Nie wiem dlaczego, ale niektóre wspomnienia tak łatwo przywołać. Czają się tuż pod powierzchnią myśli. Wystarczy sekunda, a już wiem, którego domu szukam albo pod którym drzewem zakopałam witraż. Nie, nie taki prawdziwy. Nigdy tego nie robiłeś? No coś ty?
Mieszkałam wtedy na Pradze, miałam kilka lat i niezachwianą pewność, że zawsze będę. Nic mną nie szarpało. Życiowe rozterki nie miały jeszcze racji bytu, egzystencjalnych wątpliwości nawet nie przeczuwałam i nie znałam zbyt wielu słów, co bardzo ułatwiało komunikację z innymi ludźmi. Każdy wyraz był dosadnie prawdziwy, na eufemizmy nie starczało miejsca i czasu.
W starej kamienicy gnieździło się kilka rodzin, a dzieci była tylko trójka: ja, Adela i Grześ. Siłą rzeczy przyjaźniliśmy się. Bo codziennie bawiliśmy się, kłóciliśmy się, rozbijaliśmy kolana. I mieliśmy wspólne tajemnice. To chyba Adela wymyśliła witraże. Kopaliśmy w ukryciu nieduże dołki i wypełnialiśmy je skarbami – folią po cukierkach, kolorowymi kamykami, złotymi i srebrnymi kapslami od butelek na mleko, płatkami kwiatów, co komu przyszło do głowy. A potem przyciskaliśmy to kawałkiem szyby, uzyskując efekt witrażu. I zasypywaliśmy ziemią. Niekiedy pozostawały zagrzebane przez dłuższy czas, zdarzało się, że całkiem zapominaliśmy o nich, a niekiedy odkrywaliśmy na nowo po kilku dniach. Pamiętam to uczucie, kiedy odsłaniałam powolutku moje dzieło; spod piasku wyłaniał się kolorowy obrazek. Przecierałam szybkę i napawałam się widokiem tej sztuki, takiej prawdziwej, przez duże S. Potem zasypywałam z powrotem, a często przyprowadzałam w tajemnicy Grzesia i chwaliłam się witrażem. Adelka robiła to samo, chyba rywalizowałyśmy o jego względy.
Przypomniało mi się to znienacka, kiedy słońce wydobyło z kałuży plamę benzyny. Zadrżała marszczona wiatrem, a ja od razu zobaczyłam nasze podwórko i dołek pod samiutką ścianą kamienicy. Do dziś czuję łzy, które osoliły smak pierwszego rozstania. Ojciec dostał służbowe mieszkanie na Mokotowie. Cieszyłam się, że będę miała własny pokój, a nie kąt tuż koło kaflowego pieca. Nie zdawałam sobie sprawy, że jeszcze zatęsknię za tym ciepłem z duszą. Kiedy płomienie buzowały w brzuchu kaflowego potwora, sen przychodził w ciepłych kapciach, zawinięty w mięciutki ręcznik. Kaloryfery ogrzewają pomieszczenia, ale na pewno nie duszę. Ale wtedy jeszcze nie myślałam o tym. W marzeniach urządzałam swój pokoik i ciągle dopytywałam się mamy, czy kupi mi zasłony w motyle i lampkę z żółtym abażurem.
A potem zeszłam na podwórko i zrozumiałam, że tam na Mokotowie nie będzie ani Adelki, ani Grzesia. I zrobiło mi się tak straszliwie smutno. Chwyciłam oboje za ręce i zaprowadziłam ich do mojej największej tajemnicy, do witrażu, który miał wielkość zeszytu. Był śliczny; pracowałam nad nim kilka dni. Chciałam powiedzieć, że zostawię im ten obrazek, a może nawet przyniosę swoje zdjęcie, żeby mnie pamiętali, ale nie zdążyłam. Jak tylko wydusiłam, że się wyprowadzam i że już nie będziemy się razem bawić, i nie pójdziemy do tej samej pierwszej klasy, Adela z całej siły uderzyła obcasem brązowego pantofelka w cienką szybkę. Szkło rozpękło się w drobne kawałki i z witrażyka nie zostało nic. Przenikające się barwy, załamania i kontrasty znowu były tylko kawałkami złotek i sreberek, fragmentami potłuczonych talerzyków i filiżanek, zwiędłymi kwiatkami.
A Adela schwyciła Grzesia z rękę i kazała mu iść ze sobą. Nawet się nie obejrzała i chłopakowi też nie pozwoliła.
Łzy pociekły mi potwarzy, zlizywałam je, dziwiąc się, że są takie słone, a później zasypałam rozbity obrazek. To był pierwszy pogrzeb. I gdyby istniało tamto podwórko i tamta kamienica, nawet dziś bez wahania wskazałabym miejsce, gdzie pochowane zostało moje pierwsze i jedyne dzieło sztuki.
* * *
Niektóre rzeczy chowam głęboko, bo nawet po latach palą wstydem, jakby to było wczoraj, a nie czterdzieści lat temu. Też tak masz? Nie? Więc nie rozumiesz?
Nie podpadłeś paleniem za szkołą pani od polskiego, w której się podkochiwałeś i przed którą udawałeś, że jesteś lepszy niż w rzeczywistości? Dziewczyna, na której ci zależało, nie przyłapała cię na całowaniu z inną? Bo była zbyt niedostępna, a ty zbyt niecierpliwy, żeby czekać?
Wiem, że to głupoty z zamierzchłej przeszłości, ale ja za każdym razem wykrzywiam twarz, gdy coś takiego mi się przypomni. Najchętniej złapałabym gumkę i wytarła te zdarzenia do czysta, jak pierwsze litery krzywo zapisane ołówkiem.
Nie da się, wiem przecież. A pamiętasz, jak całowaliśmy się w parku na ławce, a ta baba z psem na nas wyskoczyła. Nie pamiętasz? To niemożliwe!
Ale park jeszcze kojarzysz? Tak, ten z poobtłukiwaną fontanną, w której zawsze pełno było liści. Nikt chyba jej nie czyścił. I z aleją kasztanowców. Zawsze kwitły, gdy zbliżały się matury. Jakby na złość abiturientom przypominały, że jest wiosna, że dziewczyny strzelają spojrzeniami, a chłopcy wypatrują tej właściwej. Nie, nie jedynej, prędzej tej odważniejszej, która na chwilę zapomni się bardziej i pozwoli sięgnąć ustami chętnych warg, a dłoniom pozwoli błądzić po rozpalonym ciele. Myśmy też tacy byli. Chodziliśmy tam wieczorami i całowaliśmy się bez opamiętania, zapominając o bożym świecie i ludziach. A ta baba tak nagle na nas wyskoczyła. Jeszcze nie mogłam złapać oddechu, jeszcze gwiazdy mknęły pod zaciśniętymi powiekami, a ona się darła, żeśmy bezbożni, rozpustni, grzeszni. Patrzyłam na nią wystraszona i zawstydzona. Ze spuszczoną głową i kolorami na policzkach, które – nie wiedziałam – wykwitły z podniecenia, czy z zażenowania.
A ty parsknąłeś śmiechem i rechotałeś, jakby nam ktoś przed chwilą najlepszy dowcip opowiedział. Kobieta znieruchomiała, wzięła swojego kundelka pod pachę, chroniąc go przed tobą i już gotowała się do kolejnego ataku, kiedy zatkałeś jej usta.
– Zazdrościsz, babo, że ciebie już nikt tak nie chce całować?
Chwyciłeś mnie za rękę, żeby uciec przed jej złym spojrzeniem. Ale ja się odwróciłam. Ona nie była gniewna, w jej oczach czaił się smutek i żal.
* * *
A pamiętasz landrynki na Mazurach? Zapomniałeś? To przecież niemożliwe. A tę burzę, co nas złapała na polanie?
Tak wiedziałam, że to musisz pamiętać. To Jasiek potem powiedział, że tylko idiota rozstawia namiot w dołku. Nie złość się, bo to prawda. To chyba była nasza druga noc nad jeziorem. Fakt, nic nie zapowiadało deszczu, a byliśmy tak malowniczo skryci wśród tych brzózek i dębczaków. A grzyby można było zbierać prawie nie wychodząc ze śpiworów.
Fajne były te noce. Rozgwieżdżone i parne; wreszcie samotne. Już nie udawaliśmy, że zimno, żeby się przytulić, ale jeszcze nam ta bliskość nie spowszedniała. A kiedy zaczęło grzmieć, a potem padać, kiedy potok rozdzielił posłania, nie było już tak romantycznie. Wściekałam się, bo mi od zimna zęby trzaskały, namiot płynął, ogniska nie sposób było rozpalić, a schronienie pod drzewem było nim tylko z nazwy.
Ale kiedy wyszło wreszcie słońce i rozłożyła się nad nami tęcza, objąłeś mnie i powiedziałeś, że to Bogu wysypały się z kieszeni landrynki i rozpuściły się kolorami po niebie przez ten pieprzony deszcz.
Dlatego zawsze w kredensie były te cukierki. Nie, nie dlatego, że ubóstwiam słodycze i ciągle podjadam. W każdym razie nie tylko dlatego.
* * *
A pamiętasz, jak poszliśmy zrobić test? Nie, to nie z Joasią, przy niej od razu wiedziałam, że jestem w ciąży. Nawet byłam pewna, że urodzę córkę. To było z Kubą. Chyba do dziś mam gdzieś tę karteczkę z ujemnym wynikiem. Lekarz powiedział, że za wcześnie, za bardzo się pospieszyliśmy. Teraz to dziewczyny mają dobrze, w każdej aptece za marne grosze mogą kupić tester.
Nie kłóć się, mówię, że chodziło o Kubę. Ja chyba lepiej wiem, nie? A pamiętasz, jak wymyślaliśmy imiona? Za każdym razem coś spsociłeś. Zawsze mnie to zastanawiało, dlaczego tak nazywałeś dzieci. Przecież na Jakuba zgodziliśmy się chyba ze dwa miesiące przed rozwiązaniem. Skąd wziął ci się ten Artur? Bo co? Że takie anglosaskie imię? A co my mamy wspólnego z Anglikami? Jaka emigracja? I wyszło na moje, może pierwsze imię brzmi z angielska, ale i tak wołamy go Kuba. No dobra, a Joasia? Przecież miała być Ola, po twoim tacie. Że trzy już w rodzinie? To nie mogłeś tego, do cholery, powiedzieć wcześniej? Cały pobyt w szpitalu była Ola, potem jeszcze chyba z tydzień, a po zarejestrowaniu zrobiła się Joanna. Nie, nie mówię, że źle czy brzydko. Nawet mi się bardziej podoba, ale przecież inaczej się umawialiśmy.
Zawsze coś zmieniasz. Teraz też. To ja chorowałam. To ja trzeszczałam, jak mówiłeś. Obiecałeś, że razem. Do końca.
Kłamczuch. Taki niby z ciebie twardziel. Myślisz, że nie wiem, że płakałeś? Jak to kiedy? Nie udawaj! Wtedy, jak mnie zabrali na operację. Skąd wiem? Kochany, w tej rodzinie nic się nie utrzyma w tajemnicy. Małgosia mi powiedziała. Tak, przy niej się rozryczałeś. Bo powiedziałeś, że beze mnie nie masz życia. I co? To ty się zabrałeś, a ja zostaję.
Wiem, wiem, będziesz na mnie czekał. Ale to nie to samo. Wiesz, to jak dostać psa zamiast wnuczka. Nie śmiej się, nie pamiętasz?
Musisz pamiętać, jak Asia nam przywiozła tę znajdkę. Żebym jej głowy nie suszyła o dziecko. Jasne, że kochałam Karmela, ale to nie to samo, co Alek i Martynka. O matko, czekałam, czekałam i w końcu się doczekałam, chociaż i Asia, i Kuba odgrażali się, że nie zrobią nas dziadkami. Miałeś rację, ale jesteś okropnie zgryźliwy. Tak ględzisz, że naprawdę nie wiem, czy chcę do ciebie dołączyć. Jak nie przestaniesz, to…
Dobra, wiem. Czasem tęsknię za twoim gadaniem. Ale żebyś nie myślał! Tylko czasem. Bo potrafisz zagadać człowieka na śmierć. W życiu nie spotkałam faceta, który tak nawija jak ty. I to zwykle o głupotach. Tak, nie oburzaj się. Trzysta razy mogłeś opowiadać tę samą historię. Nie przesadzam. Już nawet Alek i Martynka umieją powtórzyć, jak zerwałeś ścięgno albo jak zdałeś na prawo jazdy w wieku piętnastu lat.
A krzycz sobie do woli. Jak mnie zezłościsz, to wezmę psa i zniknę na trzy godziny. Chcesz tego, co? Czy wolisz obiad?
Tak wiedziałam. Chodź, dziś jest ogórkowa ze śmietaną, tak jak lubisz.
* * *
– Mamo, z kim babcia tak się kłóci?
– Z dziadkiem.
– Ale przecież dziadek…
– Wiem, kochanie, wiem.