­ny but, dodał

 

Kilka dni póź­niej, zdol­ny do wy­glą­da­nia mniej wię­cej po­dob­nie przez ćwierć dnia, oglą­da­łem sobie… – Powtórzenie.

 

Na Górze nie było miej­sca na bez­pań­skie ro­śli­ny. – Co to znaczy bezpańskie rośliny? Czy były też takie, które miały właścicieli?

 

Ar­te­mis wy­bu­chła cy­nicz­nym śmie­chem.Ar­te­mis wy­bu­chnęła cy­nicz­nym śmie­chem.

 

Jej wzrok śli­zgał się nie­przy­tom­nie po za­pusz­czo­nych ka­mie­ni­cach, po­kry­tym mchem bruku ulic, wy­gła­dzo­nych przez lata po­są­ga­mi bo­ha­te­rów… – W jaki sposób posągi bohaterów wygładziły ulicę? ;-)

 

Witam. Z kim mam przy­jem­ność? – przy­wi­ta­ła się… – Powtórzenie.

Może: – Witam. Z kim mam przy­jem­ność? – zapytała

 

ka­mień usu­nął jej się spod nóg i cza­ro­dziej­ka sto­czy­ła się kil­ka­na­ście stop­ni w dół. – Masło maślane. Czy mogła stoczyć się w górę?

Proponuję: …ka­mień usu­nął jej się spod nóg i cza­ro­dziej­ka sto­czy­ła się po kilkunastu stopniach.

 

Niby od­ru­cho­wo chwy­ci­łem ją na wy­schnię­tą dło­nią za rękę, po­wstrzy­mu­jąc dal­szy upa­dek. – Nie rozumiem tego zdania. :-(

 

Wy­czu­wam wi­bra­cje tła – wy­czu­ła Ar­te­mis… – Brzmi fatalnie.

 

wcho­dząc do świą­ty­ni dawno za­po­mnia­ne­go bó­stwa. Pod­cho­dząc do pęk­nię­te­go oł­ta­rza… – Powtórzenie.

 

Sły­sząc we wła­snej gło­wie na­ra­sta­ją­cą ka­ko­fo­nię ty­się­cy gło­sów, pojął do głębi isto­tę krzy­ku, który sły­szał przed mo­men­tem. – Powtórzenie.

 

Cał­ko­wi­cie zi­gno­ro­wał fakt bycia po­krwa­wio­nym. – Raczej: Cał­ko­wi­cie zi­gno­ro­wał fakt, że krwa­wił.

 

Kwa­drans póź­niej sta­nę­li przed pro­sty­mi dę­bo­wy­mi drzwia­mi, gdzie je­dy­ną ozna­ką prze­py­chu była złota, wy­tar­ta gałka. – Czy gałka była przed drzwiami?

Proponuję: Kwa­drans póź­niej sta­nę­li przed pro­sty­mi, dę­bo­wy­mi drzwia­mi, których je­dy­ną ozdobą  była złota, wy­tar­ta gałka.

 

ka­mien­ny ko­mi­nek pło­nął mimo cza­ro­dziej­skie­go ogrze­wa­nia. – Wydaje mi się, że płonąć może coś w kominku.

 

Pod­nio­sła rękę z boku, chcąc do­tknąć swo­jej głowy. – Co to znaczy podnieś rękę z boku?

 

Ciast­ko nie do­le­cia­ło do ziemi, zła­pa­ne tuż nad nią przez wy­gło­dzo­ny pysz­czek. – Wygłodzony był pyszczek, czy psiak?

 

Kiedy młoda ko­bie­ta za nim nie ru­szy­ła, przy­sta­nę­ło, zer­ka­jąc na nią bo­kiem. – Psiak widział bokiem? ;-)

 

Prze­kro­czy­li drew­nia­ną kład­ką, roz­ta­cza­ją­cą odór roz­kła­du rzekę. – Nie rozumiem tego zdania. :-(

 Czy ta kładka roztaczała odór rozkładu?

 

Leży sobie spo­koj­nie na od­dzia­le i te wasze ko­wa­le dusz go zszy­wa­ją.Leży sobie spo­koj­nie na od­dzia­le i ci wasi ko­wa­le dusz go zszy­wa­ją.

 

Ar­te­mis spoj­rza­ła jesz­cze za sie­bie, na się­ga­ją­ce niebu Tor’Heir.Ar­te­mis spoj­rza­ła jesz­cze za sie­bie, na się­ga­ją­ce nieba Tor’Heir.

 

Cza­sem przy­sta­wa­ła, żeby obej­rzeć się na mia­sto, w któ­rym się uro­dzi­ła, ale zaraz po­dej­mo­wa­ła marsz na nowo. – ale zaraz po­dej­mo­wa­ła marsz.

Nie podejmowała marszu na nowo, ona go kontynuowała.

 

Nie miała do czego wra­cać, ani gdzie iść.Nie miała do czego wra­cać, ani dokąd iść.

 

Od dzi­siaj pod­le­ga pan pod niego. – Raczej: Od dzi­siaj pod­le­ga pan jemu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za wskazanie błędów :)

Kiedyś się nauczę...

Jeśli w czymkolwiek pomogłam, bardzo się cieszę. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Niezłe. Wizja świata i pomysły miejscami robią naprawdę dobre wrażenie, napisane też co najmniej poprawnie. Trudno oceniać fabułę, bo jednak zostaje sporo niewiadomych i niektóre rzeczy nie udało mi się poskładać do kupy. No i co z zakończeniem? Będzie ciąg dalszy? 

Dziękuję za miłe słowa :) Tak, planuję napisanie dalszego ciągu tej historii.

Kiedyś się nauczę...

Hmmm. Bohaterka zachowuje się idiotycznie, Derek niewiele lepiej.

Tekst sprawia wrażenie chaotycznego, miejscami trudno mi było załapać, o co chodzi. Myślałam, że Artemis schodzi do krypty razem ze strażnikami, a tu nagle okazuje się, że oddział rozbity. A wtedy kilkusetletnia smarkula wraca sama, z nieprzytomnym przyjacielem i nic jej już nie przeszkadza. Wtf?

Babska logika rządzi!

Fajny pomysł :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka