- Opowiadanie: skrzatowy - Jeż na gryfie

Jeż na gryfie

Przed­sta­wiam moje pierw­sze w tym miej­scu opo­wia­da­nie, bę­dą­ce krót­ką wa­ria­cją na temat hi­sto­rii al­ter­na­tyw­nej i hu­sa­rii.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Jeż na gryfie

 

 

– Ja­nioł ! Ja­nioł przy­le­ciał ! – krzy­czał mały Jaśko, syn ko­wa­la, który wła­śnie wbiegł na głów­ną i je­dy­ną ulicę Je­żo­wa.

Jego stopy, odzia­ne w roz­la­tu­ją­ce się buty, roz­dep­ty­wa­ły wcze­sno­wio­sen­ne błoto, po­kry­wa­ją­ce drogę pro­wa­dzą­cą pro­sto do dworu ro­dzi­ny Jeży, do któ­rej to na­le­ża­ła cała, bliż­sza i dal­sza oko­li­ca. Drogę za­stą­pi­ła mu jed­nak jego ma­tu­la i wy­tre­no­wa­nym ru­chem, zdzie­li­ła malca w ucho.

– Anioł się mówi, ty ska­ra­nie bo­skie! – ja­zgo­ta­ła Hanka, żona ko­wa­la i z wy­jąt­ko­wą szyb­ko­ścią, chwy­ci­ła za poły ka­mi­zel­ki, spryt­nie pró­bu­ją­ce­go ją omi­nąć syna. – Gdzie le­ziesz? No gdzie le­ziesz?

– Do pana wiel­moż­ne­go Jeża, z wia­do­mo­ścią! – po­wie­dział płacz­li­wym gło­sem Jaśko i uwol­niw­szy ręce z objęć weł­nia­nej ka­mi­zel­ki, biegł dalej, wraz z to­wa­rzy­szą­cym temu od­gło­sem, chlu­pią­cej pod sto­pa­mi ziemi.

– Cze­kaj! Mówię cze­kaj! – Tym razem Hanka roz­dar­ła się tak, że za­bra­kło jej po­wie­trza w płu­cach i zła­pa­ła ją nie­spo­dzie­wa­na chry­pa. – Ubierz ka­mi­zel­kę, koc­mo­łu­chu! Chcesz iść na dwór, tylko w tej upa­pra­nej ko­szu­li?

Jaśko przy­sta­nął i cały czas po­dej­rze­wa­jąc pod­stęp, wy­cią­gnął rękę, cze­ka­jąc aż matka zbli­ży się do niego z utra­co­ną czę­ścią gar­de­ro­by.

Ko­wa­lo­wa po­mo­gła sy­no­wi w po­now­nym ubra­niu się, po czym splu­nę­ła na spra­co­wa­ną dłoń i przy­gła­dzi­ła swo­je­mu pier­wo­rod­ne­mu, roz­cho­dzą­ce się na wszyst­kie stro­ny blond włosy oraz star­ła brud z jego pu­cu­ło­wa­tych po­licz­ków. Wes­tchnę­ła głę­bo­ko, zre­zy­gno­wa­na apa­ry­cją swo­je­go dziec­ka i pchnę­ła go lekko w kie­run­ku za­bu­do­wań dworu, które ma­ja­czy­ły w po­ran­nej mgle.

***

Hen­ryk Jeż, herbu Zła­ma­ne Pióro, szedł wąską, leśną ścież­ką, dzier­żąc wspa­nia­le utrzy­ma­ny miecz dwu­ręcz­ny. To­wa­rzy­szy­ła mu dwój­ka star­szych synów uzbro­jo­nych w sza­ble, dwóch na­dwor­nych my­śli­wych nio­są­cych kusze oraz czte­rech sta­jen­nych, trzech psiar­czy­ków i jeden ku­charz – wszy­scy uzbro­je­ni w sie­kie­ry. Hen­ryk krok miał dziar­ski, pa­mię­ta­ją­cy jesz­cze czasy służ­by woj­sko­wej. Cho­ciaż tu i ów­dzie ciało miał już za­okrą­glo­ne, swoją po­stu­rą, pan nad Je­żo­wem, robił nie­ma­łe wra­że­nie, a po­ora­na bli­zna­mi twarz tylko zwięk­sza­ła jego au­to­ry­tet.

Kiedy grupa zbroj­nych wkro­czy­ła na po­la­nę, cze­kał na nich młody skrzy­dla­ty hu­sarz wraz ze swoim gry­fem. Męż­czy­zna stał w po­zy­cji bo­jo­wej, odzia­ny w zbro­ję i szy­szak. W jed­nej ręce, pew­nie dźwi­gał sza­blę, a w dru­giej za­krwa­wio­ny na­dziak. Jego gryf miał śnież­no­bia­łe umasz­cze­nie i rów­nież przy­go­to­wa­ny był do walki, wy­gi­na­jąc ciało i wy­da­jąc pisk, który przy­pra­wiał przy­by­łych o ciar­ki na całym ciele.

– Kto zacz w moim lesie wy­lą­do­wał i po mnie po­słał? – Pan na wło­ściach, zwró­cił się sta­now­czo do hu­sa­rza.

– Je­stem Sta­ni­sław Gwiaz­do­mor­ski, herbu Biały Lis. – od­po­wie­dział z wy­sił­kiem młody żoł­nierz. – Ku­rier hu­sar­ski, skrzy­dla­tej cho­rą­gwi hu­sar­skiej ko­ron­nej, pod roz­ka­za­mi sa­me­go, Ja­śnie Pa­nu­ją­ce­go Króla Zyg­mun­ta. Czy i ja mam spra­wę ze szlach­ci­cem?

– Hen­ryk Jeż, herbu Zła­ma­ne Pióro, rot­mistrz cho­rą­gwi pan­cer­nej w sta­nie spo­czyn­ku. A to moi sy­no­wie: Ja­ro­mir i Ka­zi­mierz. Widzę, żeś mości panie, czło­wie­kiem sa­me­go króla, więc go­ści­ny i po­mo­cy od­mó­wić nie mogę, a Bóg mi świad­kiem, nigdy bym nie pró­bo­wał.

Gwiaz­do­mor­ski opu­ścił broń, a to­wa­rzy­szą­cy mu gryf roz­luź­nił swoje twar­de ni­czym stal mię­śnie.

– W takim razie z czło­wie­kiem ho­no­ru mam do czy­nie­nia. – Hu­sarz skło­nił głowę, a broń umie­ścił przy pasie swo­jej zbroi. – Po­dró­żu­ję z wia­do­mo­ścia­mi prze­zna­czo­ny­mi do sa­me­go króla. Nie­ste­ty wy­tre­so­wa­ne przez Szwe­dów gryfy dep­czą mi po pię­tach i już sto­czy­łem z nimi kilka po­wietrz­nych po­ty­czek. Dalej jed­nak po­le­cieć rady nie damy. Ważka, ma zbyt wiel­kie rany, a mi rów­nież się nie­źle obe­rwa­ło.

Ze­bra­ni do­pie­ro teraz za­uwa­ży­li, że zbro­ja hu­sa­rza jest cała bru­nat­na, a futro jego gryfa po­kry­wa­ją szkar­łat­ne pręgi krwi. Zbro­ja żoł­nie­rza była pełna za­ry­so­wań i wgnie­ceń, po­dob­nie jak, wy­ko­na­ne z lek­kiej bla­chy, pan­ce­rze dolne i przed­nie, po­kry­wa­ją­ce futro i pióra, jego la­ta­ją­ce­go to­wa­rzy­sza.

– Daj­cie im wody! – roz­ka­zał stary szlach­cic.

Ku hu­sa­rzo­wi sko­czył, star­szy z synów – Ja­ro­mir i po­czę­sto­wał go wodą z oso­bi­ste­go bu­kła­ka.

– Gryfa na­po­imy w na­szych staj­niach. Jeśli ru­szy­my zaraz, bę­dzie­my na miej­scu zanim w kuch­ni skoń­czą krzą­tać się przy obie­dzie. Konie cze­ka­ją nie­da­le­ko, przy wej­ściu do lasu. – po­wie­dział naj­star­szy Jeż.– Py­ta­nie tylko, mości panie, czy wy dacie radę? Jeśli nie, zaraz przo­dem pusz­czę sta­jen­nych, i w mig wrócą z po­wo­zem, na któ­rym i gryfa umie­ści­my.

– Ja i Ważka, gor­sze już rany mie­wa­li­śmy. Wi­dzia­łem dwór z po­wie­trza i na taką drogę star­czy nam jesz­cze krze­py. W ta­kiej sile, szwedz­kie de­mo­ny, nie ośmie­lą się nas teraz za­ata­ko­wać, za dużo sił stra­ci­ły pod­czas ostat­niej po­tycz­ki ze mną. Bądź­cie jed­nak czuj­ni pa­no­wie, na pewno uważ­nie ob­ser­wu­ją oko­li­cę i je­że­li zbyt­nio od­da­li­my się na po­łu­dnie, znowu za­ata­ku­ją, choć­by i miały przy­pła­cić to swoim ży­ciem. Będę rów­nież po­trze­bo­wał po­mo­cy wa­sze­go me­dy­ka. Te szwedz­kie gryfy mają za­tru­te pa­zu­ry przez wy­myśl­ne tru­ci­zny i jak czło­wiek nie wie jak się le­czyć, ducha może nawet wy­zio­nąć.

– Te psu­bra­ty. – za­klął jeden z łow­ców i siar­czy­ście splu­nął. 

– Mó­wi­łeś panie, – ode­zwał się mil­czą­cy do­tych­czas Ka­zi­mierz– że za­ata­ko­wa­ły Cię tre­so­wa­ne gryfy. Czy to ozna­cza, że i szwedz­cy żoł­nie­rze mogą gdzieś tu być w po­bli­żu?

– Ci­chaj młody i nie pleć głu­pot. – Hen­ryk zro­bił znak krzy­ża. – Toż to nie do po­my­śle­nia.

Widać było, że hu­sarz zbie­ra siły, aby od­po­wie­dzieć.

– W tej spra­wie nic się nie zmie­ni­ło od cza­sów na­szych przod­ków. My Sło­wia­nie mamy więź we krwi z tymi wspa­nia­ły­mi zwie­rzę­ta­mi. Tych bę­kar­tów wię­cej spada, niż bez­piecz­nie lą­du­je na ziemi, cały czas jesz­cze utrzy­mu­jąc się na gry­fich grzbie­tach. Od szwedz­kie­go jeźdź­ca gry­fów, le­piej la­ta­ją tylko ich matki, żony i córki. – Hu­sarz spró­bo­wał się za­śmiać, ale oka­za­ło się to bar­dzo bo­le­snym wy­zwa­niem. – Mają za to ta­lent do in­ne­go ro­dza­ju tre­su­ry i szko­lą gryfy od sa­me­go nie­mow­lę­cia, ro­biąc z nich psy my­śliw­skie. Czte­ry takie tro­pią­ce gryfy, pró­bu­ją do­paść mnie już od dwóch dni. Wcze­śniej my­śla­łem, że dam radę, ale dzi­siej­sze­go ranka za­sko­czy­ły nas w szcze­rym polu i cudem żem do­tarł do wa­sze­go lasu.

Droga do dworu za­ję­ła im znacz­nie wię­cej czasu niż to pla­no­wa­li, gdyż Gwiaz­do­mor­ski po­ru­szał się bar­dzo po­wo­li i cały czas był pod­trzy­my­wa­ny przez dwóch sta­jen­nych. Z każ­dym wy­ko­na­nym kro­kiem, wy­krzy­wiał twarz w gry­ma­sie bólu, uparł się jed­nak, że bę­dzie szedł na no­gach i pro­wa­dził za uzdę swo­je­go skrzy­dla­te­go to­wa­rzy­sza, który cały czas zda­wał się być bar­dzo nie­spo­koj­ny.

Widok za­bu­do­wań, nad któ­ry­mi we­so­ło tań­czył ogień wy­do­by­wa­ją­cy się z ko­mi­nów, wy­raź­nie dodał go­ściom otu­chy. W po­wie­trzu czuć było wio­snę, któ­rej za­pach wy­mie­szał się z wonią go­to­wa­ne­go bi­go­su. Z od­da­li do­bie­ga­ły od­gło­sy kuźni, ba­rasz­ku­ją­cych dzie­ci i upo­mi­na­ją­cych je ko­biet. Mia­ro­wo ter­ko­ta­ły wozy, gda­ka­ły kury, a psy po­szcze­ki­wa­ły na po­wi­ta­nie. Wszyst­ko tu było takie spo­koj­ne i nie­ska­żo­ne wo­jen­ną za­wie­ru­chą.

W tym samym jed­nak mo­men­cie, na ziemi po­ja­wił się cień gryfa, zbli­ża­ją­ce­go się z ogrom­ną pręd­ko­ścią w stro­nę ko­lum­ny zbroj­nych. Ważka po­ru­szył usza­mi i po­now­nie na­prę­żył swoje ciało, tak mocno, że krew ma­ły­mi stru­mycz­ka­mi za­czę­ła pły­nąc z jego ran. Gwiaz­do­mor­ski chwy­cił za sza­blę, lecz ze zdzi­wie­niem stwier­dził, że sta­jen­ni i łowcy ra­do­śnie ma­cha­ją do nad­la­tu­ją­ce­go stwo­rze­nia. Naj­star­szy z Jeży na­to­miast, groź­ne po­trzą­sał za­ci­śnię­tą w pięść dło­nią, w stro­nę za­czy­na­ją­ce­go nad nimi ko­ło­wać, skrzy­dla­te­go jeźdź­ca sie­dzą­ce­go na bia­ło-ru­dym gry­fie.

– Wy­bacz panie tę chwi­lę ner­wo­wo­ści, to tylko mój naj­młod­szy syn. Hul­taj jest z niego i ni­ko­go nie słu­cha. – po­wie­dział Jeż, a na­stęp­nie zwi­nął dło­nie w pro­wi­zo­rycz­ną tubę i krzyk­nął w górę – Mów gdzie byłeś! Je­że­li znowu u dzi­kich gry­fów, to uwierz mi, bę­dziesz bar­dzo tego ża­ło­wał!

Ob­ser­wu­ją­ca za­ist­nia­łe wy­da­rze­nia, po­zo­sta­ła grupa miesz­kań­ców Je­żo­wa, wy­buch­nę­ła grom­kim śmie­chem, któ­re­go nie były w sta­nie prze­rwać nawet licz­ne groź­by wy­po­wia­da­ne przez naj­waż­niej­sze­go w oko­li­cy szlach­ci­ca. Tym­cza­sem jeź­dziec na gry­fie, wzbił się wy­so­ko w po­wie­trze, po czym z im­pe­tem runął w stro­nę dwor­skich za­bu­do­wań. Na wy­so­ko­ści ko­mi­nów, la­ta­ją­ca dwój­ka, bez naj­mniej­szych pro­ble­mów, prze­szła w lot po­zio­my i z gra­cją wy­lą­do­wa­ła przed roz­le­gły­mi staj­nia­mi.

***

– Jak wojna? Ja­kieś nowe wie­ści? – za­py­tał go­spo­darz, kiedy już wy­god­nie roz­go­ści­li się na ła­wach w głów­nej izbie. – Opo­wia­daj­że przy­ja­cie­lu. Z pierw­szej linii walk do nas przy­le­cia­łeś, mu­sisz mieć naj­lep­sze wia­do­mo­ści.

– Wie­ści są dobre. – Sta­ni­sław po­cią­gnął łyk miodu, który przed nim po­sta­wio­no.– Ksią­żę Karol już wie, że nic mu do Inf­lant.

– Do­brze! – Jeż ude­rzył swoim ku­flem w blat dłu­gie­go stołu tak mocno, że za­trzę­sły się ścia­ny.

Wej­ście do izby, na mgnie­nie oka, przy­sło­nił cień czmy­cha­ją­cej syl­wet­ki. Nie uszło to jed­nak uwa­dze sta­re­mu wo­ja­ko­wi.

– Ha! – ryk­nął Hen­ryk. – Wi­dzia­łem cię! Chodź no tu do ojca!

Sta­ni­sław Gwiaz­do­mor­ski z za­in­te­re­so­wa­niem wy­cze­ki­wał, aby zo­ba­czyć naj­młod­sze­go z Jeży. Umie­jęt­no­ści la­ta­nia na gry­fie, jakie za­pre­zen­to­wał ten chło­pak, godne były po­dzi­wu. Nie­je­den skrzy­dla­ty hu­sarz nie po­tra­fił tak ma­new­ro­wać swoim zwie­rzę­ciem i nie­je­den gryf nie miał tak moc­nych mię­śni, aby po­do­łać takim ma­new­rom.

Tym­cza­sem wej­ście do po­miesz­cze­nia wio­nę­ło pust­ką, roz­pra­sza­ną je­dy­nie przez gwar licz­nych o tej porze dnia do­mow­ni­ków.

Hm! – od­chrząk­nął go­spo­darz.

Do izby wszedł chło­pak o mi­zer­nej bu­do­wie, smut­nych zie­lo­nych oczach i na szyb­ko przy­li­za­nych wło­sach. Przy­gar­bio­na syl­wet­ka no­wo­przy­by­łe­go, jesz­cze bar­dziej uwi­docz­ni­ła się, gdyż chło­pak jakby skur­czył się w sobie, wy­stra­szo­ny sro­gim wzro­kiem ojca.

– To twój imien­nik, mości panie, mój syn Sta­ni­sław. Naj­lep­szy dowód, że Bóg roz­da­je po równo. Sła­bo­wi­ty on i w do­dat­ku nie­mo­wa. Cza­sem myślę rów­nież, że nie do końca zdro­wy on jest i na umy­śle. Inna spra­wa, co już mój sza­now­ny gość wi­dział na wła­sne oczy, jeź­dziec gry­fów jest z niego świa­to­wej klasy. Oj, gdyby nie to sła­bo­wi­te ciało, dał­bym go ja do hu­za­rów, dał­bym. I mie­li­by oni z niego powód do za­do­wo­le­nia.

Sta­szek Jeż ski­nął głową i naj­wy­raź­niej chciał już wyjść.

– Gdzie idziesz? Sia­daj tu. Mę­skim roz­mo­wom bę­dziesz się przy­słu­chi­wał, w końcu masz już sie­dem­na­ście wio­sen.

Na te słowa, z ocią­ga­niem i nie­mal­że ko­bie­cą nie­śmia­ło­ścią, mło­dzian usiadł na skra­ju ławy, w bez­piecz­nej od­le­gło­ści od wiel­kich, ni­czym pnie drzew, rąk ojca.

– Z chło­pa­kiem po­ra­dzić sobie nie mogę. Do dzi­kich gry­fów cały czas lata. Zro­bią mu one kie­dyś w końcu szko­dę, albo i nawet po­zba­wią życia.

– Macie tu dzi­kie gryfy? – za­cie­ka­wił się skrzy­dla­ty hu­sarz.

– A jakże, pew­nie, że mamy. O rzut ka­mie­nia stąd, w lesie jest uro­czy­sko, na któ­re­go końcu jest ka­mien­ne wzgó­rze, a tam stado, bę­dzie ze dwa­dzie­ścia, dzi­kich gry­fów.

– Szcze­rze, jeśli to cała praw­da, to pierw­szy raz sły­szę, aby te dzi­kie be­stie za­ak­cep­to­wa­ły obec­ność ja­kie­go­kol­wiek czło­wie­ka. Praw­dę mó­wi­cie? – Kró­lew­ski ku­rier zwró­cił się do chło­pa­ka.

Sta­ni­sław Jeż po­ki­wał nie­śmia­ło głową.

– Praw­da, jakem z Jeży, któ­rzy jesz­cze kró­lo­wi Wła­dy­sła­wo­wi po­mo­cą słu­ży­li, kiedy z Kra­ko­wa ucie­kać mu­siał. Ten jego gryf, jakże mu tam …Grom, to też z dzi­kich po­cho­dzi i z gniaz­da był wy­rzu­co­ny. A teraz, naj­lep­szy kom­pan ro­dzin­ki co go nie chcia­ła, razem z moim naj­młod­szym. 

Roz­mo­wę prze­rwa­ło, po­ja­wie­nie się Ja­ro­mi­ra i Ka­zi­mie­rza, któ­rych wy­raź­nie zdu­miał widok sie­dzą­ce­go przy stole młod­sze­go brata, wier­cą­ce­go się jak gdyby po­sa­dził zadek na go­rą­cym piecu.

– Gryf panie opa­trzo­ny. – po­wie­dział Ka­zi­mierz.– Rany nie były głę­bo­kie. Da­li­śmy mu też wody i tro­chę mię­si­wa. Zjadł ze sma­kiem. Kiedy tylko bę­dzie­cie chcie­li panie, za­pro­wa­dzę was do staj­ni.

– Po­sła­łem po me­dy­ka, jak ka­za­łeś ojcze. – Ja­ro­mir nalał sobie kubek miodu. – W trój­kę go szu­ka­ją, więc pew­nie przy­bę­dzie nie­dłu­go. Obiad już też go­to­wy, więc po­zwo­li­łem po­da­wać.

Skrom­na uczta, cią­gnę­ła się Gwiaz­do­mor­skie­mu w nie­skoń­czo­ność. Rany do­ku­cza­ły tak bar­dzo, że nie czuł nawet głodu, cho­ciaż praw­dzi­wej stra­wy nie miał w ustach, już od kilku dni. Nie mógł jed­nak oka­zać braku sza­cun­ku dla swo­ich go­spo­da­rzy. Z wiel­ką rów­nież cie­ka­wo­ścią przy­glą­dał się naj­młod­sze­mu z Jeży, który wy­raź­nie nie­swo­jo czuł się po­śród zgro­ma­dzo­nych w izbie męż­czyzn. Wkrót­ce, na obie­dzie po­ja­wił się rów­nież ksiądz pro­boszcz i wy­cze­ki­wa­ny medyk, dzię­ki któ­re­mu po­ja­wi­ła się do­sko­na­ła oka­zja, aby hu­sarz mógł w końcu odejść od stołu.

Le­karz oka­zał się być kom­pe­tent­nym i po­jęt­nym czło­wie­kiem. Spraw­nie po­pra­wił opa­trun­ki, które hu­sarz za­ło­żył sobie z po­mo­cą pana domu oraz w mig przy­go­to­wał, wedle wska­zań Gwiaz­do­mor­skie­go, wywar na szwedz­kie tru­ci­zny. Kró­lew­ski ku­rier po­czuł się wkrót­ce tak do­brze, że póź­nym po­po­łu­dniem sam zmie­nił opa­trun­ki Ważce i wtarł mu spe­cjal­ne maści na za­dra­pa­nia za­tru­tych pa­zu­rów. Wie­czo­rem, sła­bość jed­nak po­wró­ci­ła i za na­ka­zem me­dy­ka, uko­jo­ny grza­nym winem, za­padł w nie­spo­koj­ny sen.

W środ­ku nocy, do ran­ne­go hu­sa­rza, za­we­zwa­no Hen­ry­ka. Na krót­ko przed świ­tem, nad Je­żo­wem, roz­legł się prze­raź­li­wy ryk. To gryf roz­pa­czał, w nad­przy­ro­dzo­ny spo­sób wy­czuw­szy, śmierć swo­je­go pana.

***

Słoń­ce zdą­ży­ło już na dobre usa­do­wić się nad ho­ry­zon­tem, kiedy Sta­szek Jeż sta­wił się przed swoim ojcem, który w mil­cze­niu sie­dział na małej ławce, nie­da­le­ko głów­ne­go wej­ścia do dworu.

– Możem i jest na­iw­ny, ale zdaje mi się, żeś jest bar­dziej spryt­ny niż nie­po­rad­ny. – za­czął roz­mo­wę szlach­cic – Uda­jesz bo­jaź­li­we­go, ale latać na gry­fie, jakby cię dia­bli go­ni­li, nie boisz się wcale. W tym twier­dze­niu prze­ko­nał mnie, świę­tej pa­mię­ci gość nasz nie­od­ża­ło­wa­ny, który tej nocy, na sku­tek ran od­nie­sio­nych w służ­bie mi­ło­ści­wie nam pa­nu­ją­ce­go, wy­zio­nął swo­je­go bo­ha­ter­skie­go ducha.

Sta­ni­sław mil­czał, bo nie wie­dział co po­wie­dzieć, a nawet gdyby jakaś mądra myśl za­świ­ta­ła mu w gło­wie i tak mógł­by się nią po­dzie­lić, je­dy­nie za po­mo­cą serii po­chrzą­ki­wań.

– Po­le­cisz do króla, na zamek do Kra­ko­wa.-kon­ty­nu­ował oj­ciec do syna.– Tu masz wia­do­mość, którą nasz drogi Gwiaz­do­mor­ski miał do­star­czyć, tylko pa­trzaj, żeby pie­czę­ci nie uszko­dzić. Tu masz me­da­lion ku­rie­rów, żeby nikt prze­szkód ci nie robił w do­star­cze­niu wia­do­mo­ści. A tutaj list, sobie scho­waj, w któ­rym po­świad­czam wszyst­ko, co za­szło tu wczo­raj, opa­trzo­ny pod­pi­sa­mi: moim i kró­lew­skie­go ku­rie­ra. Jak ro­zu­miesz, to kiw­nij głową, tylko tak jakoś pew­nie, żebym wie­dział, że zro­zu­mia­łeś.

Mło­dzie­niec po­ki­wał głową, zda­wać by się mogło, że cał­kiem pew­nie i wy­jąt­ko­wo ener­gicz­nie. Jak gdyby wia­do­mość o la­ta­niu, do­da­ła mu rów­nież od­wa­gi i przed samym ojcem.

***

Dzień chy­lił się już ku koń­co­wi, gdy Sta­ni­sław Jeż skoń­czył przy­go­to­wy­wać się do po­dró­ży. Za­bez­pie­czył wszyst­kie do­ku­men­ty w skó­rza­nej sa­kwie na pier­siach, sam na­to­miast ubrał weł­nia­ne, brą­zo­we spodnie ze srebr­ny­mi ga­lo­na­mi, gra­na­to­wy żupan i czar­ną delię z pięk­nym skór­ko­wym koł­nie­rzem. Po­mi­mo usil­nych sta­rań ojca nie za­ło­żył żad­nej zbroi, nie po­zwo­lił rów­nież okuć w nią Groma. Wie­dział, że dzi­siej­szej nocy li­czyć się bę­dzie szyb­kość, która mo­gła­by zo­stać znacz­nie ogra­ni­czo­na, po­przez do­dat­ko­we ki­lo­gra­my. Młody jeź­dziec gry­fów uzbro­ił się w krót­ki i lekki szty­let, który z resz­tą wziął je­dy­nie do­pie­ro po usil­nych na­mo­wach star­szych braci. Do­sko­na­le zda­wał sobie spra­wę, że wro­gie gryfy są cały czas w oko­li­cy i z ukry­cia ob­ser­wu­ją swój cel. Gwiaz­do­mor­ski, na chwi­lę przed śmier­cią ostrze­gał, że z całą pew­no­ścią za­ata­ku­ją pierw­sze­go jeźdź­ca, czy to kon­ne­go, czy też skrzy­dla­te­go, jeśli tylko ta­ko­wy opu­ści pe­wien wy­zna­czo­ny ob­szar, który szwedz­kie gryfy na­uczo­ne są okre­ślać, dzię­ki dłu­giej i su­ro­wej tre­su­rze. Świe­żo upie­czo­ny kró­lew­ski ku­rier miał tylko na­dzie­ję, że noc da mu wy­star­cza­ją­cą prze­wa­gę, aby zdo­łał im uciec.

Grom wzbił się po­wie­trze, kiedy tylko Sta­szek stwier­dził, że po­tra­fi roz­po­znać drogę dzię­ki gwiaz­dom, które tej nocy, oto­czy­ły nie­bo­skłon, gęstą pa­ję­czy­ną ja­skra­wych punk­tów. Na po­cząt­ku wzbi­ja­li się tylko pio­no­wo, a młody Jeż uważ­nie lu­stro­wał oko­li­cę, ską­pa­ną w świe­tle księ­ży­ca. Z ziemi do­cho­dzi­ły od­gło­sy, po­wo­li za­pa­da­ją­ce­go w sen dworu i po­bli­skiej wio­ski, poza tym na­tu­ra jakby za­mar­ła w ocze­ki­wa­niu. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak, w dole, uzbro­je­ni męż­czyź­ni cze­ka­li na dal­szy roz­wój wy­da­rzeń, cho­ciaż za bar­dzo nie wie­dział, jak mie­li­by mu pomóc, bo prze­cież ewen­tu­al­na walka może roz­strzy­gnąć się wy­so­ko na zie­mią, lub też bar­dzo da­le­ko stąd. Młody jeź­dziec spoj­rzał jesz­cze w kie­run­ku okien, gdzie w sy­pial­ni, przy oknie, sie­dzia­ła jego ma­tu­la, wy­cie­ra­jąc czer­wo­ne od łez oczy.

Sta­ni­sław spiął lejce gryfa i ru­szył na po­łu­dnie wie­dząc, że je­że­li tylko zdoła, nie po­wi­nien się za­trzy­my­wać, aż do sa­me­go zamku kró­lew­skie­go. Po­wo­li na­bie­ra­li pręd­ko­ści, a kwiet­nio­wy wiatr nie­ubła­ga­nie sma­gał ich ciała zim­ny­mi po­dmu­cha­mi. Nie ule­ciał wię­cej jak kilka mórg pola od swo­jej oj­co­wi­zny, kiedy wro­gie gryfy po­ja­wi­ły się w za­się­gu jego wzro­ku.

Skrzy­dla­ty jeź­dziec ze stra­chem stwier­dził, że nie lecą one jed­nak, jak za­kła­dał, w zbi­tej gro­ma­dzie, ale ata­ku­ją go z czte­rech róż­nych stron. Wraz z Gro­mem ob­ni­ży­li lot, a Sta­ni­sław go­rącz­ko­wo szu­kał naj­bar­dziej do­god­nej luki, która po­zwo­li­ła­by mu prze­bić się na wolną prze­strzeń i zmu­sić go­nią­ce go zwie­rzę­ta, aby za­czę­ły pro­wa­dzić po­ścig w zbi­tej gru­pie. Jed­nak­że gryfy do­brze od­czy­ta­ły jego za­mia­ry i rów­nież ob­ni­ży­ły lot, przy oka­zji wy­ha­mo­wu­jąc i uważ­nie ob­ser­wu­jąc każdy ruch prze­ciw­ni­ka. Droga uciecz­ki była tylko jedna.

Młody jeź­dziec i jego gryf wzbi­li się z im­pe­tem w górę, lecz na nic się to zdało, gdyż wro­gie gryfy zro­bi­ły to samo i wkrót­ce oto­czy­ły ucie­ki­nie­rów, w do­dat­ku nie­bez­piecz­nie się przy­bli­ża­jąc.

Z od­da­li dały się sły­szeć bo­jo­we okrzy­ki, gdy od stro­ny dworu nad­cią­ga­ło wspar­cie. Byli jed­nak za wy­so­ko, aby sku­tecz­ny mógł oka­zać się strzał z kuszy lub pi­sto­le­tu. Tym­cza­sem gryfy za­ata­ko­wa­ły. Dla bie­gną­cych przez pole męż­czyzn roz­gry­wa­ją­ca się na tle noc­ne­go nieba scena, przy­po­mi­na­ła widok czar­ne­go jak smoła de­mo­na, który ata­ko­wa­ny przez czte­ry, rów­nież dia­bel­sko czar­ne de­mo­ny, wy­ko­nu­je iście opę­tań­czy ta­niec, wy­krę­ca­jąc ciało w nie­praw­do­po­dob­nej licz­bie po­wietrz­nych kor­ko­cią­gów, be­czek, pętli, prze­wro­tów, zwro­tów, śli­zgów i lotów nur­ku­ją­cych.

Sta­ni­sław nie czuł już stra­chu, był jed­no­ścią wraz ze swoim skrzy­dla­tym to­wa­rzy­szem. Dzię­ki skom­pli­ko­wa­ne­mu ję­zy­ko­wi, wy­uczo­nych przez lata, ge­stów i ru­chów, ide­al­nie wcho­dzi­li we wszyst­kie ma­new­ry i uni­ka­li, czę­sto nie­mal o włos, za­bój­czych pa­zu­rów, po­lu­ją­cych na nich stwo­rzeń.

Po­wo­li da­wa­ło się od­czuć, że Grom traci siły, po­dob­nie zresz­tą do jego skrzy­dla­tych ry­wa­li, tyle, że wro­gie mieli prze­wa­gę li­czeb­ną. Skrzy­dla­ty jeź­dziec zro­zu­miał, że je­że­li szyb­ko cze­goś nie wy­my­śli, oboje będą zgu­bie­ni.

I wtedy wszyst­ko stało się jasne. Sta­szek, aż nie mógł uwie­rzyć, że nie wpadł na roz­wią­za­nie, zanim jesz­cze wzbił się, tej nocy, w prze­stwo­rza.

Ostat­kiem sił, ni­czym wy­strze­le­ni z procy, wzbi­li się w kie­run­ku roz­gwież­dżo­ne­go nieba. Gryf i czło­wiek, któ­re­mu zwie­rzę bez­gra­nicz­nie ufało, po­łą­cze­ni nie­prze­nik­nio­ną wię­zią od naj­młod­szych lat, prze­dzie­ra­li się przez lo­do­wa­te po­wie­trze, prąc wyżej i wyżej. A zaraz za nimi, krwio­żer­cze be­stie, ma­ją­ce tylko jeden cel: schwy­tać i zabić.

Nagle, Grom zło­żył po sobie skrzy­dła, i w jed­nym mo­men­cie, nocne niebo zmie­ni­ło się dla dwój­ki śmiał­ków w śmier­tel­nie szyb­ko się przy­bli­ża­ją­cą zie­mię. Sta­szek zmie­nił lot na po­zio­my, do­pie­ro na wy­so­ko­ści sto­ją­ce­go, słusz­ne­go wzro­stu czło­wie­ka. Ten ma­newr wy­ko­ny­wa­li dla za­ba­wy już ty­sią­ce razy, tym razem być może, ura­tu­je im życie. Ści­ga­ją­ce ich gryfy nie były na­wy­kłe do po­dob­nych zwro­tów, przez co dwa z nich już wcze­śniej wy­rów­na­ły lot, dwa po­zo­sta­łe na­to­miast, z im­pe­tem ude­rzy­ły o zie­mię.

Sta­ni­sław Jeż nie miał czasu na­pa­wać się zwy­cię­stwem, gdyż wie­dział, że za chwi­lę po­ścig bę­dzie kon­ty­nu­owa­ny. Zy­skał jed­nak czas, który był na wagę złota.

Le­cie­li pro­sto w stro­nę spo­wi­te­go mro­kiem lasu i znaj­du­ją­ce­go się tam uro­czy­ska. Gdy tylko za­nu­rzy­li się w gę­stwi­nie, zmniej­szy­li pręd­kość lotu do mi­ni­mum. Szyb­kie po­ru­sza­nie się po­śród licz­nych drzew było nie­moż­li­we. Wkrót­ce dały się sły­szeć od­gło­sy ła­ma­nych ga­łę­zi – to nie­stru­dzo­ny po­ścig rów­nież wle­ciał do lasu. Sta­szek wie­dział, że teraz nie może spa­ni­ko­wać i musi utrzy­mać spo­koj­ne i bez­piecz­ne tępo. Jego wro­go­wie i tak nie będą w sta­nie po­ru­szać się szyb­ciej, a je­że­li spró­bu­ją, to tym le­piej dla niego.  

Grom ostroż­nie po­ru­szał skrzy­dła­mi po­mię­dzy drze­wa­mi, do­brze znana oko­li­ca, w nocy wy­da­wa­ła się cał­ko­wi­cie obca i pełna za­ska­ku­ją­cych szcze­gó­łów. Sta­ni­sła­wo­wi zda­wa­ło się, że nie­mal­że czuje na sobie od­dech, pró­bu­ją­cych schwy­tać ich gry­fów. Coraz czę­ściej oglą­dał się przez ramię i z prze­ra­że­niem stwier­dzał, że spra­gnio­ne krwi zwie­rzę­ta są coraz bli­żej.

W końcu wy­ło­ni­ła się ciem­na syl­wet­ka skal­ne­go uro­czy­ska. Jeż skie­ro­wał Groma w górę i za­kre­ślił pętlę ponad ska­ła­mi. To­wa­rzy­szy­ło im zna­jo­me skrze­cze­nie dzi­kich gry­fów, wy­rwa­nych ze snu na­głym po­ja­wie­niem się gości. Nad uro­czy­sko nad­le­cia­ły rów­nież wy­tre­so­wa­ne przez Szwe­dów skrzy­dla­te zwie­rzę­ta. I wtedy się za­czę­ło.

Jeden za dru­gim, dzi­kie gryfy wzbi­ja­ły się w po­wie­trze. Wro­gie zwie­rzę­ta rzu­ci­ły się do uciecz­ki, wy­la­tu­jąc w pa­ni­ce ponad ko­ro­ny drzew. Wkrót­ce jed­nak, nad za­ora­ny­mi po­la­mi, zo­sta­ły okrą­żo­ne i do­słow­nie roz­ry­wa­ne na strzę­py. Po­zba­wio­ne spraw­nych skrzy­deł, spa­da­ły na zie­mię, by tam pro­wa­dzić ża­ło­sne próby po­de­rwa­nia się do lotu. Dzi­kie gryfy krą­ży­ły wokół swo­ich ofiar i co kilka ude­rzeń skrzy­deł, jeden z nich ata­ko­wał sza­mo­czą­ce się na ziemi, za­krwa­wio­ne stwo­rze­nia. W końcu walka usta­ła, a zwy­cię­skie gryfy, które nigdy nie zja­da­ją swo­ich, upew­niw­szy się, że ich ry­wa­le nie żyją, za­wró­ci­ły z gło­śnym wrza­skiem, do swo­je­go le­go­wi­ska.

Na miej­sce , gdzie le­ża­ły nie­ru­cho­me ciel­ska po­tęż­nych zwie­rząt, do­tar­li zbroj­ni z dworu w Je­żo­wie. Nie było nawet sensu mar­no­wać siły na zma­sa­kro­wa­ne, bez­kształt­ne mia­zgi skóry, kości, piór i mię­śni. Walka była za­koń­czo­na, a w po­wie­trzu za­pa­no­wał spo­kój. Kilka wiorst dalej dał się sły­szeć mia­ro­wy od­głos po­ru­sza­ją­cych się skrzy­deł. Na nie­bie wid­nia­ły złą­czo­ne syl­wet­ki Sta­ni­sła­wa i Groma. Młody jeź­dziec wy­cią­gnął przed sie­bie rękę, a na­stęp­nie do­tknął nią delię na wy­so­ko­ści serca. Grom pod­niósł przed­nie łapy w górę, potem ob­ni­żył lot, rów­no­cze­śnie zmie­nia­jąc kie­ru­nek lotu, by osta­tecz­nie wzbić się gwał­tow­nie w górę i wy­rów­nu­jąc lot, ru­szyć z za­wrot­ną szyb­ko­ścią w stro­nę Kra­ko­wa.

– No, wi­dzi­cie moi pa­no­wie. Nie masz skrzy­dla­te­go jeźdź­ca nad Jeża na gry­fie. – po-wie­dział Hen­ryk ci­chym gło­sem, bar­dziej do sie­bie niż do to­wa­rzy­szą­cych mu wo­ja­ków, wpa­tru­jąc się z dumą w nocne niebo.

 

Koniec

Komentarze

Nie­ste­ty, nie po­rwał mnie je­żo­wy lot na gry­fie. Opo­wia­da­nie wy­ma­ga so­lid­ne­go do­pra­co­wa­nia.

Jeśli cho­dzi o tech­ni­ka­lia, to przede wszyst­kim wy­jąt­ko­wo za­gad­ko­wa jest dla mnie za­sto­so­wa­na przez Cie­bie in­ter­punk­cja. Prze­cin­ki po­ja­wia­ją się w za­ska­ku­ją­cych miej­scach, na przy­kład od­dzie­lasz nimi nie­po­trzeb­nie pod­miot od po­zo­sta­łej czę­ści zda­nia. Z kolei nie sto­su­jesz ich przy wo­ła­czach.

Ko­lej­na rzecz to nad­miar za­im­ków “swoje”, “swo­je­go” itp. Czę­sto można je spo­koj­nie po­mi­nąć, bo już z kon­tek­stu wy­ni­ka do kogo przy­na­le­ży dana rzecz (przy­kła­dy znaj­dziesz po­ni­żej).

Warto też przej­rzeć opo­wia­da­nie pod kątem za­war­tych w tek­ście in­for­ma­cji. Nie o wszyst­kim mu­sisz pisać szcze­gó­ło­wo – na przy­kład zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie wy­mie­niasz kto kon­kret­nie to­wa­rzy­szył szlach­ci­co­wi w wy­pra­wie do lasu, wy­star­czy­ło wspo­mnieć że byli z nim sy­no­wie i or­szak – zwłasz­cza, że po­sta­ci te nie ode­gra­ły istot­nej roli.

Do­pra­co­wać można by rów­nież kom­po­zy­cję. Czy­ta­jąc od­no­si­łam wra­że­nie, że opo­wia­da­nie strasz­nie długo się roz­krę­ca, a na po­cząt­ku nie dzie­je się nic, co mo­gło­by mnie wcią­gnąć czy za­in­try­go­wać. Za­bra­kło też wy­ra­zi­stych, cie­ka­wych po­sta­ci, któ­rych lo­sa­mi mo­gła­bym się prze­jąć. Z kolei to, co praw­do­po­dob­nie miało być naj­istot­niej­sze – czyli lot mło­de­go Jeża – zo­sta­ło opi­sa­ne zbyt po­bież­nie, za mało pla­stycz­nie. 

Na­to­miast plu­sem jest na pewno pod­ję­cie próby zbu­do­wa­nia al­ter­na­tyw­ne­go świa­ta, gdzie istot­na rolę od­gry­wa­ją gryfy. Jakoś mi się to wszyst­ko sko­ja­rzy­ło z “Jak wy­tre­so­wać smoka” tak na mar­gi­ne­sie ;) Faj­nie, że bo­ha­te­ro­wie na­po­my­ka­ją o dzi­kich gry­fach, a na­stęp­nie ten ele­ment fa­bu­ły kon­se­kwent­nie wy­ko­rzy­stu­jesz. 

 

Po­ni­żej przy­kła­dy nie­któ­rych nie­do­cią­gnięć:

 

 

krzy­czał mały Jaśko, syn ko­wa­la, który wła­śnie wbiegł na głów­ną i je­dy­ną ulicę Je­żo­wa.

 

Z tego zda­nia wy­ni­ka, że to kowal wy­biegł na ulicę.

 

Wes­tchnę­ła głę­bo­ko, zre­zy­gno­wa­na apa­ry­cją swo­je­go dziec­ka i pchnę­ła go lekko w kie­run­ku za­bu­do­wań dworu, które ma­ja­czy­ły w po­ran­nej mgle.

 

Nie je­stem pewna czy można być zre­zy­gno­wa­nym apa­ry­cją, nie­zgrab­nie brzmi ten zwrot.

Pi­szesz o dziec­ku, po­wi­nie­neś w takim razie użyć za­im­ka “je”

 

Jego gryf miał śnież­no­bia­łe umasz­cze­nie i rów­nież przy­go­to­wa­ny był do walki, wy­gi­na­jąc ciało i wy­da­jąc pisk, który przy­pra­wiał przy­by­łych o ciar­ki na całym ciele.

 

Po­wtó­rze­nie

 

Gwiaz­do­mor­ski opu­ścił broń, a to­wa­rzy­szą­cy mu gryf roz­luź­nił swoje twar­de ni­czym stal mię­śnie.

 

Nie mógł­by roz­luź­nić nie swo­ich mię­śni, zbęd­ny za­imek.

 

Hu­sarz skło­nił głowę, a broń umie­ścił przy pasie swo­jej zbroi.

 

Po­dob­nie jak wyżej, co wię­cej tutaj nawet nie trze­ba wspo­mi­nać o zbroi, wy­star­czy, że  przy pasie.

 

Ważka[-,] ma zbyt wiel­kie rany, a mi rów­nież się nie­źle obe­rwa­ło.

 

Za­zna­czo­ny prze­ci­nek do wy­wa­le­nia.

 

Ze­bra­ni do­pie­ro teraz za­uwa­ży­li, że zbro­ja hu­sa­rza jest cała bru­nat­na, a futro jego gryfa po­kry­wa­ją szkar­łat­ne pręgi krwi. Zbro­ja żoł­nie­rza była pełna za­ry­so­wań i wgnie­ceń, po­dob­nie jak, wy­ko­na­ne z lek­kiej bla­chy, pan­ce­rze dolne i przed­nie, po­kry­wa­ją­ce futro i pióra, jego la­ta­ją­ce­go to­wa­rzy­sza.

 

Tu się kła­nia lo­gi­ka i wia­ry­god­ność. Na­praw­dę nie za­uwa­ży­li tego wcze­śniej? Tyle krwi i uszko­dzeń?

 

Od szwedz­kie­go jeźdź­ca gry­fów, le­piej la­ta­ją tylko ich matki, żony i córki.

 

Tu nie po­win­no być “go­rzej?” Z po­prze­dza­ją­ce­go to zda­nie opisu wy­ni­ka, że od Szwe­dów każdy lata le­piej :P

 

Ważka po­ru­szył usza­mi i po­now­nie na­prę­żył swoje ciało

 

Tym­cza­sem jeź­dziec na gry­fie[-,] wzbił się wy­so­ko w po­wie­trze,

 

Tym­cza­sem wej­ście do po­miesz­cze­nia wio­nę­ło pust­ką, roz­pra­sza­ną je­dy­nie przez gwar licz­nych o tej porze dnia do­mow­ni­ków.

 

Nie skle­ja się to zda­nie, imo.

 

Roz­mo­wę prze­rwa­ło[-,] po­ja­wie­nie się Ja­ro­mi­ra i Ka­zi­mie­rza

 

– Gryf[+,] panie[+,]  opa­trzo­ny.

 

– Po­sła­łem po me­dy­ka, jak ka­za­łeś[+,]  ojcze.

 

Wkrót­ce, na obie­dzie po­ja­wił się rów­nież ksiądz pro­boszcz i wy­cze­ki­wa­ny medyk, dzię­ki któ­re­mu po­ja­wi­ła się do­sko­na­ła oka­zja, aby hu­sarz mógł w końcu odejść od stołu.

 

Po­wtó­rze­nia.

Lek­tu­ra opo­wia­da­nia by­ła­by znacz­nie przy­jem­niej­sza, gdyby wy­ko­na­nie nie po­zo­sta­wia­ło tak wiele do ży­cze­nia. Obu­rącz pod­pi­su­ję się pod wszyst­ki­mi uwa­ga­mi We­rwe­ny i od sie­bie do­rzu­cam jesz­cze garść wy­ło­wio­nych uste­rek.

 

– Ja­nioł ! Ja­nioł przy­le­ciał ! – Zbęd­ne spa­cje przed wy­krzyk­ni­ka­mi.

 

Ubierz ka­mi­zel­kę, koc­mo­łu­chu!Włóż ka­mi­zel­kę, koc­mo­łu­chu!

Choć ro­zu­miem, że Hanka mogła wy­ra­żać się nie­zbyt po­praw­nie.

 

Chcesz iść na dwór, tylko w tej upa­pra­nej ko­szu­li? – Ra­czej: Chcesz iść do dworu, tylko w tej upa­pra­nej ko­szu­li?

 

przy­gła­dzi­ła swo­je­mu pier­wo­rod­ne­mu, roz­cho­dzą­ce się na wszyst­kie stro­ny blond włosy… – Ra­czej: …przy­gła­dzi­ła swo­je­mu pier­wo­rod­ne­mu, ster­czą­ce na wszyst­kie stro­ny blond włosy

 

Hen­ryk krok miał dziar­ski, pa­mię­ta­ją­cy jesz­cze czasy służ­by woj­sko­wej. – Krok Hen­ry­ka pa­mię­tał czasy służ­by woj­sko­wej?

 

swoją po­stu­rą, pan nad Je­żo­wem, robił nie­ma­łe wra­że­nie… – …swoją po­stu­rą, pan na Je­żo­wie, robił nie­ma­łe wra­że­nie

 

Konie cze­ka­ją nie­da­le­ko, przy wej­ściu do lasu. – po­wie­dział naj­star­szy Jeż. – W któ­rym miej­scu znaj­du­je się wej­ście do lasu?

Zbęd­na krop­ka po wy­po­wie­dzi. Nie za­wsze po­praw­nie za­pi­su­jesz dia­lo­gi. Może przy­da się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Pro­po­nu­ję: Konie cze­ka­ją nie­da­le­ko, na skra­ju lasu – po­wie­dział naj­star­szy Jeż.

 

po­wie­dział naj­star­szy Jeż.– Py­ta­nie tylko… – Brak spa­cji przed pół­pau­zą.

 

W ta­kiej sile, szwedz­kie de­mo­ny, nie ośmie­lą się nas teraz za­ata­ko­wać… – Ze zda­nia wy­ni­ka, że Gwiaz­do­mor­ski mówi o sile szwedz­kich de­mo­nów.

Może: Gdy je­ste­śmy w ta­kiej sile, szwedz­kie de­mo­ny nie ośmie­lą się teraz za­ata­ko­wać

 

– Mó­wi­łeś panie, – ode­zwał się… – Przed pół­pau­zą nie sta­wia­my prze­cin­ka.

 

ode­zwał się mil­czą­cy do­tych­czas Ka­zi­mierz– że za­ata­ko­wa­ły Cię tre­so­wa­ne gryfy. – Brak spa­cji przed pół­pau­zą.

Za­im­ki pi­sze­my wiel­ką li­te­rą kiedy zwra­ca­my się do kogoś li­stow­nie.

 

Tych bę­kar­tów wię­cej spada, niż bez­piecz­nie lą­du­je na ziemi… – Ra­czej: Tam­tych bę­kar­tów wię­cej spada, niż bez­piecz­nie lą­du­je na ziemi

 

Widok za­bu­do­wań, nad któ­ry­mi we­so­ło tań­czył ogień wy­do­by­wa­ją­cy się z ko­mi­nów… – Czym pa­lo­no w dwor­skich pie­cach, że z ko­mi­nów bu­chał ogień? ;-)

Pew­nie miało być: Widok za­bu­do­wań, nad któ­ry­mi we­so­ło tań­czył dym, wy­do­by­wa­ją­cy się z ko­mi­nów

 

krew ma­ły­mi stru­mycz­ka­mi za­czę­ła pły­nąc z jego ran. – Li­te­rów­ka.

 

Naj­star­szy z Jeży na­to­miast, groź­ne po­trzą­sał… – Li­te­rów­ka.

 

Tym­cza­sem jeź­dziec na gry­fie, wzbił się wy­so­ko w po­wie­trze… – Masło ma­śla­ne. Czy mógł się wzbić i nie być w po­wie­trzu?

 

Tym­cza­sem wej­ście do po­miesz­cze­nia wio­nę­ło pust­ką, roz­pra­sza­ną je­dy­nie przez gwar… – Gwar może roz­pra­szać cisze, ale nie pust­kę. 

 

w lesie jest uro­czy­sko, na któ­re­go końcu jest ka­mien­ne wzgó­rze… – Po­wtó­rze­nie.

 

Nie mógł jed­nak oka­zać braku sza­cun­ku dla swo­ich go­spo­da­rzy. Nie mógł jed­nak oka­zać braku sza­cun­ku swoim go­spo­da­rzom.

Sza­cu­nek oka­zu­je­my komuś, nie dla kogoś.

 

– Po­le­cisz do króla, na zamek do Kra­ko­wa.-kon­ty­nu­ował oj­ciec do syna. – Można kon­ty­nu­ować wy­po­wiedź, można mówić do kogoś, ale nie można kon­ty­nu­ować do kogoś.

Wy­star­czy: – Po­le­cisz do króla, na zamek, do Kra­ko­wa – kon­ty­nu­ował oj­ciec.

 

Za­bez­pie­czył wszyst­kie do­ku­men­ty w skó­rza­nej sa­kwie na pier­siach… – Miał sakwę na pier­siach? Jak kan­gur? ;-)

 

sam na­to­miast ubrał weł­nia­ne, brą­zo­we spodnie ze srebr­ny­mi ga­lo­na­mi, gra­na­to­wy żupan i czar­ną delię z pięk­nym skór­ko­wym koł­nie­rzem. – W co ubrał spodnie, żupan i delię?

Ubra­nie można wło­żyć, za­ło­żyć, przy­wdziać, ubrać się w nie, odziać się, ale ubra­nia nie można ubrać!

Za ubie­ra­nie ubrań po­wi­nie­neś trzy go­dzi­ny klę­czeć na gro­chu, twa­rzą do ścia­ny, z rę­ka­mi w górze!

Pro­po­nu­ję: …sam na­to­miast przy­wdział weł­nia­ne, brą­zo­we spodnie ze srebr­ny­mi ga­lo­na­mi, gra­na­to­wy żupan i czar­ną delię z pięk­nym skór­ko­wym koł­nie­rzem.

 

który z resz­tą wziął je­dy­nie do­pie­ro po usil­nych na­mo­wach star­szych braci. – …który zresz­tą wziął do­pie­ro po usil­nych na­mo­wach star­szych braci.

 

dzię­ki gwiaz­dom, które tej nocy, oto­czy­ły nie­bo­skłon… – Nie wy­da­je mi się, by gwiaz­dy mogły oto­czyć nie­bo­skłon.

Pro­po­nu­ję: …dzię­ki gwiaz­dom, które tej nocy, po­kry­ły nie­bo­skłon

 

Sta­ni­sław spiął lejce gryfa… – Można spiąć konia, tu gryfa, ostro­ga­mi, ale chyba nie lej­ca­mi ani wo­dza­mi.

Lejce służą do kie­ro­wa­nia za­przę­giem. Jeź­dziec używa wodzy.

 

Nie ule­ciał wię­cej jak kilka mórg pola od swo­jej oj­co­wi­zny… – Morga jest miarą po­wierzch­ni, nie od­le­gło­ści.

 

Młody jeź­dziec i jego gryf wzbi­li się z im­pe­tem w górę… – Masło ma­śla­ne. Czy mogli wzbić się w dół?

 

Po­wo­li da­wa­ło się od­czuć, że Grom traci siły, po­dob­nie zresz­tą do jego skrzy­dla­tych ry­wa­li, tyle, że wro­gie mieli prze­wa­gę li­czeb­ną. – Ra­czej: Po­wo­li da­wa­ło się od­czuć, że Grom traci siły, po­dob­nie zresz­tą jak jego skrzy­dla­ci ry­wa­le, tyle że wro­gowie mieli prze­wa­gę li­czeb­ną.

 

Skrzy­dla­ty jeź­dziec zro­zu­miał, że je­że­li szyb­ko cze­goś nie wy­my­śli, oboje będą zgu­bie­ni. – Chło­piec i gryf są ro­dza­ju mę­skie­go, więc: …je­że­li szyb­ko cze­goś nie wy­my­śli, obaj będą zgu­bie­ni.

 

zanim jesz­cze wzbił się, tej nocy, w prze­stwo­rza. Ostat­kiem sił, ni­czym wy­strze­le­ni z procy, wzbi­li się… – Po­wtó­rze­nie.

 

oko­li­ca, w nocy wy­da­wa­ła się cał­ko­wi­cie obca i pełna za­ska­ku­ją­cych szcze­gó­łów. Sta­ni­sła­wo­wi zda­wa­ło się… – Po­wtó­rze­nie.

 

potem ob­ni­żył lot, rów­no­cze­śnie zmie­nia­jąc kie­ru­nek lotu, by osta­tecz­nie wzbić się gwał­tow­nie w górę i wy­rów­nu­jąc lot, ru­szyć z za­wrot­ną szyb­ko­ścią w stro­nę Kra­ko­wa. – Po­wtó­rze­nia.

 

po-wie­dział Hen­ryk ci­chym gło­sem… – Zbęd­ny dywiz.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dziew­czy­ny zwró­ci­ły już uwagę na istot­ne ele­men­ty warsz­ta­tu pi­sar­skie­go. Ze swo­jej stro­ny chciał­bym zwró­cić uwagę na nieco inny aspekt tek­stu. Faj­nie, że je­steś kre­atyw­nym au­to­rem i łą­czysz ele­men­ty fan­ta­stycz­ne z cie­ka­wym okre­sem pol­skiej hi­sto­rii. Oczy­wi­ście opo­wia­da­nie fan­ta­stycz­ne to nie praca na­uko­wa z dzie­dzi­ny hi­sto­rii. Na wiele rze­czy można przy­mknąć oko i dać au­to­ro­wi wię­cej swo­bo­dy. Z dru­giej stro­ny, po­nie­waż ele­men­ty hi­sto­rycz­ne od­gry­wa­ją u Cie­bie dużą rolę, po­zwo­lę sobie na wy­ra­że­nie opi­nii.

Ksią­żę Karol i król Zyg­munt wska­zu­ją na prze­łom XVI i XVII wieku jako czas akcji. Kusze i mie­cze dwu­ręcz­ne nie były wtedy modne ;). Wior­sta to ro­syj­ska miara dłu­go­ści, która po­ja­wi­ła się w Pol­sce pod za­bo­ra­mi. Wła­ściw­sze by­ły­by mile i staje. Naj­strasz­niej­sze, że raz na­pi­sa­łeś “dać syna do hu­za­rów”, choć każdy za­pa­lo­ny pa­sjo­nat pol­skiej ka­wa­le­rii z wy­pie­ka­mi na twa­rzy pod­kre­ślać bę­dzie, że hu­sarz i huzar to nie sy­no­ni­my. Sieć sta­cji paliw “Huzar” nie może być tu ar­gu­men­tem ;). 

Może to drob­nost­ki (oprócz przy­wo­ła­ne­go przy­kła­du, kon­se­kwent­nie pi­sa­łeś o hu­sa­rzach : )), ale dla mnie zgrzy­ta­ło. Na ko­niec dodam, że za­miast “my Sło­wia­nie” pa­so­wa­ło­by le­piej “my Sar­ma­ci” :). Chęt­nie po­słu­cham two­ich ar­gu­men­tów na temat hi­sto­rii, jeśli się ze mną nie zga­dzasz. W każ­dym razie za­chę­cam do lek­tu­ry ksią­żek hi­sto­rycz­nych na temat zło­te­go i srebr­ne­go wieku pol­skiej hi­sto­rii, to na­praw­dę fa­scy­nu­ją­ca epoka. Myślę, że nie muszę Cię o tym prze­ko­ny­wać, skoro zde­cy­do­wa­łeś się pisać na taki temat :).

 

Mogło być go­rzej, ale mogło być i znacz­nie le­piej - Gan­dalf Szary, Hob­bit, czyli tam i z po­wro­tem, Rdz IV, Górą i dołem

Fajny po­mysł na gryfy jako po­wszech­nie wy­stę­pu­ją­ce i wy­ko­rzy­sty­wa­ne stwo­rze­nia. Ale hi­sto­ria nie po­ry­wa, a dla mnie za­koń­cze­nie było dość prze­wi­dy­wal­ne.

In­ter­punk­cja nadal ku­le­je.

Twoi bo­ha­te­ro­wie na pewno uży­wa­li ki­lo­gra­mów?

sam na­to­miast ubrał weł­nia­ne, brą­zo­we spodnie ze srebr­ny­mi ga­lo­na­mi,

Ubrań się nie ubie­ra, tylko się je za­kła­da.

bez­piecz­ne tępo

Jasne, bo ostre to za­wsze ja­kieś za­gro­że­nie. ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Nowa Fantastyka