- Opowiadanie: Morteisen - Nie oglądając się za siebie

Nie oglądając się za siebie

To moje drugie opowiadanie na tym portalu.

Dwójka zakochanych w sobie młodych ludzi z różnych klas społecznych (i nie tylko) ucieka z Miasta przed niechcianą przyszłością.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

bemik

Oceny

Nie oglądając się za siebie

Świątynię wypełniała idealna cisza, przerywana jedynie cichymi krokami wiernych, wchodzących do katedry lub ją opuszczających. Wnętrze przed zgiełkiem Miasta skutecznie osłaniały niewidzialne sieci zaklęć. Na nagiej kamiennej posadzce klęczał dwudziestoletni mężczyzna, modlący się w milczeniu. Twarz ukrył w dłoniach. Spoglądały na niego martwym wzrokiem stare, zniszczone posągi, stojące w ściennych niszach.

– Boję się – szeptał. – Ja nie chcę. Nie chcę umierać… – załkał półgłosem, który w świątynnej ciszy wydał się krzykiem. Kilka osób drgnęło, lecz nikt go nie upomniał.

– To niesprawiedliwe – kontynuował, znów ściszając głos. – Ja nie chcę cudu. Ja chcę tylko wiedzieć, dlaczego akurat my. Dlaczego oni mogą żyć, a my nie?

Ktoś niezgrabnie uklęknął obok. 

– Śmierć to przywilej – szepnął do ucha mężczyźnie ochrypłym głosem starca. – Dzięki niej nasze nędzne żywoty nie trwają wiecznie. Twoje życie jest takie szczęśliwe, że chciałbyś od niej uciec? Przez wieczność tułać się po świecie, bez nadziei na spokojny koniec?

Młodzieniec nie odpowiedział.

-Sam wiesz, że jedyne wyjście, to pogodzenie się z losem. Pozwala uniknąć niepotrzebnego cierpienia. Jeśli potrzebujesz porozmawiać, możesz znaleźć mnie w stallach, przy ołtarzu.

Obcy, najwidoczniej kapłan, wstał. Odchodząc położył modlącemu się rękę na ramieniu, mówiąc:

– Trzymaj się.

Andrzej próbował jeszcze chwilę skupić myśli na modlitwie, ale zimna obojętność, z jaką traktowany był przez bóstwa zniechęciła go. Skłonił więc głowę i wyszedł z katedry, uznawszy, że  kapłan nie może powiedzieć nic, co pozwoliłoby mu odzyskać wewnętrzny spokój.

Była poranna ćwiartka doby – stalowa. Za fioletowawymi chmurami krążyły w złożonym tańcu cztery słońca. Metal i szkło, główne budulce Tor’Heir lśniły w ich świetle. Szynami, rozpiętymi wśród sięgających nieba miejskich budynków, mknęły sedaritowe kule. Czasami któraś zwalniała obok jednej z setek ażurowych kładek, po czym gramolił się z niej lekko zmięty pasażer. Andrzeja minął patrol zbrojnych. Młodzieniec zapatrzył się na ich rynsztunek – nie nosili glewii, jak większość strażników, tylko długie karabiny. Pancerze zaś mieli podobne, jednak pozbawione jakichkolwiek ozdób.

Byli żołnierzami. Ostatnio spotykało się ich na ulicy dziwnie często.

– Hej! – przywitała go znienacka dziewczyna w mniej więcej jego wieku. Na szyi nosiła ciężki, zielonosrebrny medalion.

– Cześć – odpowiedział Andrzej. Nastrój natychmiast mu się polepszył. – Co tu robisz?

– Szukałam cię. Udało mi się wyrwać z domu. Zanim słudzy ojca mnie znajdą, minie kilka har. Idziemy gdzieś? – zaproponowała, ujmując młodzieńca pod rękę.

– Możemy pójść do Kamieni. Tam jest tak cicho…

– Bierzemy sedarit? – dodała Aelye, gdy już szli prawie pustą kładką, rozpiętą ponad kilometr nad ruinami Starego Miasta. Jej towarzysz uśmiechnął się na myśl o spędzeniu z nią kilku chwil w ciasnym wnętrzu pojazdu, ale pokręcił głową. Lubił ten dreszczyk, kiedy spoglądał w dół przez szczeliny w kładce, jedynej barierze dzielącej go od najdłuższego upadku, jaki umiał sobie wyobrazić.

– Matka zapisała mnie wczoraj do szkoły – powiedziała Aelye po chwili milczenia. Andrzej spochmurniał.

– Akademii?

– Tak. Chcą, żebym została czarodziejką. Podobno mam do tego talent po babce.

– A masz?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Chyba tak. Niby nie miałam z tego żadnych lekcji, a czasem, jak się zdenerwuję, to się dzieją dziwne rzeczy. – Pogładziła swój wisior. – Przekonałam ojca, że musi mi kupić coś z antymerytu, inaczej kiedyś spalę mu dom.

– Masz zamiar iść do tej szkoły?

– Nie wiem. Magia i nieśmiertelność naprawdę mnie nie kręcą. Myślę, że wolałabym zestarzeć się razem z tobą. – Objęła go czule ramieniem.

– Naprawdę wolałabyś umrzeć? – zapytał ją, śledząc wzrokiem dryfujące w powietrzu obłe domostwa. Przez jedno z okrągłych okien dostrzegł starsze małżeństwo, grające przy stole w karty.

– Tak. Bo to jest takie sztuczne. Cały czas trzeba brać eliksiry, a co kilka lat idzie się do kowala dusz, żeby powycinał z umysłu różne wariactwa.

Powoli wkraczali między ogromne odłamki stalowoszarego metalu – Kamienie. Weszli jakby do innego świata – wirujące nieśpiesznie bryły odgradzały swoich gości od Miasta. Każdy dźwięk brzmiał tam jak szept. Jedynie miejskie niebo pozostało w górze, chmury gęstniały zapowiadając deszcz.

Usiedli na swojej ulubionej ławce – naprzeciwko kanciastego bloku, przypominającego kształtem gruszkę. Aelye przypominało to czasy, kiedy jeszcze mieszkała na obrzeżach Tor’Heir i w jej ogrodzie rósł mały sad.

– Myślałaś może kiedyś, żeby uciec stąd w diabły? – zainteresował się Andrzej.

– Czasami, jak kłócę się z ojcem, przychodzą mi do głowy takie pomysły. Odkąd mam ten naszyjnik – tutaj dotknęła masywnego medalionu – nie może mnie już na szczęście śledzić. Przynajmniej magią. Ale dokąd mielibyśmy uciec?

– Rodzice opowiadali mi, że mam rodzinę na północy, nad Jeziorem Kankar. Czasami wymieniają listy, głównie z jakiś większych okazji, ślubów, pogrzebów.

– Nie mieliby tam nic przeciwko mnie? Przecież wiesz, że ja…

– Skąd mieliby wziąć ten pomysł? To wieś zabita dechami, oni pewnie nawet nie wiedzą, co to dusza – odrzekł młodzieniec. – Nie musisz się tym przejmować.

– A twoi rodzice? Będą robić problemy?

Chłopak uśmiechnął się. Oczy mu zabłysły.

– W żadnym wypadku. Kto jak kto, ale oni co najwyżej będą dumni, że ich syn nie spędzi reszty życia w tym przeklętym Mieście.

– Dlaczego sami nie wyjadą?

– Boją się. Nigdy nie wyjeżdżali. Ja zresztą też.

Poczuł, jak kropla deszczu dotyka jego dłoni. Najpierw jedna, później zaczęły spadać coraz gęściej. Zapowiadało się na ulewę.

– Idziemy? – zaproponowała Aeyle.

– Posiedźmy jeszcze chwilę. Nie jesteśmy z cukru. – Tu urwał na moment. – A przynajmniej ja nie jestem. Chcesz kurtkę?

Dziewczyna nie odpowiedziała. Andrzej zdjął więc kapotę i okrył nią swą towarzyszkę.

Przez kilka minut siedzieli tak, wsłuchani w narastający deszczowy szmer. Na Kamieniach wykwitały ciemne cętki.

– Chodźmy już – rzuciła Aeyle, podnosząc się. Młodzieniec wstał, po czym podążyli jedną z krętych kładek z powrotem do miejskiego harmidru.

Ulewa przybierała na sile. Rynny wypluwały majestatyczne wodospady na leżące daleko w dole Stare Miasto. Gdzieś w dali rozbłysła zielona błyskawica, zapewne deszcz wywołał spięcie na przeciążonych przewodach.

Para powoli zbliżała się do Dystryktu Centralnego, gdzie mieszkała Aeyle. Fasady rezydencji szlachty wywołały w sercu Andrzeja ukłucie zazdrości.

– Powinienem już iść – powiedział, westchnąwszy. – Spotkamy się jutro? Może koło południa?

– Druga hara czerwonej? – odrzekła dziewczyna, oddając mu kurtkę.

– Dobrze. Trzymaj się – dodał na pożegnanie. Aeyle objęła go.

– Ty też. Pa.

Andrzej przez moment patrzył na nią, jak odchodziła. Kichnął i wytarł nos w rękaw, a następnie ruszył szybkim krokiem w stronę domu.

 

***

 

Rozwiesiwszy w łazience zgrabiałymi z zimna palcami kurtkę, przebrał się w suche rzeczy. Deszcz niezmordowanie bębnił o szybę w okrągłym oknie. Na odrapanym biurku leżało kilka książek, głównie przygodowych. Jedna z nich miała jako zakładkę wyblakłe zdjęcie młodej dziewczyny. Hamak wisiał zwinięty w kącie, dla oszczędzenia miejsca w niewielkim pomieszczeniu. Andrzej rozwiesił go, uważając, by nie nastąpić na żadną puszkę po piwie leżącą na podłodze. Z uśmiechem na twarzy położył się, przykrywając grubym kocem.

Już odpływał w objęcia Morfeusza, gdy w drzwiach do pokoju stanęła jego matka. Przedwcześnie postarzała od ciężkiej pracy kobieta przez chwilę wahała się, po czym rzekła, siląc się na dobrotliwy ton:

– Co ty w nocy robiłeś, że teraz przysypiasz?

– Ja… – zaczął sennie Andrzej, ale rodzicielka mu przerwała.

– Pocztę dostałeś, w kuchni, na stole jest. – Odchodząc, dodała – Posprzątałbyś tutaj nieco.

Młodzieniec leżał jeszcze przez chwilę, kiedy ciekawość walczyła w nim ze zmęczeniem. Wreszcie wstał, zgarnął nogami śmieci w jeden kąt i poszedł zobaczyć przesyłkę.

W kuchni, na zydelku pod oknem siedziała matka. Zamyślonym wzrokiem wpatrywała się w ulewę. Na lekko pochyłym blacie leżała gruba koperta. Na zamykającej ją czerwonej pieczęci walczyły ze sobą, zastygłe w laku, lew i jednorożec – symbole Tor'Heir. Andrzej podniósł list, pytając:

– To ten do mnie?

Matka skinęła głową, nie odrywając oczu od strug deszczu zalewających Miasto. Na odwrocie przesyłki widniało imię 'Andrzej', wykaligrafowane na tle złożonej runy. Chłopak poznał ten kształt – to była jego osobista sygnatura, taką samą miał w dowodzie.

Pękająca pieczęć syknęła, gdy opuszczała ją magia. Wewnątrz koperty była złożona na pół kartka. Młodzieniec wyjął pismo drżącą z przejęcia dłonią i rozłożył.

 

 

Szanowny Panie,

 

zgodnie z Ustawą Senatu Tor'Heir, uchwaloną dnia 21 sierpnia roku 512 670 Od Założenia Miasta, zostaje przywrócona obligatoryjna służba wojskowa. Został Pan wstępnie zakwalifikowany jako zdolny do służby.

 

W związku z powyższym w ciągu siedmiu dni od otwarcia tego wezwania winien się Pan stawić w dowolnej Komisji Rekrutacyjnej. Listę rzeczy, które może Pan zabrać ze sobą oraz adresy najbliższych Komisji znajdzie Pan poniżej.

 

Niezastosowanie się do wskazań niniejszego wezwania jest przestępstwem ściganym z urzędu.

 

 

 Andrzej zszokowany podniósł wzrok znad kartki. Przyjrzał jej się dokładnie – nie wyglądała na podrobioną.

– Co piszą? – zapytała matka. Drgnęła lekko, jakby chciała spojrzeć na syna, ale w ostatniej chwili porzuciła ten zamiar.

– Że mam iść do wojska.

– Przecież armia jest dla ochotników – stwierdziła.

– Przeczytaj sama, mamo. – Podał jej list.

Ulewa powoli cichła. Zawiasy zazgrzytały, gdy ojciec rodziny wrócił z pracy. Przebrawszy się w suche rzeczy w łazience, wszedł do kuchni.

– Witam. Co tak cicho siedzicie? – zagadnął wesoło.

Matka bez słowa podała mu wezwanie. Łobuzerski uśmiech spełzł mu z twarzy.

– Po co mają cię brać? – zdziwił się.

Andrzej wzruszył ramionami. Ojciec kontynuował:

– Pewnie znowu się buntują na wschodzie. Ale dlaczego pobór robią? Nigdy nie robili, przynajmniej odkąd pamiętam. – Patrząc na syna, dodał jeszcze – Strzelałeś kiedyś w ogóle z karabinu?

– Raz, jeszcze w szkole – odparł chłopak.

Widząc, że rozmowa niezbyt się klei, ojciec wyjął z zamrażalnika talerz z oszronionymi kotletami.

– Jedliście już obiad? – zapytał. Matka skinęła głową, patrząc, jak ostatnie krople deszczu ściekają po szybie. Andrzej, idąc z powrotem do swojego pokoju, mruknął:

– Później zjem.

W dłoni, ostrożnie, jakby bał się je pomiąć, trzymał list i kopertę.

Odłożywszy papiery na biurko, z powrotem położył się w hamaku. Senność ogarnęła go nadspodziewanie szybko, odganiając wszelkie zmartwienia.

 

Kiedy otworzył oczy, czerwona ćwiartka dobiegała już końca. Słońca zniknęły z nieboskłonu, odsłaniając barwne cętki gwiazd poprzetykane ulotną materią mgławic. Andrzej wstał i poszedł znów do kuchni. Jego matka siedziała w tym samym miejscu, w którym ją zostawił.

– Mamo. Pomyślałem, że mógłbym odwiedzić wujostwo nad Kankar.

Zmęczona kobieta odwróciła się do niego, szepcząc:

– Chcesz uciec?

Skinął głową.

– Więc wyjedź jutro. Napiszę do nich, żeby cię oczekiwali. Ona jedzie z tobą?

Chłopaka zatkało na moment. A co, jeśli Aeyle zdecyduje się jednak zostać? Postanowił być mimo wszystko dobrej myśli.

– Chyba tak. Dlaczego mam się tak bardzo śpieszyć?

– Intuicja podpowiada mi, że wiele osób postanowi odwiedzić bliskich, mieszkających daleko. Senat może kazać zamknąć bramy.

Andrzej zakaszlał.

– Przeziębiłeś się? – zapytała z wyrzutem rodzicielka. – Idź spakuj sobie rzeczy, podgrzeję ci coś do jedzenia.

– Gdzie poszedł tata?

– Na strych. Szuka, jak to powiedział, "wyprawki wędrowca".

Uśmiechnęła się, ale tylko ustami, mięśnie wokół oczu nawet jej nie drgnęły.

 

***

 

Nad Tor'Heir rozkwitała jutrzenka. Ojciec Andrzeja stał przed drzwiami prawie gotowy, by wyjść do pracy. Przed nim stał jego syn. Nie za bardzo wiedzieli, jak się pożegnać, więc milczeli.

– Muszę już iść. Niech cię bogowie prowadzą – rzekł ojciec pierwszy, nachylając się, by uściskać swą latorośl.

– Dzięki, tato – odpowiedział chłopak, odwzajemniając uścisk.

Chwilę później mężczyzna zmierzał już żwawym krokiem na stację sedaritów. Nie oglądał się za siebie.

Przedpołudnie minęło Andrzejowi na upychaniu w dużym, skórzanym plecaku wielu, mogących się jakkolwiek przydać rzeczy oraz tłumaczeniu swej rodzicielce, dlaczego nie może zabrać wszystkich. Po ażurowanych ulicach maszerowały co kilka har kolumny żołnierzy. Ich energiczny i równy krok imponował w pewien sposób młodzieńcowi, budząc w nim pewne wątpliwości co do tego, czy rzeczywiście chce uniknąć pójścia w kamasze. Andrzej szybko tłumił w sobie podobne myśli – drugiej szansy ucieczki mógłby już nie mieć.

Wreszcie, z końcem pierwszej hary czerwonej ćwiartki, nadszedł czas na pożegnanie także z matką.

– Boisz się? – zapytała go, kiedy stał już przy drzwiach, dźwigając ciężki plecak.

Chłopak skinął głową. Matka kazała mu się schylić i pocałowała go w czoło. Kiedy się prostował, dostrzegł w jej oczach łzy. Przytulił ją na pożegnanie, zapewniając żarliwie, że da sobie jakoś radę, będzie pisał, na pewno wróci.

Odchodząc, słyszał jeszcze przez moment, jak jego rodzicielka modli się za niego. Ucałował swoją pięść w nabożnym geście. Miał nadzieję, że bogowie nad nim czuwają, nawet jeśli nie mieli zamiaru dać mu o tym znać.

Rozejrzał się, wydmuchując głośno nos w kraciastą chustkę. Skąpane w zenitalnym blasku słońc ulice miasta opustoszały nieco. W oddali, w samym sercu metropolii, błyszczała majestatyczna kula budynku Senatu. To tam najpewniej podjęto decyzję o powszechnym poborze. Jakąś kładką w dole przemaszerował nierówno oddział rekrutów. Andrzej wychylił się przez barierkę. Nim zniknęli wśród trójwymiarowej plątaniny ulic, widział przez sekundę ich twarze. Malowała się na nich ciekawość z pewnym odcieniem niezrozumienia.

Kiedy dotarł pod katedrę, Aeyle już na niego czekała, ubrana w grubą szatę, lekko tylko podkreślającą jej pochodzenie kilkoma złotymi haftami. Dziewczyna oparła się o stalową latarnię, podziwiając monumentalną świątynię.

– Dokąd się wybierasz? – zaczęła, spostrzegłszy dźwigającego ciężki plecak Andrzeja.

– Albo dzisiaj wyruszę, albo wezmą mnie do wojska – odpowiedział chłopak, odkładając z westchnieniem bagaż na ziemię obok. – Idziesz ze mną?

Odpowiedziała mu, śmiejąc się:

– Oczywiście, że tak. Dokąd jedziemy?

Andrzej nie oczekiwał, że zgodzi się tak szybko. Przyszło mu na myśl, że jego towarzyszka najpewniej nie wie, na co się zgadza. Ale nie zamierzał jej teraz uświadamiać.

– Nad Kankar. Wziąłem zapasy i ubrania dla nas obojga. Wiesz o poborze?

– Tak. Ojciec wczoraj mówił, że mają przez to jakieś dodatkowe szkolenia. Idziemy od razu?

– Możemy. Chyba, że chcesz coś jeszcze zabrać z domu.

– Nie, chodźmy już – pospieszyła go, rozglądając się nerwowo. – Zanim ojciec sobie przypomni, że nikogo za mną nie wysłał. – Spróbowała podnieść plecak, lecz był za ciężki. Andrzej z lekkim wysiłkiem założył szelki na ramiona i ruszyli w stronę miejskich bram.

– Jakim cudem o tym zapomniał? – zapytał chłopak.

– Wczoraj wrócił późno z urzędu, jeszcze śpi, a Pelvis poszedł harę temu odebrać zamówienia od krawców. Mamy dzisiaj szczęście. Ponieść coś?

– Dam radę. Wiesz, to wszystko się dzieje tak szybko. Jesteś pewna, że chcesz ze mną iść?

Aeyle spoważniała. Przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią.

– Tutaj czuję się … oplątana. Jakby to miasto było wielkim pająkiem, więżącym każdego w wygodnym kokonie, z jedzeniem, piciem, rozrywką i pracą. Jak to nie wystarcza, to piorą ci mózg, żeby wystarczało. To się wydaje takie nienaturalne.

– Byłaś kiedyś u kowali dusz?

– Raz, tuż po urodzeniu. Każdego śmiertelnika muszą zbadać, czy nie ma defektów. Potem się chodzi tylko wtedy, jak skierują, albo samemu się "przestaje pasować". Unikałam tego, jak mogłam. Nie masz mi czego zazdrościć, naprawdę.

Gdy tak szli, rozmawiając, otaczający ich krajobraz ulegał stopniowemu przeobrażeniu. Szklano-metalowe konstrukcje ustępowały powoli miejsca bujnej, przydymionej zieleni koron olbrzymich drzew. Wydrążone grube konary i pnie służyły jako domy zarówno dla imigrantów, jak też mniej zamożnych obywateli. Siedzący na ławkach nad przepaściami biedacy śledzili tępym wzrokiem parę uciekinierów.

– Byłaś tu kiedyś? – zapytał Andrzej swoją towarzyszkę.

– Kilka razy z ojcem. Raz sama. Żal mi tych ludzi, Senat powinien o nich czasem pomyśleć.

– Przecież nie głodują, mają gdzie mieszkać. Jak ktoś chce więcej, może nawet iść do pracy. A jak nie chce, to proszę bardzo, nikt go nie zmusza.

– Jakby to wystarczało do normalnego życia…

Zza zakrętu wyszło im naprzeciw kilkoro dzieci. Niosły tornistry, najpewniej wracały ze szkoły. Przestraszone widokiem obcych w swojej dzielnicy odbiegły jedną z bocznych kładek, kryjąc się wśród gęstych liści.

Harę później stali już na ziemi. Dookoła wznosiły się wysoko w niebo pnie lasu porastającego ruiny Starego Miasta. Aeyle rozejrzała się zdezorientowana.

– Dziwnie tak stać na stałym gruncie – skomentowała.

– Przyzwyczaisz się – odparł Andrzej i zakaszlał.

Przed nimi stały dwa obeliski. Między nimi wiódł brukowany trakt, niknący wśród zamglonych zielonych równin za Miastem. W budce obok bramy siedziało dwóch strażników. Glewie o promienistych ostrzach oparli o drewnianą ścianę, a sami oglądali jakieś hologramy, emitowane przez trzymane w dłoniach kryształy. Kiedy para przeszła obok, jeden z gwardzistów otaksował ich wzrokiem, po czym wrócił do swojego zajęcia.

Po przekroczeniu bramy Aeyle zatrzymała się. Przez chwilę podziwiała krajobraz.

– Nie ma ścian, nie ma murów. Tylko horyzont.

Uśmiechnęła się, czując świeży wiatr wiejący od strony równin i ruszyła przed siebie. Andrzej przez chwilę patrzył na nią, po czym podjął marsz na nowo. Miał złe przeczucia.

 

***

 

Na noc zatrzymali się w przydrożnej gospodzie, sporym drewnianym budynku krytym gontem. Pierwszy obudził się Andrzej. Ostrożnie wyślizgnął się z objęć Aeyle i ubrał. Bolała go głowa. Pakując się, nie wziął pod uwagę takiej ewentualności, dlatego postanowił zejść na dół. Może gospodarz miał coś przeciwbólowego.

Wspólna sala była o poranku prawie pusta. Pod ścianą siedziało kilku wędrowców, w pośpiechu opróżniających miski z gulaszem. W kącie jakiś otyły, opatulony grubym płaszczem, a mimo to szczękający zębami z zimna jegomość popijał herbatę. Przy ladzie siedział żołnierz, rozmawiający z gospodarzem przyciszonym głosem. Żylastą dłonią trzymał ucho pokaźnych rozmiarów kufla.

– … daleko na północy. Bitni jak cholera, bez sprzętu nie idzie podejść, tak strzelają. Okopaliśmy się i czekamy na świeżaków. – opowiadał.

– Przepraszam, nie ma pan czegoś na ból głowy? – zapytał Andrzej karczmarza, podszedłszy bliżej. Mężczyzna z kąta natychmiast się zainteresował:

– Ja mam.

Młodzieniec usiadł przed nim, a gospodarz, słysząc, że zgłosił się już inny chętny do pomocy, wrócił do rozmowy z żołnierzem.

– Ile pan chce za cztery dawki? – Zmęczonym głosem postawił pytanie chory.

Jego rozmówca szukał czegoś w leżącej na podłodze torbie. Nie podnosząc głowy, powiedział:

– Czterdzieści gelda. Co cię dokładnie boli? Jestem, tak się trafiło, medykiem.

– Głowa głównie. I trochę gardło. Chyba się nieco przeziębiłem – odrzekł Andrzej, masując szyję.

– Możliwe. Zaraz zobaczymy. – Medyk wstał i zbliżył się do chłopaka. – Pokaż to gardziołko.

Uciekinier posłusznie otworzył szeroko usta.

– No, załatwił sobie pan jakieś zapalenie – stwierdził lekarz, siadając na swoim miejscu. – Za sześć dych dam panu jeszcze ziółka do żucia. Za parę dni  panu to wszystko przejdzie.

Pacjent wyjął mieszek, a następnie położył na blacie kilka małych, złotych monet. Medyk skinął głową, zgarniając je do kieszeni, 

Dwadzieścia minut później Andrzej otworzył delikatnie drzwi do pokoju. Aeyle jeszcze spała. Na szyi miała cały czas swój naszyjnik. Chłopak odstawił tacę ze śniadaniem na stolik i otworzył okno. Rześki powiew rozbudził dziewczynę, która odruchowo nasunęła kołdrę na głowę:

– Zamknij to – wymamrotała.

– Śniadanie na stole – rzekł prawie wesoło Andrzej, zamykając okno.

– Czekaj, tylko się ubiorę.

Wciągnęła pod kołdrę ubranie. Chwilę później wstała, nieco rozczochrana i zmięta.

Usiedli do śniadania.

– Gadałeś z podróżnymi? – zapytała go.

– Nie. Przed wyjściem można ich wypytać, czy coś się nie dzieje na szlaku.

Aeyle skinęła głową.

 

Dzień był pogodny. Pojedyncze obłoki krążyły po niebie, okazjonalnie zasłaniając któreś ze słońc. Mgła odpłynęła z równin w stronę gór, wyznaczających poszarpaną linię horyzontu. Najbliższe zabudowania majaczyły w dali, obiecując odpoczynek po długim marszu. Oprócz wojskowych gońców jedynymi osobami, jakie para uciekinierów napotkała na drodze byli inni uciekinierzy. Zagadnięci odpowiadali przestraszonym spojrzeniem ludzi, którzy boją się, że własny cień ich wyda i przyspieszali kroku.

 

Wieczorne niebo płonęło zielenią zórz. Leżący na rozległej tarczy równin zajazd otoczono trzymetrowym, zadbanym ostrokołem. Wewnątrz siedziało kilkanaście osób, głównie wieśniaków, przepijających złoto zarobione na targu.

Przed snem dwoje uciekinierów postanowiło zjeść coś ciepłego. Gdy siedzieli, czekając, aż kelnerka przyniesie posiłek, do zajazdu weszła otyła postać. Przybysz odwiesił płaszcz. Jego ciało przebiegł dreszcz, mężczyzna przetarł tłuste ręce, po czym udał się do baru.

– To Pelvis! – szepnęła Aeyle do swojego towarzysza.

– Śledzi nas? – Przestraszył się Andrzej. – To on był tym lekarzem, o którym ci mówiłem.

Twarz dziewczyny skamieniała. Aeyle przełknęła głośno ślinę, a następnie zapytała drżącym głosem, podejrzewając najgorsze:

– Brałeś coś od niego? On nie jest żadnym medykiem.

Chłopak skinął głową.

– Pelvis! – krzyknęła, patrząc na wysłannika jej ojca.

Fałszywy lekarz odwrócił się zaskoczony w jej stronę, przerywając zamawianie piwa. Skrzywił się, rozpoznawszy córkę swojego pana. Ludzie w gospodzie umilkli, ciekawi rozwoju wydarzeń.

– Tatuś się o panią martwi – odpowiedział spokojnym głosem, korzystając z ciszy. – Bardzo chciałby, żeby pani wróciła do domu, ale jeśli pani nie chce, nie będzie pani zmuszał. Ja mam tylko pilnować, żeby się pani nic nie stało. – Szczególny akcent położył na ostatni rzeczownik.

Kilka co bardziej podchmielonych gąb zaczęło rechotać. Ludzie na nowo podejmowali przerwane rozmowy. Aeyle zaczerwieniła się ze złości, wstała i podeszła do Pelvisa, który w międzyczasie wrócił do składania zamówienia.

– Co mu sprzedałeś? – spytała, odciągając go bezceremonialnie od lady.

– Proszki na ból głowy, szanowna pani. I ziółka na przeziębienie. – Twarz sługi miała przekonująco niewinny wyraz.

– Wiesz, mnie też rozbolało dzisiaj gardło. – Jej głos ociekał jadem. – Ale po tych ziółkach przeszło. Nic mi nie będzie, mam nadzieję?

Źrenice służącego rozszerzyły się ze strachu.

– Pani nie była chora… Po co pani by miała…

– Ty śmieciu! – Aeyle bez zastanowienia uderzyła go w twarz. – Otrułeś go!

Andrzej stał dwa kroki za nią. Nie miał pojęcia, co robić. To, co właśnie usłyszał nie mieściło mu się w głowie. Jakiś postawny wieśniak wtrącił się znienacka, wkraczając między dziewczynę, a sługę:

– Kto kogo otruł?

– Ten skurwysyn otruł mojego… mojego… – Nie potrafiła znaleźć dobrego słowa.

– Ale on stoi przecie. Nic mu się nie dzieje. – Na potwierdzenie swoich słów chłop popchnął Andrzeja, który, wciąż zaskoczony, lekko się zatoczył.

– Ja go niczym nie trułem! – Wykorzystał sytuację Pelvis. – Ta pani jest najpewniej zmęczona długą drogą.

– Nie jestem zmęczona! – zaprzeczyła energicznie Aeyle, chociaż było to jawne kłamstwo. Wieśniak wzruszył ramionami, wracając do przerwanego picia.

Służący tymczasem zwrócił się do gospodarza:

– Szanowny panie, aby uniknąć scysji chciałbym, żeby zamówienie przyniesiono mi do pokoju, który właśnie chciałbym wynająć. Jedynkę proszę, jeśli można. – Wysypał na ladę stosik drobnych monet. Właściciel domu zajezdnego zgarnął pieniądze do ręki, po czym wręczył klientowi mosiężny klucz.

Pelvis poszedł na górę. Aeyle czuła się bezsilna. Przepełniała ją nienawiść, lecz kłębiące się uczucie nie mogło znaleźć ujścia. Ktoś odsunął ją od lady, zauważywszy, że nie ma zamiaru nic zamawiać. Popatrzyła na Andrzeja. Był jakby nieobecny, rozszerzonymi źrenicami śledził ruchy grających w karty mężczyzn, którzy siedzieli kilka stolików dalej.

Amulet na szyi dziewczyny ciemniał z każdą minutą.

– Czy są tu jacyś lekarze? – spytała karczmarza. Ten pokręcił głową.

Wynająwszy pokój odprowadziła doń chłopaka. Przez chwilę próbowała z nim nawet rozmawiać, lecz odpowiadał zdawkowo, jakby nie zwracał większej uwagi na treść pytań albo ich nie rozumiał. Położyła go więc na łóżku i przykryła kocem. Musnęła dłonią jego czoło. Było mokre od zimnego potu. Z kącika oka spłynęła jej łza.

 

Dziewczyna wyszła szybkim krokiem za drzwi. Kierowana intuicją pomaszerowała w stronę pokoju sługi swojego ojca.

Pchnęła drewniane drzwi, uchyliły się do środka ukazując jej oczom siedzącego na łóżku Pelvisa. Służący zamarł, zaskoczony najściem. Aeyle podeszła do niego i chwyciła za szyję. Podniosła go bez wysiłku. Na podłogę upadły poskręcane resztki sczerniałego naszyjnika.

– Co mu dałeś? – zapytała głosem drżącym od zimnej furii.

Pelvis bezradnie machał nogami, próbując dosięgnąć podłogi.

– Erdykara czerwonawego. Zabija we śnie – wykrztusił, czerwieniąc się na twarzy. Dziewczyna zamyśliła się, wzmagając uścisk. Mężczyzna daremnie usiłował rozluźnić go grubymi palcami.

Aeyle poczuła, że jest sama. Jej miłość właśnie umierała, uśmiercona chorą ambicją ojca.

Patrząc w gasnące oczy Pelvisa poczuła paradoksalnie radość. Wijąc się w rozpaczliwych próbach zaczerpnięcia powietrza nie przypominał człowieka. Przywodził na myśl raczej węgorza, który padł ofiarą okrutnej zabawy jakiegoś dziecka.

Powoli tracił siły. Palce uniemożliwiające oddech, zacieśniły się. Ukryta pod fałdami tłuszczu kość gnykowa chrupnęła. Z ust truciciela popłynęła krew, plamiąc szatę, skrywającą wątłe ramiona dusicielki. Przez chwilę dziewczyna rozkoszowała się ciepłem cieknącej po jej dłoniach posoki. Pijana mocą wyszeptała do swojej ofiary, nim śmierć zakończyła jej cierpienie:

– Mój ojciec miał rację. Będzie ze mnie dobra czarodziejka.

Zwiotczały zewłok upadł na podłogę.

 

***

 

Andrzej leżał w otępieniu. Świat wydawał mu się coraz bardziej odległy, wszelkie wrażenia docierały doń niewyraźne, pozbawione wewnętrznej logiki. Niczym we śnie. Mózg funkcjonował jeszcze poprawnie, choć sygnały docierające z drętwiejących członków i kołatającego niespokojnie serca zdawały się nadawać temu funkcjonowaniu ewidentnie skończony wymiar.

Chłopak nie miał pojęcia, co robić. Rozumiał, dlaczego został otruty – sam niejednokrotnie się zastanawiał, czy Aeyle będzie z nim tak dobrze, jak go zaręczała, że będzie.

Teraz te wątpliwości rozwiązał ktoś inny.

Czując nadchodzącą śmierć – ostateczny dla wszystkich bezdusznych, w tym dla niego, koniec – nie bał się. Był spokojny. Wiedział, że tylko cud mógłby go ocalić.

Zawołał więc w myślach do bogów. To była ostatnia okazja, kiedy mógł się dowiedzieć, czy naprawdę istnieją.

 

Wtedy usłyszał głos. Tchnący mroźnym wiatrem niegościnnej Północy, pobrzmiewający szczękiem stali i jękami rannych. Słychać w nim było echo równych kroków tysięcy żołnierzy, niosących na ostrzach swoich mieczy wojnę, jakiej od pięciuset mileniów nie widział cywilizowany świat. Głos, będący obietnicą przyszłości mimo widma śmierci, budzący nadzieję. Oraz strach – pozbawiony emocji, nieznoszący sprzeciwu ton z pewnością nie należał do człowieka. Ta mnogość odczuć została wywołana przez jedynie trzy słowa:

Słyszę cię, śmiertelniku.

 

***

 

Jeszcze tej nocy wyruszyli w dalszą drogę, lecz nie wiedzieli już, dokąd zmierzają. Ani nawet, czy wciąż idą razem.

 

Koniec

Komentarze

Ja mam tylko pilnować, żeby się pani nic nie stało. – Szczególny akcent położył na ostatni rzeczownik. – raczej czasownik

Palce uniemożliwiające oddech, zacieśniły się. – zacisnęły się

Morteisenie, powiem Ci, że nie wiem, co napisać po przeczytaniu. Więc może tak:

  1. Przeczytałam ciurkiem bez odrywania się
  2. Fajny świat, choć niespecjalnie nowy, ale za mało go “widać”
  3. Troszkę za mało wyjaśniłeś kwestii śmierci, nieśmiertelności, bezduszności
  4. Fajnie nazwałeś i opisałeś godziny
  5. Dla odmiany nie podobało mi się, że użyłeś też imienia Morfeusza i powiedzenia “iść w kamasze”. I tego Ci nie daruję, bo popisałeś się w innych miejscach zgrabnym słowotwórstwem
  6. A końcówka to już dla mnie zagwozdka: czy Cię besztać za to, że poleciałeś po łebkach, czy pogratulować zwięzłości? Nie wiem, nie potrafię się zdecydować

Jedno wiem, że to opowiadanie może przerodzić się w coś większego, bardziej rozbudowanego. Bo od poznania Andrzeja do ostatniego zdania opowiadania można napisać całą powieść, gdzie świat, historia, wierzenia, kasty społeczne będą stanowiły nie tylko tło, ale historię samą w sobie. Potencjał jest, a i warsztat niekiepski.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Mam wrażenie, że przedstawiłeś zaledwie szkic pomysłu, jedynie zarys początku opowieści i uciąłeś ją w momencie, od którego powinno zacząć się coś dziać. Na koniec obwieściłeś, że w międzyczasie bohaterowie przestali wiedzieć cokolwiek, ale ruszyli w drogę. A ja chciałabym wiedzieć, jak potoczyły się losy Andrzeja i Aeyle, dokąd dotarli drogą, na którą wkroczyli.

Nie podoba mi się tytuł, jest bowiem masłem maślanym. Czy można oglądać się przed siebie? Może: Nie oglądając się Lub: Nie patrząc za siebie

 

po­są­gi, sto­ją­ce w ścien­nych ni­szach. – …po­są­gi, sto­ją­ce w ni­szach.

Nisza to wnęka w ścianie.

 

szep­nął do ucha męż­czyź­nie ochry­płym gło­sem star­ca. – To nie starość sprawia, że głos staje się ochrypły.

 

-Sam wiesz, że je­dy­ne wyj­ście, to po­go­dze­nie się z losem. – Brak spacji przed dywizem, zamiast którego powinna być półpauza.

 

Nie oglą­dał się za sie­bie.Nie oglą­dał się. Lub: Nie spojrzał za sie­bie.

 

– Tutaj czuję się … oplą­ta­na. – Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

– … da­le­ko na pół­no­cy. Bitni jak cho­le­ra… – Zbędna spacja po wielokropku.

 

Oko­pa­li­śmy się i cze­ka­my na świe­ża­ków. – opo­wia­dał. – Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej An­drzej otwo­rzył de­li­kat­nie drzwi do po­ko­ju. – Czy hary dzieliły się na minuty?

 

Po­je­dyn­cze ob­ło­ki krą­ży­ły po nie­bie, oka­zjo­nal­nie za­sła­nia­jąc któ­reś ze słońc. – Nie wydaje mi się, aby obłoki mogły robić coś okazjonalnie.

Może: Po­je­dyn­cze ob­ło­ki krą­ży­ły po nie­bie, czasami za­sła­nia­jąc któ­reś ze słońc.

 

je­dy­ny­mi oso­ba­mi, jakie para ucie­ki­nie­rów… – …je­dy­ny­mi oso­ba­mi, które para ucie­ki­nie­rów

 

czy Aeyle bę­dzie z nim tak do­brze, jak go za­rę­cza­ła, że bę­dzie. – Powtórzenie.

Proponuję: …czy Aeyle bę­dzie z nim tak do­brze, jak mu za­rę­cza­ła.

 

Sły­szę cię, śmier­tel­ni­ku. – Zamiast dywizu powinna być półpauza.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Napisane zgrabnie, przeczytałam szybko, z przyjemnością i nawet się wciągnęłam. Było momentami nieco zbyt łzawo i melodramatycznie, ale to kwestia gustu, ja w ogóle za romansami nie przepadam. Świat przedstawiony wydaje się ciekawy – z czymś mi się odlegle kojarzył, ale za cholerę sobie nie przypomnę – ale słabo zarysowany. Mam wrażenie, że najbardziej interesujące kwestie opisałeś po łebkach i na szybko, skupiając się na warstwie obyczajowej. 

Zakończenie mi nie podeszło. Za szybko, bez emocji – ale to wina także długości tekstu, pewnie ciężko byłoby wycisnąć z tylu znaków większy ładunek emocjonalny. 

Imo, do rozbudowy. 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

A ja jestem na niet.

Generalnie, napisane dobrze, błędów technicznych dostrzegłem niewiele. Gdzięs tam przecinek zaginął, gdzie indziej kwestia dialogowa napoczęta łącznikiem przyklejonym do słowa (obrazowo: “-cześć!”), ale nic wielkiego. A jednak tekst nie wciągnął. W sumie, to wręcz nużył, choć zasadniczo nie potrafię wyjaśnić dlaczego. Styl – choć porządny – nie porwał, a sama opowieść niespecjalnie zaciekawiła. No i trochę zgrzytała. Początek, ta scena w świątyni, jęki, że umieranie i tak dalej? Po co to? Czemu miało służyć? Później z tekstu wynika, że chciałby tak jak jego luba być nieśmiertelny, ale bez tej wiedzy cała scena wygląda jak lament kogoś śmiertelnie chorego albo skazańca, a potem gość wychodzi, spotyka swoją miłą i proszę – dwoje młodych, zakochanych, szczęśliwych (mniej więcej)… Więc o co be?

No i za same te – w moim odczuciu trochę faryzejskie – jęki i łzy, bohater był na starcie spalony.

Zakończenie też niezbyt. Ostatnie ostatnie zdanie samo w sobie śliczności, ale cały finał… jakiś taki płytki.

No i wreszcie Andrzej. Wybacz, Autorze, bo nie próbuję tutaj być wrednym dla zasady, ale w uniwersum zupełnie nie naszym, będącym w sumie ciekawą mieszanką magii i futurologii, nad którą świecą cztery słońca, czas odmierza się jakimiś harami, ludzie noszą imiona typu Aeyle czy Pelvis, a miasta zwą się Tor'Heir czy Kankar, tkai nasz swojski Jędruś jest zgrzytem level: paznokcie po tablicy. Pasuje on do Twojego uniwersum jak przysłowiowa pięść do nosa. To trochę tak, jakby usłyszeć “Kaźmiesz, i am your father!“, podczas gdy w tel leci marsz imperialny i giną Gwiazdy Śmierci. Prawdę mówiąc, mam ochotę to nazwać błędem wręcz logicznym. Co dziwne, w pewnym momencie jakoś udało mi się do tego przyzwyczaić.

Podsumowując, jest zupełnie nieźle, ale do zachwytów mi daleko.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Początek niestety źle napisany. W świątyni panowała idealna cisza, ale słychać było kroki. Mężczyzna modlił się w milczeniu, ale jednak szeptał i łkał? Ponoć od kilku pierwszych zdań zależy czy czytelnik skończy tekst.

@bemik – akcent miał położyć na “pani”. Z pozostałymi zarzutami się zgadzam. (choć muszę przyznać, że nie miałem pojęcia, jak lepiej opisać ten świat, nie nudząc czytelnika bardziej)

@regulatorzy – czas mi chyba nauczyć się rozróżniać dywizy i półpauzy ;)

@gravel – tekstu nie chciałem przedłużać z powodu, który zauważyłaś – byłby najpewniej jeszcze bardziej nużący.

@Cień Burzy – imiona swojskie dla nas miała mieć ta kasta, do której należał Andrzej. Śmiertelnicy natomiast te obco brzmiące. Za słabo to jednak zaznaczyłem.

@gwidon – “Mężczyzna modlił się…” – zgodzę się z tym zarzutem, brzmi to trochę dziwnie.

 

Historia najpewniej doczeka się kontynuacji. Dziękuję Wam za podzielenie się swoimi opiniami, wykazanie błędów i komplementy :)

 

Pozdrawiam

 

Kiedyś się nauczę...

Mam bardzo podobne odczucia jak Cień Burzy.

Generalnie mam też wrażenie, że “po łebkach” faktycznie jest zwrotem które najlepiej opisuje całość tekstu, nie tylko zakończenie. Dlatego, że wprowadzasz bardzo dużo wątków, które nijak nie doczekują się rozwinięcia, przez co podobnie jak Regulatorzy mam wrażenie, że napisałeś wyłącznie początek, po czym uciąłeś opowieść zanim się na dobre zaczęła. I tak na przykład: 

– mam tylko mgliste pojęcie, o co chodzi z tymi kastami a i to pojawiło się zbyt późno

– nie mam pojęcia o co chodzi z nadchodzącą wojna, a wydaje mi się to istotne

– bardzo zaintrygowało mnie zachowanie matki – taki dystans i patrzenie w okno – wydawało mi się, że specjalnie to podkreślasz, no ale co się za tym kryło to nie mam pojęcia

– idąc tym tropem, wydaje mi się, że jest coś na rzeczy w relacjach w tej rodzinie. Nie wiem co, ale wiem, że w tej postaci niewielki ma to wpływ na dalszą opowieść.

– czym jest “wyprawka wędrowca”? Zabrzmiało, jakby bohater miał dostać od ojca jakiś szczególny ekwipunek, ale dalej nic o tym nie ma…

Tworzysz bardzo bogaty świat, ale usiłując zmieścić go w tak krótkim tekście, pokazujesz tylko jego maleńki i nie do końca jasny fragmencik. Dodatkowo, starając się przekazać najważniejsze kwestie, często wkładasz je w usta bohaterów, przez co ich dialogi nie wypadają naturalnie. Apropos dialogów, byłoby też ciekawiej, gdybyś zrezygnował z niektórych banalnych banalności, lub przedstawił je jakoś inaczej, ciekawiej, tak, by czemuś służyły. Mam na myśli kwestie typu pytanie o zjedzony obiad ;)

 

Usterki techniczne:

 

Harę później stali już na ziemi. Dookoła wznosiły się wysoko w niebo pnie lasu porastającego ruiny Starego Miasta. Aeyle rozejrzała się zdezorientowana.

– Dziwnie tak stać na stałym gruncie – skomentowała.

– Przyzwyczaisz się – odparł Andrzej i zakaszlał.

Przed nimi stały dwa obeliski.

 

Powyżej dużo stania.

 

– Możliwe. Zaraz zobaczymy. – Medyk wstał i zbliżył się do chłopaka. – Pokaż to gardziołko.

Uciekinier posłusznie otworzył szeroko usta.

– No, załatwił sobie pan jakieś zapalenie – stwierdził lekarz, siadając na swoim miejscu. – Za sześć dych dam panu jeszcze ziółka do żucia. Za parę dni  panu to wszystko przejdzie.

 

Dużo pana, co dziwi tym bardziej, że jedna kwestie wcześniej medyk zwraca się do bohatera na “ty”.

 

Podsumowując, za ciasne to opowiadanko na Twój świat, a historia cierpi na brak rozwinięcia, ale faktycznie potencjał jest :)

Mnie też pierwsza scena nie pasowała do reszty. Aż myślałam, że ten rozpaczający w kościele to ktoś inny.

Wątek nieszczęśliwej miłości między kastami jest już dosyć wyeksploatowany. A może dlatego marudzę, że ja w ogóle nie przepadam za romansami.

Zaskoczyło mnie jeszcze, że taka odległa przyszłość, magia, technologia, a bohaterowie poza miasto wędrują na piechotę.

Babska logika rządzi!

“w jej ogrodzie rósł mały sad.“ – Sad w ogrodzie…?

 

“czy Aeyle będzie z nim tak dobrze, jak go zaręczała, że będzie.“ – już Regulatorka wymieniła, że nie można zaręczać kogoś.

 

Czytało mi się dobrze, jednak nie wczułam się w żaden sposób w Twój świat. Tak jakby był tu szereg elementów z potencjałem, obiecujących dobry tekst, ale koniec końców żaden nie został należycie wykorzystany. Wszystko jest takie płaskie, bohaterowie nie mają żadnych cech szczególnych. Ani nie czuć strachu chłopaka, czy jego oszołomienia i niezrozumienia, ani nie sposób zrozumieć motywacji bohaterki, nie czuć też w żaden sposób jej strachu o chłopaka, gniewu czy satysfakcji z wykorzystania mocy. Co do uczuć – miłości między bohaterami też nie widać, tylko, hm, jakby pragmatyzm i przyzwyczajenie.

Tak jakby to był trochę szkic, próbna wersja, do rozwinięcia, rozbudowania i do nadania jej kolorów, bo – jak to w szkicu – wszystko tu jest ledwie zarysowane w szarościach. Trzeba by rozbudować świat, któremu dałeś niezłe fundamenty, wlać życie w bohaterów, pokazać czytelnikowi, o co właściwie chodzi i do czego miało zmierzać.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

już Regulatorka wymieniła, że nie można zaręczać kogoś.

Jose, a gdyby tak doprowadzić do czyichś zaręczyn? ;-)

Babska logika rządzi!

To wtedy się swata ;p

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka