- Opowiadanie: Ajzan - Duncan

Duncan

To opowiadanie napisałam z myślą, że kiedyś rozwinę je na całą powieść, stąd niektóre fakty mogą wydać się nierozwinięte. Starałam się jednak, by w miarę możliwości “Duncan” miał początek  i koniec.

Jest to także mój debiut na fantastyka.pl. Mam nadzieję, że będzie się podobało.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Duncan

Janina Porazińska: Bajka iskierki

 

Na Wojtusia z popielnika

iskiereczka mruga.

Chodź opowiem ci bajeczke

Bajka będzie długa.

 

Była sobie raz królewna,

pokochała grajka,

król wyprawił im wesele

i skończona bajka.

 

Była sobie Baba Jaga,

miała chatkę z ciasta,

a w tej chatce same dziwy,

cyt! iskierka zgasła.

 

Patrzy Wojtuś, patrzy, duma,

łzą zaszły oczęta,

czemu żeś mnie oszukała?

Wojtuś zapamięta.

 

Już ci nigdy nie uwierzę

iskiereczko mała.

Najpierw błyśniesz, potem zgaśniesz,

ot i bajka cała.

 

 

1: Świt

 

Zaraz po przebudzeniu, Duncan podpełzł pod okno. Wspierając się, najpierw o wystającą ze ściany deskę, potem o parapet, zdołał wyjrzeć na zewnątrz. Niebo nad dachami było sine ale czyste. Chłopiec odetchnął z ulgą. Nie zaspał.

Pod przeciwległą ścianą kuchni stała drabina prowadząca na strych. Duncan zdecydował się także i do niej doczołgać. Tak było najszybciej i nie obudziłby przy okazji śpiącej w pokoju obok matki. Podczas wspinaczki najpierw chwytał się dłońmi kolejnego szczebla, potem wciągał dalej resztę ciała, razem z jedną jedyną całą nogą, jaką posiadał,

Na górze odsapnął. Dostawanie się tutaj niemal każdego ranka zawsze go męczyło. Kątem oka spostrzegł ruch. To bezpański kot kręcił się między gratami sąsiadów. Wspólny strych łączył wszystkie domy po tej stronie uliczki. Zanim Duncan ruszył się dalej, najciszej, jak to tylko było możliwe, zamknął za sobą klapę w podłodze.

Jego celem było okno na wprost. Upewniwszy się, że pogoda nie zmieniła się, w międzyczasie, z jeszcze większym wysiłkiem niż poprzednio, wciągnął się na parapet i otworzył okno na oścież. Chłodny wietrzyk owiewał rozgrzaną aż do czerwoności twarz chłopca, który znów zaczął ciężko dyszeć, a nawet kasłać. Lecz nie mógł na tym poprzestać. Musiał wspiąć się jeszcze wyżej, aż na sam szczyt dachu. Kiedyś to była najtrudniejsza i najniebezpieczniejsza część drogi. Rano dachówki często były śliskie od rosy, do tego ciężko było się czegoś mocno chwycić. Na szczęście matka, która wiedziała o jego porannych wycieczkach, jakiś czas temu uprosiła kogoś, żeby przywiązał dla jej syna linę do komina. Zwisała tuż obok okna.

Sznur był zimny i wilgotny, lecz dzięki licznym supłom, Duncan trzymał się go pewnie. Nie znaczyło to jednak, że się nie bał. Lękał się o to, czy lina przypadkiem nie pęknie, dlatego zawsze uważnie ją oglądał.

Wreszcie dotarł do celu. Zipał, kaszlał i ociekał potem, ale udało mu się. Był bardzo z siebie zadowolony. Wierzył, iż skoro z samego rana jest w stanie dostać się sam na szczyt dachu, nic tego dnia nie będzie dla niego przeszkodą.

Usadowił się wygodnie pod kominem. Miał stąd dobry widok na Cambford. Miasto, podobnie jak Duncan, jeszcze przed wschodem słońca budziło się do życia. Sklepikarze zamiatali ulicę i szykowali swe przybytki do otwarcia. Kramarze zmierzali ze swymi towarami na targ miejski, za nimi podążali żebracy. Zza rogu po chwili wyszedł strażnik miejski. Nawet z tej wysokości było słychać jego pogwizdywanie. Lecz na to wszystko chłopiec zaledwie zwrócił uwagę.

Najbardziej interesowało go to, co widział w oddali. Ponad murami miasta wznosiły się wieże zamku królewskiego. Między nimi lada moment wzejdzie nowe słońce. Według Duncana, który nigdy nie opuszczał miasta, to właśnie w wielkim domu króla co dzień powstawała kula światła, która powoli leciała ku górom, by zniknąć za nimi i tym samym pogrążyć miasto w ciemności nocy.

Czekanie na pojawienie się nowego słońca Duncan umilał sobie rozmyślaniem o zamku. Według znajomego gawędziarza, zbierał się tam kwiat rycerstwa, a artyści zabawiali pięknie ubrane damy. W ogrodach rosły kwiaty i krzewy z dalekich stron. Wśród nich przechadzały się równie niezwykłe zwierzęta. Najbardziej fascynujące były egzotyczne ptaki o wielkich ogonach, które podobno miały po jednym oku na każdym piórze. Duncan pragnął z całego serca kiedyś trafić na dwór królewski i na własne oczy zobaczyć te wszystkie cuda.

Tymczasem niebo jaśniało coraz bardziej. Wreszcie ponad murem pojawił się rąbek świetlistej kuli.  Rósł on powoli. Gdy pokazała się już połowa, jej blask stał się nie do wytrzymania. Zerkając na wschodzące słońce i marząc o zamku, gdzie powstał, chłopiec siedział na dachu do momentu, kiedy kula zawisła na niebie w całej swej okazałości. Był przeszczęśliwy, bo żadna chmura nie śmiała przesłonić mu tego widoku.

Spojrzał w dół po raz pierwszy od dłuższego czasu. Życie na ulicy biegło już swym normalnym rytmem. Matka pewnie już krzątała się w kuchni, albo nawet zeszła do sklepu, nie czekając na niego. Poczuł ukłucie w żołądku. Był głodny.

Powoli zaczął schodzić z dachu.

 

2: Matka

 

 Matka Duncana była krawcową. Najczęściej ludzie przychodzili do niej, by coś zaszyła za kilka monet. Czasem zdarzało jej się dokonywać drobnej obróbki czyjegoś płaszcza lub sukni, z czego były już trochę większe pieniądze, ale też mało. Najwięcej można było zarobić na uszyciu od podstaw nowego przyodziewku, lecz takie zlecenia zdarzały się niezwykle rzadko. Ludzie, przynajmniej z tej okolicy, nosili ubrania póki się całkiem nie zniszczyły, a nawet i dłużej. Także Duncan chodził w tym samym aż do oporu.

Tego południa siedział na schodach prowadzących ze sklepu na piętro i zaszywał sobie koszulę nocną, którą rozdarł podczas schodzenia z dachu. Matka akurat nie miała klientów, więc zamiatała sklep. Co jakiś czas chłopiec podnosił głowę znad swej pracy i przyglądał się jej, jak miotłą zgarnia w jedno miejsce okruchy i kurz.

To niesamowite, ile tego się nazbierało od przedwczoraj, pomyślał Duncan. Oprócz wschodów słońc fascynowały go jeszcze takie drobne rzeczy jak właśnie gromadzenie się w stertę maleńkich ziarenek albo nić łącząca rozdarty materiał. Gdy skończył swoją pracę, obejrzał efekt końcowy. Porównując go z innymi szwami, z całą pewnością mógł powiedzieć, że to jeden z jego lepszych.

W tym samym czasie matka przerwała zamiatanie. Wsparła się na miotle.

– Może ci pomóc? – Duncan odłożył koszulę, szpulkę nici i igłę na schody. – Właśnie skończyłem.

Matka podniosła głowę.

– Nie trzeba, Dunny. Ja także zaraz skończę. Muszę tylko odsapnąć.

Chłopiec mógł jedynie przystać na to. W milczeniu patrzył jak kurz i paprochy wymiatane są na zewnątrz i myślał, że to dobrze, iż jednak nie zamiata. Tak naprawdę to wcale nie lubił tego robić. Musiał wtedy chodzić na kolanach. Po kilku krokach zaczynały go boleć i były czerwone, nierzadko zdarte. Poza tym, od wzlatującego pyłu robiło mu się niedobrze. Czuł się jakby miał zwymiotować i kręciło mu się w głowie. Raz zrobiło mu się tak słabo, że matka zaniosła go do swego łóżka, podała jakiś napój i położyła na rozpalone czoło mokrą szmatkę. Pierzyny opuścił dopiero po kilku dniach.

Jednak mimo to nadal chciał pomagać. Bardziej niż zamiatania i idących z nim następstw nienawidził czuć się niepotrzebny. Coś go kłuło, kiedy widział matkę krzątającą się po domu lub sklepie, podczas gdy on siedzi bezczynnie. Był wtedy zły na swoje kalectwo. Gdyby miał chociaż obydwie całe nogi, mógłby nie tylko pomagać, ale też ludzie na ulicy nie traktowaliby go jak jakiegoś dziwoląga.

Skończywszy zamiatanie, matka podeszła do niego i usiadła obok na schodach, unikając igły.

– No, pokaż mi co tam zrobiłeś. – Chłopiec podał jej swoją koszulę nocną. Obejrzała ją dokładnie. – Bardzo ładnie. Idzie co coraz lepiej. – Uśmiechnęła się.

Duncanowi wystąpiły rumieńce na policzkach. Lubił być chwalonym.

– Dziękuję.

Matka przyglądała mu się przez chwilę, nic nie mówiąc. Uśmiech jej przygasł. Chłopiec zaniepokoił się. W końcu położyła mu na czole dłoń.

– Czy znowu jestem chory? – spytał z przestrachem.

Uspokajający uśmiech wrócił na jej twarz.

– Nie, Dunny. Wszystko w porządku. Po prostu nagle wydałeś mi się strasznie blady, ale nie bój się. Nie masz gorączki. – Przyciągnęła go ku sobie. Przez dłuższy czas trzymała mocno w ramionach i przytulała. Bardzo się mu to podobało.

 

3: Deszcz

 

Po południu niebo zasnuły najpierw szare, potem coraz ciemniejsze chmury, z których lunął deszcz. Duncan przyglądał mu się, siedząc na kuchennym parapecie. Kikutem nogi przyciskał szmatę do ramy okna, bo woda przeciekała przez szyby. Obserwował łunę, jaką tworzyły krople spadające na lśniący dach naprzeciwko.

Matka tymczasem szorowała naczynia po obiedzie. Dziś znów była kasza z warzywami. Duncan jeszcze usiłował wydłubać sobie ziarenka spomiędzy zębów za pomocą języka.

W pewnym momencie wiatr musiał zmienić kierunek, bo deszcz zaczął walić w szyby. Chłopiec docisnął szmatę do okna.

– Kapu, kap, kapu, kap, kapu, kap… – podśpiewywał sobie.

– Kapu, kap, kapu, kap… – W pewnym momencie dołączyła do niego matka, co go ucieszyło.

Jak dotąd przez cały dzień była w dobrym humorze. Chciał, żeby tak już zostało. Bywały bowiem dni, kiedy była wyraźnie czymś przygnębiona. Siedziała wtedy nad jakąś robotą albo nie robiła nic i zdawała się rozmyślać nad czymś nieprzyjemnym. Duncan, pomimo chęci pocieszenia jej, starał się wtedy nie zwracać na siebie uwagi. Najgorzej było, gdy zaczynała mu się przyglądać. Czasem patrzyła na niego, jakby zrobił coś złego, choć niczego nie przeskrobał.

Ale zaraz, jednak coś było. Urodził się bez połowy prawej nogi – tak mu kiedyś powiedziała. Nie mógł normalnie chodzić i jakby tego było mało, często chorował. Nie był zbyt dla niej przydatny.

Teraz nie chciał o tym myśleć. Gdy matka skończyła zmywać, podeszła do niego.

– Nie jest ci zimno, Dunny? – spytała.

– Nie – odparł wesoło.

Wyciągnęła spomiędzy niego a okna szmatę. Wyżymała ją do wiadra pod parapetem i włożyła z powrotem na poprzednie miejsce. Następnie również wyjrzała przez okno.

– Ale leje, co? – zagadnęła.

– A, no.

Oboje spojrzeli w dół na ulicę, która teraz przypominała rzekę. Wszyscy pochowali się w domach, tylko bezpańskie psy i koty szwendały się pod budynkami

– I dobrze – powiedziała matka. – Przynajmniej miasto się trochę oczyści. Jak skończy się ulewa to pootwieram okna.

Duncanowi spodobał się ten pomysł. Lubił zapach mokrego kurzu po deszczu.

Nagle zauważył coś kątem oka. Ktoś odziany w długą pelerynę szedł na skos ulicą w stronę ich sklepu.  Na głowę miał zarzucony kaptur, przez który nie było widać twarzy. Chłopiec podniósł głowę na matkę, by jej powiedzieć o tajemniczym mężczyźnie, ale nie musiał otwierać ust. Ona również go zauważyła. Co więcej, była wyraźnie zaniepokojona.

Duncan ponownie spojrzał w dół. Przez szybę poznaczoną kroplami wody i innymi smugami udało mu się dostrzec skraj siwej brody wystającej spod kaptura. Niepokój, by nie powiedzieć, że przestrach, szybko ustąpił miejsca podekscytowaniu.

– To Garrett! – zawołał.

Matka odetchnęła z wyraźną ulgą.

 

4: Gość

 

Nad drzwiami wejściowymi wisiał dzwoneczek, który oznajmiał wejście każdego klienta. Słychać go było także z górnego piętra. O tej deszczowej porze także się rozdzwonił, kiedy matka Duncana otworzyła niespodziewanemu gościowi.

Stary Garrett był znaną w tej części Cambford postacią. Rozpowiadał w karczmie „Pod Starym Knurem” wieści z miasta, zamku a nawet i szerokiego świata. Co jakiś czas także zaglądał do sklepu krawcowej. Jej syn zawsze cieszył się na jego wizytę.

Mężczyzna zdjął przemoczony płaszcz, zawiesił go na gwoździu i wycisnął wodę z brody.

– Że też ci się chciało opuszczać Knura – powiedziała matka Duncana. – Buty też ściągnij.

Stary człowiek zrobił to, co mu polecono.

– Pomyślałem, że wam tu obojgu samotnie o tak deszczowej porze, więc postanowiłem wpaść. A tak było rano ładnie, co, Dunny?

Chłopiec przytaknął.

– Rozpalę w piecyku na górze. Zawieszę nad nim twój płaszcz i buty, tylko posadzę Duncana.

Przez cały ten czas matka trzymała chłopca w ramionach. Zostawiła go na ławie pod ścianą. Idąc z rzeczami Garretta w stronę schodów, spytała się go jeszcze, czy nie chce kaszy, bo zostało jeszcze z dzisiejszego obiadu, ale starzec odmówił. Usiadł obok chłopca.

– Co tam, Dunny? Duży ruch był dzisiaj w sklepie?

– Trochę ludzi przyszło – odpowiedział Duncan. – Ruch taki jak zwykle.

– Tak, tak – przytaknął Garrett. – W Knurze tak samo.

– Czy masz jakieś wieści?

– I to nie byle jakie, ale zaczekaj. Powiem jak Camilla wróci.

Jak jakiś czas później matka zeszła na dół, jej syn powiedział podekscytowany:

– Garrett ma nie byle jakie wieści!

– O, co takiego się stało? Macie, to dla was. – Podała im po kubku ciepłego soku z malin i również zajęła miejsce na ławie.

– Dziękuję, Cam. – Wypił trochę. – Pyszny.

– Zrobiłam dawno temu. To jakie są te wielkie wieści z wielkiego świata?

Garrett, jak to miał w zwyczaju, utrzymał jeszcze przez chwilę swych słuchaczy w niepewności, milcząc znacząco. Wreszcie oznajmił:

– Królowa dziś po południu zaczęła rodzić.

Duncan ze zdumienia otworzył oczy. Wiedział o tym, iż żona króla spodziewa się dziecka, ale stan oczekiwania zdawał się mu tak długi, że zaczynał wątpić w to, czy królewskie dziecko w ogóle przyjdzie na świat. A tu proszę.

– Tak szybko? – spytała jego matka, jednocześnie licząc coś na palcach. – Właściwie, to już pora, o ile się nie mylę.

– Racja. Gdyby to trwało dłużej, należałoby się niepokoić.

– To będzie książę czy księżniczka? – wtrącił się chłopiec.

– Tego nigdy nie wiadomo aż do ostatniej chwili, Dunny – odparła jego matka.

– Ponieważ to dziecko Richarda, najlepiej by było, żeby to był syn – dodał Garrett.

– Czemu? – zaciekawił się Duncan.

– Nie opowiadałem ci już o tym, Dunny? Pierworodni synowie w rodzinie królewskiej są na wagę złota.

– Dlaczego? – dopytywał chłopiec.

– Nie zaczynaj znowu – upomniała go matka.

– Oj, Camillo, nie bądź dla niego taka surowa. Chłopak całymi dniami nie wychodzi z domu, to niech chociaż będzie ciekawy świata. – Garrett stanął w jego obronie.

Chłopiec zauważył, że wiadomość o rychłym przyjściu dziecka króla jakoś nie cieszy jego matki.

– Niezależnie od tego, czy królowa urodzi chłopca, czy dziewczynkę, oby dziecko było zdrowe i silne.

– Zważywszy na ogólną kondycję królowej, to słuszne życzenia. – stwierdził Garrett. – Zdrowie królewskiego potomka!

Wszyscy troje stuknęli się kubkami, że aż sok poleciał na podłogę.

– A co się dziś działo w okolicy? – spytała niespodziewanie krawcowa.

– Nie byłaś dziś na targu? – zdziwił się Garrett.

– Nie. Byłam wczoraj. Mamy jedzenia na kilka dni. A co? Zdarzyło się coś ciekawego?

– Było niezłe przedstawienie.

– Co się stało? – zainteresował się Duncan.

– Ta kwoka, Janine, zrobiła awanturę u sprzedawcy ryb. Nie wiem o co dokładnie poszło, bo na miejscu zjawiłem się, kiedy straż miejska zabierała ją na posterunek.

Matka Duncana uśmiechnęła się lekko. Nie przepadała za tą kobietą. Chłopiec też jej nie lubił. Janine zdawała się patrzeć na wszystko jak na rzygowiny. Gdy przychodziła do sklepu, zawsze uciekał na górę, gdyż nie chciał słuchać jej głosu – taki był okropny. A kiedy wychodziła, jego matka była mocno poirytowana.

– To może ją czegoś nauczy – powiedziała krawcowa.

– Znając ostrożność straży w stosunku do majętnych i agresywnych kobiet, pewnie tylko pogrozili jej palcem i puścili do domu – stwierdził Garrett.

– Nie wtrącają ich do lochów, jak innych bandziorów? – spytał Brian.

– Spróbowaliby – odparł krótko starzec. – Ale jesteś jeszcze zbyt mały, Dunny, by to zrozumieć. Może chcesz posłuchać o czymś innym? Opowiedzieć ci bajkę?

– Tak! – Duncan aż pisnął. Uwielbiał historyjki, jakie opowiadał mu Garrett przy każdej wizycie.

Matka w tym czasie wstała z ławy.

– W takim razie ja pójdę na górę. Jakby któryś z was chciał jeszcze soku, zawołajcie mnie.

Chłopiec podążał za nią wzrokiem, póty nie zniknęła mu z pola widzenia. Nie próbował jej zatrzymywać, bo nie miało to sensu. Nie lubiła słuchać bajek, jak mu to kiedyś powiedziała. Nie podała jednak powodu.

Garrett klepnął go w plecy.

– Coś taki ponury? – zapytał. – Jeszcze przed chwilą byłeś uosobieniem radości.

– Nic – odpowiedział chłopiec krótko. Nie miał zamiaru o tym mówić.

Spojrzał staremu mężczyźnie w oczy. Ten patrzył na niego ze zrozumieniem.

– Niech będzie, Dunny.

– O czym będzie dzisiejsza bajka?

– Zastanawiałeś się kiedyś chłopcze, dlaczego nazywa się naszego króla Ogrobójcą?

– Nie. – Duncam pokręcił głową. – Opowiesz mi o tym?

– Taki mam zamiar. Słuchaj zatem uważnie.

Chłopiec zamienił się w słuch.

 

5: Bajka

 

Mówi się, chłopcze, że Jego Wysokość Richard II zaczął polować jak tylko nauczył się chodzić. Jego pierwszym trofeum myśliwskim był gołąb trafiony przez niego kamieniem. Król, a właściwie jeszcze wtedy książę, był trochę młodszy od ciebie. Późniejsze jego zdobycze były coraz większe. Zamek usłany jest skórami niedźwiedzi i lisów, zaś w każdym pomieszczeniu wisi głowa bestii z ostrymi kłami.

Jednak żadna z nich nie jest w stanie dorównać wspaniałością najcenniejszej zdobyczy Richarda. To łeb ogra, wiszący nad tronem królewskim.

Wiesz, Dunny, jak wygląda ogr? Nie? To olbrzym podobny do człowieka, ale tylko z daleka, bowiem jeśli przyjrzeć się mu bliżej, można zauważyć jak paskudny to stwór. Ma on głowę prosiaka osadzoną na wielkim, niezgrabnym cielsku. Zęby ma tak duże, że nie jest w stanie ukryć ich w ustach. Z ich pomocą oddziela mięso od kości. To jedyne jego pożywienie, a popija je krwią swych ofiar, także ludzi.

Lecz nie bój się chłopcze. Ogry żyją daleko stąd, w górach na dalekiej północy.

Razu pewnego książę Richard udał się ze swym ojcem, królem Rufusem I Niezłomnym, w odwiedziny do starego przyjaciela rodu. Mieszkał on w zamku wybudowanym tuż u podnóża góry. Czas płynął tam księciu przyjemnie, lecz szybko dopadła go nuda i samotność. Musisz wiedzieć, chłopcze, że Richard miał młodszego brata imieniem Roger. Był on dzieckiem słabowitym, więc nieczęsto mógł opuszczać Cambford, co zawsze smuciło jego brata, który bardzo go kochał. W tamtą podróż Roger również nie mógł się udać, bo zaniemógł.

Pewnego ranka do pana podgórskiego zamku przybyli pasterze z dolin pomiędzy szczytami. Poskarżyli się oni, iż obawiają się wypuszczać owce, krowy i kozy na pastwiska, bo olbrzymi ogr grasuje po okolicy i pożera zbłąkaną trzodę. A ostatnio rozzuchwalił się tak bardzo, iż począł kręcić się w okolicy chat. Pasterze prosili swego pana o pomoc, gdyż oni sami nie są w stanie walczyć z tą bestią, która pozbawia ich mięsa, mleka, skóry i wełny.

Jak tylko książę Richard o tym usłyszał, chciał natychmiast sam się udać w góry i rozprawić z ogrem, lecz, ku jego złości, ojciec-król nie zgodził się. Jak już mówiłem, przyszły władca miał już dość samotności i nudy, toteż jeszcze tego samego dnia, nie mówiąc nic nikomu, za wyjątkiem wiernego sługi, opuścił zamek na koniu, zabierając ze sobą wszystko, co mogłoby mu się przydać podczas polowania na olbrzyma.

Tak popędzał konia, że już pod wieczór dotarł do wsi, skąd przybyli poszkodowani. Książę postanowił ukryć przed wieśniakami swą prawdziwą tożsamość. Podając się za wędrownego myśliwego, został ugoszczony przez pasterza, który przy skromnym posiłku opowiedział mu o nękającym ich ogrze.

Potwór za dnia kręcił się na obrzeżach pastwisk, skąd porywał zwierzęta. Nocami zaś zbliżał się pod wioskę. Żaden mieszkaniec nie chciał z nim walczyć, bo nikt nie był wojownikiem. Jedyną formą ich obrony przed ogrem były pochodnie, gdyż stwór bał się ognia.

Gospodarz, który przyjął pod swój dach księcia w przebraniu, okazał się być najbogatszym mieszkańcem wioski, a zatem i jej przywódcą. Nie był na początku pewny, czy młodzieniec w pojedynkę poradzi sobie z potworem, lecz po gorących zapewnieniach Richarda, obiecał mu sowitą zapłatę.

Po kolacji książę udał się na przechadzkę po osadzie. Zobaczył wtedy, jak biedni są jej mieszkańcy i jak wielkim zmartwieniem jest dla nich straszliwy ogr. Ściemniało się zaledwie, a już ludzie chowali się w chatach. Na zewnątrz zostali jedynie mężczyźni uzbrojeni tylko w pochodnie i siekiery. Nawet gdyby wszyscy oni równocześnie zaatakowali potwora, żaden z nich by nie przeżył. Młodego Richarda dotknął mocno ten widok. Postanowił zgładzić stwora za wszelką cenę i uratować tych nieszczęśników.

Gdy słońce zaszło, książę, uzbrojony w miecz, tarczę, łuk ze strzałami i pochodnię, udał się na skraj osady blisko lasu, skąd przychodził ogr. W pewnym momencie dobiegł zeń odgłos niepodobny do niczego, co przyszły król kiedykolwiek słyszał. Był to ryk ni to ludzki, ni to zwierzęcy. Richard, nie bez pewnych obaw, powoli ruszył w leśną gęstwinę.

Wkrótce wioska zniknęła za drzewami. Jedynym źródłem światła pozostała pochodnia. Książę szedł ścieżką, jaką wydeptał sobie ogr. Musiał bardzo uważać, by nie stracić równowagi podczas omijania głębokich śladów jego wielkich stóp..

Wtem ponownie usłyszał ryk, tym razem z bliższej odległości. Towarzyszył mu odgłos ptaków wbijających się w powietrze. Ziemia zaczęła drżeć. Bestia nadchodziła.

Zgasiwszy pochodnię, Richard skrył się za olbrzymim głazem, jakich wiele dostrzegł między drzewami. Stamtąd wypatrywał ogra, który niedługo później pojawił się na ścieżce.

Jak już mówiłem, Dunny, to stwory podobne do ludzi, lecz znacznie nas przewyższające. Nie mają też tak dobrego wzroku i węchu jak my. Jedynie słuch ich jest lepszy.

Sapiący i prychający ogr minął przyczajonego księcia. Ten niedługo potem ruszył za potworem. Teraz szło mu się wiele trudniej, bo musiał nie dość, że zachować ciszę, to jeszcze i równowagę, bowiem ziemia trzęsła się pod stopami bestii. Młodzieniec zrozumiał, że w lesie nie ma z nią najmniejszych szans. Postanowił zaczekać, aż wyjdą na otartą przestrzeń między lasem a wioską. Tak też się stało.

Mając znów równy grunt pod nogami, Richard postanowił przystąpić do walki. Wpierw użył łuku. Wymierzył w szyję, bo to najsłabszy punkt na ciele stwora. Pierwsza strzała chybiła, nawet nie drasnąwszy potwora. Ten usłyszał świst i zaniepokojony zatrzymał się, lecz ponieważ ogry to stworzenia głupie, nie przyszło mu do głowy, by obejrzeć się za siebie. Książę zamierzył się po raz drugi. Tym razem trafił, ale w ramię. Stwór tylko stęknął, bo jego skóra w tym miejscu była twarda, więc nie zabolało go to mocno. Zdziwił się jednak, bo jeszcze nigdy nie widział strzały. Wyjął ją sobie z rany i oglądał, zapewne zastanawiając się, co to za dziwo. Richard nie zmarnował i tej okazji. Znów nasadził strzałę.

Dopiero ta ugodziła potwora w kark. Ryknął straszliwie i wtedy dopiero odwrócił się. Zobaczył człowieka dobywającego miecza. Rozwścieczony rzucił się na niego.

Ogry są szybkie, lecz nie potrafią wyhamować. Księciu udało się w porę uskoczyć przed potworem. Gdy potwór zrozumiał, że nie zdołał chwycić przeciwnika, ryknął i ruszył znów na niego. Ten jednak ponownie uszedł mu z drogi. Sytuacja ta powtórzyła się jeszcze kilkakrotnie. Bestia szarżowała w stronę młodzieńca, a ten w porę odskakiwał.

Wkrótce oboje osłabli ze zmęczenia, lecz to ogr padł pierwszy. Strzała, która ugodziła go w szyję, utworzyła głęboką ranę, przez którą stwór powoli wykrwawiał się. Ziemia ponownie się zatrzęsła, gdy uderzył o ziemię. Richard czekał chwilę w napięciu, lecz kiedy stało się jasne, że potwór już nie wstanie, podszedł do niego i zakończył jego powolny zgon, wbijając miecz w plecy, tam gdzie powinno być serce. Następnie dla pewności odrąbał mu dwoma ciosami głowę. Dopiero oddzieliwszy ją od ciała, był całkowicie pewny, że ogr nie żyje.

Gdy podniósł trofeum, rozległy się za nim wiwaty. To wieśniacy, zaalarmowani przez odgłosy walki, obserwowali całe zajście z daleka. Gospodarz Richarda wyszedł mu pierwszy naprzeciw a za nim reszta. Zmęczonego bohatera zanieśli na rękach do osady razem z głową do niedawna nękającej ich bestii. Resztę ciała zabrano następnego dnia.

Jak się okazało, w wiosce nie tylko wieśniacy go powitali. Król, dowiedziawszy się o ucieczce syna, posłał za nim kilku rycerzy towarzyszących mu w podróży. Mieli przyprowadzić księcia do zamku i sami uporać się z ogrem. Niestety, okazało się, że most, przez który wcześniej przejeżdżał także Richard, w międzyczasie zarwał się i musieli nadłożyć drogi, Na miejsce dotarli dopiero w momencie, gdy zbiegły syn królewski kończył walkę z potworem.

Tej nocy weselono się w wiosce, od tamtej pory zwanej Ogrehead, jak nigdy dotąd. Śpiewano i tańczono na cześć ich wybawcy, który w końcu przyznał się kim naprawdę jest. Jego imieniem nazwano dolinę, gdzie leży po dziś dzień osada.

Ale to jeszcze nie koniec tej opowieści, Dunny. Uczta i zabawy trwały do samego rana i jeszcze dłużej. Późnym popołudniem przybył do wioski sam król wraz z panem zamku, do których dotarła wieść o wyczynie księcia. Stary Rufus, jak przystało na ojca, zganił syna za nieposłuszeństwo, lecz zapewne pod wpływem otaczających go szczęśliwych ludzi, wybaczył mu i pogratulował zwycięstwa.

Jakiś czas później król, książę i reszta towarzystwa wróciła do Cambford. Tam również dotarła wiadomość o samotnej walce księcia. Cały dwór gratulował Richardowi zwycięstwa, choć zdarzały się i słowa krytyki o jego brawurze.

Książę podarował spreparowaną głowę ogra Rogerowi, albowiem tak się złożyło, iż w dniu ich powrotu akurat obchodził on urodziny. Tak się z tego powodu ucieszył, że następnego dnia był zupełnie zdrów.

Kilka lat później król Rufus nagle zaniemógł i to poważnie. Wkrótce umarł. Jego następcą został najstarszy syn, odtąd zwany Richardem II Ogrobójcą. W dniu jego koronacji, Roger oddał mu podarowane trofeum. Chciał, by wisiało nad tronem. Jak się zapewne domyślasz, nowy król zgodził się.

I na tym kończy się ta opowieść.

 

6: Noc

 

Lało jeszcze przez cały wieczór oraz noc i wyglądało na to, że nie przestanie do rana. Z tego powodu matka zamknęła okiennice w kuchni, by nie nakapało do środka. Zabroniła także Duncanowi wspinaczki na dach następnego dnia, tłumacząc, iż będzie wtedy zbyt ślisko. Chłopiec, choć na początku był niezadowolony, zrozumiał jej dobre intencje.

Kiedy udawała się na spoczynek, spytała go czy chce dziś spać z nią, ale odmówił. Jego legowisko – dwa koce i siennik – mieściło się pod piecem. Wcześniej matka paliła w nim, więc chłopcu było nawet ciepło. Od wizyty Garretta dużo rozmyślał o bajce, jaką opowiedział mu stary gawędziarz, przez co obrazy, które wtedy zobaczył w wyobraźni, wróciły, kiedy zapadł w sen.

 

Najpierw był księciem Rogerem. Leżał w ogromnym łóżku przykryty niezwykle kolorową kołdrą. Był przygnębiony, bo dziś były jego urodziny a on chorował. Jakby tego było mało, to brat i ojciec pojechali gdzieś daleko, przez co czuł się jeszcze gorzej.

Nagle drzwi do jego sypialni otworzyły się z impetem. To Richard wmaszerował do środka, niosąc głowę ogra w rękach.

„Wszystkiego najlepszego, Roger! – zawołał przyszły król. – Patrz jaki prezent ci przyniosłem!”

Całe jego osłabienie nagle gdzieś znikło. Wstał i po kołdrze pobiegł do starszego brata. Wziął od niego głowę. Była ciężka, ogromna i straszna, lecz się nie bał.

„Sam go zabiłeś, prawda? Prawda?” – pytał podekscytowany.

Richard położył sobie zaciśniętą pięść na piersi.

„A jakże by inaczej!?” – odpowiedział, następnie uniósł młodszego brata razem z głową ogra.

Jest taki silny i dzielny, pomyślał. Chciałbym być taki jak on.

Tak się też stało. W jednej chwili sypialnia zmieniła się w mroczną polanę. Z jednej strony był gesty las, z drugiej zaś jasno oświetlona osada. To wszystko otaczały ostre szczyty północnych gór.

Teraz był w skórze Richarda. W rękach trzymał miecz. Nacierał na niego potężny ogr. Każde uderzenie jego stóp o ziemię wprawiało ją w drżenie. Z szyi wystawała mu strzała. Krew strumieniem tryskała z rany. Za jakiś czas zabraknie jej i potwór padnie. Stający mu naprzeciw młodzieniec musiał przeżyć do tego czasu.

Ogr zbliżał się coraz bardziej. Ze swym mieczem książę nie miał z nim żadnych szans. Musiał uniknąć zderzenia z potworem, bo by tego nie przeżył.

Odskoczył w bok w ostatniej chwili.

 

Duncan poczuł, jak uderza o twardą podłogę. Poderwał się. Było zupełnie ciemno. Dłonią wymacał znajomą fakturę pieca. Był u siebie, w domu.

Szczelnie owinął się dwoma kocami, gdyż drżał, choć nie było mu zimno. Uspokoił się dopiero po jakimś czasie. Dotarło do niego w pełni, iż to był tylko sen. Niemniej uczucie niepokoju pozostało.

Wywinąwszy się z koców, popełzł do pokoju matki. Oczy Duncana zdążyły już przyzwyczaić się do ciemności. Zobaczył, że drzwi są jak zwykle dla niego uchylone. Niedawno matka naoliwiła zawiasy, więc nie zaskrzypiały, kiedy wchodził, lecz i tak się zbudziła.

– Dunny? – spytała.

– To ja, mamo – odpowiedział.

Wyciągnęła ku niemu ręce i wciągnęła na łóżko.

– Jednak do mnie przyszedłeś – powiedziała.

– Ehe – odparł, chowając się pod kocem.

– Śniły ci się złe rzeczy?

– Nie… i tak.

Opowiedział jej swój sen ze wszystkim szczegółami, podczas gdy ona głaskała go po głowie. Bardzo to lubił. Cały jego niepokój znikł.

– Najlepsze w nim było to, że miałem obydwie nogi – powiedział na koniec.

Matka przestała mierzwić mu włosy, lecz nie zabrała ręki. Czuł na sobie jej wzrok, To było to niemiłe spojrzenie, jakie czasem mu posyłała, a przez które czuł się czemuś winny. Odwrócił głowę. Wtedy para dłoni chwyciła go za ramiona i mocno przytuliła do piersi.

– Przepraszam, Dunny – powiedziała matka.

To nie był pierwszy raz, kiedy przepraszała go za spojrzenie na niego oskarżycielsko. Już wcześniej, kiedy orientowała się, że robi mu się przykro, brała go w ramiona i prosiła o wybaczenie.

– Już dobrze, mamo – powiedział, jak zwykle w takich sytuacjach. – Nie gniewam się.

– Ja także. – Na potwierdzenie swych słów ucałowała go w czoło.

– Czy mam gorączkę?

– Na szczęście, nie. Kocham cię takim, jakim jesteś, Dunny.

– Nawet chorowitego i bez nogi?

– Nawet.

Potem jeszcze jakiś czas rozmawiali w ciemnościach o innych rzeczach – także o królewskim potomku – byle by tylko wyprzeć tamto zdarzenie. Wkrótce Duncan usnął i nie miał tym razem żadnych snów.

 

7: Kałuże

 

Choć rano przestało padać, niebo jeszcze do południa pozostało szare, jakby chciało powiedzieć „To jeszcze nie koniec, tylko zbieram siły”. Ulice przypominały rzeki z licznymi wysepkami. W niektórych kałużach dzieci zanurzały się do połowy łydek. Poidło dla koni pod Starym Knurem w ciągu nocy wypełniło się po brzegi. W powietrzu także czuło się wilgoć. Przez ograniczone słoneczne światło wszystko wydawało się jakieś szare i ponure.

W takich okolicznościach heroldzi jeździli po Cambford, obwieszczając mieszkańcom narodziny królewskiej córki, księżniczki Gwendolen.

Jeden z nich, trąbiąc w róg przejeżdżał przez ulicę, na której mieszkał Duncan, który nie mógł oderwać wzroku od kolorowego stroju mężczyzny. Na głowie miał kapelusz z olbrzymi, piórem. Jego konia również przystrojono efektownie. Oboje zdawali się odcinać od szarzyzny okolicy. Chłopiec zastanawiał się, czy na zamku wszystko rzeczywiście tak wygląda, o ile nie jeszcze wspanialej. Musi o to zapytać Garretta przy najbliższej okazji.

Trzymająca go w rękach matka stała w progu wejścia do jej sklepu. Patrzyli jak herold po wygłoszeniu nowiny jedzie ulicą. Jego koń co rusz bryzgał wodą tryskającą spod kopyt. Za nim podążały dzieci, które tak jak Duncan, pierwszy raz na oczy widziały coś takiego. Patrząc na nie, jednonogi chłopiec chciał do nich dołączyć.

Wtem stało się coś okropnego. Najmniejszy z chłopców goniących konia wywrócił się. Niemal cały zanurzył się w błotnistej wodzie. Pozostałe dzieci zignorowały go zupełnie i popędziły dalej. Widok ten sprawił, że Duncan przypomniał sobie podobne zdarzenie, które przytrafiło się jemu.

 

Kiedyś – wydawało mu to bardzo dawno temu – sam wychodził na ulicę, żeby nie przeszkadzać mamie w pracy. Zwykle zapuszczał się jedynie do karczmy, gdzie spędzał kilka godzin, oglądając wchodzących i wychodzących klientów oraz słuchając opowieści Garretta oraz lokalnych plotek. Rzadko zapuszczał się gdzieś dalej. Czasem tylko matka zabierała go na plac targowy.

Poza domem i sklepem Duncan poruszał się wsparty na kiju po miotle. Służył mu za brakującą nogę. Ten sposób był o wiele trudniejszy od czołgania się czy raczkowania, lecz dla Dncana zmęczenie i ból nogi nie były takie złe w porównaniu z dotykiem wilgotnej ziemi na gołej skórze. Poza tym ludzie widzieli go i nie wpadali na niego, chociaż, prawdę powiedziawszy, często wolał być dla nich niewidzialny. Spojrzenia, jakimi go obrzucali, kiedy skacząc na jednej nodze kierował się do Knura, nie były przychylne.

Szydzono z niego. „Bękart” było najłagodniejszym słowem, jakim go określano. Duncan spytał kiedyś matkę co to znaczy, lecz spochmurniała wtedy nagle, kazała mu iść się pobawić i nie przeszkadzać jej w pracy. Potem nie rozmawiał z nią już o tym. Spróbował za to później z Garrettem. On również widocznie się zdenerwował, jednak udzielił chłopcu odpowiedzi.

„Bękart to dziecko, którego ojciec jest nieznany” – wyjaśnił, nie patrząc mu w oczy.

Później Duncan nie raz zastanawiał się, kim mógłby być jego ojciec, lecz nie rozmawiał z matką, by jej nie denerwować.

Wyzwiska i uwagi chłopiec nauczył się z czasem ignorować. Ilekroć ktoś na niego spojrzał, jak mu się zdawało, źle, to odwracał wzrok i czekał aż ta osoba przejdzie lub spojrzy gdzie indziej.

Lecz to nie słów najbardziej się obawiał, tylko przemocy. Zdarzało się bowiem, że ktoś, zwykle któreś z dzieci, szurgało go, szczypało i próbowało przewrócić. Zwykle to trwało krótko a łobuzy szybko nudziły się i pozostawiały go, by sam się podniósł. Po takich zdarzeniach przez dzień do kilku nie wychodził z domu, z obawy, że napastnik będzie chciał powtórzyć „zabawę”. Lecz potem nabierał z powrotem pewnej odwagi i ciekawości świata, więc znów wychodził, nawet mimo sprzeciwów matki.

Nastał jednak moment, kiedy zupełnie zaprzestał przekraczania progu sklepu. To był dzień taki jak dziś: ogromne kałuże na drodze i wisząca w powietrzu groźba kolejnych opadów. Jak zwykle zmierzał do Knura. W koleinach utworzyły się ogromne kałuże, pozostawiając tylko wąski kawałek ziemi na środku drogi. Duncan postanowił nim przejść. Stąpał bardzo ostrożnie, gdyż błoto było śliskie.

Nagle pojawiła się przed nim grupka chłopców. Większość z nich była większa i silniejsza od niego. Stanęli ławą przed nim, całkowicie zagradzając mu przejście. Nawet gdyby mógł, nie dałby rady przebić się przez nich.

„Przepuśćcie mnie” – powiedział. Nigdy nie był zbyt dzielny, toteż głos miał słaby w obliczu niebezpieczeństwa.

Lider bandy, Yan, syn rzeźnika, najstarszy z grupy, prawie mężczyzna, wystąpił nieco przed szereg. Nachylił się nad młodszym od siebie chłopcem.

„Co tam mamroczesz, kaleko? Język ci też urwało?”

Jego koledzy zarechotali za nim.

Duncan zaciskał dłonie na kiju tak mocno, aż kłykcie mu zbielały. Był złudnie przekonany, że póty ma go w rękach, to jest bezpieczny. Tak poza tym nie wiedział, co robić. Walczyć z nimi nie mógł, nie miał żadnych szans na wygraną. Nie każe im odejść, bo wtedy go wyśmieją i z pewnością pobiją. A jak się odwróci, by odejść, to też mu nie pozwolą. Mógł jedynie patrzeć dookoła w poszukiwaniu ratunku, lecz ani matki, ani Garretta nie było w pobliżu.

Wtem poczuł jak w spodniach robi mu się nieprzyjemnie ciepło i mokro.

„Uuu, patrzcie go, chłopaki! – zawołał Yan. – Biedny, kaleki pomiocik zsikał się ze strachu przed silniejszymi!”

Znów rozległy się śmiechy, tym razem bardziej donośne i złe. Pewnie dlatego, że tym razem dołączył do kolegów syn rzeźnika. Upokorzony Duncan mógł tylko stać i przyglądać się temu, a im dłużej to trwało, im coraz więcej cieczy spływało mu po łydce, tym większa narastała w nim rozpacz połączona ze złością. W końcu nie wytrzymał.

Uderzył Yana z całej siły kijem.

Nie trafił, znaczy, trafiłby być może, gdyby atakowany nie zablokował ciosu. Zanim chłopiec zdążył się zorientować, utraciwszy równowagę oraz pchnięty przez kolegów Yana, wpadł do kałuży twarzą do wody.

Na moment zapadła dla niego ciemność i cisza. Mętna, brudna woda szczypała go w oczy, wlatywała przez nos, uszy i usta. Gdy w końcu, po długiej i strasznej dla niego chwili, zdołał się wynurzyć, przez chwilę jeszcze nie widział, za to poczuł jak jakaś dłoń chwyta go za włosy.

„Zostań tu, psie! Tu jest twoje miejsce! Nie pokazuj się na oczy ludziom, dziwolągu!” – krzyczał Yan piskliwie z upojenia swoją przewagą nad słabszym.

„Uwaga, wóz jedzie!” – zawołał niespodziewanie ktoś z bandy syna rzeźnika.

„I wiedźma wyszła!” – dodał jeszcze inny.

„Uciekamy, chłopaki! – rozkazał herszt bandy, puszczając Duncana.

Przez chwilkę siedział w wodzie, w końcu przetarł oczy ręką, co nie miało większego sensu, ale przynajmniej zaczął odzyskiwać wzrok.

Zobaczył matkę biegnącą w jego stronę. Nie założyła chusty. Jej jasne włosy lśniły niczym płomyczek nadziei, o którym czasem mówił Garrett.

Wycieńczony chłopiec starał się wyczołgać z wody. Szło mu to powoli, czuł się źle. Ze zmęczenia miał ochotę położyć się choćby i na mokrej ziemi.

„Duncan! – usłyszał wołanie matki. – Stój! Wstrzymaj konie, człowieku!”

Zdołał dostrzec, że nie patrzy w jego stronę, tylko przed siebie. Resztkami sił obrócił głowę w tym samym kierunku. Z naprzeciwka nadjeżdżał wóz zaprzężony w dwa konie. Lada moment mógł wjechać na leżącego na drodze Duncana, gdyby nie krzyki jego matki. Woźnica dosłownie w ostatniej chwili zatrzymał się.

W tej samej chwili chłopiec stracił przytomność. Obudził się dopiero następnej nocy w znajomym łóżku, okryty kilkoma kocami, ze wszystkimi poduszkami z domu pod głową. Matka, która pochylała się nad nim, objęła go mocno. Łkając, na przemian wypowiadała jego imię i przepraszała. Kątem oka chłopiec zobaczył, że w pokoju jest jeszcze druga osoba, lecz widział zaledwie tylko jej ciemną sylwetkę. Chwilę po tym, jak otworzył oczy, wyszła. To musiał być Garrett, bo jakiś czas później, kiedy matka się uspokoiła, pojawił się z powrotem.

Po niefortunnym spotkaniu z Yanem i jego bandą Duncan chorował przez wiele dni, a wrażenie wywarło na nim tak silne, iż od tamtej pory już nie wyszedł na ulicę. Bezpieczniej czuł się na dachu, gdzie nikt z dołu nie mógł go zobaczyć.

 

– Dunny? Wszystko w porządku? – spytała zaniepokojona matka, dotykając jego czoła.

Chłopiec ocknął się z zamyślenia. Spojrzał jeszcze raz na ulicę. Jakiś mężczyzna, pewne ojciec, zabrał chłopca ze środka drogi i na uboczu wycierał zapłakaną twarz. Herold odjechał już daleko.

Duncan przytulił się mocniej do niej.

– Wracajmy, mamo – powiedział.

– Oczywiście.

Odwróciła się. Zanim zniknęli we wnętrzu, obejrzał się ostatni raz. Wśród gapiów nie zobaczył Yana. Choć zapewniano go, że został ukarany za to, co zrobił razem ze swoją bandą, chłopiec nadal nie miał ochoty długo przebywać poza domem. Nie mówił tego często ani matce, ani Garrettowi, lecz obawiał się odwetu, jeśli nie syna rzeźnika, to jego ojca albo kogoś z bandy.

 

8: Czarownica

 

W środku matka posadziła syna na ławie. Sama podeszła do wieszaka za stołem, przy którym dokonywała transakcji z klientami. Ściągnęła z niego swoją ulubioną chustkę, tą czerwoną. Zawsze, obojętnie czy chmury, czy jasne niebo, zakładała ją na głowę, kiedy wychodziła na miasto.

Duncan lubił obserwować, jak się szykuje. Robiła to przed lustrem i to nie takim zwykłym, z wypolerowanej na błysk miedzi, lecz ze szkła w kutej ramie. Dostała je kiedyś w prezencie. Wywiesiła je w sklepie, żeby klienci mogli w nim przejrzeć się w nowych bądź odnowionych ubraniach.

Jego matka najpierw sprawdziła warkocz, czy aby nie rozleciał się. Sam go jej dzisiaj zaplótł, więc ucieszył się, że wszystko z nim w porządku. Następnie zakryła go chustką. Miała bardzo jasne włosy – białe, lecz nie siwe, jak u starszych kobiet. Garrett powiedział kiedyś, że żadna inna kobieta w królestwie, nawet na dworze króla Richarda, nie ma tak wspaniałych. Lecz niestety, inni uważali je za coś dziwnego, nienormalnego. Chłopiec sądził, iż to z zazdrości, bo według niego inne kobiety, jakie miał szanse spotkać, nie miały szans przegonić jego matki, jeśli chodzi o urodę. Bowiem nie tylko włosy miała jasne, ale także skórę białą jak mleko, do tego oczy błękitne niczym niebo w najsłoneczniejszy dzień.

– Idziesz na targ, mamo? – spytał ją, kiedy wiązała sobie chustkę pod brodą.

– Tak – odparła. – Dziś rano, kiedy ty jeszcze spałeś a ja robiłam śniadanie, zauważyłam, że część warzyw, które kupiłam przedwczoraj, już zdążyła zgnić tak, że nie dało się nic uratować. Tych jeszcze świeżych nie starczy nam na długo, więc muszę dokupić na zapas.

– Aha.

Zawiązawszy nakrycie głowy, sięgnęła do kieszeni w fartuchu. Wyciągnęła zeń sakiewkę. Trzymała w niej wszystkie pieniądze, jakie mieli. Przez chwilę grzebała w środku. Zawsze, kiedy to robiła, Duncan zaczynał się niepokoić się tym, czy ich stać, tym razem jednak jej lekki uśmiech rozwiał jego wątpliwości.

– Jak się potarguję – stwierdziła – to może nie będę stratna. Właściwie to mogłam nie wyrzucać tamtych warzyw, tylko wziąć je ze sobą do tego kramarza i zażądać wymiany. Nie musiałabym wtedy wcale płacić.

– Szkoda – westchnął szczerze tym zmartwiony Duncan. Myślał o zmarnowanych pieniądzach.

Matka podeszła do i ucałowała w czoło. Uśmiechała się pocieszająco.

– Nie zamartwiaj się tym, Dunny. Nie jest źle. Stać mnie na jeszcze kilka warzyw a nawet więcej… Wiesz co?

– Tak? – spytał zaciekawiony.

– Mogłabym ci nawet kupić coś słodkiego. Chcesz?

Zawahał się.

– Tak, ale tylko jeśli nie zapłacisz dużo za warzywa.

– Wystarczy mi, zobaczysz – zapewniła go.

Wtem rozległo się pukanie do drzwi. Wcześniej Duncanowi wydało się, że widzi cień idący wzdłuż okna.

Cicho pytając, kogo demony nawiały, kiedy akurat ma zamiar wyjść na miasto, jego matka poszła otworzyć.

Z ławy chłopiec dostrzegł jakąś obcą kobietę. Na oko, była to przeciętna, nie za bogata mieszczka. Bez żadnego przywitania przeszła do rzeczy:

– Pani, bo ja potrzebuję eliksir…

– Przepraszam – przerwała jej właścicielka sklepu – ale pomyliła pani sklepy. Nie zajmuję wyrobem naparów i innych takich.

Zbłąkana klientka popatrzyła na rozmówczynię z niedowierzaniem.

– Ale powiedziano mi, że tu właśnie mieszka czarownica. – Nie dawała za wygraną. – Tu, w tym budynku! – Dla podkreślenia swych słów energicznie palcem wskazała szmatę pod progiem, przeznaczoną do wycierania butów.

Duncanowi zdało się, iż słyszy jak jego matka ciężko wzdycha.

– Szacowna pani – powiedziała jeszcze spokojnym głosem – proszę spojrzeć. – Zwróciła brodę do wnętrza. Chłopiec na wszelki wypadek odwrócił się na bok, żeby przybyła nie zauważyła u niego braku jednej nogi. – Czy widać tu fiolki i zioła? To nie tutaj. Jestem krawcową. Do mnie przychodzi się z podartymi ubraniami.

Kobieta przez dłuższą patrzyła zdziwiona, wreszcie wybuchła:

– Co mi tu opowiadasz?! Powiedziano mi, że tu, o tu, znajdę czarownicę, która zrobi dla mnie eliksir! I widzę po tobie, śliczna, żeś taka! Masz mi natychmiast zrobić ten eliksir, wiedźmo!

Duncanowi serce załomotało ze strachu. Tymczasem zbliżyła się o krok do niższej od niej kobiety.

– Posłuchaj uważnie, piękna – warknęła – wbij to sobie do tego zakutego łba: NIE ROBIĘ ELIKSIRÓW. A jeśli nadal będziesz szła w zaparte i wrzeszczeć na całą okolicę, to inaczej pogadamy. Bo, owszem, jestem również czarownicą.

Klientka cofnęła się strwożona nagle.

– Nie możesz tego z-zrobić – powiedziała już o wiele ciszej. – Nie możesz mnie przekląć. Spalą cię.

– W takim razie proszę mnie nie prowokować. – Krawcowa wcale nie przejęła się tą uwagą. – Żegnam… Aha, czarownica, której szukasz, ma swój sklep dwie ulice dalej. – Nie czekając na odpowiedź, zamknęła drzwi kobiecie przed nosem.

Kiedy ta odeszła, matka Duncana odetchnęła z ulgą.

– Co za ludzie! – powiedziała. Chłopiec nie wiedział czy do niego. – Myślą, że jak czarownica, to od razu siedzi nad kotłem, lata na miotle i czary rzuca! – Mówiła, jednocześnie idąc w stronę ławy, na której usiadła obok syna. Przez chwilę nie odzywała się, skupiając wyłącznie na uspokojeniu. – Dobrze chociaż, że nie zwróciła uwagi na ciebie, Dunny. Inaczej wydłubałabym jej oczy.

– Ciekawe, na co potrzebny był jej ten eliksir? – zastanawiał się Duncan.

– Nie wiem – powiedziała matka.

– Pewnie miłosny.

– Być może.

Wstała i wróciła do przerwanych przygotowań do wyjścia. Z wieszaka obok tego, gdzie wieszała chustkę, ściągnęła pelerynę z kapturem. Narzuciła ją na siebie na wypadek kolejnej ulewy. Zakładała ją także w słoneczne dni, bo żar słonecznej kuli często przypiekał jej skórę.

Nagle drgnęła.

– Przez tę krzykaczkę zupełnie zapomniałam! – powiedziała do syna. – Dunny, znieść ci może z góry zabawki? A może wolisz zaczekać na mnie na górze?

– Wolę zostać tutaj i popilnować interesu – oświadczył Duncan.

Na twarz matki powrócił uśmiech.

– Dobrze. W takim razie przyniosę ci zabawki.

 

9: Zabawki

 

Matka Duncana powiedziała tamtej kobiecie, że nie tworzy eliksirów, choć nie była to do końca prawda. Nie robiła ich na sprzedaż. Czasem ważyła w kuchni lecznicze napoje dla syna, kiedy ten zaniemógł. Według niego smakowały dziwnie, ale często były nawet dobre. W swojej sypialni, wśród innych ksiąg, miała między innymi taką, gdzie napisano, jak sporządzać poszczególne mikstury. Chociaż matka nauczyła Duncana czytać (i pisać), to jednak nic z niej nie rozumiał.

Lubił wertować książki, zwłaszcza te z obrazkami, lecz mógł to robić jedynie w sypialni. Według mamy, lepiej, by sąsiedzi o tym nie wiedzieli. Obok braku nogi i białych włosów, umiejętność czytania też musiała uchodzić za coś dziwnego, jak się domyślił.

Na szczęście, miał też trochę zabawek, którymi umilał sobie czas spędzany na dole. Były to głównie laleczki, które matka uszyła dla niego ze skrawków materiału, wypełnione gałganami. Nie miały twarzy i włosów, za to nosiły sukienki.

W kolekcji było również kilka figurek z drewna – te z kolei stworzył Garrett. Stary człowiek nie tylko umiał opowiadać niezwykłe opowieści, ale również strugać. Kiedy jeszcze udawał się do karczmy, Duncan nie raz, choć rzadko, mógł obserwować go, jak snując kolejną swą opowieść, jednocześnie wycina w kawałku drwa małą postać, zwykle zwierzęcia. Kiedyś także zrobił jedną dla chłopca tu w sklepie, lecz pozostawił po tym tak wiele wiórów, że matka podczas zamiatania bałaganu zasugerowała mu, by już więcej tego nie robił tutaj. Zasmuciło to Duncana, którego fascynował proces wyłaniania się kształtu z drewna, lecz rozumiał ją, gdyż także nie lubił drzazg. Figurki, jakie chłopiec dostał od starca, przedstawiały rycerzy i dzikie zwierzęta.

Ale najniezwyklejszą zabawką, jaką posiadał Duncan, był drewniany mieczyk. Krótki, nie dłuższy od jego uda. Miał wszystko, co prawdziwy miecz mieć powinien: ostrze, jelec, a nawet głowicę na końcu rękojeści. Jak każda porządny miecz również i ten miał swoją wyrytą na chwycie. Zwał się Kosiarz. Garrett powiedział, że zrobił go dawno temu, ale postanowił podarować go chłopcu. Stało się to tuż po tym jak wyzdrowiał po ataku Yana i jego bandy. Czasem wyobrażał sobie, że atakuje ich tym mieczykiem, lecz zawsze wtedy miał przeczucie, iż tak naprawdę, nawet z Kosiarzem, nie miał z nimi żadnych szans.

Z tymi wszystkimi zabawkami, rozstawionymi w kącie sklepu, siedział Duncan i bawił się. Wcześniej zamknął za wychodzącą matką drzwi na haczyk. Teraz odtwarzał pojedynek księcia Richarda z ogrem. Większa szmaciana lalka była potworem, mała, drewniana figurka rycerza – dzielnym wojownikiem. Kukiełce wbił wykałaczkę w szyję, imitującą strzałę.

– Rrraaaa! – warczał, gdy potwór nacierał na księcia. – Ha! – wołał, kiedy ten odskakiwał w ostatniej chwili.

Pozostałe zabawki stały w okręgu, przyglądając się scenie. Kosiarz czekał gotowy do odcięcia głowy ogrowi.

Duncan bawił się w najlepsze, już potwór padał ze zmęczenia, kiedy rozległo się pukanie. Chłopiec zastygł z mieczem gotowym do egzekucji. Ile to już czasu minęło? Czyżby matka już wróciła?

Najpierw podpełzł z Kosiarzem do okna. Szyby w tym nie były tak czyste jak te w kuchennym. Ilekroć matka je umyła, pod koniec dnia znów były brudne. Duncan podciągnął się. Jeśli dobrze się ustawił, mógł zobaczyć osobę stojącą pod drzwiami na zewnątrz.

W smugach zobaczył wysoką postać, która z pewnością nie była jego matką. To był raczej mężczyzna i nie Garrett, bo tamten się garbił, Niestety nie mógł otworzyć okna i sprawdzić, kto to, ponieważ dla bezpieczeństwa przybito je gwoździami do ram.

Przez jakiś czas patrzył na następny ruch obcego. Ten jeszcze raz zapukał, tym razem bardziej nerwowo. Pociągnął także za klamkę, lecz haczyk trzymał mocno. Potem jeszcze stał i wyglądało na to, że nie odejdzie tak łatwo.

Duncanowi nie pozostało nic innego, jak tylko podpełznąć pod drzwi. Nie lubił sytuacji, kiedy ktoś przychodził do sklepu, gdy matki nie było. Nie tyle obawiał się napadu, co niezadowolonych ludzi. Już się parę razy tak zdarzyło, że wściekły klient, który potrzebował czegoś natychmiast, swoją złość wyładowywał na chłopcu, wyzywając go od pomiotów, kalek i bękartów.

– Kto tam? – spytał głośno i wyraźnie, by osobnik po drugiej stronie go usłyszał.

Ten przez chwilę milczał, wreszcie odezwał się męskim głosem:

– Matka jest w domu, chłopcze? – spytał.

Może jak powie mu prawdę, to sobie pójdzie? – pomyślał Duncan.

– Nie, wyszła!

Usłyszał za drzwiami, przytłumione przez uliczny gwar przekleństwo.

– A kiedy wróci? – zadał kolejne pytanie nieznajomy.

– Nie wiem!

Kolejne przekleństwo. Po nim chłopiec dosłyszał coś co brzmiało jak „Nie mogę stać tu przez cały dzień”.

– Słuchaj, chłopcze. Mam jeszcze kilka pilnych rzeczy do zrobienia dzisiaj.

– To proszę przyjść jutro!

– Właśnie o to chodzi, chłopcze, że muszę to załatwić dzisiaj i teraz! Już i tak jestem spóźniony.

– A czego chcesz?

– Mam przesyłkę dla twojej matki! Wpuść mnie! Mam też inne zlecenia!

Duncan zawahał się. Matka czasem, gdy miała jakieś większe zlecenie, kupowała zapasy materiałów. Zleceniobiorcy wtedy przysyłali jej przez posłańców to, czego sama nie mogła przynieść.

To musiał być jeden z takich posłańców, ale gdyby taki ktoś miał przyjść, matka powiedziałaby mu o tym. Może wyjątkowo zapomniała? Przez tamtą kobietę była wyjątkowo rozkojarzona.

Przypomniał sobie o czymś.

– Trzeba zapłacić? – spytał.

Chwila ciszy.

– Opłacone z góry! Spokojnie, chłopcze! Nie chcę pieniędzy, nie mam broni! Wpuść mnie, proszę!

Wyglądało na to, że z rej sytuacji jest tylko jedno wyjście – musi wpuścić tego człowieka.

Matka miała zwyczaj zostawiać po zamiataniu miotłę koło drzwi. Z jej pomocą Duncan uniósł się do pozycji pionowej. Trzymając ją oraz Kosiarza w jednej ręce, drugą uniósł haczyk i natychmiast chwycił za klamkę. Ostrożnie uchylił drzwi.

 

10: Posłaniec

 

Mężczyzna miał bliznę ciągnącą się od czoła do policzka, pomiędzy oczami. Chłopcu przywodziła na myśl długiego robaka, pełzającego pod skórą. Gięła się nawet, kiedy obcy poruszał twarzą. Nie miał też kilku zębów.

– To jak chłopcze, otworzysz szerzej? – spytał posłaniec.

Początkowo Duncan tylko uchylił drzwi. Zobaczył, że mężczyzna niesie olbrzymi pakunek w szarym worku. Musiał być ciężki, bo dźwigający go sapał. Duncanowi przyszło do głowy, żeby polecić mu pozostawienie pakunku w progu, lecz skoro był tak masywny, że dorosły ugina się pod jego ciężarem, to jak on, dziecko bez nogi, zdoła to przenieść w głąb sklepu?

Pchnięciem otworzył drzwi na oścież, następnie szybko przełożył Kosiarza do wolnej ręki. Posłaniec wszedł do środka.

Chłopiec przyjrzał się pakunkowi. Wyglądał na trzy bele tkanin w worku.

– Przychodzisz od handlarza tkaninami? – zapytał.

– Przyjechałem prosto od niego – potwierdził posłaniec.

– Przyjechałeś?

– Na koniu. Wielka szkoda, że nie mogę na nim wjechać tu, do środka.

Mężczyzna skierował się w stronę ławy naprzeciw wejścia. Duncan podążył za nim. Z tylko jedną ręką trzymającą miotłę było mu trudno poruszać się. Nie chciał jednak wracać do pozycji leżącej, póty obcy przebywa w sklepie.

Ten położył pakunek na ławie, która stęknęła pod ciężarem, następnie sam na niej legł, co nie spodobało się chłopcu i czego nie ukrywał.

– Ej, spokojnie, mały! – powiedział posłaniec.

– Mówiłeś, że masz jeszcze inne pilne sprawy do załatwienia – przypomniał mu Duncan.

W ogóle nie podobał mu się cały ten typ. Przywodził mu na myśl zakapiorów, którzy zwykli przesiadywać w kącie karczmy „Pod Starym Knurem” i tylko czekali na powód do zaczepki.

Jakby na potwierdzenie, posłaniec zaśmiał się dość paskudnie.

– Wiem, co mówiłem, chłopcze. Zaraz stąd pójdę. Dasz mi tylko chwilkę odsapnąć?

Duncan warknął cicho niezadowolony, ale skinął głową. Cóż innego mógł zrobić? Czuł, jak dłonie zaczynają go boleć od kurczowego ściska przedmiotów. Aż trząsł się w środku z bezsilności. Jak to dobrze, że chociaż wcześniej użył nocnika.

Tymczasem posłaniec przyglądał mu się uważnie. Chłopiec przeczuwał, że następne jego słowa będą dotyczyły jego ułomności. Mylił się. Tamten wywinął kieszenie starych spodni na drugą stronę.

– Widzisz, chłopcze? Nie jestem uzbrojony. W przeciwieństwie do ciebie. – Zaśmiał się, lecz szybko zamilkł, kiedy drewniane ostrze Kosiarza uniosło się w jego kierunku. Czubek mieczyka dzieliły od niego tylko niecałe dwie stopy.

– Nie p-róbój żadnych sztuczek – powiedział najbardziej stanowczo jak umiał w tej chwili Duncan.

Nieznajomy powrócił do bacznego przyglądania się synowi krawcowej.

– Może i ty usiądziesz, co, Dun? Noga musi cię boleć od takiego ciągłego stania.

Ze zdziwienia chłopiec opuścił mieczyk,

– Jak mnie nazwałeś? – spytał.

– Dun. To zdrobnienie od Duncana. Tak masz na imię, chłopcze, prawda?

– Tak – odpowiedział. Nie widział powodu, by zaprzeczać. – Skąd wiesz?

– Od Camilli, twojej matki. Już wcześniej przyniosłem jej parę rzeczy. – Odwrócił głowę w stronę lustra. – Między innymi to.

Chłopiec był tak zdumiony, że jego zdenerwowanie i strach zelżały. Wtedy również dotarło do niego w pełni to, jak ten człowiek się do niego zwracał. Nie wyzywał od kalek i innych pomiotów, a na dodatek znał jego matkę. Może nie był wcale takim zbirem, za jakiego uznał go w pierwszym momencie?

– Jeśli znasz już moje imię, to chciałbym w zamian poznać twoje – rzekł.

Posłaniec ponownie spojrzał na niego.

– Jestem Uther – przedstawił się. – Skoro niejasności mamy za sobą, to może wreszcie usiądziesz? Pytam, bo zaczynasz się kiwać.

Rzeczywiście, Duncan odczuwał już skutki długiego stania na jednej nodze. Stopa i obie dłonie bolały go i miał coraz większe problemy z utrzymaniem równowagi. Resztkami sił dotarł do ławy. Opadł na nią, tak jak wcześniej Uther, z ulgą. Od mężczyzny dzielił go przyniesiony przez niego worek. Nie oznaczało to jednak, że chłopiec nie stracił zupełnie czujności. Miotłę i Kosiarza trzymał blisko siebie na wszelki wypadek. Rozcierając sobie dłonie i prostując zesztywniałe palce, przyglądał się nadal posłańcowi. Ten również nie odrywał od niego wzroku. Zanim się zorientowali, zaczęli grać w to, kto pierwszy zamruga. To Duncan przegrał.

– Pierwszy mrugnąłeś, ale nieźle ci szło, Dun! – pochwalił go Uther.

– Eee… Dziękuję. – By ukryć skrępowanie, postanowił szybko zadać jakieś pytanie. Pierwsze, jakie przyszło mu do głowy to: – Skąd masz tę bliznę?

Już w trakcie mówienia chłopiec zrozumiał, że to nienajlepszy pomysł pytać o coś takiego. Mężczyzna mógł się jeszcze bardzo zezłościć. Lecz, ku jego zaskoczeniu, Uther uśmiechnął się szerzej, wyginając jeszcze bardziej szramę.

– Kiedy byłem młody i piękny, takiemu jednemu typowi nie spodobała się moja twarz, więc postanowił ją trochę poprawić. Na szczęście, zdążyłem mu nawiać tuż przez drugim ciosem. – Widząc zaciekawienie w oczach Duncana, dodał: – Ale niestety, nie mogę ci o tym teraz opowiedzieć, chłopcze, bo czas mnie goni. Już sobie idę.

Jeszcze przed chwilą takie oświadczenie ucieszyłoby Duncana, lecz teraz…

– Zaczekaj, Uther.

Mężczyzna, który zdążył już podnieść swe pośladki z ławy, ponownie na niej usiadł.

– Co, Dun? O co jeszcze chcesz zapytać?

– Mama powiedziała, że to lustro to prezent od kogoś. – Pokazał je palcem.

– To nie ode mnie. Ja je tylko przyniosłem.

– Więc od kogo? – Duncan nie ustępował.

– Tego nie mogę ci powiedzieć, chłopcze. Spróbuj kiedyś spytać matkę. Może ona ci powie. Ja nie mogę i muszę już naprawdę iść. Miło było cię poznać osobiście. – Kiedy wreszcie Uther wstał, coś mu się jakby przypomniało. Sięgnął do woreczka wiszącego na szyi. Wyciągnął z niego srebrną monetę. – To dla ciebie, Dun.

Chłopiec wziął od niego zapłatę. Jak raz spojrzał na lśniący krążek, tak nie mógł już oderwać od niego wzroku. Moneta była czystsza i bardziej błyszcząca od tych w sakiewce matki. Wyraźnie widział na niej wybitą głowę króla.

– Za co? – spytał.

– Taki prezent, tym razem naprawdę ode mnie – odparł Uther. –No, trzymaj się! Do zobaczenia!

Duncanowi w końcu udało się zmusić do tego, by podnieść wzrok znad monety. Zobaczył jak posłaniec wychodzi ze sklepu, zamykając za sobą drzwi.

 

11: Rycerz

 

Chłopiec schował monetę do kieszeni. Chciał się nią nacieszyć później, no i oczywiście pokazać matce. Będzie musiał powiedzieć jej również o wizycie Uthera. Chyba nie będzie zła dlatego, że otworzył jej znajomemu.

Spojrzał najpierw na worek, potem na lustro. To nie były jedyne prezenty od nieznanego dobroczyńcy. W kącie sypialni stała kołyska z prześlicznie rzeźbionego drewna. Teraz, kiedy Duncan z niej wyrósł, matka trzymała w niej bieliznę. W szkatułce pod łóżkiem chowała migoczące drobiazgi, których jednak nigdy nie zakładała. No i były przecież jeszcze książki.

Krawcowa nigdy nie powiedziała synowi od kogo to wszystko dostała, a on zastanawiał się, kto mógłby im przynosić przez posłańca takie dary. Zwykle przychodziły w nocy – do takiego wniosku doszedł, bo parę razy nakrył matkę na tym, jak cicho schodzi na dół. Kiedyś zdawało mu się nawet, że z kimś długo rozmawia w sklepie, lecz był zbyt zmęczony, żeby to sprawdzić.

Dunan postanowił spróbować dzisiaj poznać tożsamość tajemniczego człowieka, wysługującego się Utherem. Ale będzie mógł to zrobić dopiero, kiedy matka wróci. Do tego czasu mógł jeszcze sprawdzić, co właściwie kryje się w dostarczonym dzisiaj worku. Sądząc po kształcie, uznał, iż to bele materiału. Zajrzał do środka. Ujrzał coś, czego nigdy wcześniej nie widział.

Znał wszystkie barwy, a przynajmniej większość potrafił nazwać. Niektóre widział częściej niż inne. Pierwsza tkanina, jaka rzuciła mu się w oczy, miała kolor fioletu i to nie takiego zwykłego, jak siniak. Ten odcień był inny, bardziej niezwykły. Kiedyś, dawno temu, udał się z matką na targ. Pewna kobieta spod miasta, oprócz mleka i serów, sprzedawała mieszczankom polne kwiaty. Ten materiał był barwy ich płatków. Z pewnym lękiem, bardzo ostrożnie dotknął go opuszkami palców. To nie było żadne znane mu sukno, niemniej bardzo przyjemne.

Pewnie jeszcze długo głaskałby go, gdyby nie usłyszał po raz kolejny tego dnia dzwoneczka zawieszonego nad wejściem. Uniósł głowę.

Pierwsze co Duncan sobie uświadomił, to fakt, że kiedy Uther wyszedł, nie zamknął za nim drzwi na haczyk. Następna była postać, którą zobaczył w progu sklepu. Chłopiec łudził się, że ten dzień nie przyniesie już żadnych więcej zdarzeń, a przynajmniej tych nieciekawych, lecz niestety. Ze wszystkich ludzi, którzy mogli mieć tu jakiś interes, to właśnie Janine przyszła.

Matka powiedziała kiedyś Duncanowi, że każda starsza kobieta była w młodości urodziwa. Patrząc na kłótliwą mieszczankę, chłopiec wątpił w to. Przy całej swojej fantazji nie umiał wyobrazić jej sobie jako młodej i pięknej. Z takim krzywym nosem i drobnymi, świdrującymi oczami trzeba było się urodzić. Ponadto nad jedną brwią miała olbrzymie znamię, przypominające tłustą muchę, która raz wylądowawszy na twarzy Janine, zapewne dokonała żywota, skoro siedziała tu już tak długo. Usta kobiety jak zwykle wykrzywione były w grymasie obrzydzenia, ale to i tak było lepsze od tego, kiedy je otwierała.

– Gdzie twoja matka? – spytała, idąc w stronę ławy. Jej głos był jak igła pod paznokciem.

Gdyby nie to, że strach i złość na siebie go paraliżowały oraz nieobecność matki, Duncan uciekłby. Tak musiał stawić czoła Janine.

– Wyszła. P-proszę przyjść później. – Chłopiec bardzo chciał jej pokazać, że się nie boi.

Usta kobiety, ku jego niedowierzaniu, wykrzywiły się jeszcze bardziej z niezadowolenia.

– I CIEBIE zostawiła na straży? – Słysząc to, Duncan miał wrażenie, iż ktoś wali go w brzuch. – W sumie to nie dziwota. Nie ma tutaj nic… – Po jej spojrzeniu Duncan uświadomił sobie jeszcze jedną rzecz: nie zasłonił tkanin.

Z tego co słyszał, Janine była dość bogata, widać było także po jej strojach, lecz ona także musiała nieczęsto widzieć fioletowy materiał, skoro oczy jej zaiskrzyły, jak się chłopcu zdawało, pożądliwie. Wyciągnęła rękę w stronę tkaniny. Duncan nie mógł pozwolić, żeby go musnęła choćby jednym chudym palcem.

– Ani się waż! – Ponownie uniósł Kosiarza.

Po jej początkowym zdziwieniu łudził się, że się cofnie, lecz ten stan trwał krótko. Szok zamienił się w mgnieniu oka w złość. Tą samą ręką, którą chciała dotknąć materiału, chwyciła mieczyk, wyrwała go z ręki właścicielowi i odrzuciła z całej siły na bok. Odgłos uderzenia był donośny, ale na szczęście, Kosiarz nie złamał się.

Janine, teraz kipiąca z gniewu, nachyliła się nad chłopcem, który zaczynał żałować, że nie może przechodzić przez ściany, albo chociaż stać się mniejszy.

– Takiś odważny, bękarci pomiocie?! – syknęła. Z bliska jej głos był jak wbijanie gwoździ w uszy. Do tego czuć teraz było wyraźnie alkohol w jej oddechu.– Rycerzem pewnie chcesz być! Jak ojciec!

Dopiero jak przebrzmiały jej słowa, do Duncana dotarł ich sens, choć ciężko było mu w to uwierzyć.

Jego ojciec był rycerzem? – Musiał mieć to pytanie widoczne w oczach, bo Janine odpowiedziała na nie, wyraźnie upojona swą dominacją nad chłopcem:

– Tak, pomiocie! Twój ojciec to rycerz! Coś tak zdziwiony? Myślałeś, że rycerze jak w bajkach są szlachetni i honorowi? Ha! To się mylisz! To takie same moczymordy, kierujące się zawartością gaci, jak wszyscy mężczyźni! Twoja matka spotkała takiego jednego. Ha! Głupia myślała, że w ten sposób zostanie wielką panią! Przeliczyła się, bo szlachetny pan rycerz zniknął po tej jednej nocy! Ha, ha! – Jej śmiech był tak okropny, że chłopiec nie mógł znaleźć dla niego odpowiedniego porównania. – Biedną białogłowę zostawił z brzuchem! – W tym momencie zakrztusiła się. Dalej mówiła już ciszej: – Właściwie, to ją nawet podziwiam. Nie dość, że cię urodziła, to jeszcze jest w stanie patrzeć na ciebie codziennie. Ciekawe co ona sobie wtedy myśli?

Przez ten cały monolog, Duncan ani razu nie przerwał Janine, zbyt mocno oszołomiony jej rewelacjami. Początkowo próbował wszystkiemu zaprzeczać w myślach, lecz ostatnie pytanie przekonało go. Znał na nie odpowiedź.

Oczy zamgliły się mu od niemrugania i nagromadzonych w nich łez. Zacisnął powieki. Przyniosło to pewną, choć niewielką, ulgę. Kiedy je otworzył, zorientował się, że za Janine, w progu sklepu ktoś stoi

To matka wróciła z zakupów.

 

12: Odmieńcy

 

Odkąd jej syn ją zobaczył, przez króciutką chwilę stała w progu z koszem wypełnionym zakupami, wyraźnie wstrząśnięta. Zaraz jednak wypuściła go z ręki i ruszyła w stronę Janine.

Chwyciwszy ją od tyłu za ubranie, z całej siły odciągnęła od Duncana, po czym odwróciła ku sobie. Chłopiec skulił się. Jeszcze nigdy nie widział matki tak wściekłej. Nawet nieproszony gość wyglądał na przestraszonego.

– Co robisz?! – krawcowa krzyknęła prosto w twarz kobiety. Sapiąc, czekała na odpowiedź. – No, mów, suko! Teraz dopiero zaniemówiłaś?! Jakim prawem przychodzisz tu i zadręczasz moje dziecko?!

Dopiero po chwili Janine zdobyła się na odpowiedź:

– P-powiedziałam twojemu bękartowi prawdę o jego pochodzeniu, wiedźmo.

Matka Duncana z niezmienionym wyrazem twarzy zwolniła ją od uścisku jednej dłoni tylko po to, żeby uderzyć nią w twarz. Głowa Janine przekrzywiła się. Starucha pewnie by upadła, gdyby nie to, iż krawcowa ciągle trzymała ją drugą ręką.

Duncan w tym momencie krzyknął, zupełnie jakby to go bito. Wtedy stało się coś dziwnego.

Matkę jakby piorun raził. Powoli odwróciła się ku chłopcu. Wydawała się tak samo przerażona jak on.

– Dunny – powiedziała cicho, zmienionym głosem.

Janine wykorzystała ten moment słabości krawcowej i wyszarpnęła się jej. Splunęła na podłogę. Oprócz ciemnej wydzieliny, chyba krwi, wyleciał także ząb.

– Pożałujesz tego! Zawołam straż! Spalą cię i twój pomiot, wywłoko!

Matka Duncana odwróciła się ponownie do kobiety. Wcześniejszy gniew wrócił. Uniosła zaciśniętą, drżącą pięść, lecz po chwili wahania opuściła ją.

– Śmiało, spróbuj! – krzyknęła do Janine. – Na pewno strażnicy miejscy uwierzą awanturnicy, którą dopiero co wypuścili z lochu! Już któryś raz!

Mieszczka stała przez chwilę bez słowa, lecz cała dygotała od gotującej się w niej złości. Po chwili zaczęła wyrzucać z siebie pojedyncze sylaby, które zapewne miały być kolejną obelgą skierowaną do krawcowej i jej syna. Mając takie opory z wysławianiem się, postanowiła dać upust swej furii, rzucając się na przeciwniczkę.

Duncan ponownie krzyknął, tym razem by ostrzec matkę. Nie wiedział, czy to pomogło, bo w tym samym momencie odsunęła się z drogi nacierającej Janine. Chłopcu, który i tak miał mętlik w głowie, przypominało to scenę z opowieści o księciu Richardzie i ogrze.

Jednak dalsze wydarzenia rozbiegły się z bajką Garretta, bowiem kiedy kobieta miała przypuścić kolejny atak na jego matkę, ta zdołała ją ponownie chwycić i pchnąć w stronę drzwi.

– Wynoś się stąd, nie wracaj! – krzyknęła. – Żebym więcej cię już nie widziała na oczy, jędzo!

Janine w końcu musiała zrozumieć, że z rozsierdzoną krawcową nie ma szans, bo bez słowa ruszyła w kierunku drzwi, potykając się na leżących na podłodze warzywach, które wyleciały z koszyka. Dopiero w progu odwróciła się do niej i Duncana.

– Parszywi odmieńcy! – rzuciła. Nie mogła pozwolić sobie na ucieczkę z podkulonym ogonem, bez ostatniego słowa.

Matka Duncana nie chciała dać jej tej satysfakcji. Podbiegła do niej i wypchnęła na ulicę.

– WON! – Zza jej pleców Duncan widział, jak Janine traci równowagę i upada na wilgotną ziemię. Świadkami tego musieli być także przechodnie, gdyż jego matka krzyknęła jeszcze: – Nie ma tu nic do oglądania! Sklep nieczynny!

Trzasnęła z hukiem drzwiami i założyła haczyk. Dla większej pewności, że nikt już dziś tu nie wejdzie, wyciągnęła z kieszeni klucz, którym zazwyczaj zamykała nim drzwi dopiero na noc. Byłą tak podenerwowana, iż przez jakiś czas nie mogła wycelować w dziurkę. W końcu jej się to udało. Rozległ się szczęk zamka.

Świat na zewnątrz przestał istnieć. Byli tylko Duncan i jego matka.

Krawcowa stała odwrócona do niego plecami. Jedną ręką trzymała drzwi, drugą klucz, ciągle tkwiący w zamku. Głowę miała spuszczoną. Oddychała głęboko, ale cicho. Po chwili puściła klucz i z pomocą tylko jednej dłoni ściągnęła chustkę z głowy. Rzuciła ją na podłogę, nie oglądając się. Materiał przykrył rzepę i częściowo ziemniaka.

Zrobiło się nagle bardzo cicho. Duncan pomyślał, że ogłuchł. Najlepszym sposobem, by to sprawdzić, było samemu odezwać się lub puknąć pięścią w drewno, ale bał się to zrobić. Bał się, że wtedy matka na niego spojrzy… w tej sposób.

Teraz wiedział dlaczego bywała czasem przygnębiona, dlaczego patrzyła wtedy na niego, jakby czemuś zawinił.

Nie dość, że chorowity, do niczego nie przydatny kaleka, to jeszcze wspomnienie niespełnionych marzeń.

Po odejściu Janine, chłopcu zaczynało robić się niedobrze. Może czuł się tak jeszcze, kiedy tu była, lecz dopiero po jej odejściu zaczął zdawać sobie z tego sprawę? Miał nudności, przełykanie sprawiało mu trudności. Oczy, pomimo mrugania i ostrożnego pocierania, nadal go piekły. Głowa pulsowała, jak gdyby miała zaraz wybuchnąć. Dotknął palcami czoła. Chyba miał gorączkę.

Odchylił się do tyłu z nadzieją, iż to pomoże na nudności. Chociaż robił to bardzo powoli, i tak zakręciło mu się w głowie. Zamknął oczy.

 

Zobaczył swoją matkę, a właściwie to młodą Camillę. Zdawała się jaśnieć niczym gwiazda na nocnym niebie, stojąc między innymi dziewczętami. Te, młodsze i starsze, spoglądały na nią nienawistnie. Była wśród nich Janine razem ze swym znamieniem nad brwią. Nie mogły znieść jej białych, lecz nie siwych, włosów i delikatnej, jasnej cery, nieskażonej żadną zmarszczą, piegiem czy inną plamą. Wszystkie życzyły jej najgorszego.

Dziewczyna wiedziała o tym, dlatego więc stała ze spuszczoną głową. Twarz ukryła w bukiecie rumianków.

Lecz oto spojrzenia kobiet skierowały się w inną stronę. Camilla również zerknęła w tamtym kierunku.

Z daleka po równej drodze nadjeżdżał czarny jak węgiel rumak. Ujeżdżał go rycerz w lśniącej zbroi. Miał długie, złote włosy i najpiękniejszą twarz, jaką tylko mężczyzna może mieć. Właśnie odniósł zwycięstwo. Za nim podążał odgłos fanfar i braw.

Przed dziewczętami wstrzymał wierzchowca. Zeskoczył z siodła dziarsko, jakby zbroja była dla niego niczym powietrze.

Rycerz przechadzać się wzdłuż rzędu dziewczyn. Te stojące bardziej z tyłu, przepychały się na przód. Każda chciała, by ją zauważył i zabrał ze sobą do wspaniałego zamku. Po to właśnie tu przyjechał.

Lecz jak dotąd żadna nie przypadła mu do gustu, czego nie wahał się im dawać do zrozumienia. Janine obdarzył tak nieprzychylnym spojrzeniem, że odtąd już zawsze tak patrzyła na ludzi.

W końcu spostrzegł Camillę. Inne panny chciały ją przesłonić, ale nie dały rady.

„Pokaż się, proszę, o, białowłosa” – powiedział.

Dziewczyna, która przez napór rywalek upuściła swój bukiet rumianków i nie miała już szansy do pozbierać, nieśmiało wyszła przed szereg. Czuła na sobie jeszcze bardziej nienawistne spojrzenia.

Rycerz ujął jej dłoń i ucałował. Wtedy nagle pozostałe dziewczyny zniknęły, lecz żadne z nich tego nie zauważyło.

„Jak się nazywasz, o, najpiękniejsza ze wszystkich w tym królestwie?”

„Camilla, mój panie.” – Dygnęła.

„Piękne imię. – W jego rękach ni stąd ni zowąd pojawił się wianek z rumianków. Uroczyście nałożył go jej na głowę. – Bądź moją panią!”

Onieśmielona, ale iuradowana Camilla ponownie dygnęła. Rycerz wziął ją na ręce i zaniósł w stronę konia. Najpierw ją posadził na siodle, potem sam nań wskoczył.

Ruszyli galopem, jak się wydawało, ku lepszej przyszłości, ale im dalej jechali, tym było coraz ciemniej. Camilla bała się, nie wiedziała co się dzieje. Co gorsza, jej rycerz w lśniącej zbroi, im większa ciemność ich otaczała, tym bardziej stawał się złowieszczy, zaś rumak, na którym jechali, zmieniał się potwora, zaledwie kształtem podobnego do konia.

Wcześniej tak pełna nadziei na odmianę losu na lepsze dziewczyna teraz chciała uciec. Nie mogła jednak, bo łotr trzymał ją w żelaznym uścisku.

Nieszczęsna ostatecznie zniknęła w ciemności.

Kiedy ta rozpłynęła się niby mgła, Camilla stała sama pośród wielkiej pustki. Ale zaraz! Nie! W rękach trzymała zawiniątko. Przez jakiś czas tylko stała i patrzyła z przerażeniem na nie. W końcu zdecydowała się zobaczyć, co kryje się w tkaninie.

To był złotowłosy chłopczyk. Spał.

Chciała je odrzucić, ale z jakiegoś powodu nie mogła wypuścić z dłoni. Wtedy dziecko otworzyło oczy. Były niebieskie jak niebo w najjaśniejszy dzień, jak jej własne.

Nagle wśród ciszy rozległ się okrutny śmiech. To Janine stała przed nią i szydziła z głupiej niewiasty, która dała się uwieść.

Camilla rozpłakała się.

 

Chłopiec powoli uchylił powieki. Początkowo nie widział zbyt dobrze, szybko zorientował się jednak, iż spoczywa w łóżku a ktoś delikatnie przeciera jego czoło wilgotną szmatką. Ta osoba chlipała cicho.

Gdy wzrok wrócił już do normy, zobaczył wyraźnie matkę, ale za to ona zdawała się słabo go widzieć z powodu łez.

 Pozostał bez ruchu. Nie chciał, żeby zorientowała się, że się obudził. Nie wiedział jak zareaguje, ani co on sam zrobi. Na wszelki wypadek zamknął z powrotem oczy, tym razem uważając, by nie zapaść ponownie w sen. Słuchał cichego pochlipywania matki, przez co jemu samemu chciało się płakać. Pamiętał co usłyszał i czego był świadkiem.

To wszystko była jego wina, wiedział o tym. Gdyby zamknął drzwi po wyjściu Uthera… Nie! Gdyby w ogóle się nie urodził, jego matka nie miałaby tylu zmartwień, a tylko tych jej przysparzał. Jest tylko dodatkową gębą do wykarmienia, którą na dodatek trzeba co chwila leczyć. A jakby i tego było mało, kiedy na niego patrzy, myśli o… tym, co ją spotkało.

Wbrew wcześniejszemu postanowieniu, poruszył się. Twarz ukrył w poduszce.

– Dunny? – usłyszał zmartwiony głos matki.

Nie odezwał się ani też nie podniósł głowy. Udawał, że nie istnieje.

Leżał tak jakiś czas w ciemności. Słyszał nawoływania matki, lecz nie reagował, bo co miał jej do powiedzenia?

Wtem poczuł na głowie ciepłą dłoń, delikatnie mierzwiącą jego włosy. Przypomniał sobie jak wczorajszej (tego nie był do końca pewien) nocy, matka zapewniła, że kocha go mimo jego ułomności.

– Dunny, proszę, spójrz na mnie.

Tym razem nie opierał się. Uniósł głowę.

Choć starła łzy, oczy miała nadal czerwone. Wzięła syna w ramiona.

– Och, Dunny! Bardzo przepraszam – powiedziała. – Nie chciałam, żebyś dowiedział się o tym w taki sposób.

– Nie, mamo – odparł, wtulony w jej pierś. – To ja przepraszam za… – zawahał się – wszystko.

Matka przycisnęła go mocniej do siebie.

– Nic nie jest twoją winą, synku. To świat nie jest taki jak w bajkach.

 

13: Marzenie

 

Po omdleniu Duncan resztę dnia i następną noc spędził w łóżku. Gdy po pierwszej pobudce, próbował ponownie zapaść w sen, przychodziło mu to z trudem. Co jakiś czas budził się i stwierdzał, iż jeszcze panuje ciemność.

Bezsenność miała jedną zaletę: brak koszmarów. Co prawda, Duncanowi czasem przed oczami migały widziadła, lecz rozpływały się one szybko, więc nie mógł nawet ich rozpoznać.

Często spoglądał na matkę śpiącą koło niego. Przez to wszystko, położyła się, nie przeprawszy się wcześniej. Wiedział, że leży zwrócona w jego stronę. W ciemności słyszał jej cichy, spokojny oddech. Nie chciał jej budzić i jeszcze bardziej martwić.

O tym, co się stało nie rozmawiali wiele. Chłopiec czuł, iż coś się zmieniło. Nie wiedział tylko jak bardzo.

Gdy po raz kolejny otworzył oczy, zorientował się, iż jest jaśniej. Matka okiennice w swoim pokoju zawsze trzymała zamknięte, by nikt wścibski nie podejrzał, co ona tu ma, lecz drzwi pozostawiła uchylone. Nie na tyle szeroko jednak, by Duncan mógł zobaczyć okno w kuchni.

Myśląc o nim, przypomniał sobie o słońcu. Czy już unosiło się nad zamkiem? Niemiłe wrażenia po wczorajszych wydarzeniach przykryła chęć zobaczenia wschodu kolejnej świetlistej kuli.

Ostrożnie, żeby nie narobić hałasu, wydostał się spod koca, po czym ześlizgnął na podłogę. Wypełznąwszy z pokoju, doczołgał się do okna i wsparł się o parapet. Niebo miało siny odcień.

Odwrócił się w stronę drabiny. Wtedy też zobaczył matkę stojącą w drzwiach. Duncan zamarł, niepewny co się zaraz stanie. Nie powiedziała mu przecież, czy jest już na tyle zdrowy, by mógł opuścić łóżko, a co dopiero wspinać się na dach.

Bez słowa podeszła w jego stronę. Wyjrzała na zewnątrz.

– No proszę – mruknęła. – A wczoraj jeszcze niebo było jedną wielką chmurą. Jaka ta pogoda jest zmienna. – Spojrzała na Duncana, uśmiechając się lekko. – Chcesz zobaczyć wschód słońca, Dunny?

– Tak.  – Skinął głową.

– To wspinaj się już. Na strychu zaczekaj na mnie. Za chwilę do ciebie dołączę.

Teraz chłopiec był naprawdę zaskoczony. Ani on, ani tym bardziej jego matka nie mówili nigdy na głos, iż chcą razem obejrzeć wschód słońca. Duncan czasami zastanawiał się nad tym, lecz widząc, ile ona ma do roboty rano, rezygnował.

Podpełzł pod drabinę. Wspinając się, co kilka stopni zerkał za siebie. Matka najpierw krzątała się przy kredensie, następnie wzięła z podłogi koc z legowiska pod piecykiem.

Strych miał swój charakterystyczny zapach. Poczuwszy go, Duncan przypomniał sobie poprzednią wspinaczkę. Miał wrażenie, że było to dawno temu.

Zaraz za nim w otworze w podłodze pojawiła się matka. Koc przełożyła sobie przez ramię. Ledwie odetchnęła z ulgą, jak oboje usłyszeli łomot w głębi strychu.

– Co to było? – spytała.

Duncan nie zobaczył sprawcy hałasu w stercie gratów, ale domyślił się kto nim jest.

– To kot.

– No, tak. – Matka pokiwała głową. – Wspominałeś mi kiedyś o nim.

Gdy już cała znalazła się na górze, jej syn zobaczył, że ma coś w kieszeni fartucha. Zanim jednak zdążył zapytać, podeszła do okna i otworzyła je.

– Teraz to ja wejdę pierwsza – oznajmiła. – Nie podążaj za mną, póty ci nie powiem, dobrze?

– Dobrze.

Zgodnie z poleceniem, siedząc na parapecie, zaczekał aż matka wespnie się. Słyszał jak stęka. W pewnym momencie dosłyszał jak mówi:

– Jeśli lina się urwie, zabiję Uthera.

Więc to Uther zawiesił linę! – domyślił Duncan. Matka nigdy mu nie powiedziała, kto to zrobił. Dotychczas podejrzewał, że poprosiła o to któregoś z sąsiadów, albo kominiarza.

– Już, Dunny! – zawołała po chwili.

Chwycił sznur i spojrzał w górę. Siedziała już na górze, koło komina. Linę trzymała w rękach.

– Nie wspinaj się! Wciągnę cię!

Zacisnął mocniej ręce nad supłem. Matka powoli przyciągała go do siebie, dysząc przy tym. Kiedy znaleźli się już blisko siebie, przytulili się.

– Jak było, Dunny? Nie bałeś się? – spytała, ucałowawszy go w czoło.

– Nie, mamo.

Usadowił się między nią a kominem. Upewniwszy się, że siedzi pewnie, zarzuciła mu na plecy koc.

– Żebyś nie zmarzł. Zimno tu i wieje, a ty nie jesteś jeszcze do końca zdrowy.

– Dziękuję. – Otulił się mocnej. – A tobie nie jest zimno?

– Nie.

Oboje spojrzeli na zamek wznoszący się w oddali.

– Zdążyliśmy – powiedział Duncan.

Matka nie odpowiedziała. W zamyśleniu spoglądała na mury i strzeliste wieże. Jej włosy odcinały się na tle jeszcze ciemnego nieba. Warkocz, który zaplótł jej wczoraj rano, stracił wiele ze swego kształtu. Wiatr delikatnie unosił luźne kosmyki. Duncan przyglądał się jej i zastanawiał, o czym teraz myśli. Wydawała się smutna. Nagle chłopiec przypomniał sobie, co mówiła Janine wczoraj.

– Mamo.

Jego matka drgnęła.

– Tak, Dunny? Zamyśliłam się.

Nie była zdenerwowana, mimo to Duncan obawiał się pytać. Zdołał się jednak przełamać:

– Czy… chciałaś mieszkać… tam? – Nadal na nią patrząc, pokazał palcem zamek.

Krawcowa westchnęła. Jej syn nie umiał określić, czy z ulgi.

– Tak – odpowiedziała cicho, spuściwszy wzrok. – Chciałam zamieszkać w zamku, ba, nawet trafić na dwór królewski. Zobaczyć to wszystko, o czym mieszkańcy tej dzielnicy mogą tylko pomarzyć. Ech… Naprawdę chciałam tam się znaleźć, tylko… nie wiedziałam jak. Podpowiedź znalazłam w bajkach, Tam zawsze młoda, piękna dziewczyna, czasem nawet biedaczka, zakochuje się z wzajemnością w księciu lub rycerzu, który zabiera ją do swego zamku i żyją razem długo i szczęśliwie. Plan w sumie prosty, ale rycerze nie chodzą ot tak, po ulicy. Na przemian szukałam i czekałam, aż w końcu… – W tym momencie przerwała. Rękawem przetarła oczy.

Duncan wziął w ręce drugą dłoń matki. Wtedy dopiero na niego spojrzała.

– Wszystko dobrze, mamo?

– Tak. Przepraszam, Dunny. Już dobrze.

– Nie myśl już o tym. To był zły człowiek.

Ku zaskoczeniu chłopca, jego matka pokręciła energicznie głową w sprzeciwie. Kolejne kosmyki włosów wyskoczyły z warkocza.

– Nie – odparła, ponownie odwróciwszy od niego wzrok. – Janine nic nie wie. Widziała nas razem tylko przez chwilę. Resztę sobie dośpiewała i rozpowiedziała w okolicy… Z jakiejś okazji, chyba rocznicy jakiejś bitwy, król zorganizował wielki turniej rycerski. To było wielkie święto. Zjechał się nań do Cambford kwiat rycerstwa z całego królestwa. To była moja szansa na poznanie jakiegoś rycerza. O dostaniu się na trybuny nawet nie mogłam marzyć, jako biedaczka, po której w dodatku widać, że czarownica. Nie wpuściliby mnie, bo bym jeszcze jakiś urok na walczących rzuciła. Ale to była też jedna z tych nielicznych okazji, gdy rycerze chodzą po ulicach… Tam też jednego spotkałam.

Duncan wyobrażał sobie człowieka, będącego jego ojcem, jako osobę złą i niegodną swego tytułu. Lecz skoro matka twierdziła, że być może było inaczej, to chciał dowiedzieć się jak najwięcej.

– Jak się nazywał? – spytał. Nadal trzymał dłoń matki.

Spojrzała na niego.

– William. Tak mi się przedstawił. Nie miał jeszcze przydomka, bo niczym szczególnym jeszcze się nie wykazał. Był świeżo pasowanym rycerzem, biorącym udział w turnieju. Uwierzyłam mu. Może byłam młoda i jeszcze niewiele wiedziałam o świecie, ale umiałam już poznać zamiary mężczyzny… Kiedyś zrozumiesz, Dunny… – Zamyśliła się. – Ech… Na pewno chcesz wiedzieć, jak to się dalej potoczyło.

Duncan niepewnie skinął głową, na co matka po raz pierwszy tego dnia zaśmiała się cicho.

– Jak ci to opowiedzieć – powiedziała. – To były najpiękniejsze dzień i noc w moim życiu. Oboje byliśmy młodzi i znaleźliśmy między sobą nić porozumienia, która nas połączyła. Byłam wtedy tak szczęśliwa, jakbym już znalazła się na zamku. – Ponownie przetarła rękawem oczy. – To nic, Dunny.

Przez chwilę milczeli oboje. Duncan patrzył na matkę, która ocierała łzy, ale jednocześnie uśmiechała się. Był ciekaw dalszego ciągu opowieści matki, więc w końcu postanowił się odezwać:

– Co się stało potem?

Spojrzała na niego. Uśmiech znikł z jej twarzy, ale nie była smutna.

– Rano musiał się ze mną pożegnać, lecz obiecał, że jeszcze się spotkamy i nie może się tego doczekać. Uwierzyłam mu. Wiesz, że umiem wyczuć, kiedy ktoś kłamie. Powiedziałam mu, gdzie mieszkam, by wiedział jak do mnie trafić.

Znów zamilkła na jakiś czas.

– Nie wrócił? – spytał ostrożnie Duncan.

Matka skinęła głową.

– Przez cały turniej wypatrywałam go na ulicach, a potem tylko czekałam w tym domu, lecz się nie zjawiał. Zaczęłam mieć wątpliwości co do jego intencji. Może pragnienie znalezienia się na zamku w obliczu możliwości jego spełnienia przyćmiło mój osąd? Przez jakiś czas czułam się oszukana, w czym utwierdzali mnie inni, bo Janine rozpowiedziała, ile wiedziała… Potem się dowiedziałam.

– Czego?

Matka spojrzała na niego niepewnie i ze smutkiem. Położyła mu ręce na ramionach.

– Och, Dunny. Nie wiem, jak ci to inaczej powiedzieć, ale twój ojciec nie żyje. Kilka miesięcy po tamtym turnieju powiedział mi o tym Garrett. William zginął podczas zawodów, dwa dni po tym, jak go poznałam.

Chwilę trwało, zanim chłopiec uświadomił sobie w pełni sens i wagę słów matki, jednak nawet wtedy nie wiedział, jak powinien na to zareagować. Musiał trwać w bezruchu dość długo, bo matka delikatnie nim potrząsnęła, wołając jego imię.

– Czuję się dobrze – powiedział bardziej odruchowo, niż zgodnie z prawdą.

Matka przytuliła go.

– Wszystko będzie dobrze – odparła cicho.

– Mamo.

– Tak, synku?

Tak naprawdę Duncan nie wiedział, co powiedzieć. Tak wiele myśli i pytań kłębiło mu się w głowie, że nie wiedział, które wyrazić najpierw. Zaczynała go o tego boleć głowa.

– Czy… on… Czy… gdyby żył… to… zabrałby cię…

Nie pozwoliła mu dokończyć. Ucałowała go w czoło.

– Nie wiem, Dunny. Staram się nad tym nie zastanawiać. Rozmyślanie, co by było gdyby, do niczego nie prowadzi.

– Ale… – zaprotestował Duncan, który czuł jak również i jego oczy robią się mokre – czasem patrzysz na mnie… dziwnie, jakbyś…

Ponownie nie dała mu dokończyć.

– Obiecuję ci, Dunny, że już nie będę tego robić – powiedziała.

– Naprawdę?

– Przyrzekam.

Tymczasem na dole miasto budziło się powoli do życia. Turkot kół, szczekanie psów, pierwsze rozmowy. Siedząc na dachu, ukryty w ramionach matki, Duncan miał wrażenie, że dochodzą z bardzo daleka. W końcu wystawił głowę. Niebo nad zamkiem było już bardzo jasne. Lada chwila mogło pojawić się słońce. Powiedział o tym matce.

Jeszcze chwilę tylko czekali na pojawienie się świetlistej kuli.

– Mamo, jest! – zawołał chłopiec, gdy pojawił się jej rąbek.

– Widzę – Matka uśmiechnęła się. – To naprawdę piękny widok.

Gdy słońce było już widoczne w ponad połowie, Duncan poczuł, jak burczy mu w brzuchu. Wczoraj niewiele zjadł. Matka również musiała to usłyszeć, bo sięgnęła do kieszeni w fartuchu i wyciągnęła z niej mały worek. Rozwarty, podstawiła mu przed nos.

Zajrzał do środka. Słodki zapach kostek cukru w karmelu sprawił, że zaczął się ślinić.

– Wczoraj kupiłam coś słodkiego, tak jak obiecałam, Dunny – powiedziała.

– Dziękuję, mamo! – Duncan wziął od niej worek.

Ciężko mu było wybrać stamtąd pojedynczą kulkę, bo wszystkie się posklejały, więc brał po dwie, trzy na raz. Poczęstował również matkę. Zajadali się, a tymczasem słońce wznosiło się coraz wyżej.

W pewnym momencie Duncan wytarł sobie palce o spodnie. Wyczuwszy w nich dziwny kształt, włożył rękę do kieszeni. To była moneta od Uthera.

– Co tam masz? – spytała matka.

Chłopiec pokazał jej srebrny krążek i opowiedział o spotkaniu z posłańcem i tkaninach.

– Widziałam te materiały. Schowałam je w pracowni na dole.

– Mamo.

– Tak?

– To Uther zostawił tu linę? – Wskazał ją palcem.

– Tak. Poprosiłam go.

Duncan przez chwilę obracał monetę w dłoniach, bacząc by przypadkiem jej nie upuścić. Lśniła tak samo jak wczoraj. Mówiąc matce o tym, co działo się przed pojawieniem się Janine, zaczął znów się zastanawiać, kto przesyła im podarki przez Uthera. Może to właśnie teraz jest dobry moment, by spytać?

Zrobił to. Mama znów jakby przygasła. Westchnęła jak osoba, która wie, że już dłużej nie może trzymać czegoś w tajrmnicy.

– Mam brata – odpowiedziała krótko.

Po tym, co usłyszał wcześniej, ta wiadomość nie wywarła na chłopcu większego wrażenia. Zdziwił się, to trzeba było jednak przyznać.

– Mam… wujka?

– Tak. Przysyła nam czasem podarki i pieniądze. Trzymam je na wypadek, gdyby interes szedł słabiej.

– Czemu to robi?

Matka zawahała się.

– Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, Dunny. Pojawił się niedługo po tym, jak poznałam Williama. Tak nagle, znikąd. Chciał mi zaoferować pomoc, a ja jej nie chciałam. Po tym, co już mnie spotkało, chciałam zająć się wszystkim sama. Brat jednak uparł się mi pomóc, więc zgodziłam się.

Duncanowi znów zaczęły kłębić się w głowie pytania.

– Wcześniej nie wiedziałaś, że masz brata?

– Nie. – Matka pokręciła głową, a po jej minie Duncan uznał, że to drażliwy temat, więc zaczął zastanawiać się jak go zmienić.

Spuścił głowę, by się zastanowić. Zaraz też poczuł, jak matka kładzie mu dłoń na ramieniu, więc znów podniósł wzrok. Po raz kolejny spojrzała na niego zmartwiona.

– Przepraszam, Dunny – powiedziała.

– Za co? – spytał zaskoczony. Nie wiedział o co jej może chodzić.

– Za to, że tak wiele przed tobą ukryłam.

Jej oczy w blasku wschodzącego słońca lśniły. Wyglądała, jakby znów miała się rozpłakać. Z jego powodu. Duncan nie mógł na to pozwolić. Zarzucił jej ręce na szyję.

– Już dobrze, mamo. Nie gniewam się. – Już od pewnego czasu widział, że mruży oczy, toteż zsunął sobie z ramion koc i podał go jej. – Masz, osłoń sobie twarz.

Zdziwiła się, lecz wzięła od niego okrycie. Następnie ucałowała co w policzek.

– Dziękuję, Dunny.

 

Epilog

 

Miesiąc po narodzinach córki, Richard II Ogrobójca zorganizował z tej okazji wielki festyn dla całego miasta. Ci, co znali królewskie obyczaje, dziwili się temu, gdyż: w ten sposób dotychczas władcy czcili jedynie narodziny pierworodnych synów. Inni zwracali uwagę również na to, że to pierwsze tak wielkie, huczne wydarzenie szykowane przez samego króla, odkąd zginął tragicznie jego młodszy brat, książę Roger. Radość z pierwszego dziecka, po latach prób i niepowodzeń, jak twierdzili dworzanie, musiała przyćmić żal po stracie.

Natomiast mieszkańcy Cambford, którzy nie mieli większego pojęcia o dworskich sprawach, po prostu cieszyli się na myśl o oderwaniu się na jakiś czas od szarej codzienności.

Na rynku głównym i pobliskich placach rozstawiono stragany, platformy i namioty. Usunięto nawet szubienicę. Wszędzie było mnóstwo kolorowych wstęg, proporców i kwiatów. Imię księżniczki Gwendolen widniało na wszystkich, górujących ponad sklepieniami kramów chorągwiach.  Zewsząd rozbrzmiewała muzyka.

Mieszkańcy z tej okazji ponakładali na siebie najlepsze ubrania, jakie mieli. Szczególnie bogate mieszczanki chciały pokazać innym na co je było stać.

Wśród nich przechadzała się pewna dama w fioletowej sukni. Spod kaptura płaszcza ledwie było widać jej białe włosy i jasną twarz. Na rękach niosła chłopca w niebieskiej kurtce i czerwonych spodniach z jedną nogawką do połowy pustą. Na głowie miał czapkę z piórem.

 

Ludzie oglądali się za nimi, pytali kto to jest. Duncan bacznie się im przyglądał. To był pierwszy dzień od spotkania z bandą Yana, kiedy pojawił się na mieście. Miał pewne obawy, że znów go ktoś zaatakuje.

Z trudem rozpoznał rynek, na który czasem wybierał się kiedyś z matką. Przerażało go to, a jednocześnie fascynowało. Niesamowicie barwne kostiumy, wstęgi targane przez wiatr, ptaki na sznurach wypatrujące proporców jedzenia. A ta muzyka! To co miał okazję słyszeć w karczmie „Pod Starym Knurem” było niczym w porównaniu z tym tutaj.

Gdy przechodzili wzdłuż straganów ze słodyczami, mama kupiła mu karmelizowane jabłko. Gdy skończył jeść, rzucił ogryzek na podłogę. Ledwie dotknął ziemi, porwał go kruk i znikł ponad dachami.

Chwilę po tym wypatrzył na placu wolną ławkę. Powiedział o niej mamie, a ona poszła szybko w tamtym kierunku. Najpierw posadziła go, po czym sama usiadła. Z torby wyciągnęła bukłak z wodą i podała mu. Gdy napił się, poczęstował ją.

Siedzieli tak jakiś czas, obserwując okolicę i rozmawiając. Nagle przed nimi pojawił się rycerz na koniu. Powoli i ostrożnie kierował wierzchowcem w otaczającym go tłumie. 

Zatrzymał się na dłużej tuż przed Duncanem i jego mamą, by zaczekać aż większa grupa ludzi się przed nim rozstąpi. Chłopiec mógł się przyjrzeć mu uważnie.

Wyglądał tak, jak sobie wyobrażał rycerza. Odziany był w lśniącą zbroję. Długie, ciemne loki osłaniały nieosłoniętą hełmem, przystojną twarz. Z ramion spływała ciemnozielona peleryna z białym wzorem.

Czekając, rozejrzał się. Wtedy zobaczył Duncana. Chłopiec zadrżał, chwycił mamę za rękaw. Ona również podniosła wzrok na rycerza.

Ten przyjrzał się im, uśmiechnął i pozdrowił skinieniem głowy. Zaraz też tłum rozstąpił się na tyle, że jego koń mógł przejechać, co też uczynił. Patrząc za nim, Duncan dopiero zauważył, że na pelerynie ma wyszytego białego ptaka z rozpostartymi skrzydłami.

Jego mama także długo oglądała się za rycerzem. Po jej minie poznał, że w myślach wróciła do spotkania z jego ojcem. Jeszcze raz pociągnął ją za rękaw. To pomogło.

 

Jakiś czas później znów nastąpiło poruszenie. To na placu rozpoczęto taniec. Na środek wolnej przestrzeni, w rytmie skocznej melodii wyszły pary. Kobiety, mężczyźni, dorośli, starcy, dzieci. Wszyscy. Co chwila dołączali nowi. Siedząc na ramionach mamy, Duncan obserwował ich razem z innymi. Wirowali, podskakiwali i zataczali kręgi – zapatrzony w nich, nie zauważył, iż sam zaczyna nie tylko klaskać, ale i podrygiwać.

Ale jego mama już to poczuła. Ściągnęła go sobie z ramion i spytała, czy również chce wyjść i zatańczyć. Zawahał się, krytycznie spojrzał na kikuta prawej nogi. Już miał odmówić, lecz muzyka stała się jeszcze żywsza. Chłopca ukłuła świadomość, że być może już nigdy później takiej nie usłyszy.

Skinął głową. Mama poprawiła go sobie w rękach i dołączyli do pozostałych par. Trzymając ją za ramiona, starał się wyglądać jak każdy inny uczestnik zabawy. Ku swej uldze zauważył, także innych dorosłych niosących w tańcu dzieci.

Wkrótce w ogóle przestał się tym przejmować. Ludzie dookoła niego klaskali, nikt nie krzyczał w jego stronę, nie atakował. Zewsząd otaczały go bajeczne kolory i muzyka. Jeśli wcześniej miał jakieś wątpliwości czy obawy, to teraz wydawały mu się one odległe. Yan siedział w więzieniu, również Janine tam trafiła, tym razem na długo, jak doniósł Garrett.

Nie żałował tego, że tu się zjawił. Mama powiedziała, że być może spotkają dzisiaj jego wuja. Duncan nie wiedział, kogo bardziej wyczekuje: jego, czy króla, który po południu miał się pojawić w mieście razem z królową i księżniczką.

Duncan nie spuszczał wzroku z mamy, która zdawała się być najbardziej radosną osobą na tym placu. Śmiała się razem z nim, nuciła w tańcu. Chłopiec nie mógł powstrzymać się od myślenia, czy tak samo nie czuła się tamtego dnia. Prędko jednak i nad tym przestał się głowić. Nie chciał psuć sobie i jej dnia, gdy po raz pierwszy od dawna, o ile nie wcale, byli naprawdę szczęśliwi.

 

Wrzesień 2015

Koniec

Komentarze

Opowiadanie wciągające, nie mogłem się oderwać Ładnie prowadzisz narrację. W 9 rozdziale z zdaniu o mieczu zgubiłaś słowo. Walka księcia z ogrem jest nierealistyczna, moim skromnym zdaniem. Skoro książę od młodości był zapalonym myśliwym jak mógł nie trafić za pierwszym razem w wielkiego ogra, poza tym brakuje tam dramaturgii młodego, niedoświadczonego człowieka w starciu z potężniejszym przeciwnikiem. Według mnie ogr skoro jest tak wielki to powinien być szybszy od człowieka, a książę powinien odnieść jakieś rany choćby powierzchowne inaczej nie można nazwać tego wielkim triumfem. Poza tym podobało mi się.

Dziękuję za komentarz.

Cóż, w przyszłości zamierzam napisać historię Duncana od nowa, więc i walkę księcia z ogrem też pewnie przerobię.

Nie da się ukryć, Ajzan, że miałaś niezły pomysł, ale skrzywdziłaś go nie najlepszym wykonaniem.

Przede wszystkim w opowieści brakuje mi informacji, ile lat ma Duncan. Z jednej strony, mimo kalectwa, jest dość samodzielny – wspina się na dach, o kiju umie pójść do karczmy, a to znaczy, że jest już dość duży; oceniam go na jakieś dziesięć, dwanaście lat. Tymczasem dowiaduję się, że matka nosi go na rękach. Rozumiem, że może czasem wziąć syna na ręce, ale długo pewnie by go nie ponosiła, nie mówiąc o tańczeniu.

Nie miałabym nic przeciw temu, by bliżej poznać Garretta, bo mam wrażenie, że jest kimś w rodzaju przyjaciela domu. Szkoda, że tylko na chwilę pokazał się Uther. Chciałabym wiedzieć, dlaczego Camilla wychowywała się z dala od brata, dlaczego go nie znała.

Zupełnie bez sensu wydaje mi się scena wizyty rozhisteryzowanej nieznajomej, domagającej się eliksiru.

W opowiadaniu jest wiele nieścisłości, nijak nie przystających do czasów, w których wszystko się rozgrywa, że wspomnę szklane lustro, cukier, ziemniaki.

Słownictwo, jak na mój gust, także odbiega od średniowiecznego. I nie mam tu na myśli braku stylizacji, raczej rażą mnie niektóre sformułowania, np.: Także Dun­can cho­dził w tym samym aż do oporu.; …wbij to sobie do tego za­ku­te­go łba…; A jeśli nadal bę­dziesz szła w za­par­te…; Zle­ce­nio­bior­cy wtedy przy­sy­ła­li jej…; Przy­wo­dził mu na myśl za­ka­pio­rów… że na tym poprzestanę.

Wplecenie do opowieści bajki było miłym zabiegiem, ale przeniesienie jej bohatera do rzeczywistości nie bardzo mi się spodobało.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia. W tekście jest mnóstwo usterek – błędy ortograficzne, powtórzenia, nadmiar zaimków, nie zawsze poprawnie konstruowane zdania, nie najlepsza interpunkcja. Podejrzewam, że nie dostrzegłam wszystkiego i jeszcze sporo zostało do poprawienia.

Mam nadzieję, że po planowanych przeróbkach, Duncan będzie się prezentować zdecydowanie lepiej, a jego lektura okaże się przyjemnością. ;-)

Jeśli masz ochotę zerknąć na naprawdę dobre opowiadania dziejące się czasach średniowiecznych, a których lektura może pomóc Ci w pracy nad Duncanem, gorąco polecam: Udo, autorstwa gwidona http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/8191Zapach jej czerwony, autorstwa krajemar http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/9412

 

do tego cięż­ko było się cze­goś mocno chwy­cić. – Raczej: …do tego trudno było się cze­goś mocno chwy­cić.

 

Zer­ka­jąc na wscho­dzą­ce słoń­ce i ma­rząc o zamku, gdzie po­wstał, chło­piec sie­dział na dachu… – Ze zdania wynika, że to chłopiec powstał w zamku. ;-)

Literówka.

 

Cza­sem zda­rza­ło jej się do­ko­ny­wać drob­nej ob­rób­ki czy­je­goś płasz­cza lub sukni… – Raczej: Cza­sem zda­rza­ło jej się do­ko­ny­wać drob­nej prze­rób­ki/ naprawy czy­je­goś płasz­cza lub sukni

 

Także Dun­can cho­dził w tym samym aż do oporu. – Deklarujesz, że rzecz dzieje się w średniowieczu. Wyrażenie, że chłopiec nosił ubranie do oporu, wydaje mi się nie na miejscu.

Proponuję: Także Dun­can cho­dził w tym samym aż do zdarcia.

 

Matka Dun­ca­na była kraw­co­wą. […] Matka aku­rat nie miała klien­tów, więc za­mia­ta­ła sklep. – Skoro matka była krawcową i nie miała za wiele roboty, to co sprzedawała  w sklepie? Po co krawcowej sklep? Uważam że krawcowa miałaby raczej pracownię.

 

Ki­ku­tem nogi przy­ci­skał szma­tę do ramy okna, bo woda prze­cie­ka­ła przez szyby. – W jaki sposób woda przecieka przez szyby? ;-)

 

Wszy­scy po­cho­wa­li się w do­mach, tylko bez­pań­skie psy i koty szwen­da­ły się pod bu­dyn­ka­mi – Brak kropki na końcu zdania.

Jestem pewna, że w czasie deszczu koty raczej się nie szwendały.

 

– Roz­pa­lę w pie­cy­ku na górze. Za­wie­szę nad nim twój płaszcz i buty… – Nielogiczne wydaje mi się, że kobieta rozpala piecyk/ kominek w pomieszczeniu, z którego nikt nie korzysta, po to tylko by wysuszyć odzież gościa, zamiast rozwiesić ją w kuchni, gdzie jest ciepło, a może nawet, skoro niedawno jedli obiad, jeszcze pali się w piecu.

 

Idąc z rze­cza­mi Gar­ret­ta w stro­nę scho­dów, spy­ta­ła się go jesz­cze, czy nie chce kaszy… – …spy­ta­ła go jesz­cze, czy nie chce kaszy

 

Jak jakiś czas póź­niej matka ze­szła na dół… – Masło maślane; czy mogła zejść na górę?

Proponuję: Kiedy jakiś czas póź­niej matka zeszła z piętra

 

– Zwa­żyw­szy na ogól­ną kon­dy­cję kró­lo­wej, to słusz­ne ży­cze­nia. – stwier­dził Gar­rett. – Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

Chło­piec też jej nie lubił.. – Jeśli miała być kropka, jest o jedną kropkę za dużo, a jeśli miał być wielokropek, jest o jedną kropkę za mało.

 

Uwiel­biał hi­sto­ryj­ki, jakie opo­wia­dał mu Gar­rett… – Uwiel­biał hi­sto­ryj­ki, które opo­wia­dał mu Gar­rett

 

Chło­piec po­dą­żał za nią wzro­kiem, póty nie znik­nę­ła mu z pola wi­dze­nia.Chło­piec po­dą­żał za nią wzro­kiem, póki nie znik­nę­ła mu z pola wi­dze­nia.

Sprawdź w słowniku znaczenie słów póki zob. dopókipóty zob. dopóty

 

Ogry żyją da­le­ko stąd, w gó­rach na da­le­kiej pół­no­cy. – Czy to celowe powtórzenie?

 

lecz, ku jego zło­ści, oj­ciec-król nie zgo­dził się. – Raczej: …lecz, ku jego niezadowoleniu, oj­ciec nie zgo­dził się.

Wiemy, że ojciec jest królem.

 

Ksią­żę szedł ścież­ką, jaką wy­dep­tał sobie ogr.Ksią­żę szedł ścież­ką, którą wy­dep­tał sobie ogr.

 

Po­sta­no­wił za­cze­kać, aż wyjdą na otar­tą prze­strzeń… – Literówka.

 

nie przy­szło mu do głowy, by obej­rzeć się za sie­bie. – Masło maślane. Czy mógł obejrzeć się przed siebie?

Proponuję: …nie przy­szło mu do głowy, by obej­rzeć się. Lub: …nie przy­szło mu do głowy, by spoj­rzeć za sie­bie.

 

Ksią­żę za­mie­rzył się po raz drugi. – Raczej: Ksią­żę wymierzył po raz drugi.

Trudno zamierzyć się łukiem.

 

Znów na­sa­dził strza­łę. – Raczej: Znów nałożył strza­łę.

 

Do­pie­ro ta ugo­dzi­ła po­two­ra w kark. Ryk­nął strasz­li­wie i wtedy do­pie­ro od­wró­cił się. – Powtórzenie.

 

Wkrót­ce oboje osła­bli ze zmę­cze­nia… – Wkrót­ce obaj osła­bli ze zmę­cze­nia

Książę i ogr są rodzaju męskiego, więc obaj. Oboje to mężczyzna i kobieta.

 

Zie­mia po­now­nie się za­trzę­sła, gdy ude­rzył o zie­mię. – Paskudne powtórzenie.

 

Gdy pod­niósł tro­feum, roz­le­gły się za nim wi­wa­ty. – Ze zdania wynika, że wiwaty rozległy się za trofeum. ;-)

Proponuję: Gdy pod­niósł tro­feum, roz­le­gły się wi­wa­ty.

 

Król, do­wie­dziaw­szy się o uciecz­ce syna… – Nie wydaje mi się, by książę uciekł.

Proponuję: Król, do­wie­dziaw­szy się o samowoli syna

 

gdy zbie­gły syn kró­lew­ski koń­czył walkę z po­two­rem. – Królewski syn nie był zbiegiem.

 

Śpie­wa­no i tań­czo­no na cześć ich wy­baw­cy… – Śpie­wa­no i tań­czo­no na cześć swojego wy­baw­cy

 

Jakiś czas póź­niej król, ksią­żę i resz­ta to­wa­rzy­stwa wró­ci­ła do Camb­ford. Jakiś czas póź­niej król, ksią­żę i resz­ta to­wa­rzy­stwa wró­ci­li do Camb­ford.

Król, książę oraz wszyscy towarzyszący im, to, o ile dobrze pamiętam, sami mężczyźni.

 

choć zda­rza­ły się i słowa kry­ty­ki o jego bra­wu­rze. – Krytykuje się coś, nie o czymś.

Proponuję: …choć zda­rza­ły się i słowa kry­ty­kujące jego bra­wu­rę.

 

dużo roz­my­ślał o bajce, jaką opo­wie­dział mu stary ga­wę­dziarz… – …dużo roz­my­ślał o bajce, którą opo­wie­dział mu stary ga­wę­dziarz

 

Z szyi wy­sta­wa­ła mu strza­ła. Krew stru­mie­niem try­ska­ła z rany. – Skoro strzałą tkwiła w ranie, krew nie mogła z niej tryskać.

 

Opo­wie­dział jej swój sen ze wszyst­kim szcze­gó­ła­mi, pod­czas gdy ona gła­ska­ła go po gło­wie. Bar­dzo to lubił. Cały jego nie­po­kój znikł. – Czy wszystkie zaimki są niezbędne? Wiemy, że Duncan jest tylko z matką, więc może wystarczy: Opo­wie­dział sen ze wszyst­kim szcze­gó­ła­mi, pod­czas gdy ona gła­ska­ła go po gło­wie. Bar­dzo to lubił. Cały nie­po­kój znikł.

Bywa, że nadużywasz zaimków.

 

To nie był pierw­szy raz, kiedy prze­pra­sza­ła go za spoj­rze­nie na niego oskar­ży­ciel­sko. – Zbędne zaimki.

Może: To nie był pierw­szy raz, kiedy prze­pra­sza­ła za oskarżycielskie spoj­rze­nie.

 

byle by tylko wy­przeć tamto zda­rze­nie. – …byleby tylko wy­przeć tamto zda­rze­nie.

 

Jego konia rów­nież przy­stro­jo­no efek­tow­nie. Oboje zda­wa­li się… – Goniec i koń są rodzaju męskiego, więc: Obaj zda­wa­li się

 

Trzy­ma­ją­ca go w rę­kach matka stała w progu wej­ścia do jej skle­pu. – Wystarczy: …stała w progu swojego skle­pu.

Chyba że sklep miał dwoje drzwi – wejściowe i wyjściowe.

 

Jego koń co rusz bry­zgał wodą try­ska­ją­cą spod kopyt. – Czy wodą bryzgał koń, czy tryskała ona spod kopyt?

Proponuję: Jego koń co rusz rozpryskiwał/ rozbryzgiwał kopytami wodę w kałużach.

 

Zda­rza­ło się bo­wiem, że ktoś, zwy­kle któ­reś z dzie­ci, szur­ga­ło go, szczy­pa­ło i pró­bo­wa­ło prze­wró­cić. – Pewnie miało być: …zwy­kle któ­reś z dzie­ci, szturchało go, szczy­pa­ło i pró­bo­wa­ło prze­wró­cić.

Za SJP: szurgnąćszurgać daw.; zob. szurnąć w zn. 1, 2.

 

Więk­szość z nich była więk­sza i sil­niej­sza od niego. – Nieładne powtórzenie.

 

Jego ko­le­dzy za­re­cho­ta­li za nim. – Raczej: Jego ko­le­dzy za­re­cho­ta­li wraz z nim.

 

Nie każe im odejść, bo wtedy go wy­śmie­ją i z pew­no­ścią po­bi­ją. A jak się od­wró­ci, by odejść, to też mu nie po­zwo­lą. – Powtórzenie.

 

Wtem po­czuł jak w spodniach robi mu się nie­przy­jem­nie cie­pło i mokro. Czy jesteś pewna, że średniowieczny chłopiec nosił spodnie?

Z tego co wiem, w średniowieczu noszono nogawice, które spodniami nie były.

 

pchnię­ty przez ko­le­gów Yana, wpadł do ka­łu­ży twa­rzą do wody.Masło maślane; kałuża to woda.

Proponuję:pchnię­ty przez ko­le­gów Yana, wpadł twarzą do ka­łu­ży.

 

W środ­ku matka po­sa­dzi­ła syna na ławie. – Raczej: W domu/ W izbie matka po­sa­dzi­ła syna na ławie.

 

Ścią­gnę­ła z niego swoją ulu­bio­ną chust­kę, czer­wo­ną.Ścią­gnę­ła z niego swoją ulu­bio­ną chust­kę, czer­wo­ną.

 

Ro­bi­ła to przed lu­strem i to nie takim zwy­kłym, z wy­po­le­ro­wa­nej na błysk mie­dzi, lecz ze szkła w kutej ramie. – Obawiam się, że to mało możliwe. Z tego co mi wiadomo, szklane lustra pojawiły się dopiero w końcu średniowiecza i z pewnością nie były przedmiotami powszechnego użytku.

 

bo we­dług niego inne ko­bie­ty, jakie miał szan­se spo­tkać, nie miały szans prze­go­nić jego matki, jeśli cho­dzi o urodę.  – …bo we­dług niego inne ko­bie­ty, które spotkał/ widział, nie miały szans dorównać jego matce, jeśli cho­dzi o urodę.

 

Dun­can za­czy­nał się nie­po­ko­ić się tym… – Dwa grzybki w barszczyku.

 

Matka po­de­szła do i uca­ło­wa­ła w czoło. – W zdaniu chyba czegoś zabrakło.

 

Sza­cow­na pani – po­wie­dzia­ła jesz­cze spo­koj­nym gło­sem… – Pewnie miało być: – Sza­now­na pani – po­wie­dzia­ła jesz­cze spo­koj­nym gło­sem

Szacownyszanowny nie znaczą to samo.

 

Ko­bie­ta przez dłuż­szą pa­trzy­ła zdzi­wio­na, wresz­cie wy­bu­chła… – Co była dłuższą, przez którą patrzyła kobieta nim …wresz­cie wy­bu­chnęła

 

Z wie­sza­ka obok tego, gdzie wie­sza­ła chust­kę, ścią­gnę­ła pe­le­ry­nę z kap­tu­rem. – Brzydkie powtórzenie.

Zdanie sugeruje, że obok siebie były dwa wieszaki – na jednym chustka, na drugim peleryna.

Może: Z wie­sza­ka, na którym zostawiała chust­kę

 

Cza­sem wa­ży­ła w kuch­ni lecz­ni­cze na­po­je dla syna, kiedy ten za­nie­mógł.Cza­sem wa­rzy­ła w kuch­ni lecz­ni­cze na­po­je

Sprawdź w słowniku znaczenie słów warzyćważyć.

 

W swo­jej sy­pial­ni, wśród in­nych ksiąg, miała mię­dzy in­ny­mi taką… – Ciekawi mnie skąd średniowieczna krawcowa, w dodatku uboga, miała księgi oraz kto i kiedy nauczył kobietę czytać?

W średniowieczu sypiało się raczej w alkierzu.

 

Stary czło­wiek nie tylko umiał opo­wia­dać nie­zwy­kłe opo­wie­ści… – Nie brzmi to najlepiej.

Może: Stary czło­wiek nie tylko umiał snuć nie­zwy­kłe opo­wie­ści

 

Fi­gur­ki, jakie chło­piec do­stał od star­ca… – Fi­gur­ki, które chło­piec do­stał od star­ca

 

Jak każda po­rząd­ny miecz rów­nież i ten miał swoją wy­ry­tą na chwy­cie. – Literówka.

Co swoją miecz miał wyrytą? 

 

Gar­rett po­wie­dział, że zro­bił go dawno temu, ale po­sta­no­wił po­da­ro­wać go chłop­cu. – Czy oba zaimki są niezbędne?

 

Ku­kieł­ce wbił wy­ka­łacz­kę w szyję, imi­tu­ją­cą strza­łę. – Ze zdania wynika, że szyja imitowała strzałę. ;-)

Nawet jeśli średniowieczny chłopiec używał jakiejś drzazgi do usuwania resztek jedzenia spomiędzy zębów, to nie można tego drewienka nazwać wykałaczką.

 

Potem jesz­cze stał i wy­glą­da­ło na to, że nie odej­dzie tak łatwo. – Raczej: Potem jesz­cze stał i wy­glą­da­ło na to, że nie zrezygnuje tak łatwo/ odejdzie tak szybko.

 

Może wy­jąt­ko­wo za­po­mnia­ła? Przez tamtą ko­bie­tę była wy­jąt­ko­wo roz­ko­ja­rzo­na. – Powtórzenie.

 

Wy­glą­da­ło na to, że z rej sy­tu­acji jest tylko jedno wyj­ście… – Literówka.

 

Nie chciał jed­nak wra­cać do po­zy­cji le­żą­cej, póty obcy prze­by­wa w skle­pie. – …póki obcy prze­by­wa w skle­pie.

 

Tam­ten wy­wi­nął kie­sze­nie sta­rych spodni na drugą stro­nę. – Czy jesteś pewna, że w średniowieczu noszono spodnie z kieszeniami?

 

– Nie p-ró­bój żad­nych sztu­czek… – – Nie p-ró­buj żad­nych sztu­czek

 

–No, trzy­maj się! Do zo­ba­cze­nia! – Brak spacji po półpauzie.

 

Teraz, kiedy Dun­can z niej wy­rósł, matka trzy­ma­ła w niej bie­li­znę. – Powtórzenie.

 

Pierw­sza tka­ni­na, jaka rzu­ci­ła mu się w oczy… – Pierw­sza tka­ni­na, która rzu­ci­ła mu się w oczy

 

widać było także po jej stro­jach, lecz ona także mu­sia­ła nie­czę­sto wi­dzieć… – Powtórzenie.

 

Do­pie­ro jak prze­brzmia­ły jej słowa, do Dun­ca­na do­tarł ich sens, choć cięż­ko było mu w to uwie­rzyć. – …choć trudno było mu w to uwie­rzyć.

 

– Bied­ną bia­ło­gło­wę zo­sta­wił z brzu­chem! – Matka Duncana nie była białogłową. Białogłowa to kobieta zamężna, nosząca biały czepiec.

 

Odkąd jej syn zo­ba­czył… – Czy mógł ją zobaczyć cudzy syn?

 

…z całej siły od­cią­gnę­ła od Dun­ca­na., po czym… – Zbędna kropka.

 

Dun­can w tym mo­men­cie krzyk­nął, zu­peł­nie jakby to go bito. –…zu­peł­nie jakby to jego bito.

 

Mając takie opory z wy­sła­wia­niem się, po­sta­no­wi­ła dać upust swej furii… – Raczej: Mając takie trudności z wy­sła­wia­niem się, po­sta­no­wi­ła dać upust furii

Czy mogła dać upust cudzej furii?

 

Jed­nak dal­sze wy­da­rze­nia roz­bie­gły się z bajką Gar­ret­ta… – Raczej: Jed­nak dal­sze wy­da­rze­nia potoczyły się inaczej niż w bajce Gar­ret­ta

 

wy­cią­gnę­ła z kie­sze­ni klucz, któ­rym za­zwy­czaj za­my­ka­ła nim drzwi do­pie­ro na noc. – Dwa grzybki w barszczyku.

 

Ma­te­riał przy­krył rzepę i czę­ścio­wo ziem­nia­ka. – Skąd ziemniaki w średniowieczu?

 

Bał się, że wtedy matka na niego spoj­rzy… w tej spo­sób. – Literówka.

 

Nie dość, że cho­ro­wi­ty, do ni­cze­go nie przy­dat­ny ka­le­ka… – Nie dość, że cho­ro­wi­ty, do ni­cze­go nieprzy­dat­ny ka­le­ka

 

Po odej­ściu Ja­ni­ne, chłop­cu za­czy­na­ło robić się nie­do­brze. – Raczej: Po odej­ściu Ja­ni­ne, chłop­cu za­częło robić się nie­do­brze.

 

Lecz oto spoj­rze­nia ko­biet skie­ro­wa­ły się w inną stro­nę. Ca­mil­la rów­nież zer­k­nę­ła w tam­tym kie­run­ku. – Nie brzmi to dobrze.

Może w drugim zdaniu: Ca­mil­la rów­nież tam zer­k­nę­ła.

 

Z da­le­ka po rów­nej dro­dze nad­jeż­dżał czar­ny jak wę­giel rumak. Ujeż­dżał go ry­cerz w lśnią­cej zbroi. Powtórzenie.

Proponuję: Z da­le­ka, po rów­nej dro­dze zbliżał się czar­ny jak wę­giel rumak. Siedział na nim ry­cerz w lśnią­cej zbroi.

Sprawdź w słowniku znaczenie słowa ujeżdżać.

 

Ry­cerz prze­cha­dzać się wzdłuż rzędu dziew­czyn. Te sto­ją­ce bar­dziej z tyłu, prze­py­cha­ły się na przód.Literówka.

Skoro tworzyły rząd, nie mogły stać z tyłu ani z przodu; chyba że stały w kilku rzędach.

 

upu­ści­ła swój bu­kiet ru­mian­ków i nie miała już szan­sy do po­zbie­rać– Pewnie miało być: …i nie miała już szan­sy ich po­zbie­rać…

 

Onie­śmie­lo­na, ale iu­ra­do­wa­na Ca­mil­la po­now­nie dy­gnę­ła. – Brak spacji po spójniku.

 

Naj­pierw ją po­sa­dził na sio­dle, potem sam nań wsko­czył. Ze zdania wynika, że rycerz, posadziwszy Camillę na siodle, wskoczył na nią… ;-)

 

Co gor­sza, jej ry­cerz w lśnią­cej zbroi, im więk­sza ciem­ność ich ota­cza­ła, tym bar­dziej sta­wał się zło­wiesz­czy– Czym objawiała się złowieszczość rycerza?

 

To był zło­to­wło­sy chłop­czyk. Spał. Chcia­ła je od­rzu­cić– Piszesz o chłopczyku, więc: Chcia­ła go od­rzu­cić

 

Przez to wszyst­ko, po­ło­ży­ła się, nie prze­praw­szy się wcze­śniej. – Literówka, bardzo zabawna. ;-)

 

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No i nie zmieściło się wszystko za jednym zamachem, więc dodaje resztę łapanki.

 

Nie miał jesz­cze przy­dom­ka, bo ni­czym szcze­gól­nym jesz­cze się nie wy­ka­zał. – Powtórzenie.

Może: Nie miał jesz­cze przy­dom­ka, bo ni­czym szcze­gól­nym nie zdążył się wykazać.

 

Za­czy­na­ła go tego boleć głowa. – Literówka.

 

Słod­ki za­pach ko­stek cukru w kar­me­lu spra­wił, że za­czął się śli­nić. – Skąd w średniowieczu cukier, w dodatku w kostkach i jeszcze w karmelu, który też jest cukrem?

To chyba pierwszy przypadek, kiedy można by zbadać zawartość cukru w cukrze. ;-)

 

więc brał po dwie, trzy na raz. – …więc brał po dwie, trzy naraz.

 

Wes­tchnę­ła jak osoba, która wie, że już dłu­żej nie może trzy­mać cze­goś w tajrm­ni­cy. – Literówka.

 

Nie­sa­mo­wi­cie barw­ne ko­stiu­my, wstę­gi tar­ga­ne przez wiatr, ptaki na sznu­rach wy­pa­tru­ją­ce pro­por­ców je­dze­nia. – Co to są ptaki na sznurach, które wy­pa­tru­ją pro­por­ców je­dze­nia?

 

Gdy skoń­czył jeść, rzu­cił ogry­zek na pod­ło­gę. Le­d­wie do­tknął ziemi, po­rwał go kruk… –Zrozumiałam, że Duncan rzucił ogryzek na podłogę i dotknął ziemi, a wtedy chłopca porwał kruk. ;-)

 

Dłu­gie, ciem­ne loki osła­nia­ły nie­osło­nię­tą heł­mem, przy­stoj­ną twarz. – Nie brzmi to najlepiej.

 

Z ra­mion spły­wa­ła ciem­no­zie­lo­na pe­le­ry­na z bia­łym wzo­rem. – Wydaje mi się, że rycerz miałby na sobie raczej płaszcz, nie pelerynę.

 

Za­wa­hał się, kry­tycz­nie spoj­rzał na ki­ku­ta pra­wej nogi.Za­wa­hał się, kry­tycz­nie spoj­rzał na ki­ku­t pra­wej nogi.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Całkiem ładna opowieść. Podobała mi się kreacja dwojga głównych bohaterów – udało Ci się oddać dużo ciepła w ich relacjach. Fabuła przyzwoita, choć Ameryki nie odkrywasz. Wywaliłbym cały fragment pisany kursywą z 12 rozdziału, bo nic tak naprawdę nie wnosi – te wszystkie informacje czytelnik wyciąga z innych części opowiadania. Jest trochę zdań o dość podejrzanej konstrukcji – do przebudowy. Jeszcze z takich mniejszych rzeczy – przypadł mi do gustu podział na rozdziały, bardzo to przyjazne czytelnikowi.

Mam wrażenie, że od napisania tego opowiadania bardzo Ci się poprawił warsztat. :-)

Jak dla mnie – trochę za słaby współczynnik znaków do treści. Przez pół tekstu nic się nie dzieje. Ot, żyją sobie spokojnie, mają mniejsze lub większe kłopoty…

Jak każda porządny miecz również i ten miał swoją wyrytą na chwycie.

Literówka i chyba czegoś zabrakło.

Babska logika rządzi!

Dziękuję, Finkla. :-)

 

Aaaa, jeszcze mi się przypomniało: momentami zastanawiałam się, dlaczego Garrett nie mógł wystrugać chłopcu czegoś podobnego do kul.

Babska logika rządzi!

Już mi na to zwrócono uwagę w tej ocenie. Rzeczywiście, mógł wystrugać Duncanowi kule albo protezę nogi, ale uznałam, że chłopiec mógł po prostu nie lubić nosić tej drugiej, a za podporę służył mu kij.

Nowa Fantastyka