- Opowiadanie: Serwatus92 - O

O

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Nevaz, Werwena

Oceny

O

 

 Leciutki wiatr z trudem neutralizował parzące promienie południowego słońca, opadające na górską ścieżkę. Gorąca kula samotnie królowała na bezchmurnym niebie, nie pozostawiając sporych szans na ochłodzenie. Grupa młodych ludzi podróżowała śladami zapomnianych i opuszczonych miejsc kultu. Ci wędrowcy, którzy słuchali słów starego przewodnika, mogli się dowiedzieć, że mimo otaczającej ich pustki, według niektórych wierzeń jest teraz ktoś, kto ich obserwuje.

– Wyznawcy Wszechwidzącego Oka krępowali się wielce, mając uczynić cokolwiek złego lub wstydliwego. Wiedzieli oni bowiem, że Oko przez cały czas spogląda na każde miejsce na Ziemi i ocenia, czy człowiek po śmierci będzie godzien obserwować razem z nim, czy też zostanie skazany na wieczną ślepotę!

Wysoki szatyn imieniem Qbek z zainteresowaniem wsłuchiwał się w opowieści mędrca. Był jednak tylko przedstawicielem kilkuosobowej grupki słuchaczy wśród zgrai posuwających się leniwie naprzód, kompletnie nie zainteresowanych wywodami starca podróżników. Dowodziło to jego tezy, mówiącej, że w dzisiejszych czasach bogowie zostali zepchnięci na boczny tor. Nic dziwnego więc, że zainteresowanie nimi przejawiały tylko osoby głodne wiedzy i nieliczni wierni.

Prawie wszyscy jego towarzysze maszerowali przez Szlak Świątyń tylko po to, by uniknąć ciążących na nich codziennych obowiązków. Gdyby wędrówka nie była obowiązkowa z racji jej „wartości edukacyjnych”, z pewnością za nauczycielem nie podążałoby więcej niż pięciu uczestników, ale przynajmniej nikt nie przeszkadzałby zainteresowanym. Zaś śmierdzące, rozgadane lenie spokojnie mogłyby się zająć czymkolwiek innym.

– Co za debilizm… – westchnął cicho idący za nim Tipot, zupełnie jakby czytał w myślach Qbeka. Jego komentarz tyczył się jednak słów wypowiedzianych przez przewodnika i padł z ust uczestnika wyprawy już chyba po raz setny podczas mijającej godziny. Był on szczególnym przypadkiem dobrowolnego uczestnika wycieczki. Zdawał się brać w niej udział tylko i wyłącznie po to, aby narzekać na każdy fragment opowieści, który usłyszy.

– Jednak jego wyznawcy nie należeli do świętoszków, oj nie! Oni tylko wstydzili się źle czynić! – Starzec ani myślał prowadzić młodych ludzi w milczeniu tylko dlatego, że ci go nie słuchają – Albowiem nie zostało zapisane w piśmie, że Wszechwidzące Oko nie mruga!

– Słyszałeś to o tych jełopach, Teler? No, to już chyba szczyt! – Tipot szturchnął niskiego, krępego rudzielca, spokojnie maszerującego obok Qbeka. W gruncie rzeczy o uczestnictwie Telera w podróży przez Szlak Świątyń nie można powiedzieć nic złego. Bardziej niż historie o bogach, interesowały go świątynie jako cuda architektury i piękno otaczającego je krajobrazu. Bardzo chciał zostać malarzem lub architektem, toteż zamiast chłonąć słowa przewodnika, skupiał się na tym, co widzi.

W odpowiedzi na słowną zaczepkę kolegi przyszły artysta tylko skromnie skinął głową. Oznaczało to przyznanie racji Tipotowi w stopniu wystarczającym, by ten zostawił go w spokoju.

– Cóż jeszcze chcielibyście wiedzieć o Wszechwidzącym Oku? Zapewne ciekawość zżera was wszystkich i pragniecie dowiedzieć się jak wyglądała wieczna ślepota dopadająca niewiernych…

Qbek poczuł szturchnięcie. Nie chciał słuchać kolejnej opinii swojego denerwującego koleżki. Doskonale wiedział, że nie będzie to nic pochlebnego, i że tym razem zgodziłby się z wiecznym marudą. Z drugiej strony, doskonale rozumiał przewodnika. Zniechęcenie tłumu musiał nadrabiać własnym animuszem. Jeśli zacząłby opowiadać o bogach sennym, zmęczonym tonem, ta wycieczka straciłaby resztki sensu.

– O, świątynia! – krzyknął niespodziewanie Teler. Zdarzało się to tak rzadko, że cała grupka umilkła, z zaciekawieniem przyglądając się temu na co wskazywał młodzik. Świątynie w tej okolicy nie były niczym szczególnym. Ta dostrzeżona przez rudzielca znajdowała się w oddali, na szczycie wysokiej góry

– Ano świątynia, świątynia. I to nie byle jaka – dało się słyszeć słowa przewodnika. Qbek z zaskoczeniem zaobserwował, że tym razem prawie wszyscy skupili na nim swoją uwagę. Mędrzec również był tego świadom. Jego pełen satysfakcji błysk w oku świadczył o tym, że nie ma najmniejszego zamiaru zmarnować takiej okazji. – Jednakże, młodzieńcze – zwrócił się do Telera – nie powinieneś użyć sformułowania „o, świątynia” lecz „świątynia O”.

– Co? – mruknął zaskoczony chłopak

– No to już mi zaczyna wyglądać na apogeum zidiocenia… – wymamrotał pod nosem Tipot, jednak jego słowa były bardzo dobrze słyszalne pośród panującej ciszy.

– Tak jest, świątynia O. – Starzec najwidoczniej postanowił zignorować komentarz niezadowolonego przedstawiciela grupy – Dziwicie się pewnie, jak to się stało, że ludzie postawili świątynię literze…

– Byli niezmiernie głupi, ot i cała historia. Żeby zdurnieć aż do tego stopnia potrzeba wieloletniego treningu! – wtrącił Tipot, nie dając za wygraną

– Słusznie prawisz, mój chłopcze. Na pierwszy rzut oka wydaje się to zupełnie pozbawione sensu. Jednak jest pewna legenda, wyjaśniająca wszystko w stopniu wystarczającym, by nie zaniżać ilorazu inteligencji wyznawców O.

– To może ją pan opowie. – Zaproponował Qbek, zaciekawiony kultem litery.

– I mnie ciekawi, jak można uzasadnić coś takiego. – dołączył się niespodziewanie Tipot. Stało się coś niezwykłego. Wszyscy nagle byli zainteresowani tylko i wyłącznie opowieścią przewodnika. Ten uśmiechnął się zadowolony i przysiadł na ścieżce, nakazując słuchaczom zrobić to samo. Po czym zaczął opowiadać, a wszyscy, niezależnie od powodu wyruszenia na Szlak Świątyń, słuchali go z zapartym tchem.

 

* * *

Żył kiedyś pewien człowiek, zwany Or’Atorem. Znany był z wyjątkowych umiejętności dyplomatycznych, które zapewniły mu wiele użytecznych kontaktów i pokaźny majątek. Jednak wciąż czuł pewien niedosyt. Prześladowała go świadomość tego, że prędzej czy później nadejdzie kres jego dni. Chciał być pewien, że nastąpi to po tym, gdy uczyni i zobaczy już wszystko, co sobie wymarzył. A któż mógłby wiedzieć lepiej jak tego dokonać, jak nie nieśmiertelni bogowie? Ci zaś nie byli niczym innym, jak wyobrażeniami sił rządzących przyrodą. Wiara czyni cuda. Toteż dzięki ludziom lękającym się pustoszących ziemię pożarów i jednocześnie doceniającym ciepło ogniska, istniał płomienisty władca ognia. Tak samo istniał władca piorunów, potężny dzięki wszystkim obawiającym się świetlistych zygzaków podczas burzy. Nie wspominając już o śmierci, której bardziej lub mniej świadomie bał się każdy człowiek.

To właśnie przed obliczem takiej trójcy pojawił się Or'Ator, bijący pokłony przed kamiennym ołtarzem. Przebywał w świątyni ubrany w swoje najlepsze szaty i trzymał przed sobą otwartą szkatułę, zawierającą najdrogocenniejsze klejnoty, które posiadał. Płomienisty władca szybko zawiesił swój wzrok na wielkim rubinie, wyróżniającym się pośród reszty kosztowności. Jasna, człekopodobna sylwetka, po której co rusz przeskakiwały małe błyskawice, patrzyła na gościa z zainteresowaniem. Nie można tego powiedzieć o królu końca życia – czarnym płaszczu wiszącym w powietrzu, skrywającym pod kapturem tekturową maskę kościotrupa. Trudno było doszukiwać się w tej istocie jakichkolwiek emocji. On jednak budził takowych wiele, nawet samym wyglądem. Bóg śmierci najpotężniejszy był jako pustka. Ludzi nie przerażało to, że po ziemskim żywocie będą sądzeni za swe uczynki. Przerażało ich to, że koniec ich dni może oznaczać nicość. Wielu z nich przychodziło tu, aby prosić go o dodatkowe dni życia lub uśmiercenie swojego wroga. Słusznie przypuszczał, że i ten bogato odziany gość jest tylko kolejnym z interesantów.

– Witaj! Dawno nie mieliśmy tu gości i to przynoszących tak zacne podarunki! – zawołał na powitanie bóg ognia, nie odrywając chciwego spojrzenia od wielkiego rubinu Or'Atora. – Przypuszczam, że wśród nas, nieśmiertelnych, czujesz się trochę skrępowany. Pozwól więc, że opowiem ci kawał. Co ma wspólnego piłka nożna i kotlet zrobiony przez moją żonę? Kotlet jest rożny! – Ognista istota zarechotała gardłowym śmiechem, a płomienie na jej ciele zaczęły tańczyć radośnie, zupełnie jakby udało im się zrozumieć dowcip.

– Kotlet oczywiście powinien być spalony. Tak samo jak jego żart. Ten tu zawsze pali dowcipy. Twierdzi, że to również jest w zakresie jego kompetencji jako boga ognia. – wyjaśnił bóg piorunów, dostrzegając zakłopotaną minę przybysza.

– Ty natomiast zawsze musisz być taki porażająco poważny. – odburknął płomienisty król.

– Owszem. A z ciebie musi być taki zapalony śmieszek. Żebyś chociaż umiał rozbawić też kogoś poza sobą, wtedy jeszcze…

– Ejże! – ryknęło nic, podtrzymujące płaszcz i maskę kościotrupa. – To ja tu jestem od zabijania czasu czczą gadaniną!

Or'Ator miał dziwne przeczucie, że ta dziwna rozmowa mogłaby się jeszcze trochę przeciągnąć, Nie ciekawiły go niesnaski panujący pośród bóstw, toteż odchrząknął znacząco. Trzej nieśmiertelni zamilkli, ponownie zwracając uwagę na gościa w progach swej świątyni.

– Przychodzę do was z podarkiem. Nie pragnę w zamian za niego żadnych dóbr doczesnych, ani łask. Chcę tylko, abyście wysłuchali mojej oferty. – powiedział, nie podnosząc pochylonej w ukłonie głowy.

– W to mi graj! – zawołał zadowolony bóg ognia, sięgając po szkatułę.

– Właściwie to mogę cię wysłuchać. Jednak jest to mało interesujące. Brak temu błysku, energii, mocy… – Zaczął wyliczać powoli władca piorunów.

– Śmiertelną nudą od ciebie wieje, bracie. – wtrąciła się nicość. – Ty zaś mówże wreszcie. Mało kto ofiaruje nam bogactwo, które zdobył, w zamian za niezobowiązujące słuchanie. Bo przecież musisz się liczyć z tym, że nie przyjmiemy twej oferty.

– Ależ oczywiście. Ale czyż jest dla was coś bardziej istotnego aniżeli moc? – Zaczął Or'Ator, z szelmowskim uśmieszkiem spoglądając po bóstwach. – O, władco ognia! Ile byś dał, by twe płomienie nie lękały się wody. – Mężczyzna z satysfakcją odnotował, jak oczy bóstwa zapłonęły pożądaniem. – Gromowładny królu, czy jest dla ciebie coś piękniejszego aniżeli niebo codziennie rozdzierane przez tysiące błyskawic? – nawet spokojne bóstwo na samą wzmiankę o takich zdolnościach zdawało się być nieco rozmarzone – Ty zaś, o bogu śmierci, nie chciałbyś, by inni nieśmiertelni lękali się twej mocy pozbawiania życia? – Po pustce nic nie było widać, jednak maska kościotrupa wykrzywiła się pod dziwnym, sugerującym uśmieszek, kątem. – To wszystko jestem w stanie wam dać, oczekuję zaś tylko jednego. Obdarzcie mnie życiem tak długim, jak tylko zapragnę! Bez wielkiej władzy, ani mocy. Nie trzeba mi być nieśmiertelnym tak jak wy, ale chcę samemu zadecydować o dniu, w którym przyjdzie mój kres, żyjąc do tego czasu w zdrowiu i pokoju.

Świątynne mury zatrzęsły się, wypełnione donośnymi głosami oburzenia. Każdy z bogów wydrwił przedstawioną propozycję, jednocześnie wyzywając śmiałego śmiertelnika od oszustów i łgarzy. Wszak jeśli daliby mu to, co chciał, co stałoby na przeszkodzie śmiertelnika by nie wywiązać się z obietnicy? Na samą myśl o tym ich gniew był tak duży, że Or'Ator zawdzięczał życie wyłącznie kosztownościom, które złożył w ręce trójcy. W jednej chwili boskie postacie zniknęły, on zaś, pozbawiony wszelkiego majątku, został przeniesiony na próg swojego domu.

Nie poddał się jednak. Wiedział, że jego słowa mają moc, mogącą wynieść jedno z bóstw ponad inne. Wiedział też, że sam z siebie nie może uczynić nieśmiertelnego. Zbyt wielu ludzi zna go jako zwykłego człowieka i ów brak wiary w nagłą zmianę z pewnością okaże się zbyt dużą przeszkodą. Jednak wciąż posiadał wystarczające zdolności, by takiego boga stworzyć. Jako kandydata przyjmując kogoś, kogo nieśmiertelności, ani istnienia po wsze czasy nikt nie będzie w stanie podważyć. Wprawdzie zajmie mu to trochę czasu, ale nagroda, którą może otrzymać zdecydowanie jest warta zachodu.

Tak oto Or'Ator zaczął realizować swój plan. Minęło parę lat żmudnych przygotowań, w trakcie których niemalże zniknął z oczu innych ludzi. Bogowie również nie byli nim zainteresowani, mając go, podobnie jak resztę istot żyjących na ziemi, za nic nie znaczące stworzenie. Teraz nadszedł czas, by rozpocząć właściwe działanie wśród zwykłych ludzi, do których należał chociażby Simon.

Simon jako zwyczajny rolnik na ziemiach wielkiego królestwa nie robił nic prócz uprawiania swej ziemi. Oczywiście był też lojalnym obywatelem państwa i wiernym czcicielem sił takich jak deszcz, ogień czy śmierć. W obu przypadkach była to raczej kwestia przyzwyczajenia i tolerowania sytuacji, w której się znajduje, aniżeli cel w życiu. Systematycznie płacił podatki i był gotów stawić się do walki za ojczyznę, ale tylko dlatego, że słyszał, że tak trzeba. Nie czuł wewnętrznej potrzeby umierania za kraj, oraz wspomagania własną kiesą królewskiego skarbca. Podobnie było z religią. Nie zależało mu na tym, by bogowie go widzieli, czy też słyszeli jego modły. Wręcz przeciwnie. Realizował założenia wiary dlatego, bo liczył, że ci u góry zostawią go w spokoju. Miał cichą nadzieję, że mimo iż widzą wszystko, podobnie jak Wszechwidzące Oko mrugną w odpowiednim dlań momencie.

Zdumiał się wielce, usłyszawszy, że znany, bogaty dyplomata zwołuje wszystkich mieszkańców wsi przed dom sołtysa. Nie miał jednak najmniejszej ochoty, by ominąć takie przedstawienie. Odstawił widły na bok i pomaszerował we wskazane miejsce. Nie bez zdziwienia stwierdził, że znajduje się tam już cała wieś, a przybyszem okazał się nikt inny jak sławny Or'Ator, który właśnie rozpoczynał przemowę.

– Doznałem oświecenia, moi drodzy! – zakrzyknął, spoglądając po zebranych pełnym pasji wzrokiem. – Otworzyłem oczy i ujrzałem boga bardziej nam przyjaznego i obecnego z nami niż wszelkie bóstwa żywiołów, którym hołd oddajemy. Jest to litera… – zamilkł na chwilę, nasłuchując obecnych reakcji. Wielu ze słuchaczy otwarcie dawało do zrozumienia swoim współtowarzyszom, że uznają mówcę za chorego na umyśle. Inni szczerze starali się pojąć jego ostatnie słowo. Zadowolony z poruszenia, które uzyskał, kontynuował. – Litera, która mimo iż najważniejsza wśród wszystkich, ze względu na chęć ukrycia swej mocy nie zawiera się nawet w wyrazie „alfabet”. W wyrazie, który opisuje zbiór ich wszystkich! Litera, która jest obecna z nami na dobre i na złe. Ileż to razy będąc radośni krzyczymy „O rety!”, „O tak!”, albo nawet samo „Oooo!”. Tak samo gdy przydarzy się nam coś złego, nierzadko z naszych ust wydobywają się głośne „O nie!”, czy też „O rany”. Litera ta nie bez kozery stanowi samodzielny dodatek do naszego języka, tak często stosowany w momencie, gdy towarzyszą nam przeróżne emocje. Jeśli to dostrzeżemy, możemy zwrócić się do O. Bóg ten zaś zatroszczy się, by nasze życie zawierało przewagę tych pozytywnych emocji. Ja tak zrobiłem i O wskazało mi miejsce w lesie nieopodal tej wsi, w którym zakopano pradawny skarb, który mogę oferować wam pod warunkiem, że nie zapomnicie o O… – Or'Ator nie miał najmniejszego zamiaru wspominać, że skarb ten, podobnie jak wiele innych w setce podobnych wiosek na terenie królestwa zakopał on sam mniej więcej rok temu. Ważne, by zasiać wątpliwości. Nawet jak ktoś słusznie uzna to za przekręt, będą i tacy, którzy uwierzą i to na nich zbuduje siłę swego boga. Do takich właśnie osób należał Simon. To było coś, czego szukał. Bóg, który nie karze, który towarzyszy mu na co dzień, na dobre i na złe. Co więcej, jest w stanie wskazać mu miejsce, w którym może znaleźć worek złota! Oczywiście nadal będzie pamiętać o bogach wody i ognia, jednak o ile ci nie zechcą nań zesłać żadnej plagi, wsparcie od boskiej litery może mu całkowicie wystarczyć. Gdy tylko takich Simonów zebrało się kilka tysięcy, plan Or'Atora zaczął powoli działać.

Jakiś czas później bóg śmierci przechadzał się po krainie, którą zamieszkiwał wraz z innymi nieśmiertelnymi, kiedy to nie przebywał wśród ludzi. Zastanawiał się nad wymianą maski kościotrupa na coś innego. Wszak suche, pozbawione resztek ciała kości ludzkie nie budzą zaufania ani radości. A może to właśnie trochę takich emocji powinien ze sobą wnieść na ziemski padół, by uczynić wiarę ludzi w siebie jeszcze silniejszą? Słyszał kiedyś o profesji klauna. Może gdyby zamiast czaszki pokazywał ludziom roześmianą, pomalowaną twarz z okrągłym, czerwonym nosem, ci zaczęliby się cieszyć na jego widok?

– Co myślisz o klaunie? – Zatopiony w myślach o zmianie wizerunku, zagaił siedzącego obok boga światła, wpatrującego się w gwiazdy.

– Ale w jakim sensie? Masz na myśli boga ciemności? Jak tak, to uważam, że klaun to zbyt delikatne określenie…

– Nie, nie! Chciałbym zamienić maskę. Klaun zamiast kościotrupa. – Jaśniejący władca fotonów nie był do końca pewien tego, co słyszy. Czyżby pan śmierci ożłopał się czegoś z bogiem wódki i teraz jest ten moment, kiedy do jego głowy pukają „najlepsze” pomysły? Chcąc zobaczyć pijanego króla zgonów, odwrócił się w jego kierunku.

– Ooo… – powiedział cicho.

– Ale że „O, wspaniały pomysł!” czy „O, chyba żeś się z bogiem głupoty na łby zamienił”?

– O!

– Dzięki. Wiedziałem, że taki z ciebie kolega.

– Nie, nie! Ja nie o tym. Za twoimi plecami! O!

Legendy mówią, że w był to jedyny moment w którym można było zobaczyć, jak z sekundy na sekundę blednie i tak już biała do przesady maska kościotrupa. Tak bowiem zareagował bóg śmierci, widząc wielką literę O, lewitującą nad ziemią tuż za jego plecami. Mieniła się wszystkimi kolorami tęczy i zdawała się sprawiać wrażenie przyjaznej dla dopiero co poznanych, nieśmiertelnych kompanów.

– Co to ma znaczyć? – Władca światła wydawał się nieco przygaszony obecną sytuacją. O jednak jako litera nie miało żadnych ust, którymi mogłoby mu odpowiedzieć w sposób rzetelny i wyczerpujący zagadnienie. Postanowiło zatem, że w ramach odpowiedzi zaświeci się na zielono. Niech się domyślają.

– To jest jakiś kiepski żart! Świat musiałby doprawdy być pełen idiotów, żeby ci nagle zaczęli wierzyć, że nadprzyrodzone moce może posiadać byle znak. I to taki ze środka alfabetu, bliższy bardziej rybom i glonojadom niż istotom rozumnym… – zaczął pan śmierci, jednak przerwał, widząc, jak spokojna zieleń zamienia się w krwistą czerwień, a O zdaje się patrzeć na niego gniewnie parą niewidocznych oczu.

– Jak to nowy bóg, to teraz niech przypomina obwarzanek z makiem! – rzucił wyzywająco król światłości. Czuł przez chwilę ogromne rozdrażnienie, płynące ku niemu z wielkiej litery. Na własne oczy widział przemianę czerwieni w gamę kolorów tworzącą razem barwę świeżego pieczywa. Co ciekawe, boskie O znalazło sposób na komunikację z otoczeniem. Czarne kropki, mające odpowiadać ziarenkom maku, układały się w napis „Łyso ci, ciemniaku?!”, połączony z wizualizacją wyprostowanego środkowego palca. Bóg światła nie miał pojęcia, co na to odpowiedzieć. Pełen zdziwienia musiał uznać obecność nowego kolegi w krainie nieśmiertelnych. Albo razem z resztą starych bywalców tego miejsca zrobić coś, by się go pozbyć.

Początkowo nikt nie kwapił się, by coś zrobić z niechcianym przybyszem. Większość bóstw traktowała go z lekceważeniem, nie widząc nawet najmniejszego cienia zagrożenia z jego strony. Paru nieśmiertelnych próbowało nawet się z nim zaprzyjaźnić, jednak po kilku nieudolnych próbach wymiany zdań kończyło się to najczęściej niezręcznym odstąpieniem od nadprzyrodzonego symbolu. Sam intruz rósł w siłę nadspodziewanie szybko. Mając zaufanego Or'Atora jako doradcę, codziennie zdobywał nowe rzesze wyznawców. Nie należało było to trudne, gdyż dzięki oszustwom Or’Atora „O” zyskało moc czynienia autentycznych cudów. Włączając w to powstrzymywanie plag zsyłanych przez niezadowolonych brakiem należnej czci bogów. Gdy potęga boskiej litery zaczęła przyćmiewać moc dotychczasowych władców świata ludzi, pomysły o pozbyciu się niej powróciły ze zdwojoną siłą. Tym razem nie było nikogo, kto uznawałby walkę z graficzną reprezentacją dźwięku za absurd. Wszyscy jak jeden mąż byli zgodni co do jednego. Jeśli ich nowy towarzysz będzie tak rósł w siłę, niebawem stanie się niepokonany.

Plan był prosty. Wymazać przeciwnika. Potężna litera nie miała wprawdzie żadnych kończyn, które można by połamać lub krwi, której można by jej upuścić, wciąż była „o”. Była pewną manifestacją odgłosu wydawanego przez żywe istoty i tak jak te można usunąć z papieru, tak i musiał istnieć sposób by wymazać boskie o z rzeczywistości. Była także symbolem potrafiącym ciskać pioruny, zsyłać deszcz, uzdrawiać chorych, czy też naprawiać błędy ortograficzne w księgach oddalonych o setki mil. Była tym, czego bali się wszyscy pozostali bogowie czerpiący moc z ludzkiej wiary – uzasadnieniem wszystkiego, co miało miejsce na ziemi.

W bardzo krótkim czasie woda przestała być niszczycielskim żywiołem, rządzonym przez kapryśnego ducha i stała się narzędziem w rękach boskiej litery. Zdecydowanie bardziej naturalna stała się modlitwa wyrażona słowami „O, matko! Niech dziś spadnie potężna ulewa, bo me zbiory przepadną”, niż bicie pokłonów chmurom i deszczowi samym w sobie. „O” stało się czymś, co sprawia, że duchy reprezentujące dotychczas wszystkie ziemskie siły zaczęły stawać się czymś zupełnie nieistotnym. Dlatego też musiało zostać wymazane. Nikt nie miał pojęcia, jak to dokładnie należy zrobić, dlatego postanowiono zwabić rywala w pułapkę i zaatakować całym dostępnym arsenałem boskich mocy posiadanych przez pozostałych nieśmiertelnych. Coś przecież musiało na nią zadziałać!

Bóg kamienia, znany jako największy twardziel spośród nieśmiertelnych, trząsł się jak galareta. Miał za zadanie podstępem skierować wroga do opuszczonej świątyni pełnej pozostałych bóstw. Mógł dostać po twarzy, stracić nogę, reputację, pamięć, umiejętność gry w pokera, ale co będzie, jak to boska litera wygra batalię? Nie może być przecież tak, że przestanie istnieć! Rozglądał się wokół, starając się dostrzec jakikolwiek podejrzany ruch, mogący wskazywać, że rywal zechce uprzedzić uderzenie. Długie źdźbła trawy spokojnie kołysały się na wietrze. Pierścień wody okalający świątynię również zdawał się nie skrywać żadnego podejrzanego ruchu. Także w oddali nie działo się nic wartego uwagi i jeśli na horyzoncie faktycznie gdzieś była obecna wkurzona, niezwykle potężna litera, to nadzwyczaj dobrze ukrywała swoją obecność. Bóg odetchnął cicho i drżącą ręką malował już chyba setne niedomknięte, koślawe „O” na kamiennej ścieżce, prowadzącej do miejsca zasadzki. Znajdował się tuż przed świątynną bramą a przeciwnika wciąż nie było widać. Co jeśli czai się gdzieś w ukryciu i go obserwuje, przygotowując plan jak by to go, symbol trwałości i twardości, usunąć ze świata? Tak być nie może! Bóstwo stanęło tuż przed wrotami, spojrzało wyzywająco przed siebie i krzyknęło:

– O w dupę jeżozwierza!

Ziemia zadrżała. Ściany świątyni zatrzęsły się złowrogo. Woda wokół budynku zabulgotała, a spokojna do tej pory, uginająca się pod wiatrem, trawa zdawała się w panice szukać miejsca do ucieczki. Nieśmiertelny przezornie oparł się o wrota i chcąc mieć już wszystko za sobą, wrzasnął:

– O ty w dziąsło czesany skubańcu!

Reakcja była natychmiastowa. Woda otaczająca święty przybytek wystrzeliła wściekle do góry, tworząc jedyny w swoim rodzaju wodospad w kształcie pierścienia. Wtedy ucieleśnienie kamienia zrozumiało. To oni byli w pułapce. Ich wróg tylko czekał na odpowiedni moment. Pozostało tylko przygotować się na egzekucję. Pytanie tylko, jak zechce tego dokonać, skoro wszyscy jego rywale są nieśmiertelni? Ziemia ponownie zadrżała, jednak nic więcej się nie działo. Czyżby przeciwnik doskonale wiedział, że sytuacja jest patowa? Bóg był gotów rzucić kolejną obelgę w stronę litery, gdy poczuł gorąco na ramieniu. Płomienisty władca w przeciwieństwie do niego trząsł się ze strachu, otoczony zewsząd ścianą wody, która w każdej chwili mogła zostać użyta przeciw niemu.

– Zgaś emocje, bracie. Będziemy negocjować… – wyszeptał swym ognistym językiem, lecz przerwał, zauważywszy widownię obecną za wodną barierą „O” zdawało się postawić na ostateczne rozwiązanie sprawy. Patrzyli na nich wszyscy duchowni kultów sił natury i innych mocy, dotąd uznawanych za wystarczająco istotne, by oddawać im cześć. Widzieli na własne oczy swoje bóstwa uwięzione przez „nowego” w ich własnej świątyni. Bóg ognia z sekundy na sekundę czuł, jak jego moc słabnie. W tłumie przywołanych przez wroga obserwatorów dostrzegł Or'Atora, którego propozycji odmówił. Zrozumiał, że to wszystko stało się z jego przyczyny, jednak nie był to czas na gniew, ani na zemstę.

– Proszę, nie! – krzyknął w kierunku człowieka, jednak litera była bezlitosna. Ziemia wewnątrz wodnego pierścienia ponownie zatrzęsła się w posadach. Tym razem wstrząs był na tyle potężny, że ściany budynku zaczęły się walić wprost na uwięzionych bogów. Wtedy nadszedł potop. Pierścień wody uderzył z ogromną siłą w rozpadający się budynek, dopełniając dzieła zniszczenia, zalewając bezradnych nieśmiertelnych. Wszyscy kolejno rozpływali się jak we mgle, ponosząc porażkę na oczach swych najżarliwszych wyznawców. W jednej chwili stracili pozostałości zebranej dotychczas wiary. „O” zaś zyskało moc, której dotychczas nie udało się osiągnąć żadnemu innemu nieśmiertelnemu. Z radością spełniło prośbę Or'Atora, który żył przez kilka wieków tak jak pragnął. Mimo że z biegiem lat moc boskiej litery przygasła, do dziś znajdują się tacy, którzy wierzą, że jest w stanie zrobić więcej niż jakikolwiek inny bóg.

* * *

Wśród słuchaczy zebranych wokół przewodnika panowało milczenie. Jakkolwiek dziwna i absurdalna nie wydawałaby się historia, którą przed chwilą usłyszeli, było w niej coś, co kazało się chwilę zastanowić nad samotną świątynią w oddali. Tipot wyglądał, jakby szykował już w myślach jakąś ripostę, jednak cierpliwie czekał na odpowiedni moment. Qbek nie odrywał wzroku od przewodnika, na którego twarzy malował się wyraz triumfu. Teler zaś zdawał się być niezwykle przejęty całą opowieścią.

– O matko. – powiedział cicho, co jednak wśród panującego milczenia było doskonale słyszalne. Kilka głosów powtórzyło w podobnym tonie wyrażenia „O panie” i „O królu złoty”, tworząc wśród wędrowców dziwną atmosferę. Można było odnieść wrażenie, że członkowie wędrówki nagle stali się uczestnikami osobliwego rytuału. To przelało szalę goryczy u do tej pory powstrzymującego się od komentarza Tipota.

– O kurwa! To przecież tylko mit, legenda, bajka! – krzyknął, wylewając z siebie całe niezadowolenie. Nie spotkał się jednak z ani jednym głosem poparcia. Wszyscy prócz Qbeka i przewodnika spoglądali nań z autentycznym przerażeniem. Nie mogli sobie wyobrazić, jak ktoś w takim miejscu mógł sobie pozwolić na jawne bluźnierstwo. Tipot poczuł prawdziwe rozczarowanie. Spodziewał się więcej inteligencji po współtowarzyszach wyprawy. Nie zdążył jednak nawet westchnąć, gdyż po bezchmurnym niebie przemknął świetlisty zygzak. Niespodziewana błyskawica uderzyła dokładnie w ten punkt, w którym stał wiecznie niezadowolony podróżnik. Śmierć przyszła po niego natychmiast.

Wśród zebranych rozszedł się szmer przerażonych szeptów. Ktoś stwierdził cicho, że spotkała go należna kara i O ześle piorun przeciwko każdemu, kto ośmieli się na taką herezję. Nikt się nie sprzeciwił. Qbek ponownie przyjrzał się przewodnikowi. Tym razem na jego twarzy nie znalazł już cienia triumfu. Był potwornie blady, jego dłonie drżały, a wytrzeszczone oczy nie mogły oderwać się od nieruchomego ciała Tipota. Pielgrzym wiedział, że starzec jest przerażony. Przerażony tym, że biedny maruda miał rację odnośnie jego historii, którą faktycznie zmyślił i umarł od piorunu wystrzelonego nagle, w słonecznym dniu, z bezchmurnego nieba po obrazie wymyślonego przezeń boga. Podczas tej wyprawy zapewne nie dowie się już żadnych ciekawostek, dotyczących innych religii. Mimo że przewodnik nie zechce już dłużej opowiadać o boskich bytach, tym razem, o ironio, wszyscy będą chcieli go słuchać. Na swój sposób wiara czyni cuda.

Koniec

Komentarze

Może nie arcydzieło, ale całkiem fajny tekst, z niebanalną puentą. Nie jesteś pierwszym autorem, który rozważa koncepcję bóstw pozyskujących siłę z wiary swoich wyznawców, ale przedstawiłeś ją dość sympatycznie. Nie zabrakło szczypty humoru. Spodobała mi się rozmowa bohatera z nieśmiertelnymi, obnażająca ich pragnienia.

Zdaję sobie sprawę, że grzecznie byłoby teraz napisać, co mi się nie podobało, ale na razie jakoś nic nie przychodzi mi do głowy. Może jeszcze wrócę z komentarzem ociekającym negatywną energią ;).

Tymczasem klikam. 

 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Hmmm. Mam wrażenie, że tekst jest w połowie drogi między zabawnym a poważnym. Trochę mi przeszkadza to rozdarcie. Z jednej strony mamy zabawne imiona wycieczkowiczów, absurdalną (i nierealną – wiara nie umiera tak łatwo. Mało to razy zapowiadany koniec świata nie nadszedł, ale nijak nie przeszkodziło to wyznawcom?) opowieść o śmiertelniku paktującym z bogami jak równy z równymi. Z drugiej, poważny styl, jeszcze poważniejsze zakończenie, może nawet skręcające w kierunku refleksji.

Litera, która mimo iż najważniejsza wśród wszystkich, ze względu na chęć ukrycia swej mocy nie zawiera się nawet w wyrazie „alfabet”.

Ale jakby tak dobrze poszukać w “abecadle”… Słabo się maskuje.

Masz błędy w zapisie dialogów. Heloł, żadne z betujących tego nie zauważyło?

Babska logika rządzi!

Pomysł jakiś był, ale mnie nie zachwycił, humor nie powalił, a nie najlepsze wykonanie dopełniło reszty. Brnęłam przez opowiadanie bardziej z obowiązku, niż chęci dowiedzenia się, jak to wszystko się skończy.

 

Go­rą­ca kula sa­mot­nie kró­lo­wa­ła na bez­chmur­nym nie­bie, nie po­zo­sta­wia­jąc spo­rych szans na ochło­dze­nie. – Raczej: …nie po­zo­sta­wia­jąc szans/ żadnych szans na ochło­dze­nie. Ewentualnie: …nie po­zo­sta­wia­jąc większych szans na ochło­dze­nie.

 

Ci wę­drow­cy, któ­rzy słu­cha­li słów sta­re­go prze­wod­ni­ka, mogli się do­wie­dzieć, że mimo ota­cza­ją­cej ich pust­ki, we­dług nie­któ­rych wie­rzeń jest teraz ktoś, kto ich ob­ser­wu­je. – Wydaje mi się, że raczej: …istniał ktoś, kto ich teraz ob­ser­wował.

 

Pra­wie wszy­scy jego to­wa­rzy­sze ma­sze­ro­wa­li przez Szlak Świą­tyń… – Raczej: Pra­wie wszy­scy jego to­wa­rzy­sze ma­sze­ro­wa­li Szlakiem Świą­tyń

 

– Co? – mruk­nął za­sko­czo­ny chło­pak – Brak kropki.

 

za­wie­ra­ją­cą naj­dro­go­cen­niej­sze klej­no­ty, które po­sia­dał. – …za­wie­ra­ją­cą naj­dro­go­cen­niej­sze klej­no­ty, jakie po­sia­dał.

 

– Ty na­to­miast za­wsze mu­sisz być taki po­ra­ża­ją­co po­waż­ny. – od­burk­nął pło­mie­ni­sty król. – Zbędna kropka po wypowiedzi. Ten błąd występuje w opowiadaniu wielokrotnie.

 

Nie cie­ka­wi­ły go nie­sna­ski pa­nu­ją­cy po­śród bóstw… – Literówka.

 

za­milkł na chwi­lę, na­słu­chu­jąc obec­nych re­ak­cji. – Raczej: …za­milkł na chwi­lę, na­słu­chu­jąc reakcji obec­nych.

Chyba że na spotkaniu były obecne także reakcje.

 

Za­do­wo­lo­ny z po­ru­sze­nia, które uzy­skał, kon­ty­nu­ował. – Raczej: Za­do­wo­lo­ny z po­ru­sze­nia, które wywołał/ spowodował/ sprowokował/ wzbudził, kon­ty­nu­ował.

 

Li­te­ra, która mimo iż naj­waż­niej­sza wśród wszyst­kich, ze wzglę­du na chęć ukry­cia swej mocy nie za­wie­ra się nawet w wy­ra­zie „al­fa­bet”. – To nie litera zawiera się w wyrazie, to wyraz może  zawierać daną literę.

 

Za­to­pio­ny w my­ślach o zmia­nie wi­ze­run­ku, za­ga­ił sie­dzą­ce­go obok boga świa­tła… – Za­to­pio­ny w my­ślach o zmia­nie wi­ze­run­ku, za­gadnął sie­dzą­ce­go obok boga świa­tła

Zagaić można rozmowę, zebranie, ale nie można zagaić kogoś.

 

Le­gen­dy mówią, że był to je­dy­ny mo­ment w któ­rym… – Le­gen­dy mówią, że był to je­dy­ny mo­ment, w któ­rym

 

Albo razem z resz­tą sta­rych by­wal­ców tego miej­sca zro­bić coś, by się go po­zbyć. Po­cząt­ko­wo nikt nie kwa­pił się, by coś zro­bić z nie­chcia­nym przy­by­szem. – Powtórzenie.

 

Paru nie­śmier­tel­nych pró­bo­wa­ło nawet się z nim za­przy­jaź­nić, jed­nak po kilku nie­udol­nych pró­bach wy­mia­ny zdań… – Powtórzenie.

 

Nie na­le­ża­ło było to trud­ne, gdyż dzię­ki oszu­stwom Or’Atora… – Coś się tutaj pokićkało.

 

Gdy po­tę­ga bo­skiej li­te­ry za­czę­ła przy­ćmie­wać moc do­tych­cza­so­wych wład­ców świa­ta ludzi, po­my­sły o po­zby­ciu się niej po­wró­ci­ły ze zdwo­jo­ną siłą. – …po­my­sły o po­zby­ciu się jej

 

Po­tęż­na li­te­ra nie miała wpraw­dzie żad­nych koń­czyn, które można by po­ła­mać lub krwi, któ­rej można by jej upu­ścić, wciąż była o. – …wciąż była „O.

 

wciąż była „o”. Była pewną ma­ni­fe­sta­cją od­gło­su wy­da­wa­ne­go przez żywe isto­ty i tak jak te można usu­nąć z pa­pie­ru, tak i mu­siał ist­nieć spo­sób by wy­ma­zać bo­skie o z rze­czy­wi­sto­ści. Była także sym­bo­lem po­tra­fią­cym ci­skać pio­ru­ny, zsy­łać deszcz, uzdra­wiać cho­rych, czy też na­pra­wiać błędy or­to­gra­ficz­ne w księ­gach od­da­lo­nych o setki mil. Była tym… – Czy to zamierzona byłoza?

 

Pier­ścień wody oka­la­ją­cy świą­ty­nię rów­nież zda­wał się nie skry­wać żad­ne­go po­dej­rza­ne­go ruchu. – Jak można skrywać podejrzany ruch?

 

jeśli na ho­ry­zon­cie fak­tycz­nie gdzieś była obec­na wku­rzo­na, nie­zwy­kle po­tęż­na li­te­ra, to nad­zwy­czaj do­brze ukry­wa­ła swoją obec­ność. – Powtórzenie.

 

wy­szep­tał swym ogni­stym ję­zy­kiem… – Od kiedy to szepcze się językiem, choćby i boskim?

 

Zie­mia we­wnątrz wod­ne­go pier­ście­nia po­now­nie za­trzę­sła się w po­sa­dach. – Gdzie są posady ziemi?

 

W jed­nej chwi­li stra­ci­li po­zo­sta­ło­ści ze­bra­nej do­tych­czas wiary. – Czy wiarę można zebrać?

 

two­rząc wśród wę­drow­ców dziw­ną at­mos­fe­rę. Można było od­nieść wra­że­nie, że człon­ko­wie wę­drów­ki nagle… – Powtórzenie.

Można być uczestnikiem wędrówki, ale chyba nie można być jej członkiem.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo sympatyczne opowiadanie :) 

Na początku nie kupowałam tej przypowieściowo-bajkowej narracji. Gdy zaczyna się opowieść, sprawdza się to idealnie, ale wcześniej nie bardzo, według mnie. 

Bardzo spodobały mi się zabawy słowne w wypowiedziach bogów, świetny motyw z ich pragnieniami, personifikacje tez bardzo udane, pomysł intrygujący. Mnie nie przeszkadzało wymieszanie humoru z refleksją. Czytałam z uśmiechem i zainteresowaniem. 

Trochę potknięć rzeczywiście było, ale nie były to na tyle straszne wyboje, by stracić równowagę ;)

Mam wrażenie, że tekst jest w połowie drogi między zabawnym a poważnym.

Po przeczytaniu komentarza Finkli, już chyba wiem, czemu mi się spodobało. Tekst jest ewidentnie podobny do mnie ;-)

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Cholera, może niepotrzebnie się miotam i czasami opowiadam dowcipy, a czasami robię coś bardzo serio? ;-)

Babska logika rządzi!

U mnie raczej można zakrztusić się mentalnym wapniakiem i zadławić sucharem – czasem się lituję i pomagam znajomym rozróżnić ;) (zdaję się, że przy którymś z twoich tekstów wałkowaliśmy zastosowanie słowa suchar w tym kontekście).

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Finklo, spędziłam tu dużo czasu, poprawiając kawałek po kawałku najgorsze błędy. Nie pilnuję, czy autor wprowadza moje wskazówki. W wielu przypadkach jeśli raz czy dwa pokażę, jak zapisać dialog, to potem oczekuję, że myślący człowiek poprawi resztę samodzielnie. Oboje z Sethem upominaliśmy autora w sprawie dialogów.

 

Opko ma potencjał. Ćwiczenia i publikowanie pomoże podreperować warsztat.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

No to nieładnie, Autorze. Jeśli nie masz zamiaru słuchać bet wytykających błędy, to po co ludziom głowę zawracasz?

Babska logika rządzi!

Hmm… Byłem pewien, że poprawiłem dialogi. Jeśli są miejsca, w których wciąż są źle zapisane, to przepraszam :) A jeśli są w całym (bo były przed betą Setha), to musiałem nie zapisać po edycji. Tutaj już zostanie jak jest. Jak pojawi się wena na kolejne opowiadanie, to się dostosuję.

A bet słucham i co wytknięte – poprawiłem, a przynajmniej w 99% bo mogło mi coś umknąć. Na wszelkie uwagi jestem otwarty.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka