- Opowiadanie: truptutupta - Kukiełki

Kukiełki

Napisałem opowiadanie kryminalne z elementami horroru. Chciałbym wiedzieć, czy dobre, czy tylko takie sobie, czy też nie nadaje się do niczego. Mój pierwszy tekst tutaj. Dużo sił i czasu włożyłem w redakcje i korekty, ale pewnie coś jeszcze mogę poprawić.

Cześć i czołem.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

bemik, Finkla

Oceny

Kukiełki

2

Za ścianą deszczu świat traci kontury.

 Mój ostatni dzień w wydziale zabójstw. Kumple urządzili skromne, mocno zakrapiane pożegnanie. Był marzec, nadeszły roztopy, a wraz z nimi rzadkie o tej porze roku burze. Przed zmrokiem rozszalała się jedna i piorun walnął na tyle blisko, że wyjebało korki w połowie dzielnicy. Mało co nie popuściłem ze strachu. O nim i o tym jak stał się moim nieodłącznym towarzyszem, opowiadałem.

Paru kolegów zeszło do piwnicy sprawdzić, czy da się włączyć nieużywany od lat generator. Powinienem zejść z nimi, bo z całego towarzystwa najmniej miałem w czubie, ale piwnica to ostatnie miejsce, w jakim chciałem być. Siedziałem przy oknie, zza którego sączyła się odrobina światła pozwalająca trzymać panikę w ryzach. Byłem jak spłoszony zając, rzucający się do ucieczki przy najmniejszym szeleście.

 Trzasnął następny piorun. Zobaczyłem, że To podeszło bliżej niż wczoraj. Widoczne wśród krzewów pod drzewami dla kogoś, kto wie czego wypatrywać. Jak w "raz dwa trzy, Baba-Jaga patrzy". Okolica komisariatu tonęła w mroku, ale gdy błyskało się jakby sam Bóg odpalał fajerwerki, było jasno jak za dnia. Z wyjątkiem miejsca, gdzie To stało. Nawet światło bało się tej potworności. Nigdy potem do mnie nie przyszła, nigdy nie kazała mi znowu spojrzeć w głąb kaptura. Ale czeka aż się zagapię i nie zdążę się odwrócić, i to będzie koniec Baby-Jagi z giwerą zamiast miotły. To doprowadziło do śmierci ludzi, którzy zaczęli dostrzegać związek między pozornie niezwiązanymi morderstwami i zaginięciami. Samo zerknięcie w tę otchłań kosztowało mnie duszę. A otchłań przyzywała spojrzeniem non stop, tak jak wylot lufy przyzywa desperata.

I

 W połowie grudnia znaleźliśmy pierwszą (tak wtedy sądziliśmy) ofiarę, kasjerkę z hipermarketu rzut kamieniem od miejsca porzucenia zwłok. Śliczne, jeszcze nastoletnie dziewczę, studentka dorabiająca na umowie zleceniu. Dopóki ktoś nie wyciął jej płuc. Patolog powiedział że tułów był dosłownie rozpruty jak sekatorem. Nie mamy takiego wyposażenia ani tylu ludzi co oddziały w 'CSI', ale udało się ustalić, że zabójca wcześniej użył swojego sprzętu w podobny sposób. Śladowych ilości krwi nie należącej do dziewczyny nie dało się wykorzystać, nie udało się też dopasować narzędzia zbrodni. Sprawa utknęłaby w martwym punkcie, gdyby nie drobiazgowość patologa. Zauważył coś na zdartej pod grdyką skórze. Ledwo widoczny, łatwy do przeoczenia znak: dwie dłuższe linie łączone krótką, biegnącą pod kątem.

Miałem deja vu. W lipcu zeszłego roku, niedaleko bunkrów w lesie za miastem, rowerzysta znalazł zmasakrowane resztki dwudziestolatka. Resztki – takiego sformułowania użył w zeznaniu. Prowadziłem tę sprawę. Trup miał wyrwaną krtań, tchawicę i nogi, zdjętą skórę z torsu i podbrzusza; flaki rozlały się dookoła tego co zostało. Głowa odpadła przy przenoszeniu zwłok, bo leżały tam przez najgorętszy tydzień roku. Najdziwniejsze było to, że dzieciaka zabito i wypatroszono w lesie. Ktokolwiek to zrobił, wiedział jak zrobić to dobrze i szybko. Był też symbol w miejscu przerwania skóry, przypominający bliznę po oparzeniu. Tak samo jakby przypadkowo zostawiony i ledwo dostrzegalny. Teraz przypomniałem sobie, jak się nazywają te znaki. Runy.

Jednak potrzebowałem solidniejszego punktu zaczepienia. Parę lat temu na północy kraju ktoś porwał, okaleczył i zabił kilkoro młodych ludzi. Możliwe, że do dziś byliby uważani za zaginionych, dobrze ukryte zwłoki znaleziono przypadkiem. Nie było żadnych śladów choćby sugerujących, gdzie i przez kogo ofiary zostały zabite. Morderca bawił się z nami w berka, po co – wie tylko on sam. O ile mi wiadomo, nadal go nie schwytano. Motywacje takich psychopatów dawno przestały mnie dziwić, jednak przeważnie są istotną wskazówką. Nietypowe zbrodnie zawsze każą podejrzewać najgorsze. Tyle że w tym przypadku nie wiedziałem, co podejrzewać. Na pierwszy rzut oka nic nie łączyło ofiar, a okultyzm ostatnio wracał do łask, chociaż runy były jakimś novum. Przełom nastąpił dopiero w tydzień po znalezieniu trupa dziewczyny. Makabryczna zbrodnia była preludium do potwornej etiudy, której stałem się głównym bohaterem.

 W drodze z pracy pojechałem po zakupy do marketu, gdzie pracowała zamordowana studentka. Blisko budynku biegła linia kolejowa. Było już ciemno i trafiłem na opuszczony szlaban. Gdy pociąg się przeturlał (musiał zwolnić przed stacją), wjechałem na parking otaczający sklep. Wystarczył rzut oka na okolicę, żebym wdepnął hamulec. Po lewej stronie ciągnął się pas cienia na pagórkach śniegu. Tam znaleziono dziewczynę. Od nich do sklepu było jakieś sto metrów, do torów ciut więcej. Gdybym był mordercą, zaczekałbym aż pociąg zacząłby hamować. Zgrzyt zagłuszyłby krzyki dziewczyny. Zrobiłbym swoje i poszedł najsłabiej oświetloną drogą… No właśnie, dokąd? Co można zrobić z wyprutych płuc? Gulasz na podrobach?

Ocucił mnie klakson kierowcy za mną. Nawet morderstwo nie zatrzyma wyścigu do przedświątecznych zniżek, jednak, o dziwo, większość miejsc parkingowych była wolna. Stanąłem na środku placu, pomiędzy przeszklonym wejściem a hałdą śniegu, jeszcze tydzień temu obskakiwaną przez policyjnego fotografa. Wysiadłem i rozejrzałem się dookoła. Centralnie nad hałdą znajdowała się latarnia, oświetlająca ją z jednej tylko strony. Do tego łut szczęścia i nikt nie zauważy, co się dzieje z kasjerką. Okolica po zmroku jest niemal bezludna, oprócz tego marketu są tu jeszcze dwa budowlane i stacja benzynowa. Wszystko rozsiane przy drogach krzyżujących się z szosą biegnącą przez las, pełen powojennych bunkrów.

Zwłoki dwudziestolatka porzucone z dala od zamieszkałych terenów, ale na widoku. Tak jak zwłoki dziewczyny z marketu. Las. Bunkry. Wydarte płuca. Mimo powtarzalności pewnych elementów wyglądało to tak, jakby ślepy chciał ułożyć puzzle. Praktyka i seriale kryminalne uczą, że nie ma zbrodni doskonałej, i że najprostsze rozwiązania są najlepsze. Motywy – najczęściej błahe. Wkrótce miała mnie nauczyć, jak mało wiem.

II

 Zmęczony sklepowym slalomem dowlokłem się do samochodu. Napędzały mnie resztki kofeiny z popołudniowej kawy, perspektywa walnięcia się na kanapę z kuflem grzańca i nagrany zaległy odcinek 'The Walking Dead'. Włączyłem radio, nastawione na jedyną stację, którą lubię, nadającą przez większość doby rocka, klasycznego i hard. Z głośników zaczęło grzmocić „Red Raw” Motörhead. Przeciągnąłem się, żeby choć trochę przepędzić zmęczenie. Zapuściłem silnik i zacząłem nucić refren, ale po spojrzeniu w lusterko wsteczne natychmiast przestałem. Na przeciwległym krańcu parkingu ktoś stał. Miałem wrażenie że mnie obserwuje. Spuściłem wzrok z lusterka żeby zapiąć pas i wrzucić bieg, po czym znowu w nie spojrzałem. Zaskoczony spostrzegłem, że obserwator w ciągu może trzech sekund zmniejszył dzielący nas dystans o połowę. Nie dyszał, nie opierał rąk o kolana jak po sprincie – po prostu stał. Z tej odległości mogłem rozróżnić niektóre szczegóły, mimo półmroku. Najbardziej uwagę zwracała chudość obserwatora i to, że był obleczony w coś podobnego do habitu. Kaptur na głowie, w miejscu twarzy czerń. Taka, na widok której człowieka przechodzi dreszcz.

 Ruszyłem, tracąc na kilka sekund z oczu obserwującą mnie postać. Wykręciłem przodem do zjazdu z parkingu. Znowu wgniotłem hamulec w podłogę, łykając przekleństwo. Obserwator stał pół metra przed maską. Światło reflektorów wyłowiło z mroku więcej detali. Najbardziej widocznym była chudość, jaką pamiętam z fotografii więźniów obozów koncentracyjnych w podręcznikach historii. Nie dostrzegłem twarzy, jakimś cudem nadal skrytej w mroku. Zauważyłem za to uniesione jak u szarżującego wrestlera ręce, uzbrojone w stalowe szpony zamiast palców.

 Takimi szponami można zabić, przeleciało mi przez głowę z szybkością prądu.

A potem działał instynkt. W tej samej chwili sięgnąłem po broń, komórkę i do drzwi, w międzyczasie odpinając pas. Z radia nadal waliło „Red Raw”. Wyskakując z samochodu, kątem oka zauważyłem, że postać przykuca jak kot sprężający się przed skokiem. Odruchowo zasłoniłem twarz ramieniem spodziewając się ataku, ten jednak nie nastąpił. Zamiast tego zakapturzone coś odbiło się od dachu wozu, zeskoczyło po drugiej stronie i pognało w kierunku lasu. Diablo szybko. Nie byłem pewien po co wyciągnąłem telefon, dopóki nie nagrałem dwóch sekund z obserwatorem, nim ten zniknął w ciemnościach.

I tyle go widziałem. Nie zgłosiłem tego na komisariat, bo i nie było czego zgłaszać, jako że nagranie zatrzymam na razie dla siebie. Bez niego nie było sprawy, a ja musiałem się dobrze zastanowić, czy warto angażować siły wydziału na podstawie przeczucia.

Mój błąd.

Poczułem korzenno-ziołowy zapach. Przypominał przyprawy, którymi moja babcia doprawiała i konserwowała mięso. Pociągnąłem mocniej nosem i poczułem, że ten zapach maskuje inny – swąd bardzo starego ciała i piwnicy. Nic w pobliżu nie mogło tak pachnieć… chyba że nieznajomy zostawił tę woń. Ona i nagranie w komórce były jedynymi dowodami spotkania z nim, a ja jedynym świadkiem. Nie zostawił śladów stóp w szronie na dachu samochodu, a ta część parkingu nie była objęta monitoringiem.

 Wsiadłem, wyrównałem oddech i włączyłem się do spokojnego o tej porze ruchu. Z radia popłynęło 'Who Are You?', The Who. Właśnie. Czy obserwator jest tym, kim myślę że jest i czy zrobił to co myślę, że zrobił?

III

Byłem w domu na tyle wcześnie, żeby obejrzeć wieczorne wiadomości. Zrezygnowałem z grzańca na rzecz kolacji i herbaty z miodem. Po alkoholu jestem senny, a chciałem jeszcze przyjrzeć się nagraniu. Słuchając o kolejnych 'embargach', 'kryzysach' i 'zielonych wyspach', testowałem zdalnie sterowanego monster trucka, gwiazdkowy prezent dla bratanka. Nikt nie oprze się Grave Diggerowi, nawet w erze samojebek i PSP.

Później próbowałem oglądać serial, ale nie mogłem się skupić. W końcu wyłączyłem telewizor, zasiadłem do komputera i zgrałem filmik. Czterdzieści nieostrych klatek z postacią, która na mój nos ma coś wspólnego z martwą dziewczyną. Obejrzałem te czterdzieści klatek czterdzieści razy nim stwierdziłem, że prawie nic na nich nie widać. Poszukałem w Sieci programu do edycji pojedynczych kadrów. Po sprawdzeniu kilku wybrałem najbardziej funkcjonalny i zabrałem się do dzieła, włączając w tle Kinga Diamonda. Trochę trudności nastręczało mi zapisywanie klatek do pojedynczych plików, ale i z tym się uporałem. Kwadrans później miałem osiem obrazków, w większości wypełnionych czernią. Na trzech biegacz był dobrze oświetlony z tyłu, ale nie na tyle bym zobaczył coś, czego nie widziałem pod sklepem. Z braku pomysłu zacząłem grzebać w opcjach nasycenia kolorów, kontrastów i jasności. W miarę zwiększania kontrastu, na habicie dało się zauważyć jakby wojskowe maskowanie, złożone z dziesiątek krzyżujących się, krótkich prostych linii. Były minimalnie ciemniejsze od tła. Kombinowałem dalej z jasnością, wyostrzaniem, innymi pierdołami. Linie wciąż pozostawały liniami, nakreślonymi bez jakiegoś wzorca, i tylko w kilku miejscach tworzącymi niedomknięte figury geometryczne. Mimo tego znowu miałem nieznośne deja vu.

 Przerobiłem otwarty obrazek na negatyw i znowu pobawiłem się z balansem kolorów. Część linii widziałem już bez mrużenia oczu. W paru miejscach pociągnąłem pędzelkiem po wyraźniejszych kształtach, jednak nic to nie dało. Pogrubiłem jeszcze jedną skośną kreskę, łącząc dwie równoległe. Naraz zrobiło mi się zimno i gorąco. Znałem ten symbol i wiedziałem, kto go zostawił na ciałach ofiar. Deja vu było powodowane podobieństwem tych zbrodni do morderstw Dzwonnika. Tak media ochrzciły seryjnego mordercę, aktywnego kilka lat temu w północnej części kraju. Zaciągał swoje ofiary do dzwonnicy kościoła, stojącego formalnie na ziemi niczyjej. Nigdy nie ustalono, jak morderca przenosił tam swoje ofiary; nikt nigdy nie widział w pobliżu niczego podejrzanego a kłódki i łańcuchy na drzwiach były nienaruszone. Zamordowanych klasyfikowano jako zaginionych, porwanych, lub takich, którzy chcieli po prostu zniknąć.

 Pewnego dnia archidiecezja odkupiła za bezcen ziemię, wraz z nieruchomościami. W dzwonnicy znaleziono trzy trupy, na terenie kościoła następne pięć, w różnych stadiach rozkładu. Interesujący aneks. Znałem sprawę dość dobrze, prowadził ją znajomy. Według oficjalnego raportu, runa była wypalona na kawałeczkach świńskiej skóry, znalezionych przy zwłokach – nie na samych zwłokach. Winę zrzucono na pomieszkującego w zrujnowanej plebanii narkomana z żółtymi papierami. W momencie aresztowania miał na sobie T-shirt z pentagramem, w tobołach nóż ze śladami krwi. Nieoficjalnie znajomy był przekonany o niewinności ćpuna. Fatalny zbieg okoliczności czynił go kozłem ofiarnym. Choć powiązane z okultyzmem, runy i pentagramy to całkiem różne rzeczy. Rytualne mordy, składanie ofiar z ludzi, czy zwierząt były chlebem powszednim znajomego. Wiedział o okultyzmie więcej niż Internet i jeśli twierdził że podejrzany był niewinny, to był niewinny. Ale w sprawę włączył się komendant i ją wyciszył. W grę wchodziły machinacje najwyżej postawionych w lokalnym korytku, sam komendant był – niespodzianka – z politycznego nadania. Parę głów poleciało za rzekomą niekompetencję. Wybory samorządowe były za pasem, a zaniepokojeni ludzie chcą zmian u steru. Zwłaszcza jeśli na wolności jest seryjny morderca.

Interwencja komendanta przyniosła oczekiwany skutek. Nie znaleziono więcej ofiar Dzwonnika, ani księdza, kiedyś służącego w porzuconym kościele. Podejrzany siedział w areszcie, postępowanie było w toku i znów wszystko było w porządku. Teraz okazuje się, że nie całkiem i że Dzwonnik znów zabija. Być może widziałem go dzisiaj.

Włączyłem przeglądarkę internetową zauważając, że z ósmej wieczór zrobiła się jedenasta. Szukałem czegoś o runach, żeby wiedzieć jak nazywa się ta, na którą patrzę. Im więcej czytałem, tym mniej mi się to wszystko podobało. Runa hagal symbolizuje most między światami, przekraczanie granic własnych możliwości, ale i zależność od innych oraz zahamowanie duchowego rozwoju. Dalej było coś o zdolnościach parapsychologicznych, klęskach żywiołowych, niechcianych wpływach, równowadze sił. Zbyt mętnie napisane, bym ogarnął to o tej porze. Wyłączyłem peceta, potem umyłem zęby i poczłapałem do łóżka.

 

Za ścianą deszczu świat traci kontury.

Ścieżka zamienia się w błotny strumyk, z trudem trzymam równowagę. Jest ciemno, ale od czasu do czasu błyska. Cienie drzew wykrzywiają się we wściekłe twarze albo chcące mnie zgnieść dłonie. Z każdym krokiem deszcz się wzmaga, choć wydaje się to niemożliwe. Bóg w końcu decyduje i zsyła drugi Potop. Idę tak, moknąc i prychając, aż zaczyna się przejaśniać. Albo ściemniać… Mam wrażenie, że idę tak tydzień. Miesiąc.

Rok.

Powieki nabierają ciężaru ołowiu, reszta ciała pali żywym ogniem. Łamie mnie w kościach, mam dreszcze i chyba zapalenie płuc. Jestem potwornie zmęczony, ale muszę iść dalej. Bo tym razem Bóg dopilnuje swojej roboty, choćby miał zatopić ostatnią górę. Muszę iść, żeby wdrapać się na najwyższą. Z trudem zadzieram głowę, świszcząc jak gruźlik. Niebo jest okropne, sinogranatowe. Martwe; świat też, i niebo po tym świecie szlocha trupimi łzami. Chcę mu wygarnąć, że z góry nie widać tego, że nie ma na tym świecie niczego, co warto opłakiwać. Dobitnie świadczy o tym wszystko, z czym zmagałem się w pracy. Zmagałem… Zmagam… Ale tylko świszczę.

Drzewa za mną zaczynają pochylać się ku sobie, tworząc gotycki żebrowany tunel. Zamyka się przestrzeń nad i przede mną. Błyska, przez chwilę jestem ślepy. Bardzo blisko rozlega się grzmot, pierwszy odkąd… odkąd tu jestem. Deszcz zaczyna pachnieć benzyną. Znowu błysk. Grzmot. Oglądam się za siebie. Na końcu tunelu dostrzegam czerwoną łunę. Błyskawice podpalają ogromne drzewa, a te waląc się, trzęsą ziemią. Łoskot jaki się przy tym rozlegał, brałem za grzmot. Zmuszam się do biegu. Deszcz benzyny parzy skórę i oczy. Od oparów kręci mi się w głowie, Inferno mnie dogania, pluje żarem w plecy i przewraca drzewa tuż za mną. Ścieżka zaczyna się wznosić. Walący się pień muska mi piętę. Przewraca mnie podmuch gorąca, gdy jedno z drzew pada obok. Kolejne spada wprost na mnie. Zamykam oczy, nie myśląc absolutnie o niczym

Powietrze staje się czystsze, chłodniejsze. Poczułem ciepło na ciele. Otworzyłem oczy i natychmiast je zamknąłem, bo spojrzałem prosto w słońce. Oddychałem głęboko, rzężąc przy tym. Zmęczenie marszem i ból zniknęły. Znowu ostrożnie otworzyłem oczy. Słońce wciąż świeciło i póki co nic nie chciało mnie zabić. Wstałem. Las był normalny, zielony aż w oczy szczypało. Ścieżka na której byłem niedaleko przede mną skręcała w lewo. Wolałem tam nie iść, ale gdy się obejrzałem, zmroziło mnie ze strachu. Patrzyłem na zawalone, jeszcze dymiące zejście do bunkra. Pomiędzy kęsami betonu tańczyły płomyki. Dookoła nie było niczego – tylko gruz za mną i zakręt przede mną.

 Z początku ścieżka wyglądała normalnie, jednak kilkanaście metrów przed zakrętem była twardsza i poorana bruzdami. Nieopatrznie stanąłem na krawędzi takiej bruzdy i zraniłem się w stopę. Z rozcięcia skapnęła kropla krwi. Po dotknięciu ziemi zaskwierczała, wtedy spod ziemi dobiegło echo grzmotu. Przyspieszyłem kroku. Nieważne co za zakrętem, nie wolno mi się zatrzymać.

 Szczeliny w ścieżce były szerokie na dłoń i musiałem iść poboczem. Zakręt zdawał się ciągnąć w nieskończoność, jak wstęga Möbiusa. Nawet spojrzałem w niebo spodziewając się, że będzie odbiciem lasu. Szedłem dalej ze spuszczoną głową, posapując ze zmęczenia. Coś otarło się o moją skroń. Machnąłem ręką chcąc odtrącić gałąź, ale klepnąłem coś miękkiego. Poderwałem wzrok i krzyk uwiązł mi w gardle. Na drzewie dyndał mój trup. Wrony wydziobywały mu twarz. Podniósł sztywne ramię i wyprostował palec wskazujący. Niebo gwałtownie pociemniało. Podmuch lodowatego wiatru obrócił zewłokiem tak, że ręka wskazała kierunek. Spojrzałem tam, trzęsąc się z zimna. Droga skręcała w lewo pod kątem prostym choć mógłbym przysiąc, że chwilę temu widziałem tam ten sam łagodny łuk, co na początku. Spojrzałem znowu na drzewo. Trup znikł. Niebo znów było jasne, choć nie tak, jak jeszcze chwilę temu.

Za ostrym zakrętem ścieżka zamieniła się w coś, co wyglądało jak zbocze wulkanu krótko po wybuchu; lawa stwardniała i ostygła, a z pęknięć wydobywały się śmierdzące obłoczki. Pomacałem drogę by sprawdzić, czy nie jest za gorąca. Gdy na palcach nie pojawiły się pęcherze, zacząłem wspinaczkę. Postawiłem stopę na zboczu, niebo znów zasnuło się chmurami, ale zamiast się ściemnić, światło nabrało niezdrowego odcienia sepii albo pożółkłego papieru. W sięgających mi do barków chaszczach rosnących po obu stronach zbocza coś zaszeleściło. Coś dużego. Przyspieszyłem kroku. Wtedy z krzaków dobiegł głęboki gardłowy warkot. Obejrzałem się w prawo, gdzie przez krzaki, na wysokości mojego mostka, przebijały się dwie plamki świecące na żółtozielony kolor. Warczenie ustało. Usłyszałem za to, jak wilk się oblizuje i zobaczyłem, że przeciska się przez gałęzie w moją stronę. Zacząłem biec, i całe szczęście, bo w tym samym momencie z przeciwległego pobocza wystrzelił drugi wilk, niczym ogromny kudłaty pocisk. Coś się zakotłowało, ale ani myślałem się oglądać, bo już ścigało mnie piekielne ujadanie i hurgot pazurów na stygnącej skale.

Dwa basiory wielkości niedźwiedzia brunatnego. Coś tu nie gra.

 Przyszło mi na myśl, że to pewnie mi się śni i że całe to bieganie nawet we śnie jest cholernie męczące. Także dla wygłodniałych, wychudzonych wilków, pędzących za pierwszą od tygodni zwierzyną. Ujadanie stało się słabsze, stukot pazurów nie przypominał już kołatki. Odważyłem się zatrzymać i spojrzeć za siebie.

 Wilki w niczym nie przypominały tych, które mnie pogoniły. Potwornie chude, dyszące jakby zaraz miały paść. Mogłem policzyć żebra na ich wyliniałych bokach. Nie próbowały zmniejszyć mojej przewagi, dzięki czemu, skoro już zdałem sobie sprawę, że śnię, miałem chwilę na zastanowienie się, jak się obudzić. Rozglądałem się dookoła, próbując wyobrazić sobie urwisko, z którego mógłbym skoczyć. Nieprzyjemna, ale skuteczna pobudka. A skoro udało się z wilkami…

Gęstwina po mojej lewej nieco się przerzedziła. Na tyle, że dało się za nią dostrzec pobocze kończące się jak ucięte nożem, a dalej czubki rosnących w kotlince drzew.

Nie dałem nawet kroku w tamtą stronę, bo coś zaczęło rozrywać moje prawe udo. Potężne szczęki basiorów wyrywały wielkie kawały mięsa, a ja nie mogłem wydobyć żadnego dźwięku, jakbym miał zrośnięte struny głosowe. W końcu się przewróciłem, bestie zaczęły wygryzać podbrzusze.

 Przez mgłę dostrzegłem, że ktoś nade mną stoi.

 Dzwonnik.

 Wtem widok przesłoniła mi różowo-czarna, cuchnąca trupem i ziołami wilcza gardziel, otoczona palisadą lepkich od mojej krwi kłów. Wilk kłapnął raz i zapadła ciemność.

 

Obudziłem się dysząc jak parowóz i od razu przycisnąłem pięść do ust, bo gdybym się nie powstrzymał, darłbym się póki bym nie oszalał. Trząsłem się jak na zimnym deszczu ze snu, nie całkiem świadomie łkałem. Zamknąłem oczy, wziąłem głęboki drżący oddech i powoli wypuściłem powietrze. Pomogło. Zacząłem oddychać spokojniej, przez nos, i wtedy wydało mi się, że czuję znajomy ziemisto-ziołowy zapach. Sięgając pod poduszkę dobyłem broni i latarki, po czym przylgnąłem do ściany tuż przy otwartych drzwiach sypialni. Bałem się zajrzeć do przedpokoju, ale w końcu zebrałem się na odwagę, odbezpieczyłem giwerę i z palcem na spuście wyskoczyłem przez drzwi, gotów wystrzelić cały magazynek jeśli zobaczę Dzwonnika albo najmniejszy ruch.

Mało co nie zabiłem wieszaka. Coś dotknęło mojego przedramienia. To z kolei parasol prosił się o kulkę. Opuściłem pistolet i prawie się zaśmiałem.

Na wszelki wypadek sprawdziłem drugi pokój. Potem kuchnię, łazienkę i klopa. Uspokoiwszy się, pogasiłem światła i wróciłem do sypialni. Zegar w komórce pokazywał 03:33. Jeśli nikt nikogo nie morduje w moim rewirze, zostały mi jeszcze ze trzy godziny snu. Być może to wszystko mi się wydawało; skoro można mieć omamy wzrokowe i słuchowe, to czemu nie węchowe?

 Zabezpieczyłem i schowałem broń. Położyłem się odwrócony w stronę przedpokoju, ale zaraz przekręciłem się na drugi bok, bo odezwał się stary strach z dzieciństwa i wydawało mi się, że w najciemniejszym kącie ktoś stoi. Bałem się, że koszmar wróci, ale zasnąłem prawie od razu. Jednak jeszcze przed tym, błysnęła mi myśl: jakim cudem parasol przypominał w dotyku stary szlafrok?

IV

Parę minut po piątej obudził mnie telefon z dyspozytorni. Wezwanie do morderstwa. Niemal odetchnąłem z ulgą gdy dowiedziałem się, że chodzi o zwykły rabunek. Żadnych ran ciętych ani brakujących organów. Musiałem się pojawić na miejscu najpóźniej o szóstej, więc od razu poszedłem do łazienki wziąć szybki prysznic i umyć zęby. Po drodze wstawiłem wodę na kawę.

Po kwadransie wcinałem jajecznicę, już ubrany i w butach. Dopijałem kawę obserwując przez okno dwa podwórkowe koty, walczące o ochłap znalezionego w śmieciach mięsa. Zwycięzca – duży, czarny jak węgiel – zaczął spieprzać na drugą stronę ulicy. Przystanął i zjeżył się, wbijając wzrok w śmietnikową altankę. Po chwili wypuścił zdobycz, prychnął i uciekł. Drugi zamiast rzucić się na porzucony posiłek, też dał nogę. Zauważyłem, że od skrytego w cieniu budyneczku oderwał się fragment czerni, wielkości człowieka. Wyszedł z ukrycia. Dzwonnik. Po prostu stał, bezczelnie na widoku i… chyba się gapił. Pognałem po kaburę, portfel, resztę rynsztunku i znowu dopadłem do okna. Wciąż tam był. Wybiegłem z mieszkania i zamknąłem drzwi na klucz, w locie między piętrami zakładałem kurtkę. Wyprysnąłem z klatki schodowej i już stawiałem krok na jezdni, gdy cofnął mnie klakson ciężarówki. Zasłoniła Dzwonnika dosłownie na sekundę, ale więcej nie potrzebował. Ostrożnie obszedłem śmietnik dookoła, nawet zajrzałem do środka. Co on, Batman? Spod fetoru odpadów przebijał się ten sam zapach który czułem wczoraj pod sklepem – zioła wymieszane z piwnicą i starością. Przezornie rozejrzałem się, nim schowałem bezwiednie wyciągniętą broń. Poza dwoma kotami i mną, na ulicy nie było żywej duszy. Wszystkie okna w blokach były zamknięte, z zaciągniętymi zasłonami, więc nie było szans, żeby ktoś poza mną zobaczył Dzwonnika.

Wsiadłem do samochodu. Wygrzebałem z kieszeni komórkę i zadzwoniłem do kumpla wcześniej prowadzącego tę sprawę. Zostawiłem wiadomość, żeby przesłał mi wszystkie dotyczące jej akta. Najlepiej jeszcze dziś. Włączyłem ogrzewanie i radio, akurat na pierwsze riffy „Hell's Bells”, jednak po chwili wyłączyłem, uznając to za zbyt złowieszcze. Zamiast tego wsunąłem do odtwarzacza płytę „Master Of Puppets” i podkręciłem głośność. Płyta była prezentem od brata, który uświadamiał mnie muzycznie. Uświadamiał mnie też, że słuchanie Metalliki cicho to obciach.

 Jadąc na miejsce rabunku myślałem o moim koszmarze. Miewałem sny mające jakiś związek z prowadzonymi sprawami, ale nigdy takie straszne i pokręcone. Nigdy nie czułem się taki malutki, nic nie znaczący, jak nomen omen zwierzyna łowna. Najgorsze było to, że sen ani trochę nie bladł oraz to, że nie mogłem się obudzić. A nad tym wszystkim – wszechogarniające uczucie bezwładności i pustki. W dziwny sposób, jakby to nie były moje uczucia.

 Nagle 'Masters Of Puppets' też nabrało złowieszczego znaczenia.

 Gdy dojechałem do sklepu, akurat wybrzmiewał śmiech Hetfielda. Sprawa była banalna – nieudany napad na sklep monopolowy. Bez ran ciętych czy szarpanych, bez dziwnych zapachów. Tylko dwa strzały w klatkę piersiową. Ale trup to trup. Nie wiadomo kiedy pojawił się na miejscu właściciel, rzutki przysadzisty gość. Przynajmniej dopóki nie zobaczył zwłok. Pobladły i bez cienia wyćwiczonego uśmiechu pokazał nam kamerę, sprytnie ukrytą w atrapie wykrywacza dymu. Wziąłem kartę pamięci z nagraniem i pojechałem na komisariat, gdzie czekały na mnie dwie dobre wiadomości. Mój partner zaczął rehabilitację po poważnym postrzale, a akta Dzwonnika powinny dotrzeć krótko przed moim wyjściem do domu. Będzie co poczytać do poduszki. Porozmawiałem chwilę z komendantem a propos i powiedziałem, że chcę tę sprawę. Zgodził się po obejrzeniu nagranego przeze mnie filmiku i obrobionych zdjęć, aczkolwiek niechętnie. Nie dziwiłem się; Dzwonnik może zostawiał po sobie bajzel z mnóstwem śladów, ale śladów bezużytecznych i był bardzo niebezpieczny. Do tego ostatnio pracowałem niemal za dwóch. Mam nadzieję że w papierach znajdę coś, co da mi punkt zaczepienia, bo póki co jestem jak dziecko we mgle. Brak logicznego wzorca działania, brak związku między ofiarami poza oczywistym brakiem niektórych organów.

Musiałem na chwilę zapomnieć o Dzwonniku i zająć się nagraniem ze sklepu, zanim pofatygują się po nie pozostali ludzie z dochodzeniówki. Wsadziłem kartę do czytnika w komputerze i otworzyłem plik. Obiektyw kamery obejmował dwie trzecie monopolowego, włącznie z wejściem i wyjściem. Właściciel wyszedł przed dziewiątą wieczór. Do drugiej trzydzieści był spokój, parę minut później przed witryną zatrzymał się samochód. Da się zidentyfikować model, bo kamera nagrywała w kolorze i przyzwoitej rozdzielczości. Do sklepu weszła dwójka zamaskowanych mężczyzn, jeden z torbą, drugi z pistoletem z domowej roboty tłumikiem. Ten drugi od razu wypalił do ekspedienta trzy razy. Jeden pocisk chybił i rozbił część półki z alkoholami. Chłopak padł już martwy, z bronią wyciągniętą spod lady, strzelając w podłogę. Zamaskowany – teraz już morderca – zajął się rozwalaniem kasy, drugi zniknął na zapleczu. Wrócił po trzech minutach z metalową kasetką. Razem w końcu dobrali się do kasy, po czym wrzucili jej zawartość i kasetkę do torby. Spakowali jeszcze kilka butelek Jacka Danielsa i wybiegli ze sklepu.

A potem poczułem się, jakbym znowu wpadł w koszmar. Najpierw pojawiły się drobne zakłócenia w postaci poziomych pasów czerni. Potem czas przeskoczył trzy minuty w przód. Gdzieś zniknęły kolory, obraz wyglądał, jakby ktoś podpalił kamerę. Po przeskoku o kolejną minutę zaczął migotać – na zmianę był czarno-biały i kolorowy. I tak przez godzinę, trwającą trzydzieści sekund. W końcu pół obrazu było kolorowe, drugie pół monochromatyczne i ziarniste. Znowu coś dziwnego działo się z czasem. Co dwie sekundy obraz cofał się o jedną, a klatki zachodziły na siebie. Na jednej, zupełnie znikąd, pojawił się Dzwonnik. Po sekundzie (straciłem rachubę czy w przód, czy w tył) zobaczyłem, jak przechodzi przed witryną. Następny przeskok. Dzwonnik w dwóch miejscach. Po chwili w trzech. Jakby tańczył moonwalk, na serii nachodzących na siebie fotografii. W końcu stanął przodem do szyby, położył na niej okutą w metal dłoń i tak został. Wciąż z nieprzeniknioną czernią w miejscu twarzy. Przeskakiwały kolejne minuty, obraz to się pojawiał, to ginął pod śnieżnymi paskami i kwadracikami. Widoczne były tylko głowa i ręka Dzwonnika. Nawet w chwili gdy pojawili się technicy i ja kilkanaście minut później. Aż w końcu obraz się zatrzymał, zarastając kolejnymi pikselozami. Widoczny był tylko Dzwonnik, i moja twarz, jakby odwrócona w jego kierunku. Wpatrywałem się w ten obrazek, dopóki nie poczułem w gardle śniadania. Wybiegłem do kibla, przytuliłem się do brudnego sedesu i zwróciłem wszystko, czego nie zdążyłem strawić. Oparłem się o drzwiczki kabiny, czekając aż przejdą mi dreszcze. Żołądek znowu fiknął kozła, ale nie miałem już czym zwracać; czułem się zupełnie jakby Dzwonnik rozgościł się nie tylko w mojej głowie, ale i trzewiach. Gdy już mogłem wstać, od razu poszedłem do komendanta i poprosiłem o wolne na resztę dnia, gdy tylko przyjdzie paczka z papierami do mnie. Nigdy tak nie reagowałem, i chyba działo się ze mną coś niedobrego. Owszem, są w mojej pracy rzeczy, do których nie sposób się przyzwyczaić i które nie powszednieją. Cieszę się, że jeszcze zasypiam na trzeźwo. Ale to było coś innego, jakby szwy rzeczywistości puściły i cokolwiek było pod tymi szwami, wyciągnęło po mnie rękę. Zawsze tak wyobrażałem sobie szaleństwo.

Mam obsesję albo wariuję – myślałem, przygotowując notatki dla pozostałych ludzi z wydziału. Bardzo chciałem widzieć prawdziwego Dzwonnika za kratkami. Może za bardzo; może ktoś miesza mi w głowie i chce, żeby stało się to sprawą osobistą. Może już taką jest. Muszę coś z tym zrobić, bo ostatnio w mojej pracy pojawia się za dużo „może”. Muszę zająć się czymś normalnym. Papierami.

Wtedy, w chwili gdy praca była ostatnim miejscem, w którym chciałem być, przyjechały akta sprawy Dzwonnika. Pojedynczy, niezbyt gruby segregator i pudło z dowodami. Podpisałem co trzeba i wyszedłem z komisariatu. Graty rzuciłem na tylne siedzenie i pojechałem do domu.

V

 Jechałem w całkowitej ciszy. Radosne rzępolenie Jamesa i spółki już nie wydawało mi się takie radosne. Ulice opustoszały, słońce chowało się za parawanem chmur, siąpił deszcz ze śniegiem i w ogóle wszystko było do bani. Pogoda w sam raz na rzucenie się pod pociąg. Porozjeżdżana breja lepiła się do opon, w niektórych miejscach na drodze zamarzała i trzeba było zwolnić. Jeśli ktoś o tym zapominał, po kilku metrach hamowania stawał w poprzek drogi. Tak jak gość kilka samochodów przede mną, przy wjeździe na wiadukt, na mojej trasie do domu. Stanąłem, rozejrzałem się czy nie ma w pobliżu nikogo z policyjnej braci i sprawdziłem przysłanego esemesa. Ludzie z wydziału zidentyfikowali model samochodu spod monopolu, udało się nawet odczytać jedną z cyfr rejestracji. Poprawiło mi to nastrój na tyle, że zacząłem gwizdać „She's A Rainbow”. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że kości zostały rzucone, i że rozpoczęła się ostatnia sekwencja przedstawienia przygotowanego specjalnie dla mnie. Przedstawienia, w którym nieświadomie grałem, jak w kukiełkowym teatrze. Nie spieszyłem się do domu; przepuszczałem drogowych narwańców i zwalniałem przed przejściami dla pieszych nawet, gdy nie musiałem. Nikt mnie nie gonił, w domu czekał tylko kaktus, a Dzwonnik… Dzwonnik jeśli będzie chciał, zabije niezauważony tak czy owak, i niewiele na to poradzę. Po prostu jeszcze jedno drgnięcie amplitudy w niezbyt chlubnej historii naszego gatunku. Tacy jak ja tylko pilnują, żeby cyferki się zgadzały. Bardzo możliwe, że gdybym jechał jeszcze wolniej albo gnał na złamanie karku, nie odpierdoliłoby mi później; nie uzależniłbym się od pobudzających specyfików; nie bałbym się własnego cienia; ale też nie wiedziałbym, jak szukać Dzwonnika.

Wtoczyłem się na alejkę biegnącą wzdłuż mojego blokowiska. Na zakręcie reflektory samochodu przyszpiliły wóz identyczny z poszukiwanym w związku z dzisiejszym napadem. Skoczyło mi tętno, ale pojechałem dalej jakby nigdy nic. Zerknąłem w lusterko. Cyfra rejestracji też się zgadzała. Od razu ułożyłem sobie plan. Ten zakręt dość dobrze widać z okna mojego mieszkania. Dziki fart. Będę siedział przy oknie z lornetką i aktami sprawy Dzwonnika na podorędziu, wypatrywał czy nikt się nie zbliża do samochodu… i liczył na kolejnego dzikiego farta.

Natychmiast sięgnąłem po komórkę i puściłem cynk na dyspozytornię. Wszedłem do domu. Otrzepałem buty, ale ich nie zdjąłem. Nie zaryglowałem też zamka w drzwiach ani nie zdejmowałem kurtki. To samo z kaburą. Na wszelki wypadek; nie chciałem powtórki z porannej wtopy. Wrzuciłem do mikrofali ciastka z nadzieniem wiśniowym, zaparzyłem kawę, i tak dozbrojony zasiadłem przy oknie wychodzącym na zakręt. Opuściłem żaluzje. Musiałem widzieć, co dzieje się na zewnątrz. Z zewnątrz, co dzieje się u mnie – niekoniecznie. Zapaliłem lampkę ze świecącą na czerwono żarówką. Zerknąłem na samochód. Stał. Omiotłem jeszcze spojrzeniem okolicę. Pusto i spokojnie. Wtedy w polu widzenia znalazł się mój sąsiad. Leciwy już staruszek, ale wciąż rześki, spostrzegawczy, a i pogadać lubił. Emerytowany profesor. Był z psem na spacerze. Natychmiast odłożyłem lornetkę i pochyliłem się nad talerzem, ale i tak mnie zauważył. Pomachał do mnie. Odmachnąłem, ugryzłem ciastko parząc się w podniebienie i zasunąłem żaluzje. Odczekałem dokładnie półtorej minuty i je rozsunąłem. Na szczęście już sobie poszedł. Nie chciałem wyjść przy nim na paranoika szpiegującego sąsiadów. Miał pięknego dobermana, przyjaznego i bez skłonności ludobójczych. „Dzieńdobrowaliśmy” sobie gdy się mijaliśmy, obu ich lubiłem. Znowu wybadałem okolicę. Przy samochodzie przemknął jakiś cień. Już zrywałem się do galopu, gdy zauważyłem, że to tylko koty. Do wozu wciąż nikt się nie zbliżał. Odłożyłem lornetkę, upiłem łyk kawy i zagryzając ciastkiem, otworzyłem teczkę Dzwonnika. Do dzisiaj przypisano mu dwanaście morderstw. Wszystkie były bardzo brutalne i niechlujne, na względnym odludziu i względnie bez świadków. Każda z ofiar była pozbawiona jakiegoś organu (a w jednym przypadku całej głowy), kończyny lub dużych fragmentów skóry. Jakby Kuba Rozpruwacz nigdy nie umarł. W papierach był jeden jedyny portret pamięciowy. Tak jakby. Przedstawiał Dzwonnika dokładnie takiego, jakim był. Nieprzenikniona czerń w dziurze kaptura, stalowe nożowate palce, postrzępiony habit na koszmarnie chudym ciele.

 Upiór.

Świadek po tygodniu zginął w dziwnym wypadku samochodowym. Policyjny rysownik też, dwa dni później. Ciekawy zbieg nieszczęśliwych okoliczności. Na ciałach wszystkich zamordowanych była wypalona albo odciśnięta runa hagal. Na ciałach ofiar wypadków niektóre obrażenia zdawały się układać w jej kształt. Co było jeszcze ciekawsze od zbiegów nieszczęśliwych okoliczności to fakt, iż fragmenty skóry ze znakiem… oparły się procesom gnilnym. Zachowały się w bardzo dobrym stanie, były tylko bardzo wysuszone – podczas gdy ciało dookoła nich obumarło. Tego nie potrafił nawet Kuba Rozpruwacz. Za to Victor Frankenstein, czemu by nie. W dużo bardziej realnym, współczesnym wydaniu. Prowadzący sprawę też o tym pomyśleli. Prześwietlili wszystkich chemików, tanatopraktorów, taksydermistów i lekarzy, jakich tylko zdołali. Pudło. Nie było w tym żadnego porządku czy wzorca, albo ja i inne tęższe głowy żadnego nie były w stanie dostrzec.

 Zajrzałem do dowodów rzeczowych. Trzy zapieczętowane torebeczki. Niewiele, ale w takich układankach liczą się najdrobniejsze elementy. Te jednak były bezużyteczne: kawałek odpruty od habitu, skrawek bardzo starego bandaża, i czubek stalowego palca. Na wszystkim krew lub inne płyny ustrojowe dziesięciorga martwych ludzi. Nieszczególnie pomocne. Pocieszyłem się jeszcze ciepłym ciastkiem, patrząc przez okno. Zobaczyłem typka drepczącego w stronę obserwowanego samochodu. Spojrzałem przez lornetkę. Ubiór identyczny jak na nagraniu z monitoringu. Co za ćwok. Zgasiłem światło, wybiegłem z mieszkania i popędziłem na dół.

 Zimno wdarło się do płuc i za kołnierz, ale adrenalina powstrzymywała drżenie. Przyczaiłem się w cieniu wozu dostawczego i chwilę obserwowałem. Idiota nie zmienił ubrania ani samochodu; zataczał się, mocno pijany. Kurwa, powinienem go zastrzelić na miejscu za sam imbecylizm. Wyciągnąłem broń i już miałem do niego dopaść, gdy wtem z lewej wybiegł Dzwonnik, wprost na pijanego idiotę. Uderzył go barkiem niczym zawodowy futbolista, ale z szybkością i impetem ciężarówki. Pijaczek wzleciał na metr w górę i przekoziołkował kilka razy po śniegu, orząc głębokie bruzdy. Echo niosło się świetnie, słyszałem trzask kilku łamanych kości. Gdy się zatrzymał, lądując na brzuchu, Dzwonnik powoli do niego podszedł. Nie dziwię się, że świadek opisał go jako upiora. Bo w świetle księżyca i latarni wyglądał jak upiór, potwornie chudy, ale emanujący Mrokiem i Majestatem. Takimi pisanymi wielką literą. Pochylił się nad pijaczkiem i przewrócił go na plecy, na co ten zakwilił jak katowany pies. Młócił śnieg powykręcanymi kończynami i krztusił się własną krwią. Dzwonnik podwinął mu koszulę i zbliżył zakończone szpiczasto palce do podbrzusza. Wtedy przypomniało mi się, do czego służą nogi, pistolet i co tu robię. Poprawiłem chwyt na broni, uniosłem ją do strzału i wyszedłem zza samochodu. Wrzeszczałem, coś w stylu, żeby się nie ruszał, bo jak nie to zrobię z niego rzeszoto, i takie tam. Odwrócił się do mnie. Światło na moment przegnało mrok w kapturze i ani trochę nie podobało mi się to co myślę, że zobaczyłem. Trwał tak chwilę, niezdecydowany, aż przyłożył otwarte dłonie do szyi skamlącego pijaczka i pchnął. Byłem już prawie przy nich, gdy zerwał się do sprintu i pognał w stronę peryferii miasta. W stronę lasu. Przyklęknąłem na jedno kolano, wycelowałem i strzeliłem. I zdarzyła się kolejna w tej historii niemożliwa rzecz, ale zaręczam, że tak było – Dzwonnik wykonał unik, pocisk świsnął mu koło głowy, trafiając w śmietnik. Upiór gnał dalej, rozpędzając się jak maszyna. Rzuciłem okiem na pijaczka. Został z niego krwawiący, połamany manekin.

Pobiegłem do samochodu. Już chyba wiedziałem, gdzie szukać Dzwonnika.

VI

Korciło mnie, żeby włączyć syrenę. Im szybciej dotrę do lasu tym większe szanse, że schwytam Dzwonnika. Z drugiej strony, na pewno nie był głupi i gdyby usłyszał sygnał, znowu zapadłby się pod ziemię. Toteż przeciskałem się między wlokącymi się samochodami, klnąc pod nosem jak marynarz, ostatkiem siły woli powstrzymując się od walenia w klakson. Zastanawiałem się na jakich był prochach, że tak poturbował zakapiora i nawet się nie zachwiał. I czy sam sobie czegoś nie złamał…

Szlag. Pijaczek ciągle krwawił na ośnieżony trawnik. Wsadziłem telefon w uchwyt zestawu głośnomówiącego i wstukałem numer komisariatu, ale na moment przed naciśnięciem „połącz” komórka się rozładowała. Noż kurwa wasza mać. Na drodze zrobiło się luźniej. Przyspieszyłem na tyle, na ile pozwalały ograniczenia. Przez policyjne radio wezwałem wsparcie i poinstruowałem, gdzie skierować karetkę. Las był już niedaleko, ale samochód zostawiłem kilkadziesiąt metrów przed nim, naprzeciwko szpitala. W bagażniku miałem łom i mocną latarkę. Sprawdziłem, czy baterie się nie wyczerpały. Były w porządku, ale na wszelki wypadek wziąłem zapasowe. Wsparcie jeszcze się nie pojawiło. Schowałem łom w rękawie, latarkę pod kurtką i żeby się rozgrzać potruchtałem do lasu.

Nie wyglądał jak ten z mojego koszmaru, ale po zmroku każdy bywa straszny. Jednocześnie piękny, jak tylko las może być piękny w zimie. Bałem się wchodzić bardziej w głąb, ale to tam były bunkry. Dłoń zaciśnięta na kolbie beretty i kliknięcie mechanizmu odbezpieczającego dodały mi kurażu, choć czułbym się pewniej z telefonem pod ręką. Nie mam czasu na czekanie na pomoc, po prostu będę miał oczy szeroko otwarte i uszy jeszcze szerzej. Zerknąłem na zegarek. Zbliżała się jedenasta wieczór. Dobyłem latarki i ruszyłem przed siebie. Krąg światła podskakiwał przede mną przy każdym kroku i strzelał na boki, gdy tylko usłyszałem jakiś szelest. Dzwonnik mógł mnie w tej chwili obserwować. Obiecałem sobie, że jeśli wyjdę z tego cało, pierwszą rzeczą, którą kupię po następnej wypłacie, będzie ładowarka samochodowa.

Znalazłem zejście do jednego z bunkrów – wielką betonową studnię, do połowy zawaloną śmieciami. Kilkadziesiąt metrów dalej było zejście bardziej przypominające takie jak do piwnicy… albo to z mojego snu. Wszedłem do środka. Odpadów było mniej (po kostki) a mróz przytępił smród zgnilizny i okazjonalnych lokatorów. Tunel miał kilkanaście metrów długości, po czym skręcał w prawo pod kątem prostym. Przystanąłem, założyłem rękawiczki – dobrze że o nich pamiętałem, bo było okropnie zimno – i wyjąłem łom z rękawa. Wyskoczyłem zza zakrętu jak jaskiniowiec z maczugą, ale jedyne co mogłem zaatakować, to stara poobijana muszla klozetowa po lewej i opatulony stertą łachów, pijany do nieprzytomności kloszard po prawej. Na końcu korytarza były stopnie, prowadzące do góry. Wyszedłem z ulgą na zimne i prawie nieśmierdzące powietrze. Poświeciłem dookoła. Następna ośnieżona górka, która mogła być zejściem w dół, była na lewo ode mnie i ścieżki, sporo w głąb lasu. Zanim tam zszedłem, spojrzałem w kierunku, z którego przyszedłem. Wsparcia ni widu ni słychu.

Ten bunkier z początku też nie wyglądał obiecująco. Był wielkości kuchni w typowym m3, a w połowie jego podłoga sięgała mi do mostka. Miałem już wyjść i szukać następnej dziury w ziemi, ale gdy rozglądałem się ostatni raz, zatrzymałem dłużej światło na jednym z rogów pomieszczenia w jego wyższej części. Snop nie załamywał się tak jak powinien, jakby ściany się nie stykały. Poświeciłem na podłogę w części, w której stałem. Dopiero teraz uderzyło mnie, że nie było tu żadnych śmieci. Światło padło na podwyższenie i w tym momencie żołądek zjechał mi do pięt. W betonie, tuż nad krawędzią załamania, były wydrapane płytkie bruzdy. Dziesięć, usytuowanych po pięć równolegle i w odstępie około pół metra. Dookoła niektórych były smugi świeżej, jeszcze nie zamarzniętej krwi. Wspiąłem się na podwyższenie, starając się ominąć czerwone ślady i zbliżyłem się do podejrzanego prawego rogu. I faktycznie, ściany nie tworzyły zamkniętej przestrzeni. Bez trudu mógłbym się tam zmieścić, idąc bokiem. Za cholerę nie uśmiechało mi się tam wciskać samemu, ale Dzwonnik prawie na pewno widział światło mojej latarki i jeżeli jest taki sprytny za jakiego się ma, mógł w każdej chwili wziąć nogi za pas. Odetchnąłem głęboko, wetknąłem łom z powrotem w rękaw, zacisnąłem ręce na kolbie pistoletu i wszedłem w szczelinę. Przejście ciągnęło się kilkanaście metrów i łagodnie opadało. Na ścianach i podłodze było więcej rozchlapanej krwi, jakby ktoś wymachiwał rozciętą aortą. Odbezpieczyłem broń. Starałem się jak mogłem, żeby nie dotykać niczego, ale nie dało się. Kurtka będzie do wyrzucenia, buty też. Na końcu korytarza znajdowała się wklęsłość w podłodze, metr na metr, głęboka na szerokość dłoni i w paru miejscach pokryta cieniutką warstwą krwi. Powietrze mimo chłodu miało żelazisty posmak. W ścianie naprzeciwko mnie znajdowały się stalowe drzwi. Sfatygowane, ale wciąż solidne i niedawno przerabiane. Na wysokości skobla ktoś przy nich majstrował, montując klapkę na tyle dużą, by kłódkę można było zamknąć od wewnątrz. Kłódka też była nowa. Skobel nie był zbyt duży ani masywny, łom powinien sobie z nim poradzić. Oparłem latarkę pod ścianą tak, żeby świeciła na drzwi i zacząłem się z nimi siłować. W pewnym momencie poczułem za sobą ruch; włosy na karku stanęły mi dęba a lodowaty dreszcz pobiegł po kręgosłupie. Błyskawicznie się odwróciłem, dźgając półmrok łomem i pistoletem. Byłem tu zupełnie sam, a to co wziąłem za ruch, było podmuchem powietrza z korytarza. Powtórzyłem to sobie kilka razy. Gdy atak paniki minął, znowu zabrałem się za skobel, ale raz a konkretnie. Parę razy zgrzytnęło i stuknęło, aż w końcu rozległ się głośny metaliczny trzask i zamek puścił. Otworzyłem drzwi, przy czym rozległ się jęk nigdy nieoliwionych zawiasów. Poświeciłem do środka. Następny tunel, szerszy od poprzedniego i biegnący trochę bardziej stromo w dół. Miał co najmniej sto metrów długości. Był kopany w ziemi. Ściany przypominały sztolnie w starych kopalniach. Droga na skróty do dziewiątego kręgu Piekła. Im dalej, tym chłodniej, jakbym naprawdę tam schodził. Zaczynałem się trząść z zimna, ale i ze strachu. Po kilkudziesięciu krokach ze stropu osypała się garstka zmarzniętej ziemi. Uświadomiłem sobie, że mógłbym tu zginąć, niekoniecznie z ręki Dzwonnika. Przyspieszyłem kroku. W połowie tunelu wyłączyłem latarkę, idąc po omacku, najostrożniej i najciszej jak się dało, widząc Dzwonnika wszędzie przed sobą i czując za sobą. Odwróciłem się z uniesionym pistoletem. Bardzo chciałem pociągnąć za spust, żeby choć na chwilę przegnać ciemność. Kucnąłem, przylgnąłem plecami do ściany i mocno zacisnąłem powieki, tłumiąc następny atak paniki. Gdy ze ściany znowu odpadła grudka ziemi, pozostały dystans prawie przebiegłem.

Tunel kończył się na wysokości podłogi pomieszczenia, do którego prowadził. Po ciemku z początku trudno było ocenić jego wielkość. Wtedy zobaczyłem smugi światła, przesączające się nad i pod drzwiami, na prawo ode mnie. Biło od nich ciepło. Zza nich łomotała muzyka, dość głośno. Rozpoznałem głos wokalisty Huey Lewis And The News. Nasłuchiwałem końca utworu lub przerwy przed następnym. Nie usłyszałem absolutnie niczego; żadnego ruchu, szelestu, brzęku. Dzwonnika mogło już tu nie być. Mógł też czekać na mnie za tymi drzwiami. Gdy zaczął się następny kawałek, wyjąłem i włączyłem latarkę, otwierając drzwi. W środku nikogo nie zastałem. Najciszej jak to było możliwe przeszedłem się po pomieszczeniu, wielkości mojego mieszkania (nie licząc tego, co było za drzwiami) i w kształcie litery L. Miało wybetonowane ściany, podłogę i strop. Wyglądało na to, że znalazłem się w schronie atomowym, czy czymś podobnym. W krótszej części były zamknięte drzwi. W dłuższej snop światła wyłuskał z mroku masywny, zbity z surowych dech stół. Był zawalony papierami i książkami. Oprawnymi w skórę, z pożółkłymi brzegami kart, i całkiem nowymi. Obok stołu, we wnęce w ścianie stał regał. Półki uginały się pod ciężarem słojów i szkatuł. Poczułem bijący od nich znajomy zapach ziół. Słoje były ich pełne, ale nie wszystkie. W niektórych coś pływało, zanurzone w bursztynowym płynie. Coś obłego, co przypominało wnętrzności. Ludzkie. Zauważyłem serce i nerkę. Serce niemrawo biło, choć mogło mi się przywidzieć. Szkatuły były pozamykane na klucz. Zbadałem dokładniej zawartość stołu. Na luźnych kartkach i przedrukach z Internetu piętrzyły się książki różnej objętości i treści. Podręczniki medycyny sądowej były poprzekładane dziełkami o hipnozie, szamanizmie i projekcji astralnej; ekspertyzy kryminalistyczne leżały na książkach o alchemii, medytacji, ale i „Frankensteinie” Shelley ze szczegółowym opracowaniem; monografii H. H. Holmesa; „Cmętarzu Zwieżąt” Kinga oraz „Kulcie wiedźm w zachodniej Europie” jakiejś Margaret Murray. A pośrodku tego bałaganu – podłączony do głośników iPod. Pomieszczenie musiało być ogrzewane i wentylowane, bo nic z tego nie pleśniało. Przy jednym z końców stołu leżał stos skoroszytów. Moją uwagę zwróciły nie same skoroszyty ale to, że leżały osobno na kupce. Zajrzałem do pierwszego z brzegu. Strony dzieliły się na dwie kolumny. Lewa była zapisana rządkami chińskich znaczków, prawa wersami po łacinie i po polsku. Przeczytałem pół akapitu. Jakieś alchemiczne brednie o Ge Hongu. Chciałem podnieść tomiszcze i zerknąć na następne, ale były ciężkie jak nieszczęście. Poświeciłem na ich grzbiety. Były opisane; pierwszy jako „Baopuzi”, dwa następne jako „Necronomicon”. Na grzbiecie ostatniego był wypisany rządek run. Chwyciłem pierwszą z kobył leżących na tym ostatnim skoroszycie, gdy usłyszałem za sobą szelest. Krążek światła przetańczył po ścianie schronu i spoczął na czarnej matowej plandece za mną. Coś się pod nią poruszało. Do dziś żałuję, że wtedy stamtąd nie uciekłem.

Stałem tak z pół minuty, celując bronią i latarką w środek ruchomego czegoś pod przykryciem. Coś spod tego przykrycia chyba chciało się wydostać, ale nie wiedziało jak. W końcu podszedłem bliżej, zerwałem plandekę i odskoczyłem. Na widok tego, co było pod nią, poczułem jak krew odpływa mi z twarzy. Jakby Ed Gein poszedł na całość. Lewa ręka i noga, pochodzące z dwóch różnych ciał, obumierały. Plamy opadowe były doskonale widoczne na marmurowym tle skóry, a paznokcie wypadły. Tułów ściskały dwie wrzynające się w skórę, skręcane obręcze. Patrząc pod odpowiednim kątem dało się zauważyć wygrawerowane na nich runy oraz arabskie i chińskie znaki. Z rozcięcia biegnącego od szczęki do krocza sączyła się strużkami gęsta czarna krew, śmierdziało wydzieliną ropną. Skóra przypominała niedbale łataną starą ceratę. Lewa noga była wyraźnie masywniejsza od prawej. Z niezbornych ruchów mogłem wywnioskować, że to… coś bardzo chciało gdzieś pójść, tylko nie bardzo wiedziało gdzie ani jak. Wtedy spojrzało na mnie swoim jedynym okiem. Dostrzegłem w tym spojrzeniu coś, przez co do dziś zdarza mi się nie przespać tygodnia. Czymkolwiek było to coś, w jakiś sposób rozumiało swoje położenie. W spojrzeniu tym była prośba o koniec. O kulkę między oczy.

 Poczułem toczącą się po poliku łzę. Jednak nie zdążyłem dotknąć spustu, bo coś ciężkiego uderzyło mnie w głowę i padłem jak ścięte drzewo.

 

 

 Najpierw poczułem ból w wykręcanym ramieniu. Potem paskudny odór. A potem zaatakowały wszystkie zmysły naraz. Skóra na skroni paliła jakbym oberwał gorącym pogrzebaczem. Oczy atakował blask i żar lampy kwarcowej, stojącej (wiszącej?) bardzo blisko twarzy. Bębenki uszu rozrywała kakofonia, a gdy spróbowałem poruszyć zdrętwiałym językiem, czułem knebel smakujący tymi cholernymi ziołami i szpitalem. Przez chwilę nie wiedziałem czy stoję, leżę, czy może wiszę. To niezorientowanie w przestrzeni minęło, gdy poczułem grunt pod stopami. Na nadgarstkach miałem coś dużego i ciężkiego, przez golf promieniowało zimno. Ramię wyłamywał mi mój własny ciężar. Stanąłem na wyprostowanych nogach i ból zelżał na tyle, że mogłem głębiej zaczerpnąć powietrza. Światło przepalało mi spojówki, ale nie zaciskałem mocniej powiek, bo zaraz odzywała się rana na skroni. Spróbowałem poruszyć rękoma. Nic z tego, byłem zakuty w łańcuchy. Dość mocno naprężone, bo nie dałem rady opuścić ramion ani zgiąć ich w łokciach. Przeklęta lampa stała pewnie na tyle blisko, że mógłbym ją przewrócić kopniakiem. Wolałem jednak tego nie robić – grzała, a ja byłem bez kurtki i nie wiedziałem, ile jeszcze tu zabawię. Po chwili źródło światła samo się przesunęło. Otworzyłem oczy i kilka razy zamrugałem. Dwie lampy wciąż mocno oświetlały bunkier, ale przynajmniej nie waliły po oczach. Byłem przykuty do ściany prostopadłej do tej, w której wykopano wejście. Zobaczyłem też, kto przestawił lampę; był ubrany w szatę podobną do papieskiej, tyle że czarną i z dziwnymi zielonymi wzorami. Odwrócił się przodem do mnie. Na twarzy miał mosiężną złośliwą maskę z greckiego teatru, a na dłoniach umazane krwią lateksowe rękawiczki. Majstrował – nie umiałem myśleć inaczej o tej czynności – przy tym czymś, co leżało pod plandeką. Obręcze ściskające tułów stały oparte o nogę stołu, na którym to coś spoczywało. Rozcięcie od krocza do żuchwy było rozwarte na tyle mocno, na ile pozwalały prowizoryczne rozpórki. Człowiek w czarnej szacie wyjął z rozłożonej nylonowej torby skalpel i zagmerał we wnętrznościach tego czegoś. Wyciął obumarłe płuco i wrzucił do stojącej na stole blaszanej miski. Dopiero wtedy zauważyłem, że to coś oddycha. Pomyślałem o wiśniowych ciastkach. Dostałem torsji. Już nigdy więcej wiśniowych ciastek.

Wiedziałem, że chirurg-amator nie mógł być Dzwonnikiem. Miał na to za szerokie ramiona i w ogóle wyglądał dobrze. Dzwonnik z postury przypominał wysuszoną mumię. Jazzowa kakofonia się skończyła, zastąpiona dużo bardziej przyjaznym dla uszu „Hip To Be Square”. Wszystko to nagle wydało mi się tak surrealne i w pewien sposób komiczne, że chciałem wybuchnąć śmiechem. Brakowało tylko warującego przy mnie japiszona z siekierą. Chirurg-amator odłożył skalpel, zdjął rękawiczki i podszedł do stołu zasypanego papierzyskami. Ściszył muzykę, sięgnął do nylonowej torby po zatkniętą strzykawkę i podszedł do mnie. Nie bardzo zwracałem na niego uwagę, bo wlepiłem wzrok w coś przed chwilą pozbawione płuca, a co wstałoby, gdyby nie spętane pasami kończyny.

– Robi wrażenie, prawda? – zapytał mężczyzna w czarnej szacie; jego głos brzmiał, jakby płynął z niedostrojonego radia. – Mógłbym część ciebie uczynić częścią jego, ale wtedy ominęłaby cię prawdziwa kara. I nie zobaczyłbyś czegoś naprawdę wielkiego.

Po tych słowach poczułem ukłucie w szyję. Cały zwiotczałem, bunkier stał się niewyraźny, oddychanie przez sam nos było sporym wyzwaniem. Knebel nagle się rozluźnił. Poczułem, że wypada mi z ust, jednak nie miałem siły sam go wypluć. Poruszyłem szczęką jak stary niedołęga i w końcu się odkleił. Udało mi się zogniskować wzrok na masce. Chciałem zapytać po co to wszystko, ale tylko sapnąłem. Maska widocznie mnie zrozumiała, bo usłyszałem:

– Musisz zobaczyć… coś, na co zasłużyłeś. Mógłbyś zemdleć bez specyfiku, który ci podałem. A chcę, żebyś został przytomny.

Wtedy lampy zamigotały, a mnie zaczęły rezonować zęby. Włosy na karku stanęły dęba, powietrze było tak naelektryzowane. Czubek w masce mamrotał coś półgębkiem, zrozumiałem tylko omnis moriar. Usłyszałem kroki za zamkniętymi drzwiami, zza których wcześniej dobiegała muzyka. Otworzyły się. Stanął w nich Dzwonnik, bez habitu. Najstraszniejsze nie było nawet to, że równie dobrze mógłby być szkieletem owiniętym bandażami, jak i czekającym na komorę gazową w Auschwitz. Jakby odpłynęła z niego cała wilgoć. Nie mógł ważyć więcej niż trzydzieści kilo i nie mógł przy takiej masie ze złodziejem z monopolowego zrobić tego, co zrobił. Nawet twarz tego… czegoś, z cofniętym nosem i ustami zaciśniętymi na pieńkach zębów nie była tak straszna jak oczy, kontrastujące z wyglądem reszty ciała. Błyszczące, bez śladu bielma, z jadowicie zielonymi tęczówkami. Oczy rozumiejące.

 Żywe.

 Umierałem ze strachu, ale przez świństwo jakie mi wstrzyknął świr w czarnej szacie, nie mogłem krzyczeć ani stracić przytomności. Bardzo chciałem, żeby urwał mi się film. Albo żebym oślepł. Zacząłem dygotać z zimna i płakałem. Położył Upiorowi dłoń na ramieniu, niemal z czułością.

– Nie należy poprawiać doskonałości. – powiedział cicho i wszedł do pomieszczenia, w którym chwilę temu była ta jego doskonałość. Wrócił po kilku sekundach z metalowymi rękawicami Dzwonnika, a ten założył je sobie na dłonie, których skórę miał tak napiętą, jakby zaraz miała pęknąć. Znów zrobiło mi się niedobrze.

– Podobno miłość jest najsilniejszym ludzkim uczuciem – powiedziała maska. – ale ja stawiam na poczucie winy. Teraz łkasz ze strachu – podjęła po chwili przerwy; w głosie pobrzmiewała wściekłość. – i dobrze. Powinieneś. A ja nie kiwnę palcem, choć mógłbym. Jak ty, wiele lat temu.

Wtem Dzwonnik złapał mnie za golf tuż pod brodą, przyciągnął do siebie na tyle, na ile pozwalały łańcuchy, a drugą ręką przymierzył się do ciosu. Mogłem przyjrzeć się jego rękawicom. Były zespawane i poskręcane z kilkudziesięciu kawałków stali. Miały tyle ostrych krawędzi, że mogły chyba pociąć wszystko i pod każdym kątem.

– Wierzgnij, a zrobi ci z twarzy puzzle. – warknął człowiek w czarnej szacie. Podszedł z drugą strzykawką, wypełnioną mętną żółtawą cieczą. Zbliżył się do mnie, przez moment nasze twarze dzieliła tylko maska.

– Teraz niewiele z tego rozumiesz, jednak obiecuję ci, pewnego dnia zrozumiesz wszystko. Będę miał cię na oku.

Poczułem ukłucie, w tym samym miejscu co poprzednie. Zanim odpłynąłem, zauważyłem zmianę w oczach Dzwonnika. Były przesłonięte bielmem, martwe.

1

Trudno wytłumaczyć, gdzie znalazłem się później, w każdym razie nie jestem już pewien twardego muru między życiem a śmiercią; wszystko to jest względne, widziałem dowód. W śpiączce sam to przeżyłem. Przynajmniej tak mi się wydaje, gdy wracam do tego pamięcią. Być może nie reagowałem na głosy lekarzy i rodziny, latarki świecące po oczach, na cewnik i nakłuwanie mnie igłami jak krawiecką poduszkę. Ale czułem, że żyłem. Dziwnym, obcym życiem i świadomością wewnątrz umysłu, a jednocześnie jakby poza nim. Trudno jest opisać to najtęższym filozoficznym umysłom, a co dopiero mnie. Mogę tylko przybliżyć, jak to wyglądało. Przeżywałem bez końca ten sam koszmar: gęsty tropikalny las, moje gnijące zwłoki wiszące na co większym drzewie, sztywnymi ramionami wskazujące drogę – niekończący się trupi szlak. Słońce prawie znikło za linią horyzontu, znacząc chmury zakrzepłym ogniem. Wyglądało niczym przekrwione oko jakiegoś szalonego boga. Tutaj – gdziekolwiek tutaj było – trwał wieczny zachód słońca. Leśna droga przede mną, prosta jak strzelił, nie miała końca, a ta za mną ginęła w czerni. Smolistej, nieprzeniknionej, szepczącej. Przestraszyłem się, gdy zaczęła mnie doganiać, ale chwilę potem przyszły mi do głowy jedyne wówczas racjonalne myśli: jeżeli to był sen, muszę umrzeć, żeby się obudzić. Czerń to grób. Zamknięte na zawsze oczy. Trumna.

Śmierć.

Pozwalam się dogonić i wchłonąć mrokowi. Powietrze staje się chłodniejsze, czuję się jakbym wpadł do wody. Czuję też, jak ciemność pożera grunt pod moimi stopami i wszystko inne dookoła. W końcu i mnie. Zaczynam się rozpadać, jak bryłka suchego piasku zgniatana przez dziecko. Nie boli. Nie wiem czy zostaje ze mnie coś poza czystą świadomością. Choć nie mam oczu, widzę wszystko, jakbym sam zamienił się w wielkie oko. Nadal czuję lekki chłód. Wiszę tak w czerni i czuję, że sam się staję czernią. Bez wspomnień, bez bólu, bez Dzwonnika i Maski. W mojej pochłanianej przez mrok świadomości tli się tylko jedna myśl: to koniec. Tylko jedno uczucie: ulga.

Ale zaraz po tym pojawia się inne uczucie, bardziej fizyczne – uczucie ścisku. Czuję jak nie całkiem rozdzielone ciało i świadomość znowu stapiają się w jedno. Towarzyszy temu potworny ból, jakby każdą komórkę na nowo składanego organizmu coś rozrywało. Wtedy ciemność zaczyna mnie wciągać w swój środek. Najpierw powoli, jakbym jechał rozpędzającym się samochodem. Potem ostatni widoczny kawałeczek płonącego nieba zaczyna kurczyć się coraz szybciej, w miarę jak przyspieszam. Teraz ciemność już nie szepcze – wyje wyciem Piekła, wyciem tysięcy potępionych dusz. A może to ja wrzeszczę? Nie wiem, wszystkie zmysły zlewają się w jedno. Moja świadomość rozpływa się, tak jak rozpływa się masło na rozgrzanej patelni. Jestem bezwładny jak plankton na fali.

Jak kukiełka w rękach lalkarza.

Gdy już tracę nadzieję, że wrzask kiedykolwiek ucichnie, ten urywa się nagle, a ja zatrzymuję się gwałtownie. Moje nie do końca uformowane ciało na nowo się rozpada. To co zostaje w jednym kawałku, słyszy tam-tamy i inne bębny, czuje gryzący dym i widzi czerń, miejscami bardzo delikatnie rozświetloną czerwienią. Czuję się jakbym był zanurzony w czymś gęstym. W pierwszej chwili myślę, że wciąż zwisam z łańcuchów, nieprzytomny w bunkrze. Dzwonnik i jego… lalkarz uciekli i zostawili mnie tu, a migocząca czerwień to ogień, który strawi wszystko, co po sobie zostawili. Włącznie ze mną. Wtedy otwiera się ogromne oko, wewnątrz którego jestem. Środek ciemności, oko czarnego cyklonu, który mnie wessał. Jestem zbyt skołowany żeby jakkolwiek zareagować, wodzę tylko wzrokiem po krawędzi gigantycznej jaskini oczodołu. W pewnej odległości od niej znajduje się eliptyczny otwór, niemal wielkości oka.

Maska.

Byłem w oku lalkarza.

Siedział po turecku przy ognisku, które z mojej perspektywy miało wysokość Wieży Eiffela. Po drugiej jego stronie tańczył czarny pająk, dwa razy większy od ogniska. Dopiero, gdy na chwilę się zatrzymał zobaczyłem, że to człowiek. Wielki, czarny, z obłędem w oczach, ale tylko człowiek. Nie wiem czy miał coś na sobie, świat za okiem był zamazany, jakbym patrzył przez mokrą folię. Bębny wciąż łomotały, gdzieś poza polem widzenia.

Nagle wielki czarny człowiek znów zaczął tańczyć, dołączywszy do tego śpiewy. Trwały bardzo długo. Chociaż pierwszy raz w życiu słyszałem dźwięki składające się na język tych śpiewów, wiedziałem o czym traktowały: o ofierze i jej oprawcach; o przemianie ofiary w kata; o przemianie oprawców w ofiary; wreszcie, o wymierzeniu przez kata sprawiedliwej zemsty na oprawcach.

Lalkarz zamknął oczy. Śpiew i tam-tamy ucichły

 

Po czasie, który mógł być wiecznością, koszmar ustępuje. Widzę – już własnymi oczyma – sufit sali szpitala, pomalowany na paskudny miętowy kolor. Obudziłem się podłączony do kroplówki i cewnika. Lekarze powiedzieli mi, że przez dwie doby byłem w śpiączce. Oczywiście nikomu o tym nie powiedziałem (i prawdopodobnie nigdy nikomu nie powiem), ale twierdzę, że byłem… gdzieś indziej. Znaleźli mnie na podjeździe przed szpitalem. Dawałem bardzo słabe oznaki życia.

Od kilku godzin przy moim łóżku siedziała bratowa z synem. Gdy lekarz wyszedł, wtuliłem się w jej ramię i się rozpłakałem. Płakałem długo i mocno, ze łzami wylewało się ze mnie mnóstwo rzeczy. Jednak ulga była niewielka. Udało mi się opanować zanim nakryli mnie kumple z wydziału. Znaleźli norę Dzwonnika. Kopany tunel był naszpikowany pułapkami. Dwóch techników straciło w nim życie, trzeci wyczołgał się stamtąd sparaliżowany. Schron był pusty i wysprzątany, nie licząc kajdan na których wisiałem. W lesie znaleźli kawałek bandaża. W świetle UV były na nim widoczne powtarzające się ciągi run, zwane palindromami. Ryto je na kamieniach nagrobnych Wikingów. Miały przeszkodzić duszom zmarłych w powrocie do świata żywych.

Od rozmyślania o tym ratowali mnie chłopaki i brat, który przyszedł jakiś czas po nich. Grał w deathmetalowym zespole The Doomsday Machine, który akurat był w trakcie mini trasy koncertowej, więc po prostu nie mógł przyjść wcześniej. Na powitanie poczęstował mnie, tradycyjnie, anegdotą z życia fanów w pogo. Wszyscy śmiali się i próbowali poprawiać mi nastrój, później też. Dopóty, dopóki nie upewnili się, że zasnę zaraz po ich wyjściu. Nie śniłem żadnych snów; te miały przyjść dopiero później.

Około południa następnego dnia, przed wypisaniem mnie, rozmawiałem ostatni raz z lekarzem prowadzącym mój przypadek. Rana na skroni nie wymagała szwów, ale zostawi paskudną bliznę. W mojej krwi wykryto ślady tetrodotoksyny. Jak się później dowiedziałem, szamani voodoo zamieniają nią ludzi w zombie. Tak się czułem przez pierwszy tydzień chorobowego. Gdy ktoś mnie odwiedzał, udawałem że wszystko jest w porządku i że lada dzień wrócę do pracy. Święta spędziłem u rodziny brata. W udawaniu robiłem się coraz lepszy, nikt się nie zorientował, że pod tą maską drżę na widok każdej smugi cienia, czy że podskakuję na dźwięk bębna. Koniec ze słuchaniem TDM na próbach. Brat chciał, żebym został u nich do sylwestra, ale grzecznie odmówiłem. Byłem strasznie zmęczony tym całym udawaniem, miałem dość oszukiwania wszystkich wokół.

Zombie. W zasadzie, tym byłem przez większość czasu po świętach. Wstawałem z łóżka tylko do kibla, czasem do lodówki. Po zmroku sprawy miały się zgoła inaczej. Każdy szelest był krokiem zbliżającego się szamana w greckiej masce, każdy zgrzyt – zaciskającą się pięścią Dzwonnika. Spałem cztery godziny na dobę, dręczyły mnie myśli i koszmary, o których usiłuję nie pamiętać. Co ciekawe, pierwszy raz naprawdę solidnie wyspałem się w sylwestra. Huk, migoczące światła, cienie to gęstniejące pod drzewami, to rozpraszane przez fajerwerki i gęstniejące przy moim oknie, łomot muzyki u sąsiadów – byłem przez to wszystko tak spanikowany, że mózg po prostu wyłączył świadomość. Sylwek wypadał w niedzielę, obudziłem się w środku wtorkowej nocy. Nie miałem żadnych snów. Całe szczęście, że spałem przy zapalonym świetle; gdybym obudził się w ciemnościach, chyba bym umarł.

W wydziale zabójstw wytrzymałem do marca, później musiałem zmienić pracę. Wszędzie dopatrywałem się run i innych śladów Dzwonnika i lalkarza, no i zazdrościłem zamordowanym. Coraz częściej zastanawiałem się, jak to jest – nie być. Pewnego wieczoru przygotowałem się na to. Rozpuściłem w szklance wody kilka tabletek dość mocnego środka nasennego. Szklankę postawiłem obok brzytwy, leżącej na obrzeżu wanny wypełnionej gorącą wodą. Zanurzyłem się po szyję, mimo to drżałem. Wypiłem pół szklanki rozpuszczonego specyfiku. Po dwudziestu minutach przestałem się trząść, poczułem za to pierwsze przypływy senności. Wypiłem drugie pół szklanki, krótko po tym zacząłem odpływać. Pierwsza 'dawka' zaczynała działać. Nadal się bałem, ale otumaniony środkiem nasennym czułem się coraz lepiej. Coraz senniej.

Przysnąłem i mało co się nie utopiłem. Moja trumna stygła, rozpuszczone tabletki działały coraz mocniej. Wykasływanie wody oprzytomniło mnie na tyle, że mogłem pewnie trzymać brzytwę i myśleć – jak na półprzytomnego – jasno. Przysunąłem ostrze do nadgarstka, jednak zanim poprowadziłem cięcie, zaświtała mi myśl: a co jeśli Dzwonnik na mnie czeka? Albo lalkarz? To byłoby sto razy gorsze od tego, co przeżywałem do tej pory.

Rzuciłem brzytwę w kąt łazienki i wygramoliłem się z wanny, nogą strącając szklankę. Potłukła się, ale jakoś ominąłem odłamki, gdy klęcząc, pochylałem się nad wanną. Wsadziłem dwa palce w gardło i wyrzygałem drugą 'dawkę'. Gdy upewniłem się, że więcej nie zwrócę, przeczołgałem się na czworakach do łóżka, wturlałem na nie i niemal natychmiast zasnąłem. Nim padłem w objęcia Morfeusza, moją ostatnią na poły myślą, na poły prośbą do boga – jeżeli jakiś istnieje – było to, że bardzo chcę się rano obudzić; proszę, ta ilość leku którą zdążyłem wchłonąć, niech mnie nie zabija. I puff, zgasłem, jak nocna lampka odłączona od gniazdka.

Obudziłem się z niekłamaną ulgą, choć miałem paskudny katar i byłem strasznie skołowaciały. Głowa chciała mi pęknąć na pół, język miałem suchutki jak papier, a żołądek postanowił zamienić się funkcjami z sercem. Ale żyłem. Dobrze, że bolało, bo ból pochłaniał całą moją uwagę i pierwszą myślą po przebudzeniu nie było, czy zastanę w kuchni Dzwonnika bądź lalkarza, tylko to, że tam mam najbliżej do kranu. Ktoś, kto by mnie wtedy zobaczył, mógłby pomyśleć, że wczoraj ostro zabalowałem.

Tydzień po tym, a dzień po pożegnalnym party zacząłem nową pracę – w drogówce i tylko za dnia. Nie chciałem już babrać się we krwi i miałem dość słuchania wykrętów zdradzonych mężów, którzy trochę zapędzili się w wymierzaniu kary niewiernym żonom; dość słuchania usprawiedliwień żon, nie mogących ścierpieć zdrady; dość dilerów odbierających należności w postaci życia niewypłacalnych dłużników. Ale chciałem zostać w pobliżu, bo Dzwonnik prędzej czy później znów zabije, w imieniu swojego pana. Prawdę mówiąc czekam na to, bo chociaż umieram ze strachu, chcę go zabić za to, co mi zrobił.

Nim lalkarz zdemolował moje życie, goliłem się na łyso. Po wyjściu ze szpitala przez dwa tygodnie zapuszczałem włosy, żeby zakryć nimi bliznę na skroni. Jednak szybko znowu zacząłem je golić. Co drugi dzień, bardzo dokładnie. Wtedy, w bunkrze, stojąc oko w oko z Dzwonnikiem, osiwiałem z przerażenia. Nie miłość, nie poczucie winy, a strach jest najsilniejszą emocją, jaką może odczuwać człowiek. Zawsze staram się mieć przy sobie broń, na wypadek nieoczekiwanego spotkania z lalkarzem. Gdyby do takiego spotkania doszło, mógłbym zastrzelić najpierw jego, potem siebie. Z początku wierzyłem, że miałem szczęście – wszak nie skończyłem jako materiał na jedną z kukiełek. Teraz nie jestem tego taki pewien.

 

Za ścianą deszczu świat traci kontury.

 

 

*

 

– Nie wiem, czy chcę to teraz oglądać. – powiedziała dziewczyna. – Bez włączania czuję, że to coś paskudnego.

Nie za szczupła, ale też nie otyła. Była ubrana w czarne, nieco obcisłe dżinsy i fioletowy golf. Rude włosy sięgały jej do ramion, w brązowych oczach odbijały się jarzeniówki dworcowej pizzerii, w której się spotkali.

 Ładna kobieta, według wszystkich standardów i kanonów. Siedzący naprzeciw jej nieco starszy mężczyzna starał się o tym nie myśleć; nie po to się przecież spotkali. Zjedli dużą margharitę na spółę. Nie mieli jednak za dużo czasu, a czekała ich długa droga powrotna. Do picia więc zamówili pepsi twist.

– Na twoim miejscu też bym pewnie nie chciał, a nie potrafię tego, co ty. Wygląda to trochę, jak fanfiction do "The Ring".

 – Jak co? – dziewczyna zmarszczyła czoło.

– Nic, nieważne. – mężczyzna uśmiechnął się, jakby powiedział coś głupiego. Nieco otyły, z zakolami, w okularach i w T-shircie Evil Dead pod rozpinanym swetrem wyglądał na nerda. Broda, choć przystrzyżona, nie niwelowała tego wrażenia. Mimo tego, przez ostatnią godzinę rozmawiali jak starzy znajomi, którzy umówili się na pizzę. Wszystko co dobre jednak kiedyś się kończy i przyszła pora na nieprzyjemną część spotkania.

– No dobra, pokaż. – głęboko westchnęła, jakby opadała z sił. Mężczyzna sięgnął do powieszonej na krześle kurtki i wyciągnął z jej wewnętrznej kieszeni sfatygowany smartfon. Podsunął go dziewczynie. Wcisnęła przycisk blokady ekranu, ten jednak pozostawał czarny.

– Jest wyłączony? – mężczyzna odpowiedział skinieniem głowy. – Jezu, nawet teraz mam wrażenie, jakbym dotykała kawałka lodu.

Przytrzymała guzik ON/OFF, a gdy na wyświetlaczu pojawiło się logo Samsunga, natychmiast puściła i zatarła dłonie, jakby były zmarznięte.

– Od początku korci mnie, żeby cię o coś zapytać… – zaczął nerd.

– Hmm?

– Jak to jest mieć twoją, hmm, umiejętność? To bardziej wizje jak u jasnowidzów, czy intuicja? – nie wiedział, jak inaczej sformułować pytanie, a nie chciał się za daleko zapędzić.

– Nie potrzebuję kryształowej kuli, kart tarota, całego tego ezoterycznego szajsu. Czasem wystarczy mi spojrzeć na człowieka, nawet na zdjęciu, żeby wyczuć jego stan emocjonalny. Czy był w danej chwili wkurwiony, smutny, czy musiał na kibel. – zachichotali i napili się pepsi. – Tak jakby to, co wypełniało myśli człowieka w momencie fotografowania też utrwaliło się na tej fotografii. Dlatego nie mogę oglądać filmów ani telewizji. Ale nie jest najgorzej, bo zostały mi gry, książki i muzyka. – Weszła w główne menu telefonu i poszukała odtwarzacza video. – Najgorzej jest przed okresem, albo gdy jestem niewyspana. Potrafię to tłumić, kontrolować, ale w trudniejsze dni wszystkie bariery puszczają. I czuję się, jakbym miała w głowie gniazdo szerszeni, taki hałas.

Znalazła. W całym urządzeniu był tylko jeden plik wideo, o niepozornym tytule MOV_53. Włączyła odtwarzanie i ułożyła telefon horyzontalnie, przed sobą. Nerd obejrzał nagranie kilkanaście razy; kolejny sobie darował i obserwował reakcje dziewczyny. Podczas gdy on nie widział w tym niczego szczególnego, ona robiła miny i zapowietrzała się, jakby oglądała dekapitację niemowlęcia.

– Co się dzieje z kamerą? – znowu zmarszczyła czoło.

– Nie mam pojęcia. Jeśli wierzyć… no, wiesz, komu, to jest oryginalna karta pamięci, z kamery z tego sklepu. Nikt nie manipulował przy nagraniu.

Odsunęła telefon na drugą stronę stolika i zatarła ręce, znowu.

– Co zobaczy… poczułaś?

– Wściekłość. Żal. Gniew. Kimkolwiek jest ten policjant, ma przesrane. To coś zabiłoby go samą nienawiścią, gdyby mogło. Co to w ogóle jest?

– Wiem tylko tyle, co ty. Nasz wspólny znajomy, tak go na razie nazwijmy, mailu napisał, że mam spodziewać się paczki i że mam się z tobą skontaktować, koniecznie przez Darknet i że jeśli tego nie zrobię, mogą zginąć ludzie. Sekundy po przeczytaniu wiadomości komputer trafił szlag. Software i hardware. A tego samego dnia, wieczorem, znalazłem w skrzynce kopertę bez znaczków, bez jakiegokolwiek adresu czy nawet imienia. W kopercie była karta microSD i nic poza tym. Słuchaj, przepraszam, jeśli cię nastraszyłem, ale musiałem. Instrukcje, jak zhackować twój komputer, też dostałem od niego, gdy jakimś cudem znalazł mnie po wejściu do Darknetu – mężczyzna opróżnił swoją szklankę. – Wiedział, co jest na nagraniu i co potrafisz.

Dziewczyna zastanawiała się dłżuszą chwilę, trawiąc wszystko, co właśnie usłyszała.

– Ok, ale co dalej? Co my mamy mieć z tym wspólnego?

– Na razie kazał czekać. Jak tylko się odezwie, dam znać. – Spojrzał na zegarek. – Muszę się zbierać, za chwilę mam pociąg. Napisz, jak dotrzesz do domu. Tylko pamiętaj…

– TOR, szyfrowana skrzynka. – uśmiechnięta dokończyła zdanie za niego. Też się uśmiechnął.

– Do następnego.

– Do następnego. – skleili żółwika, po czym mężczyzna wyszedł z pizzerii i zadarł głowę, żeby upewnić się, który peron musi znaleźć. Pociąg dziewczyny odjeżdżał za niecałą godzinę. Poszukała wolnej ławki na peronie, wsadziła słuchawki w uszy i zatopiła się w lekturze "Kłamcy" Jakuba Ćwieka, słuchając Sarah Blasko. Gdy wsiadała do wagonu i szukała wolnego miejsca, na zewnątrz było już całkiem ciemno.

Nie zwracała uwagi na współpasażerów ani nie śledziła krajobrazu za oknem, który teraz był domeną cieni. Gdyby jednak uniosła wzrok znad książki i spojrzała przez szybę, i tak nie dostrzegłaby, jak jeden z tych cieni, postrzępiony, wielkości człowieka, omija plamy światła i pędzi przed siebie z prędkością pociągu. Coraz szybciej, w mrok.

 

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

Podniósł sztywne ramię i wyprostował serdeczny palec. – Dlaczego akurat serdeczny? Serdeczny to ten, na którym większość nosi obrączkę.

niezdrowego odcieniu sepii albo pożółkłego papieru. – raczej odcienia 

W sięgających mi do barków haszczach – chaszczach 

 – Nie należy poprawiać doskonałości. – powiedział cicho – zbędna kropka

pobrzmiewała wściekłość. – i dobrze. – albo kropka i dużą literą,  albo bez kropki

jak bryłka suchego pasku zgniatana przez dziecko. – piasku?

trzeci wyczołgał się stamtąd sparaliżowany. – sądzę, że częściowo sparaliżowany

Trochę wpadek przy przecinkach i zły zapis dialogów. Zerknij sobie do podręcznika w Hyde Parku – myślę, że szybko załapiesz, w czym rzecz.

A teraz do samego opowiadania. Cieszę się, że czytałam niemal w południe. Gdybym zaczęła wieczorem, chyba bym sobie odpuściła. Super budujesz klimat strachu, niewiadomego, obrzydliwego. Nie znoszę horrorów, bo się boję, a ja nie lubię się bać. Twój przeczytałam – nie powiem, że z przyjemnością – ale z ogromnym zainteresowaniem.

I zostawiłeś masę niedopowiedzeń i otwarte zakończenie – przez to jeszcze bardziej się boję.

Dobry tekst, nie masz się czego wstydzić. Wyjdź z ukrycia, Anonimie.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

^bemik, dzięki dzięki. Teraz jestem w trakcie poobiedniej sjesty, ale wieczorem względnie jutro będę poprawiał babole. Pozdrawiam. :)

PS Ha! I udało mi się się odanonimizować. ;D

W przeciwieństwie do Bemik, bardzo lubię horrory, więc Kukiełki przeczytałam bez najmniejszej przykrości ale nie mogę mówić o pełnej satysfakcji.

Owszem, zadbałeś o klimat – jest odpowiednio tajemniczy, mroczny i niesamowity. Właściwie dawkujesz grozę, nie szczędzisz makabry. I wszystko byłoby w porządku, gdyby jeszcze udało mi się dociec, o co w tym wszystkim chodzi.

Wiem, co było powodem morderstw, ale brakuje mi słowa wyjaśnienia, nad czym „pracował” i co chciał osiągnąć lalkarz.

Nie całkiem rozumiem udział bohatera w całej sprawie. Co prawda lalkarz w którymś momencie wspomina o czymś, co w jego oczach obciąża policjanta, ale co to było, nie wiem. Nie wykluczam, że coś przeoczyłam, że jakiś istotny szczegół umknął mojej uwadze.

 

Jak w 'raz dwa trzy, Ba­ba-Ja­ga pa­trzy'. – Jeśli tu miał być cudzysłów, zdanie powinno wyglądać tak: Jak w raz dwa trzy, Ba­ba-Ja­ga pa­trzy.

 

Samo zer­k­nię­cie w tę ot­chłań kosz­to­wa­ło mnie duszę. A ot­chłań przy­zy­wa­ła mnie spoj­rze­niem non stop… – Czy oba zaimki są niezbędne?

 

Nie mamy ta­kie­go sprzę­tu i tylu ludzi co od­dzia­ły w 'CSI', ale udało się usta­lić, że za­bój­ca wcze­śniej użył swo­je­go sprzę­tu w po­dob­ny spo­sób. – Powtórzenie.

 

Mor­der­ca bawił się z nami w berka, po co – wie tylko on sam. – Właściwsze byłoby chyba określenie: Mor­der­ca bawił się z nami w kotka i myszkę, po co – wie tylko on sam.

 

Ma­ka­brycz­na zbrod­nia była pre­lu­dium do po­twor­nej etiu­dy, któ­rej byłem głów­nym bo­ha­te­rem. – Może: …któ­rej stałem się głów­nym bo­ha­te­rem.

 

Zro­bił­bym swoje i po­szedł naj­sła­biej oświe­tlo­ną drogą… No wła­śnie, gdzie?No wła­śnie, dokąd?

 

Włą­czy­łem radio, na­sta­wio­ne na je­dy­ną sta­cję jaką lubię… – Włą­czy­łem radio, na­sta­wio­ne na je­dy­ną sta­cję, którą lubię

 

Naj­bar­dziej wi­docz­nym była chu­dość, jaką pa­mię­tam z fo­to­gra­fii obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych w pod­ręcz­ni­kach hi­sto­rii. – Chyba nie miałeś na myśli chudości obozów?

Proponuję: Naj­bar­dziej wi­docz­nym była chu­dość, jaką pa­mię­tam z fo­to­gra­fii więźniów obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych, w pod­ręcz­ni­kach hi­sto­rii.

 

Za­miast tego za­uwa­ży­łem unie­sio­ne jak u szar­żu­ją­ce­go wre­stle­ra ręce, uzbro­jo­ne w sta­lo­we szpo­ny za­miast pal­ców. – Powtórzenie.

 

Przy­po­mi­nał przy­pra­wy, ja­ki­mi moja bab­cia do­pra­wia­ła i kon­ser­wo­wa­ła mięso.Przy­po­mi­nał przy­pra­wy, którymi moja bab­cia do­pra­wia­ła i kon­ser­wo­wa­ła mięso.

 

W mo­men­cie aresz­to­wa­nia miał na sobie t-shirt z pen­ta­gra­mem… – W mo­men­cie aresz­to­wa­nia miał na sobie T-shirt z pen­ta­gra­mem

 

Niebo jest okrop­ne, si­no-gra­na­to­we.Niebo jest okrop­ne, si­nogra­na­to­we.

 

ale gdy obej­rza­łem się za sie­bie… – Masło maślane; czy można obejrzeć się przed siebie?

Proponuję: …ale gdy obej­rza­łem się… Lub: …ale gdy spojrzałem za sie­bie

 

W chwi­li po­sta­wie­nia stopy na zbo­czu niebo znów za­snu­ło się chmu­ra­mi… – Ze zdania wynika, że to niebo postawiło stopy na zboczu. ;-)

Proponuję: W chwi­li gdy postawiłem stopy na zbo­czu, niebo znów za­snu­ło się chmu­ra­mi

 

Knie­je po mojej lewej nieco się prze­rze­dzi­ły. Na tyle, że dało się za nimi do­strzec… – Knie­ja po mojej lewej nieco się prze­rze­dzi­ła. Na tyle, że dało się za nią do­strzec

W jednym miejscu może być jedna knieja. A może miałeś na myśli zarośla tworzące gęstwinę.

 

a ja nie nie mo­głem wy­do­być żad­ne­go dźwię­ku… – Dwa grzybki w barszczyku.

 

Trzę­słem się jak na zim­nym desz­czu ze snu… – Trząsłem się jak na zim­nym desz­czu ze snu

 

Wtedy, w chwi­li gdy praca była ostat­nim miej­scem w jakim chcia­łem być… – Wtedy, w chwi­li gdy praca była ostat­nim miej­scem w którym chcia­łem być

 

Po­roz­jeż­dża­na plu­cha le­pi­ła się do opon, w nie­któ­rych miej­scach na dro­dze za­ma­rza­ła… – Plucha to pogoda, brzydka i deszczowa. Pluchy nie można porozjeżdżać, plucha nie może lepić się do niczego ani zamarzać.

Proponuję: Po­roz­jeż­dża­na breja le­pi­ła się do opon, w nie­któ­rych miej­scach na dro­dze za­ma­rza­ła

 

przy wjeź­dzie na wia­dukt, mojej tra­sie do domu. – Raczej: …przy wjeź­dzie na wia­dukt, na mojej tra­sie do domu.

 

Ze­wnątrz, co dzie­je się u mnie – nie­ko­niecz­nie.Z ze­wnątrz, co dzie­je się u mnie – nie­ko­niecz­nie.

 

Do dzi­siaj przy­pi­sa­no mu dwa­na­ście mor­derstw. Wszyst­kie były bar­dzo bru­tal­ne i nie­chluj­ne… – Co to znaczy, że morderstwo jest niechlujne? Czy bywają też morderstwa schludne i eleganckie?

 

pierw­szą rze­czą jaką kupię po na­stęp­nej wy­pła­cie… – Chyba miało być: …pierw­szą rze­czą, którą kupię po najbliższej wy­pła­cie

 

Przej­ście cią­gnę­ło się kil­ka­na­ście me­trów i ła­god­nie opa­da­ło w dół. – Masło maślane. Czy mogło opadać w gorę?

Wystarczy: Przej­ście cią­gnę­ło się kil­ka­na­ście me­trów i ła­god­nie opa­da­ło.

 

Na końcu ko­ry­ta­rza znaj­do­wa­ła się wnęka w pod­ło­dze… – Wnęka to wgłębienie w ścianie.

Proponuję: Na końcu ko­ry­ta­rza znaj­do­wa­ła się wklęsłość w pod­ło­dze

 

Na luź­nych kart­kach i prze­dru­kach z in­ter­ne­tu… – Na luź­nych kart­kach i prze­dru­kach z In­ter­ne­tu

 

Bra­ko­wa­ło tylko wa­ru­ją­ce­go przy mnie ja­pi­szo­na z sie­kie­rą. – Czy na pewno chodzi Ci o japiszona?

Za SJP: japiszon pot.; zob. yuppie. «młody, dobrze zarabiający przedstawiciel klasy średniej, prowadzący ostentacyjnie wystawny tryb życia»

 

Na po­wi­ta­nie po­czę­sto­wał mnie, tra­dy­cyj­nie, aneg­do­tą z życia fanów w pogo. – …aneg­do­tą z życia fanów pogo.

 

Albo, co gor­sza, lal­karz? To by­ło­by sto razy gor­sze od tego, co prze­ży­wa­łem do tej pory. – Powtórzenie.

 

ta ilość leku jaką zdą­ży­łem wchło­nąć… – …ta ilość leku, którą zdą­ży­łem wchło­nąć

 

Ładna ko­bie­ta, we­dług wszyst­kich stan­dar­dów i ka­nio­nów. – A co kaniony mogą wiedzieć o kobiecej urodzie? ;-)

Pewnie miało być: Ładna ko­bie­ta, we­dług wszyst­kich stan­dar­dów i ka­no­nów.

 

Sie­dzą­cy na­prze­ciw jej nieco star­szy męż­czy­zna… – Sie­dzą­cy na­prze­ciw niej nieco star­szy męż­czy­zna

 

Zje­dli dużą Mar­ghe­ri­tę na spółę.Zje­dli dużą mar­ghe­ri­tę na spółę.

Nazwy produktów piszemy małą literą. http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

http://sjp.pwn.pl/zasady/;629431

 

Do picia więc za­mó­wi­li Pepsi Twist.Do picia więc za­mó­wi­li pepsi twist.

 

– Jak co? – dziew­czy­na zmarsz­czy­ła czoło.– Jak co? – Dziew­czy­na zmarsz­czy­ła czoło.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

w oku­la­rach i w t-shir­cie Evil Dead pod roz­pi­na­nym swe­trem… – …w oku­la­rach i w T-shir­cie Evil Dead pod roz­pi­na­nym swe­trem

 

i za­tar­ła dło­nie, jakby były zmarz­mię­te. – Literówka.

 

za­chi­cho­ta­li i na­pi­li się Pepsi… – …za­chi­cho­ta­li i na­pi­li się pepsi

 

Ale nie jest naj­go­rzej, bo zo­sta­ły mi gry, książ­ki i mu­zy­ka. – we­szła w głów­ne menu te­le­fo­nu… – Po kropce, nowe zdanie rozpoczynamy wielką literą.

Ten błąd w zapisie dialogów występuje wielokrotnie.

 

Po­tra­fię to tłu­mić, kon­tro­lo­wać, ale w cięż­sze dni wszyst­kie ba­rie­ry pusz­cza­ją.Po­tra­fię to tłu­mić, kon­tro­lo­wać, ale w trudniejsze dni wszyst­kie ba­rie­ry pusz­cza­ją.

 

Co my mamy mieć z tym wspól­ne­go? - – Zbędny dywiz po pytajniku.

 

Gdyby jed­nak unio­sła wzrok znad książ­ki i wyj­rza­ła przez szybę… – Można wyjrzeć przez otwarte okno; przez szybę można spojrzeć.

 

 

Może, nim opublikujesz kolejne opowiadanie, zechcesz zajrzeć do tego wątku:

http://www.fantastyka.pl/loza/17

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki serdeczne za przeczytanie i wnikliwość. Odnośnie:

wszystko byłoby w porządku, gdyby jeszcze udało mi się dociec, o co w tym wszystkim chodzi.

Czy sytuację ratuje w jakikolwiek sposób argument, że to i owo wyjaśni się w kolejnych opowiadaniach? Mam konspekt całej historii, brakuje tylko paru elementów, ale w 85% wiem, co będzie się działo pomiędzy punktami A i Z. :) Japiszon to takie cameo, puszczanie oka do 'American Psycho' i pamiętnej sceny szlachtowania Paula Allena, podczas gdy z wypasionego stereo Batemana huczy właśnie 'Hip To Be Square'. :)

Poniekąd. Byłam przekonana, że przeczytałam skończone opowiadanie, a ponieważ pewne wątki nie zostały wyjaśnione, czułam niedosyt. Mam nadzieję, że za jakiś czas, po napisaniu wszystkiego, pozwolisz nam poznać skończone dzieło. ;-)

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dopieszczone poprawione. Co do ‘schludnych’ morderców, takimi właśnie byli m.in. pierwszy znany amerykański seryjny morderca, Herman Webster Mudgett vel Henry Howard Holmes (który do mordowania wybudował hotel-pałac tortur) i serialowy Dexter Morgan. :)

Pozostaje czekać na ciąg dalszy. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czytało się nieźle. Faktycznie, ładnie budujesz klimat.

Opowiadanie jest dość długie, szczególnie jak na debiut. Wiesz, niewielu ludzi zacznie czytać taki długaśny tekst nieznanego autora… Ja tam wywaliłabym kawałki o muzyce, bo się na tym nie znam i mnie nudziły. Ale to ja. Innym być może one mnóstwo dawały…

Historia interesująca, przeważnie udawało Ci się utrzymać moją ciekawość.

W tej samej chwili sięgnąłem po broń, komórkę i do drzwi, w międzyczasie odpinając pas.

Hmmm. Ile facet miał rąk?

trzeci wyczołgał się stamtąd sparaliżowany.

To jak się czołgał?

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka