- Opowiadanie: Mały Słowik - Mechaniczny J.

Mechaniczny J.

 

Kolejna kalibracja stylu. Ostatnia, bo myślę, że osiągnąłem już potrzebny efekt.

Za pole doświadczalne posłużył stary pomysł, który w dzisiejszym świecie nabrał paskudnych rumieńców.

Miłego czytania i reszty dnia właściwie też ;).

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Mechaniczny J.

Był ze mną, od kiedy skończyłem sześć lat. Rodzice pokazywali mnie pudło, jakoby dowód, że przyniósł go kurier, nie aniołowie pośród szelestu piór. Nieporęcznie duże, z tekturowym karmelem złamanym szlaczkami pocztowych znaczków. Wielkie, a on był przecież maleńki.

Od tamtej pory nosiłem go zawsze przy sobie; najpierw ściskałem jego ostre kontury w dłoniach, później pakowałem do plecaka, a dalej futerału, gdzie leżał zaraz obok gitary. Z wiekiem zmieniało się moje spojrzenie w jego połyskujące tanim lakierem oblicze. Pamiętam jednak, że najpierw był zachwyt.

Nad burzą włosów opadających na ramiona, chociaż zlepionych koniecznością plastiku. Nad oczami: dwoma jasnymi punktami, postawionymi jak pojedyncze muśnięcie pędzla. Wreszcie, nad ruchem okrytych białą tkaniną dłoni, kiedy mocniej przycisnąłeś do tułowia główkę. Unosił je wtedy, jakby chcąc mnie przytulić. Uśmiechałem się bezwolnie, kiedy on budował delikatną nić przyjaźni i sentymentu.

Ten mój maleńki, mechaniczny Jezus.

 

***

 

Stoję w korku, który zdaje się ciągnąć po horyzont. Wszędzie wokół pustynia, jakby wetknięto mnie do wnętrza amerykańskiej postapokalipsy. Nie ma jednak pojedynczego choćby krzaczka biegnącego po spękanej ziemi, na którym można by zawiesić spojrzenie.

Równą, żółto-niebieską linię granicy, gdzie niebo stykało się z ziemią, zaburzał kontur odległego pomnika. Podnoszę figurkę uczepioną wypustki w tapicerce, żeby porównać kształty. Tamten również wyciąga dłonie w górę, ale nie mi to znaczenia, bo są skierowane ku niebu, nie w moją stronę. Jak mogę nie kochać zabawki, która dba o mnie bardziej niż o niebo?

I chociaż nie wygląda już jak dawniej, bo farba w kilku miejscach wyblakła, a prawa ręka kończy się ułamana w łokciu, to wciąż jest w moim życiu bardzo ważny. Wszelkie zmiany nadają mu wyjątkowości i charakteru. Taki wspaniały awanturnik.

Ten mój jedyny taki, mechaniczny Jezus.

 

***

 

Miałem lat jedenaście, kiedy popełniłem błąd, ten z kategorii poważnych. Było to na tydzień przed zimowymi feriami, kiedy odliczałeś już kolejne minuty do końca każdych, nawet pierwszych zajęć. Rodzice mówili, żebym cieszył się śniegiem, bo tak pięknego nie widzieli już dawno.

Warstwa bieli sięgała mi wtedy po kolana, bo nie byłem specjalnie wysoki. Brodziłem więc w nim, siłą wytyczając ścieżki jakbym odkrywał właśnie nowe lądy, linijką niby maczetą rozcinając gąszcz na swojej drodze.

Zawołali mnie do siebie. Chłopaki zza szkolnego sklepiku, z papierosami grzejącymi dłonie bez rękawiczek. Śmiali się i żartowali, a z ust buchały im kłęby pary, tak wielkie, że nie wiedziałem, czy to tytoniowy dym, czy kolejne manifestacje zimna. Nie było powodu, żeby nie podejść.

Najwyższy miał przewagę ponad głowy, szczupłą twarz i palce jak patyczki, a we wzroku coś, że przypominał Kapitana Haka. Dzień wcześniej widziałem w telewizji.

– Spróbuj – powiedział, podając mnie papierosa, a ja poczułem cały ten smród, który otaczał ich jak aura. Odkaszlnąłem, skrzywiłem się i odruchowo uciekałem nosem.

Nie spodobało mu się to. Koledzy patrzyli, wiedziałem, że nie mógł inaczej. Zaproponował jeszcze raz, tym razem ostrzej, jakby rozkazywał. Patrzyłem w oczy Kapitana, na rosnący w nich gniew i niepewność, jednym, równym potokiem.

Zapytałem w głowie, co zrobiłby mój maleńki, leżący w plecaku przyjaciel, a pamiętałem, co o jego słowach mówili rodzice. W zamyśleniu tym mocniej chwyciłem plecak, co nie uszło bez uwagi. Odmówiłem, a wtedy wyrwał mi go z dłoni.

Nie mogłem na to pozwolić. W nagłym przypływie odwagi rzuciłem się na Kapitana. Doszło do szamotaniny. Po wyrazie jego twarzy widziałem, że nie spodziewał się tego. Dostał w nos z małej, kościstej piąstki. Kopnął mnie w kostkę, poprawił w udo. Coś spływało mu po policzku, barwiło śnieg jak wielkanocne farbki.

Rozdzielili nas, rzucili w moją stronę plecak. Kazali spadać. Kapitan miał czerwoną twarz, jakby ktoś posmarował ją dżemem. Zaśmiałem się na taką myśl, ale on milczał i patrzył, przestraszony. W pewnym momencie kontakt urwał się; chłopak dostał drgawek, wezwano pogotowie.

Przeszukałem szybko plecak. Odetchnąłem, napotkawszy palcami znajomy kształt. Coś jednak nie pasowało, było nie tak. Zadrżałem w przerażeniu. W świetle zimowego słońca dostrzegłem skazę, w którą nie chciałem wierzyć samym dotykiem.

Nacisnąłem główkę, a on sięgnął do mnie jedną tylko dłonią. Łza spłynęła po moim policzku, zaczęła kłuć chłodem. Druga ręka kończyła się w łokciu, kikut zwieńczony metaliczną barwą.

Cierpiał za mnie, z mojej winy.

Ten mój maleńki, mechaniczny Jezus.

 

***

 

Trąbią z przodu i tyłu. Emocje coraz większe, im bliżej jesteśmy. Ktoś krzyczy, że nie po to jechał tysiące kilometrów, żeby teraz stać w cholernym korku. Krzyczy w dziwnym, agresywnym języku, ale tak właśnie rozumiałem słowa. Gdzieniegdzie padały słowiańskie specjały, gładzie i kury, jeszcze dalej angielskie, soczyste, chociaż monotonne, albo takie, których nie potrafiłbym nawet powtórzyć.

Jechali całymi rodzinami, bo to idzie w parze, rzadziej samotnie czy z drugą połówką. Każdy trzyma swojego Jezuska przy szybie, jak najbliżej. Jedni na breloczkach dyndających u lusterka, inni na podestach, czy dłoniach. Niech wszyscy widzą, niech wszyscy się napatrzą.

Spoglądam na swojego, na wypustkę w tapicerce, zaraz przy wycieraczkach. Też pragnie, by go podziwiać. Ja chcę, by czuł się dobrze.

Ten mój jedyny taki, mechaniczny Jezus.

 

***

 

Miałem lat czternaście, kiedy patrzyłem w gwiaździste niebo. Leżała obok, rudy lisek. Śmiała się, kiedy opowiadałem o konstelacjach.

– Tutaj – mówiłem, wskazując palcem na niedźwiedzicę, idącą od okolic bieguna – widzisz, jak pokazuje kły?

– Nie, nie widzę. – Patrzy na mnie przejęta, a potem znowu w niebo. – Chociaż, może. Te mniejsze gwiazdy.

– Wiesz dlaczego jest rozgniewana? Bo nie widzi małej niedźwiedzicy. Ja, tak właściwie, też nie.

Trawa zaszeleściła. Rudy lisek obrócił się w moją stronę. Duże, zielony oczy, tuż nad linią złotych dmuchawców. Nadęła usta, teatralnie.

– Ty nie widzisz? Nieprawda. Ty tam wszystko widzisz.

Uśmiecham się. Wzrok podąża w dobrym kierunku, ale powstrzymuję odruch.

– Kiedy ja naprawdę…

– Nieprawda. – Kłuje mnie palcem w policzek, nieco za mocno, boleśnie. Nic nie szkodzi. – Pokaż mamie niedźwiedzicy, gdzie się schował niedźwiadek. Albo się obrażę.

Ostatnie słowa brzmiały tak poważnie, jak to potrafi zrobić tylko nastolatka. Dotykam jej dłoni, podnoszę w kierunku bieguna północnego.

– Nie muszę. Sama to zrobisz.

Drobne palce natrafiły na znajome kontury. Zaśmiała się i obróciła z powrotem, wyrywając swoją dłoń z dłoni mojej; radosny, rudy lisek. Niebo nad nami było moje, pragnąłem niebo w jej oczach rozumieć podobnie.

Tym razem to ja chciałem się obrócić, powiedzieć że… Ukłuł mnie jednak znajomy kształt, rozległ się bólem wzdłuż mięśni uda. Wyciągnąłem go z kieszeni, spojrzałem na wyblakły lakier i ułamaną rękę.

Niestety, ona również spojrzała. Widziałem, jak chciała krzyknąć, ale zdusiła to. Podniosła wzrok na mnie, jakby chciała zapytać, dlaczego. Dla pewności, porównania jakiegoś, wyciągnęła z kieszeni dżinsów własnego Jezuska. Był idealny, piękny, jakby dopiero wyciągnięty z pudełka.

Wstała i bez słowa pobiegła w stronę domu. Nigdy więcej nie widziałem nieba w jej oczach. Zostałem sam, z moim przyjacielem. Świdrował wytartym od czasu spojrzeniem.

Ten mój maleńki, mechaniczny Jezus.

 

***

 

Na miejscu tłum i kolejki okazały się wcale nie mniejsze, niż na drodze. Chociaż bramek jest wiele, walący ze wszystkich stron świata ludzie stanowią falę nie do opanowania. Skanowano ich dokładnie, od stóp po same głowy. Każdy bagaż poddawany jest kontroli, a psy szczekają na tych śmierdzących potem i złymi wspomnieniami.

Ktoś z boku potrąca mnie barkiem. Starszy mężczyzna, z brodą do samego pasa. Skórzana kurtka skrzeczy, kiedy ten obraca się, chcąc przeprosić. Dostrzega jednak trzymanego w moich dłoniach Jezuska. Cała dobroć ucieka ze źrenic, przybierają kształty bardziej drapieżne, jak u pikującego orła. Powstrzymuje się od splunięcia, chociaż widzę, że był już gotowy. Obdarza mnie spojrzeniem pełnym pogardy, po czym wraca przepychać się do bramek.

Już wiem, że mnie nie przepuszczą. Skręcam w lewo, łokciami odtrącam wszystkich na drodze. Czerwony plecak haczy o ludzi, ale trzymam go mocno. Walczę o każdy centymetr powierzchni, aż docieram na kraniec.

Widok bezkresu pustyni oszałamia. Sam, pośrodku kanionów spękanej ziemi. Usmażylibyśmy się wszyscy, gdyby nie cień rzucany przez posąg. Sięga on samych chmur, tak że nie widzę wyrazu twarzy, jaki został mu wykuty.

Wyrywam się ze zdumienia i podążam wzdłuż ludzkiej kolumny. Krzyczą i denerwują się, wiem, że żaden by mnie przed siebie nie wpuścił. Nie oczekuję tego.

 

Kiedy dochodzę do bramki, nie czekam. Natychmiast przeskakuję bokiem, przez barierkę i biegnę przed siebie. Nie wiem, czy ktoś próbuje mnie gonić, a psy szczekają w stronę moją, czy tłumu. Biegnę, aż braknie tchu.

Mieszam się między ludzi otaczających posąg tak, że nikt mnie już nie znajdzie. Ściągam plecak, rzucam gdzieś przed siebie, w tłum. Podziwiam niezaprzeczalny majestat posągu, to jacy jesteśmy wobec niego maluczcy. Pył jeno i robaki u stóp pana.

 

Znów muszę uciekać myślami od chaosu. Jest głośniej niż na jakimkolwiek jarmarku. Potrzebuję się wyrwać, a przed sobą widzę puste wzgórze. Tym razem przeciśnięcie się nie stanowi problemu. Uciekać od pana jest łatwiej, niż podążać do.

Siadam na skraju skarpy. Chcę poczekać tak długo, aż zajdzie słońce; jeszcze raz zobaczyć gwiazdy na niebie. Ja i mój mały przyjaciel.

Ten mój jedyny taki, mechaniczny Jezus.

 

***

 

Miałem lat szesnaście, kiedy zapłonęły lasy za rodzinnym domem. Później mówiono, że ktoś nie upilnował ogniska, co było zupełnie bez znaczenia. Łunę dostrzegano z wielu kilometrów, ale zanim zjawili się gapie, ja już obserwowałem wozy strażackie.

Jechały na sygnale, w szaleńczym wręcz pośpiechu. Było ich już piętnaście, a dojeżdżały kolejne i kolejne. Ryk syren rozlegał się ze wszystkich sąsiednich miast, bo takiego żywiołu nie widziano jeszcze nigdy.

Patrzyłem z drugiej strony jeziora, jak walczyli. Duży zbiornik wodny stanowił prawdziwe błogosławieństwo, ale było już za późno. Na każdy strumień atakujący ze strażackich wężów, odpowiadały trzy płomienne jęzory. Wyglądało to jak zrzut z gameboya, te ciemne sylwetki biegające nad taflą jeziora, uwijające się, chociaż spychane coraz bardziej poza krawędzie. Poziom nie do przejścia.

 

Wtedy go zobaczyłem, między szuwarami. Zdradzony przez żółte odblaski na kamizelce. Siedział na niewielkim taboreciku, wpatrzony przed siebie jak w obraz. Strażacki hełm położył między nogami, odsłaniając przyprószone siwizną włosy. Usłyszał, jak się zbliżałem.

– Dość w życiu przeżyłem, żeby wiedzieć, jak się ten pożar skończy – powiedział głosem zachrypłym, spękanym jak pustynia, która niedługo miała wyrosnąć na trupie lasu. – Młodzi jeszcze nie rozumieją, że nie wszystko da się uratować. Siedzę tu, bo wiem, że i tak spłonie.

Podszedłem bliżej na tyle, że dojrzałem osmolonego czernią Jezuska, kołyszącego głową między palcami mężczyzny. Nie miał połowy twarzy, która rozpłynęła się, otulając teraz tułów figurki.

– Oni nie rozumieją i nie doceniają tego. Tego, jak piękny jest widok czegoś, z czym walczyłeś całe życie; jak coś nieuchronnego przypomina o wszystkim, czego dokonałeś; jak możesz usiąść i patrzeć, tak po prostu. Kiedyś docenią, może nawet zrozumieją.

Obrócił się, spojrzał na mnie oczami we łzach.

– Popatrz razem ze mną, dziecko. – Wrócił wzrokiem na powierzchnię nowego słońca. – Popatrz ze mną, jak płoną wspomnienia.

Siedziałem więc, a razem ze mną siedział on.

Ten mój maleńki, mechaniczny Jezus.

 

***

 

Chociaż fizycznie niemożliwym, posąg wciąż zdawał się rzucać głęboki cień, pomimo nocy roztopionej nad naszymi głowami. Nie mam czasu, by odgadywać konstelacje. Myślę.

Myślę, czy nie lepiej byłoby zejść w tłum, zasymilować się. Przecierpieć, jak każą wygłaszane z ambon słowa. Mógłbym męczyć się do samego końca, mieć nadzieję, że coś zmieni się, od tak, i nie będę musiał walczyć o swoje. Może uwierzyłbym w takie kłamstwo. Może byłbym jak strażak znad jeziora.

Myślę, czy nie lepiej byłoby stworzyć boga podle swojej zachcianki. Wspiąć się z plecakiem na prawicę posągu, pomachać zgromadzonym, których tłum sięga już dalej, niż mogę dostrzec. Trzymają w dłoniach figurki idealne, gładkie, prosto z pudełka; wznoszą je do gwiazd. Każda taka sama, wypolerowana w blasku sztucznych uśmiechów. Nie mój świat.

Bo swój dopiero zbuduję. W jednej dłoni trzymam przyjaciela, palce drugiej przeskakują po czerwonym przycisku, ulokowanym na przypominającym joystick pudełku. Szukam, gdzie w tłumie znalazł się plecak, ale nie ma to przecież znaczenia.

Znaczenie ma już tylko, kciukiem której dłoni docisnę chłodny plastik. Wiem, że w każdym przypadku, już więcej nie wzniesie ku mnie obu dłoni.

Ten mój ostatni taki, mechaniczny Jezus.

Koniec

Komentarze

 

Niby wszystko OK, ale chyba nie zrozumiałem.

Czy to jest sygnaturka?

Choć tekst nie jest długi, wymęczyłam się strasznie. Twój styl, Słowiku, w ogóle do mnie nie trafia. Nadmierna ilość przenośni i porównań skutecznie rozywa sens opowieści a ponadto nadaje opowiadaniu nieprzyjemnego, grafomańskiego smaczku. Czytając, wielokrotnie musiałam wracać do początku zdania czy akapitu, gdyż zupełnie się gubiłam w tych wszystkich wyrafinowanych opisach. Cóż, widac targetem nie jestem.

 

Rodzice pokazywali mnie pudło

Rodzice pokazywali mi pudło

 

Podniosłem figurkę uczepioną wypustki w tapicerce,

Nie rozumiem, czemu nagle zmieniasz czas z teraźniejszego na przeszły?

 

przed zimowymi feriami, kiedy odliczałeś już kolejne minuty

kto odliczał? czytelnik?

 

przypominał Kapitana Haka

przypominał kapitana Hooka. Dalej kapitan też powinien być z małej litery.

 

Potem już nie robiłam łapanki, gdyż konieczność przedzierania się przez metafory uniemożliwiło mi porządne skupienie się na tekście.

Hmm... Dlaczego?

“Mnie” wynika z narratorskiej maniery ;). Myślę, że w pierwszoosobówce można wybaczyć, jeśli stosowane jest konsekwentnie.

 

Czas pomerdałem w tym miejscu. Narracja miała przyjąć przebieg sinusoidalny, pomagając odróżniać czas akcji, więc ważne, żeby wszystko było w porządku. Dziękuję.

 

Ano, odliczały osoby w opowiadaniu. Zwrot narratora do własnego świata. Bardzo wadzi?

 

KAPITANA Jacka Sparrowa, chciałbym nawet powiedzieć! No i czemu “Hooka”? Przecie polska wersja wcale brzydka nie jest. Tak zresztą postać pamiętam.

 

Szkoda, że styl razi, bo przecież o niego mi właśnie chodziło. Byłem pewien, że wygładziłem go na tyle, że nie powinien razić nawet najzagorzalszych przeciwników “kwiecistości”. “Grafomański posmak” ukłuł moje delikatne serduszko. Przyniosę rachunek od kardiologa :P.

 

Dziękuję.

No patrz, sprawdziłam, i okazuje się, że masz rację z tym Hakiem! Kurczaki, zawsze myślałam, że po polsku zostaje angielska forma nazwiska, a tu taka niespodzianka! Kolejny przykład na to, że człowiek uczy się całe życie!

Co do mojej opinii o samym tekście – ​nie było moją intencją, Słowiku, wpędzać Cię w problemy sercowe. Chciałam jedynie oddać moje odczucia dotyczące Twojego stylu, z nadzieją, że moja opinia pomoże Ci wykalibrować albo styl, albo grono docelowych czytelników :P

Hmm... Dlaczego?

Ciekawy tekst, enigmatyczny. Nie mam zarzutów do stylu, wręcz przeciwnie, gdyby odrzeć to opowiadanie z wszystkich metafor i porównań, dużo straciłoby na oddziaływaniu. Przede wszystkim nie zmusiłoby mnie do pewnej osobistej refleksji.

Myślę, że unikniesz wizyty u lekarza po moim komentarzu :)

Ale, żeby nie było tak słodko. Mimo wyjaśnień mnie wciąż boli, podobnie jak (drugi zarzut Drewian) niekonsekwencja czasu.

... życie jest przypadkiem szaleństwa, wymysłem wariata. Istnienie nie jest logiczne. (Clarice Lispector)

Drewian

No widzisz, nikt nie wpędza w problemy sercowe lepiej niż kobieta. Jak mogłaś? Ja nawet nie pamiętam żadnej randki! :P

 

fleurdelacour

Wizyta u lekarza już nieodwołalnie zaplanowana. Mogłaś ranić, bo wszystko i tak pójdzie na rachunek Drewian :P.

Zastanowię się nad tym “mnie”. To będzie walka między moimi “artystyczno brzmieniowymi potrzebami”, a spokojem czytelnika. Czasy już poprawiam, w drugiej scenie nawaliłem, jak się solennie przyznałem. Reszta scen wygląda w porządku, ale przejrzę jeszcze raz.

 

Dziękuję za wizytę.

Rodzice pokazywali mnie pudło –  mi

Przecierpieć, jak każą wygłaszane z ambon annały. – dlaczego annały? Przecież to roczniki! Nie chodziło Ci o banały?

Nie bardzo trafiło do mnie. Za dużo metafor, za bardzo “przepoetyzowane”, a ten zamachowiec na końcu jakoś tak pojawia się jak diabeł z pudełka.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Annały, jak mówi mi pamięć i słownik (gdzie jednak powątpiewam w jego jakość, bo wygląda staro :P), oznacza również dawne dokumenty/zapisy. I w tym wypadku, musiałbym zamienić raczej wygłaszane na odczytywane (chociaż zastanawiam się, czy 1 forma nie jest poprawna).

 

Jak diabeł z pudełka? Całe opowiadanie szykowałem pod ową scenę! Rachunek dla Drewian rośnie! :P

Słowiku:

Przecierpieć, jak każą wygłaszane z ambon annały. – zamień słowo annały na dokumenty/zapiski i uwierz, że to również nie ma sensu. 

Z ambon głosi się słowo Boże, odczytuje się biblię. Można wygłaszać kazanie. 

Użycie tu “annały/dokumenty/zapiski” zupełnie nie pasuje, ale zrobisz jak zechcesz, bo Ty tu rządzisz.

Całe opowiadanie szykowałem pod ową scenę! – no to ja nie czuję się przygotowana do sceny finałowej – jak dla mnie nic nie wskazywało tego rozwiązania.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Biblia, jeśli spojrzeć pod pewnym kątem, są to stare zapiski, które można odczytywać ;). Nie jestem pewien, czy kazania mi tutaj odpowiadają. Odczytywanie annałów z kolei źle brzmi. Zaraz coś poprzestawiam. Dziękuję za zwrócenie uwagi :).

 

Jeśli ciężko jest połączyć kropki, to oczywiście moja wina. Da się zauważyć, że miewam całkiem często dość specyficzne metody tych kropek rozrzucania.

 

No, dziękuję za wizytę.

Hihi! Chyba przyjdzie mi ogłosić upadłość, bo jak tak dalej pójdzie, Słowiku, jak nic będziesz potrzebował bajpasów.

Hmm... Dlaczego?

Może da radę na refundację?

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Ubezpieczenie uczelniane obejmuje tylko wypadki na terenie polibudy, a posty czytałem w domu, więc nie będzie ulgi :(.

Nie zamierzam bagatelizować problemu. Kilka miesięcy w szpitalu, tak na wszelki wypadek, dobrze by mi zrobiło. Rachunek zwijać w rulonik, czy składać połówkami? Podobno po wielu złożeniach, papier mógłby sięgnąć księżyca, więc myślę, że warto się zastanowić nad formą :P.

Mam lepszy pomysł –​Ty, Słowiku, obciążysz rachunkami mnie, a ja pozwę NF za umożliwianie toksycznych warunków pracy na forum :D. W ten sposób wszyscy się dorobimy!

Hmm... Dlaczego?

Rozumiem zdania, które czytałam, ale nie rozumiem opowiadania. :-(

 

Ro­dzi­ce po­ka­zy­wa­li mnie pudło, ja­ko­by dowód, że przy­niósł go ku­rier… – Ro­dzi­ce po­ka­zy­wa­li mi pudło, ja­kby na dowód, że przy­niósł go ku­rier

Jakbyjakoby to nie synonimy.

 

W za­my­śle­niu tym moc­niej chwy­ci­łem ple­cak, co nie uszło bez uwagi. – …co nie uszło ich uwagi. Lub: …co nie pozostało bez uwagi.

 

Duże, zie­lo­ny oczy, tuż nad linią zło­tych dmu­chaw­ców. – O ile wiem, dmuchawce, owoce mniszka lekarskiego/ mlecza, są białe.

Może: Duże, zie­lo­ny oczy, tuż nad linią zło­tych mleczy/ mniszków.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja też niewiele zrozumiałam – ani do czego służą mechaniczne Jezuski przynoszone w pudełkach i dawane dzieciom, ani dlaczego dorośli później zawożą je w jakieś miejsce, ani po co Ci był pożar lasu, ani dlaczego dziewczyna uciekła od narratora, ani jakim cudem przeniósł materiały wybuchowe w tłum ludzi i nikt się nie przejął ominięciem bramki, ani co bohater chciał osiągnąć…

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka