- Opowiadanie: RobertZ - Gwiazdy, świat i uczucia

Gwiazdy, świat i uczucia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gwiazdy, świat i uczucia

I

Cały świat wirował. Nacierały na niego bolesne wspomnienia. Ponownie czuł w ustach ohydny posmak pustynnego piasku. Krzyczał, gdyż znowu widział oczyma wyobraźni jak ogień pożera jego towarzyszy. Eksplozja płomieni liżąca ludzkie sylwetki. Ich powietrzny statek rozbił się na pustyni. Nie mieli żadnych szans na ratunek. Uciekł nie chowając zwęglonych ciał. Gdzie jest? Co później robił? Pamiętał pustynie. Palący piasek przesypujący się pod jego stopami. Wspomnienie poparzeń i pragnienia. A wcześniej?

Stał przed nim kapitan. Mówił do niego. Przypominał sobie fragmenty wypowiedzianych przez niego zdań.

-Musisz tam lecieć-mówił. – To nasza jedyna szansa… Dwie zaginione wyprawy… Potężna cywilizacja… To może stanowić początek konfrontacji… Strach popycha nas w kierunku wojny… A jak wiesz szaleństwo zabijania może nas zniszczy. Musimy w sobie stłumić rodzącą się nienawiść, pokazać im, że jesteśmy do siebie podobni.

Poleciał, gdyż wierzył, że potrafi dokonać to, co jest i zawsze było niemożliwe. Człowiek nigdy nie przezwycięży swojej niechęci i nienawiści wobec obcych. I po co? Dlaczego?

-Bob, słyszysz mnie– mówiła do niego. Dziewczyna o jasnych włosach, okrągłej twarzy i tym uśmiechu w oczach teraz wypełnionych strachem. Nic nie powiedział. Nie mógł. Trawiła go gorączka.

Po raz pierwszy spotkał ją na pustyni. Stała tam naga, ale nie bezbronna. Ciemnobrązowa skóra, o tak gładkiej strukturze. Słońce jej nie krzywdziło, obdarzało jedynie delikatną pieszczotą. Zatrzymał się przed nią czując, że upał go zabija. Podświadomie wiedział, że jego męczarnia, wędrówka przez pustynie zbliża się ku swemu końcowi, ale nie miał w sobie pewności, czy to co widzi należy do rzeczywistego świata, czy też jest może jedynie halucynacją umierającego umysłu. Zresztą to nieistotne. Dla niego również śmierć stanowiłaby wybawienie. Powiedziała mu wtedy, że nazywa się Alicja. Słońce stało nad nimi.

Do miasta nie doszedł chociaż widział wyglądające zza horyzontu budynki. Musiał zostać do niego zaniesiony, ale tego już nie pamiętał. Chłodna pościel koiła ból. Trząsł się z zimna. Poparzoną skórę ranił każdy dotyk. Czuł spływający po niej pot.

Obudził się. Ktoś położył mu na czole mokrą szmatkę.

-Alicjo…-szepnął. Próbował wstać, ale nie mógł. Po raz kolejny świat uciekł przed nim. Zapadał się we wszechogarniającą nicość. Łąka pełna kwiatów. Czy to raj? Nie umarł. Nadal paliły go zadane mu przez słońce rany.

 

II

Ponownie obudził się. Wschodzące słońce penetrowało ciemne wnętrze obcego pokoju. Skromne łóżko, meble, na stoliku lalka. Ściany brudne i odrapane, ale jednocześnie pełne godności. Wiedział patrząc na nie, że nie zaprojektował ich żaden ludzki architekt.

„Co w tych ścianach takiego niezwykłego?"– pomyślał-,przecież to zwykłe prostokąty. Może tylko ten materiał, jakiś żyłkowaty, chyba marmur…".

Bardzo zniszczony marmur.

Siedziała na krześle przy łóżku. Musiała czuwać przez całą noc. Teraz drzemała. Gdy głośno jęknął rozdzierany bólem nadal palącej się skóry poruszyła się i podniosła głowę.

-Obudziłeś się-cudowny uśmiech, tak dziecinny, tak radosny.

„Od jak dawna tu jestem? Kim ona jest? Mówi ziemskim językiem. Co to znaczy?"– myśli plątały mu się w głowie.

-Musiałeś bardzo zgłodnieć.

Dał znać, że jest jeszcze inna sprawa do załatwienia. Pomogła mu wstać. Krzyknął z bólu. Z poparzonych pleców skóra odłaziła płatami. Czuł się bardzo osłabiony. Musiała go podeprzeć, aby mógł iść. Nogi nie słuchały go, jakby kpiąc sobie z jego wysiłków.

-Dziękuje za pomoc-cicho wyszeptał.

Gdy jadł swój pierwszy posiłek słońce stało już wysoko na niebie. Na śniadanie dostał tutejsze, nieznane mu owoce Z trudem przechodziły mu przez gardło, chociaż musiał przyznać, że były bardzo smaczne. Żołądek, przez wiele dni przyzwyczajany do braku pożywienia, nie mógł teraz dostosować się do jego nadmiaru. Nawet popękane wargi przeszkadzały.

-Gdzie jestem?– spytał się.

Patrzyła na niego tak jakoś niewinnie. Miała oczy dziecka. Wyglądała na szesnaście, może siedemnaście lat, ale wiedzą, dorównywała co najwyżej dziesięciolatce. W czasie, gdy jadł śniadanie ona, radośnie szczebiotając, opowiadała mu historie swojego życia.

Miała sześć lat, gdy statek, którym leciała ona i jej rodzice rozbił się na tej planecie.

-…W Daronie.

-To nazwa planety?

-Nie, tak zwie się to miasto.

Mówiła o tubylcach, dziwnych, nieludzkich, ale wspaniałych.

-Jacy oni są?– zadał najgłupsze z możliwych pytań.

Roześmiała się.

-Zbyt wiele zadajesz pytań. To męczące. Czy zawsze jesteś takim gadułą?

-Od rana do wieczora, od wschodu słońca do jego zachodu-odparł.

Ponownie się roześmiała.

I tak rozmawiali ze sobą. Mówili o wszystkim i o niczym. On tęsknił za Ziemią. Ona wciąż o nią pytała. Czy miał jej powiedzieć całą prawdę? Alicja również wszystkiego mu nie mówiła: Coś ukrywała. Czuł to.

III

Pierwsze dni pobytu w obcym świecie stanowiły dla niego czas oczekiwania na zbawienie. W myślach już widział gigantyczny statek, z olbrzymim kręgiem Ziemi na kadłubie, który pewnego ranka pojawi się na różowym niebie i wstrząśnie murami wiekowych, rozsypujących się ze starości budowli miasta. W głębi siebie czuł już tą radość, to wytchnienie, które wtedy stanie się jego udziałem. Niestety okazało się to jedynie nierealnym marzeniem.

Mijające dni układały się w niekończący się sznur tygodni. Nadał był zbyt chory na to, aby móc wstać z łoża boleści. Leżąc wsłuchiwał się w ten łagodzący ból, dźwięczny głos małej, nieśmiałej dziewczynki.

Ziemia pozostawiła po sobie w niej wspomnienie brudnych zaułków i głodu. Słabo pamiętała swoich rodziców, którzy stali się dla niej jedynie cieniami przeszłości, słodkimi głosami, wybuchami radości, jak i cierpkimi okrzykami niezadowolenia i wspomnieniem płaczu. Dla nich lot w kosmos dawał nadzieje na wolność i dobrobyt. Lecz to już się skończyło. Została uratowana przez tubylców; dziwne stworki, które dały jej dom, jedzenie i względnie spokojne, ale jakże samotne dzieciństwo.

-To Zapora zabiła moich rodziców. Oni nie wiedzą kto ją postawił i dlaczego. Jedna z tutejszych legend powiada, że zrobili to ich przodkowie, którzy chcieli obronić się przed złymi siłami z kosmosu.

Nie pytał co to za siły. Nie mógł znieść smutku malującego się w jej oczach. Jedynie ona potrafiła rozproszyć przytłaczającą go pustkę.

Pewnego dnia, kolejnego już tygodnia choroby, gdy Alicja wyszła, nie wiedział gdzie i dlaczego, ale nie chciał ją o to pytać, odwiedził go mieszkaniec miasta. Z wyglądu przypominał człowieka, a raczej człekokształtną kukłę. Miał zielone, pokryte łuską ciało, parę rąk i nóg, i ohydną gębę, czy też raczej paszcze, pozbawioną zębów drapieżcy, ale mimo tego nadmiernie zwierzęcą, dziką. Jego oczy zdawał się wypełniać mętny osad, jakby coś przykryło je łuską niewiedzy lub zidiocenia. Miał na sobie ubranie, jednolity kombinezon, podarty i brudny, coś w rodzaju łachmana, którym mógłby ewentualnie pochwalić się żebrak, a nie istota godna i co ważne obdarzona umiejętnością myślenia i czucia.

Bob starał się zachować spokój. Po raz pierwszy widział mieszkańca miasta i nie chciał mu gestem, czy też nierozważną wypowiedzią okazać zniewagi. Obcy usiadł na krześle stojącym przy łóżku. Spojrzał na niego swoimi niewidzącymi oczami. Nic nie mówił.

-Jestem zaskoczony-w końcu wykrztusił z siebie Bob– Nie spodziewałem się wizyty. Alicja nie mówiła mi, że…

-My nigdy nie zapowiadamy swojego przybycia.

Przybysz przemówił w ludzkim języku, ale dziwnie, nieludzko akcentował wypowiadane wyrazy. Miał głos chropowaty, świszczący, prawie gwizd, jakby bał się wody, w której jego przodkowie zapewne kiedyś zamieszkiwali. Morskie stworzenie wyrzucone przez los na brzegu pustyni.

-Rozumiem. Od dawna chciałem się z wami spotkać, ale jestem jeszcze osłabiony przez chorobę i nie mogę zbyt dużo chodzić. Czy jesteś, przybyszu, przedstawicielem tutejszej władzy?

-Nasze społeczeństwo nie potrzebuje rządu. To dla nas obce słowo. Jesteśmy jednym organizmem, w którym niczym są podrzędne struktury. Jednostka to, przybyszu, przeżytek niewarty zachowania. Jesteśmy jednością, panem dla samych siebie i sługą tego pana. Każdy z nas może z tobą rozmawiać. I wszyscy, nawet ci, którzy nie będą z tobą prowadzili dysputy, zapamiętają każdą przeprowadzoną tutaj rozmowę. Ten organizm znajdował się. najbliżej budynku, który w tej chwili zamieszkujesz. Powstał on na swoje wątłe nogi i tu przyszedł, a zaraz stąd wyjdzie i schowa się w którymś z domów, aby uchronić się przed nazbyt gorącymi promieniami słońca. Gdybyś, go zabił, nic by nie zakłóciło naszej rozmowy, gdyż do jej przeprowadzenia może zostać wykorzystane jakiekolwiek inne ciało.

„I w takim świecie Alicja spędziła większą część swojego życia. Ochyda."– Bobem wstrząsnął dreszcz obrzydzenia.

-To interesujące, ale jak ze sobą rozmawiacie? Rozdziela was niekiedy olbrzymia przestrzeń. Żadna istota nie może istnieć jeżeli nie ma kontaktu między przynależnymi do niej poszczególnymi częściami organizmu.

-Ty, przybyszu, nazwałbyś to telepatią. Nie jest jednak moim celem wyjaśnianie tego jak funkcjonujemy. Chcieliśmy jedynie poinformować ciebie, że jesteś całkowicie od nas uzależniony. Miastem rządzą nasze prawa, a ty w nim przebywasz. Nie powinieneś, przybyszu, samowolnie kontaktować się z którymkolwiek z organizmów. To nam szkodzi. Jedynie, gdy ktoś ciebie zaczepi możesz mu odpowiedzieć.

-To…

Gość wstał i wyszedł. Rozmowę stanowił w zasadzie monolog, w którym z góry rozplanowano wszystkie role. Jemu przypadła, miał w sobie tą pewność, rola więźnia, a więzieniem stało się dla niego miasto. I po co to wszystko? Stał się przecież więźniem w planetarnym więzieniu. Po chwili uśmiechnął się. Uświadomił sobie, że zawsze coś go krępowało, lecz teraz stanął do walki o własne życie i być może właśnie dlatego stał się bardziej wolny niż kiedykolwiek wcześniej, gdyż o wiele łatwiej mógł zerwać krępujące go więzi wybierając śmierć.

IV

Tego samego dnia Bob po raz pierwszy od dnia, w którym przybył do tego miasta, powłócząc z osłabienia nogami, opuścił miejsce, gdzie leżał zmorzony chorobą przez tyle tygodni. Chciał zobaczyć miasto, twór, który jak dotąd jedynie mgliście jawił mu się w sennych majakach.

Każde miasto ma swoje charakterystyczne znamię, na które składa się jego otoczenie, atmosfera, jego mieszkańcy i historia. Najgłębiej utrwalone jest w pamięci człowieka miasto, w którym spędził on swoje dzieciństwo. Najlepiej znamy je ze wszystkich miejsc jakie przyjdzie nam poznać w całym naszym życiu. Wspomnienia rodzą miłość i nostalgie. Nawet zranieni przez miasto swojej młodości zapominamy o bólu i gromadzimy najcenniejsze, bo radosne okruchy przeszłości.

Bob nigdy nie miał zapomnieć tego co zobaczył.

Posiadało ono swój niezwykły styl, obcy, a jednocześnie jakże fascynujący. Szeregi budowli przypominających kościoły, strzeliste wieże, bramy sięgające nieba, mury rozciągające się aż po horyzont. Ulice, szerokie aleje, olbrzymie place pełne przypadkowych, martwych już od urodzenia, przechodniów.

To była jednak już przeszłość. Miasto umierało. Mury tych pięknych budynków popękały. Niektóre z pałaców przeobraziły się już w kupy gruzu. Rzeźby wytoczone dłutem nieznanych artystów, o wiele lepszych od tych, których pozostawił za sobą na Ziemi także nie potrafiły obronić się przed postępującym zniszczeniem. Wiatr, siekący drobinami piasku zatarł jakże cenne szczegóły. Marmur zmętniał, stał się zwykłym kamieniem poddawanym kolejnej, bolesnej metamorfozie. I te ulice zapełnione włóczącymi się jaszczurkami. Smętne, pozbawione swojej odrębności szły znikąd i donikąd. Najczęściej nagie, niekiedy odziane w łachmany. Bezwolne, automatyczne ruchy, oczy patrzące w nicość. Wszystkie one były cząstkami wielkiego mechanizmu zwanego społeczeństwem, ale jeszcze jedna nazwa cisnęła się na usta, lecz nie potrafił jej skonkretyzować, wypowiedzieć. Obojętne, nieludzkie pyski pozbawione cienia smutku, radości, chęci dążenia do własnego celu. Każdy z nich samotny, a jednocześnie stanowiący kolektywną cząstkę wielkiego organizmu, jedną z wielu śrubek, która gdy zawiedzie wyrzuca się ją, a ona nawet nie zapłacze. Świat ten pozbawiony został okrucieństwa, gdyż nie można zabić robota. Maszynę po prostu się demontuje.

Wstrząsnął nim dreszcz strachu, może obrzydzenia. Uświadomił sobie, że Ziemia w swojej historii mogła wybrać właśnie tą drogę. W końcu każdy tyran chce umocnić swoją władzę, a że najlepiej kierować samym sobą dlatego też buduje pozory jedności mianując się bogiem jednolitego społeczeństwa. Ten naród poszedł o wiele dalej. Stał się jednością. Teraz nadszedł czas zapłacenia rachunku za popełnienie tego błędu. Narzucając sobie ostateczne zasady cywilizacja ta odcięła sobie drogę powrotu, a jedyna ścieżka jaką miała przed sobą wiodła ku przepaści.

Musiał się stąd wyrwać, uciec. Wyłączenie Zapory to jedynie kwestia czasu i odrobiny wprawy w rozwiązywaniu technicznych problemów. Co prawda jeszcze nie dzisiaj, ale może już jutro ziemia zadrży, a „martwi" mieszkańcy tego umierającego miasta rozbiegną się w popłochu.

Gdy dotarł do przedmieść Daronu, tam gdzie ruiny pokrył już piasek drogę zastąpiła mu grupka wynędzniałych, niemalże zmumifikowanych jaszczurek.

-O co chodzi?– spytał się.

Odpowiedź stanowił jedynie zimny, okrutny grymas malujący się na twarzach stojących przed nim istot. Bob cofnął się o parę kroków, a następnie odwrócił się i zaczął uciekać. Czuł ból rozsadzającego klatkę piersiową serca krzyczącego o każdy dodatkowy haust powietrza.

W domu czekała na niego Alicja. Zaniepokojona, szczebiocząca, naiwna. Nic jej nie powiedział, gdyż nie chciał na nią krzyczeć. Położył się i prawie natychmiast, gdy tylko jego serce zaprzestało swojej szaleńczej gonitwy, zasnął.

V

Oni są dobrzy, czujni, wspaniali. Tylko o tym mówiła. Rozumiał ją. Zastąpili jej tak tragicznie zmarłych rodziców. Chciała wrócić na Ziemię. Opowiadała mu o niej. Myślała, a może miała tylko nadzieje, że jej wyobrażenia są bliskie prawdy, lecz w rzeczywistości stanowiły one cudowną bajkę. Z realnego świata jej przeszłości pozostało jedynie wspomnienie nędzy, ale i ono zostało upiększone. Jej rodzice należeli do osobistej służby kapitana statku. Ta praca pozwoliła im wyrwać się z koszmaru szarej codzienności.

„Co ja mam robić?"– zastanawiał się-„Jak ją wyrwać z tej ułudy? Złudzenia są tak rozkoszne, a późniejsze posmakowanie rzeczywistości tak bolesne."

Wielokrotnie przyglądał się jej. Patrzył jak się krząta po ich domu. Tak zdecydował się nazwać miejsce ich zamieszkania. Robiła drobne porządki, szykowała dla siebie i dla niego posiłki. Starał się jej pomagać, ale to ona nadawała rytm tej wspólnej pracy, była zarządcą, władcą, gospodynią.

Na większą część dnia gdzieś wychodziła. On sam również włóczył się po mieście. Zwiedzał opuszczone domostwa, niezwykłe, tym bardziej, że nie aż tak obce jak mu się z początku wydawało. Rozpoznawał przedmioty codziennego użytku, zniszczone, pokryte pyłem przeszłości. Stoły i krzesła były takie same jak na Ziemi. Może jedynie ich dziwna rzeźba, kształt, konstrukcja mogły zaskoczyć, ale potrafił to smakować, jak dzieła sztuki, tak delikatne i jednocześnie klasyczne. Miał wrażenie, że znalazł się nagle w czasach młodości Ziemi, gdy świat był bardziej żywy, pełen prawdziwej magii. Gdyby nie ten nastrój upadku, nie te cienie tubylców, które go otaczały, może mógłby zwiedzać Daron przez resztę swojego życia. Odcięty od Ziemi, którą tak kochał i jednocześnie nienawidził w końcu pokochałby także i to miejsce, i siedząc wśród ruin tęskniłby za tym czego już nie mógł zobaczyć. Nastrój ten burzyły jednak te stwory, takie nienaturalne i sztuczne. Śmierć ich jeszcze nie zabrała. Nie mógł również zapomnieć o dziewczynie. Niewiele mu mówiła o tym gdzie chodziła, lecz tajemnica nieustannie drążona w końcu kruszeje.

-Idę na wzgórze, poza miasto– opowiadała– Podziwiam blask słońca stojącego wysoko na niebie. Najpierw się wspina po dnie różowej miski, a potem powoli zaczyna zachodzić. Palą mnie jego okrutne promienie. Moje ciało hartuję się, staje się silne i nieśmiertelne.

-Po co tam idziesz?– to pytanie zadał już innym razem. Pewnego deszczowego dnia. Zjawisko dla tego miejsca wprost niezwykłe. Tłum jaszczurek wyległ na ulice miasta, aby całym ciałem chłonąć zbawczy, ożywczy płyn, którym, czuł to, obdarowane zostały przez litościwych bogów.

-Ilu ich jest?– pytał. -I dlaczego są tacy okrutni? Dlaczego muszą nas ranić?

-Uczą mnie własnego ciała, myśli i wiedzy-zarumieniła się jakby mu się zwierzała z czegoś bardzo intymnego. – Kiedyś powiedziałam im, aby się schroniły przed burzą piaskową. Są tak mało ruchliwe, tak miękkie. Wielu z nich wtedy zginęło. Za to, że im pomogłam okazali mi wdzięczność, coś w rodzaju poważania. Wysłuchują moich rad. Niekiedy zdaje mi się, że jestem dla nich czymś w rodzaju królowej.

-Możesz im rozkazywać?

-Tak… nie wiem. Są takie zimne. Jeżeli się uprą to robią nie to co ja chce, ale raczej siłą rozpędu, stagnacji. Wiesz, ja się ich boje, ale oni opiekowali się mną przez tyle lat. Nie są źli, nie musisz się ich obawiać. Ja ich kocham. Ty także możesz.

– Nie potrafię. Są tacy obcy-tłumaczył się. Był to dzień pełen słońca i odległego śpiewu ptaków. Początek tutejszej wiosny, czas chłodów i powstającego z letniego, upalnego snu życia.

-Nie chcą mnie wypuścić z miasta. Zawsze, gdy zajdę zbyt daleko zagradzają mi drogę.

-To ja im tak kazałam.

-Więc odwołaj swoje polecenie.

-Nie mogę. Oni są tacy powolni: Kiedyś kazałam przynosić sobie wodę, gdyż nie mogłam znaleźć sama wody. Nie wiem skąd ją przynosili. Później odkryłam przemykający wśród ruin strumyk. Powiedziałam im, że nie potrzebuję już wody, ale jeszcze przez pięć lat przynosili mi ją zanim dotarło do nich moje polecenie.

Gładził swoją, wyrosłą przez ten czas, dość pokaźną, czarną brodę.

-Jestem dla nich obcy. Strach nakazuje im mnie izolować. Sami chcą również izolacji. W końcu zniszczą wszystko, co w jakikolwiek sposób wiąże się z Ziemią. Mogą nas także zranić.

Nic nie powiedziała. Siedzieli tak milcząc.

-Wiesz czego mnie wczoraj uczyli?-spytała. – Podziwu dla siebie, dla swojej jedności, jednolitości. Oni są jak chory człowiek, jak moi umierający rodzice. Musisz ich zrozumieć. To dlatego z całych sił bronią się przed innym światem.

-Samouwielbienie.

-To nie tylko to. Oni mnie podziwiają i kochają. Ja naprawdę jestem królową, światełkiem odrębności, które potrafi ich przynajmniej na chwilę obudzić, wyrwać z marazmu nieustannego bycia jednością, która okazała się dla nich tak bolesna, bo niedoskonała.

Musiał przyznać jej racje.

Mijały dni, miesiące. Poznawali się coraz lepiej. Gdyby ich drogi zetknęły się na innym globie szybko by się rozstali. Tak różni, tak odmienni, tak ludzcy.

On był już mężczyzną. Miał dwadzieścia parę lat, wiek pierwszej prawdziwej dojrzałości, pierwszego, ale nie ostatniego zaowocowania. Życie zrobiło z niego twardego człowieka, o miękkiej, zgorzkniałej duszy.

Ona była dzieckiem Tak, to dobre słowo. Lata, które przeżyła nadały jej młodzieńczą werwę, ale Ziemię pamiętała nazbyt mgliście. Ludzie nie zdążyli jej jeszcze zranić, a oni, tacy słabi, bezradni, rodzili w niej tylko smutek.

„Jaka ona jest?"– pytał sam siebie-„Jest dzieckiem, to prawda, ale przecież niegłupim, lecz pozbawionym jedynie ludzkiego doświadczenia i przez to bardziej szczęśliwym. Wydaje się to rzeczą niemożliwą, ale jest prawdą i tym bardziej rani".

Tylko raz się kochali. Wcześniej żył z nią jak brat z siostrą. Bał się ją ograbić ze szczęścia i dlatego nie potrafił się do niej bardziej zbliżyć. Przez chwilę on sam czuł się szczęśliwy. Nie wiedział, że zbliża się czas rozstania. Wciąż widział jej radosną twarz. Czuł, że dała mu coś, czego nie ofiarował mu nigdy wcześniej żaden inny człowiek, lecz mądrzy mówią, że nic nie trwa wiecznie i niestety mają rację.

VI

-Oni przylecą-powtórzył po raz tysięczny któregoś z kolejnych poranków. Od czasu, gdy jego statek zwiadowczy się rozbił minął już prawie rok. Patrzył w górę, na niebo. Słońce go oślepiało, a oczy łzawiły od ciągłego wypatrywania jakiegokolwiek szczegółu, znaku, który mógł pojawić się jedynie na niebie.

Jakby huk, daleki grzmot, zapowiedź zmiany.

„Czyżby?"– rozbudzona nadzieja rozkwitła w nim nagłe jak pąk przywiędłej już róży. Na niebie, pojawiła się jasna, biała smuga, zapowiedź bliskiego już i niemalże pewnego powrotu.

Jaszczurki także patrzyły zaciekawione tym nieznanym, nietypowym zjawiskiem. Nie wiedział jak się zachowają, gdy pojazd wyląduje, ale miał w sobie świadomość tego, że nie będzie to przyjazne pożegnanie.

„Alicja, gdzie ona jest?!"

Z rozpaczą uświadomił sobie, że poszła na wzgórza uczyć się tolerancji i tego jak zostać dobrą królową. Chciał po nią pobiec. Nie mógł jej tu zostawić. Niestety zdarzenia nadmiernie przyspieszyły swój bieg i zanim w jego głowie myśl ta w pełni się ukształtowała biała nitka przybrała kształt rudej igły, a ta przekształciła się w smukłą sylwetkę lądującego zaledwie w odległości kilkudziesięciu metrów od niego napowietrznego statku. Jaszczurki przyglądały się lądującemu pojazdowi, patrzyły także na niego, a w ich oczach zamiast mętnej nieświadomości własnego bytu dopiero po raz drugi od czasu zamieszkania w tym miejscu ujrzał czystą i nieskrępowaną żadnymi więzami, czy też brakiem pewności, nienawiść. Gdy zaczęły biec w jego kierunku zrozumiał, że zaraz go zabiją i to tylko dlatego, że nie pasował do tego miejsca, a przykładem jego niedopasowania było sprowadzenie z nieba złego, ognistego ducha.

-Jeszcze tu wrócę, Alicjo!- krzyknął-Nie możesz pozostać w tym miejscu, które tak bardzo przypomina przyszłą Ziemię!

Uświadomiwszy sobie, że jego głos unosi się w próżni nie dotarłszy do osoby, z którą tak bardzo chciał się pożegnać zaczął biec w kierunku pojazdu. Pojazdem kierował automat, który widząc biegnącego w jego kierunku Boba otworzył wejściowy właz. Ten wskoczywszy do środka krzyknął:

-Blokada wejścia!

Słyszał stukot uderzających w kadłub kamieni. Tak go żegnała ta planeta. Jaszczurki nic już nie mogły mu zrobić, ale zapewne nawet tego sobie nie uświadamiały wciąż walcząc z napowietrznym nieznanym im tworem.

Siła odrzutu wcisnęła go w fotel. Domy jak zabawki. Miasto jak klocek. Chmury. Dysk szmaragdowej planety, a tam, wśród gwiazd, metalowy kadłub „Jutrzenki".

VII

Nikt go nie przywitał. Zamiast hucznej pompy zastał pustkę i wszechobecną ciszę. Ciche popiskiwanie urządzeń, daleki szum silników. Gdzie się podziali ludzie, te tłumy, do których tęsknił, gwar głosów wypełniających wszystkie pomieszczenia?

Szedł przed siebie. Przemierzał pokład za pokładem słysząc jedynie stukot swoich własnych kroków. Wyczuwał zapach śmierci, ale nigdzie nie natknął się ani na rannych, ani też na zabitych. Czuł jak ogarnia go potworne zmęczenie. Chciał iść do swojej kabiny, ale nie mógł. Musiał się upewnić, że nie jest sam. Ktoś przecież pomógł mu opuścić obcą planetę. Statek pozostawiony samemu sobie mógł tyle samo co kupa bezwartościowego złomu, aby móc istnieć wieść swój gargantuiczny żywot potrzebował ludzi, gdyż jedynie oni potrafili go ożywić.

Kapitan czekał na niego w swojej kabinie. Nie wyszedł mu naprzeciw wiedząc, że w końcu do niego przyjdzie. Należał on do ludzi czynu, którzy bardziej wierzą w potęgę własnym mięśni aniżeli w lotność ludzkiego umysłu. Sam jego wygląd poświadczał o idei, która rządziła jego całym życiem. Prawie olbrzym, umięśniony, potężny mężczyzna. Teraz jednak przypominał zaledwie wrak człowieka, którym był jeszcze do niedawna. Wyglądał na załamanego, przybitego wydarzeniami, które miały miejsce podczas nieobecności Boba na „Jutrzence". Czerwone oczy, głupkowaty wyraz twarzy, na której kwitł czterodniowy zarost. Wzór pokładowej trzeźwości i dyscypliny dzierżył w swojej prawicy butelkę wódki, z której co rusz dla dodania sobie pewności popijał.

-Chcesz się napić?

Nim zdążył odpowiedzieć kapitanowi ten nalał mu wódki do pustej szklanki, która stała na biurku.

-Siadaj– kapitan widząc malującą się na twarzy niepewność, wahanie co do tego co ma zrobić wskazał mu stojący przy biurku pusty fotel.

-Na statku nikogo nie ma.

-Błąd-kapitan chwiejnie podniósł do góry swoją prawicę jakby go pouczając. – Jestem ja, jesteś ty i dziewięciu innych członków załogi, którzy są nazbyt zajęci, aby móc poinformować ciebie o swoim istnieniu. Pozostali zginęli. Zabiła ich Zapora.

-Myślałem, że ją wyłączyliście. Ja…

-Nic nie mów Nie chce tego słuchać. Przed nami trudna droga powrotna. Bez żadnych zabezpieczeń. Nikt nie pomyślał o tym, że będzie musiało poprowadzić „Jutrzenkę" zaledwie kilka osób. Jedna drobna awaria i wszyscy zginiemy. To mój błąd i nikogo innego.

-Co się zdarzyło?

-Zaraz po twoim odlocie odkryliśmy na północnym biegunie planety dość duży kompleks przemysłowy. Co ciekawe, nie chroniła go Zapora. Później się okazało, że zainstalowali tam coś lepszego, ale to się zepsuło i na naszą zgubę zostało tymczasowo wyłączone. Pij, to pomaga w trawieniu złych wieści. Polecieliśmy tam, trochę pogrzebaliśmy i udało nam się wyłączyć Zaporę. Posłałbym po ciebie wcześniej, ale mieliśmy jakieś zakłócenia i nie mogliśmy zlokalizować miejsca, z którego pochodził sygnał z nadajnika ratunkowego „Eureki". Potem coś się spieprzyło. Sprzęt, który znaleźliśmy na biegunie północnym był bardzo stary i dla nas zbyt skomplikowany. Myślę, że sami uruchomiliśmy tą procedurę nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Najpierw oszaleli ludzie z bazy, którą założyliśmy w pobliżu tego kompleksu. Wysłałem ekipę ratunkową. Zdołali zebrać naszych łudzi zanim sami dostali fioła, ale z do dziś nie wyjaśnionej przyczyny, nasze przyrządy informowały jedynie o silnych zakłóceniach pola magnetycznego planety, nie mogli wystartować. Wysłałem im na pomoc, odpornego na tego typu zakłócenia, pancernika. Ale on także nie wrócił, a potem nastąpiła eksplozja, która rozwaliła cały kompleks, a przy okazji zabiła przebywających w jego pobliżu ludzi. Piękna, bohaterska śmierć. Szkoda tylko, że za nią ja odpowiadam. Mogłem odlecieć, gdy istniała jeszcze taka możliwość.

-Próbowałeś ich ratować. Wypełniłeś należący do ciebie obowiązek-szepnął Bob-To nie twoja wina, ale zbieg nieszczęśliwych okoliczności.

Kapitan wstał, jego twarz poczerwieniała od z trudem tłumionej wściekłości i wrzasnął:

-Tą planetę trzeba zniszczyć! Zamieszkują ją nieznana cywilizacja, która posiada technikę o stulecia wyprzedzającą to co osiągnęliśmy na Ziemi! Co będzie, gdy nas odwiedzą i każą sobie słono zapłacić za zrobiony przez nas tu burdel?!

-To ułuda. Tam nie ma już nic poza garstką tubylców, którzy ledwo co pamiętają swoją przeszłą potęgę. Ta cywilizacja umiera, jeżeli nie jest już martwa…

Opowiedział mu o świecie umierającego miasta oraz o Alicji, którą koniecznie chciał stamtąd zabrać.

-To niemożliwe.

-Dlaczego?

-Nie mamy czasu. Potencjały, które chroniły ten świat przed wglądem jakiegokolwiek przybysza z kosmosu nie zostały przez nas wyłączone, tak jak myśleliśmy na początku, lecz uległy rozchwianiu. Kiedyś broniły ich przed kontaktem, którego nie chcieli, a teraz siła, która tworzyła kiedyś Zaporę, jeżeli jej twórcy nad nią nie zapanują, a z twoich słów wynika, że są bezsilni, może zniszczyć cały ten glob.

-Tym bardziej musimy ją ratować! Sam polecę po nią. Nie potrzebuje pomocy.

-To pewna śmierć. Straciłem prawie całą załogę. Nie mogę poświęcić życia tej garstki, która pozostała. Ty także jesteś potrzebny. Nigdzie nie polecisz. Włączyłem już pole ochronne „Jutrzenki" i nie mam zamiaru go wyłączać. Zresztą nawet nie wiem, czy zdołamy odlecieć zanim wybije ostatnio godzina dla tego umierającego świata, a obawiam się, że mamy zbyt słabe pole, aby mogło nas uchronić przez falą uderzeniową, na której drodze znajdzie się nasz statek.

Biegł. Czuł ogarniającą go rozpacz i szaleństwo. Myślał tylko o niej i o świecie, który pod sobą pozostawił Wiedział, że zrobił najgłupszą rzecz w swoim życiu. Zablokował stery statku i wyłączył chroniące go pole siłowe tylko po to, aby móc polecieć jej na ratunek. Nie mógł ją skazać na pewną śmierć, gdyż stanowiła dla niego jedyną prawdziwie ludzką istotę jaką udało mu się w całym swoim krótkim życiu spotkać.

Zdyszany, słaniając się ze zmęczenia dobiegł do obserwatorium. Przez nie prowadziła najkrótsza droga do hangaru. Otoczyły go ściany z litego szkła, a za nimi, przed jego oczami okazała się pustka wypełniona miliardami gwiazd i szmaragdowa planeta, w samym środku, potężna, masywna. Mimo, że się w nią wpatrywał, wciąż jednak biegnąc goniony przez uciekający czas, nie zauważył cienkiej nitki, która przebiła nieboskłon, roztopiła lodową czapę północnego bieguna i uruchomiła potężny mechanizm samozniszczenia. Nagle glob, wiszący w rozgwieżdżonej próżni, urósł. Urodziło się nowe słońce, z początku jasne, później pociemniało.

Minęła dłuższa chwila zanim zrozumiał, że to już koniec. Stanął w miejscu, tuż przy śluzie prowadzącej na korytarz i coś wybełkotał. Może się modlił, mógł prosić o pomoc, ale nawet dla niego było to niespójne i nieczytelne. Wiedział tylko jedno. Chciał umrzeć. Miał nadzieje, że istnieje gdzieś w naszym Wszechświecie litościwy Bóg.

„Jutrzenka" zadrżała wyrwana z wielodniowego uśpienia. Odłamek, cząstka już martwego świata uderzył w półmetrowej grubości szybę. Na twardym hartowanym szkle, czy też może plastyku, który szkłem przyjęło się nazywać, pojawiła się pajęczyna pęknięć. Bob mógł uciec. Zamknąć pancerne drzwi wiodące do obserwatorium, albo nawet ich nie zamykać. Zatrzasnęłaby je próżnia, gigantyczna różnica ciśnień. Stał jednak nieruchomo i patrzył, a po jego twarzy spływały łzy. Chciał umrzeć i umarł.

Koniec

Komentarze

Coś bardziej sentymentalnego :).

To, co w tym tekście wydaje się być najwartościowsze, to pokazanie uczuć, emocji protagonisty – i to jest OK. Uwięziony – niczym jeden z bohaterów Dżumy – wrzucony w obcą cywilizację, owładniętym śmiercią i rozkładem tajemniczego miasta, próbuje jak najszybciej się z niego wydostać. Temat z dużym potencjałem. Trochę żal, że nasz protagonista tego potencjału nie docenił i chociaż przez chwilę nie pomyślał o innym rozwiązaniu niż ucieczka z zagrożonej planety: mógł przecież zostać, spróbować ZROZUMIEĆ, co tak naprawdę dzieje się z ginącą cywilizacją. Może była jakaś szansa, aby coś zmienić, pomóc, wyjaśnić – tym bardziej, że przecież taki był cel jego wyprawy. Taki wątek byłby ciekawy (żeby nie napisać – ciekawszy). Jednak Bob chce jak najszybciej opuścić Daron, i to – niestety – nie działa na jego korzyść: jest „bohaterem jednorazowym”, co zresztą ładnie podkreślone zostało w zakończeniu całej historii. To co, najbardziej powinno pociągać w opowieści, przynajmniej według mnie, to przemiana wewnętrzna bohatera, a przynajmniej nadzieja tej przemiany. Tu ta przemiana następuje za późno i tak naprawdę nie jest efektem wewnętrznych przemyśleń, a bardziej okoliczności zewnętrznych.

Suma drobnych niekonsekwencji nakłada dyskretne piętno na całość fabuły. Są one tak drobne, że prawie niedostrzegalne, ale połączone razem, tworzą efekt groźnie wyglądającej śnieżnej kuli. Przykłady? Proszę bardzo.

Opis cywilizacji: zmierzający ku zagładzie, jednorodny organizm. Pytanie zasadnicze: dlaczego giną? Domyślam się, że z powodu tego „biologicznego komunizmu”, który sobie zafundowali. No dobrze, ale w takim razie, jak to możliwe, że ta upadająca, totalitarna jaszczurza partia potrafi tworzyć dzieła piękniejsze od tych, które Bob widział na ziemi? Jak to możliwe, że jednorodny, skazany na śmierć organizm tworzy tak niejednorodną i piękną kulturę, a jednocześnie nic nie może zrobić, aby siebie wyratować z opresji? Wreszcie: jak to możliwe, że obcy ratują sześcioletnią Alicję i opiekują się nią jak kimś najbliższym? W imię czego ta skomunizowana cywilizacja ratuje kogoś, kto jest spoza nich, kto potencjalnie może stanowić dla nich potężne zagrożenie? Wreszcie problem najważniejszy. Pozwól, że zacytuję (tam gdzie trzeba poprawiając błędy i interpunkcję): Uświadomił sobie, że Ziemia w swojej historii mogła wybrać właśnie tę drogę. W końcu, każdy tyran chce umocnić swoją władzę, a że najlepiej kierować samym sobą, dlatego też buduje pozory jedności, mianując się bogiem jednolitego społeczeństwa. Ten naród poszedł o wiele dalej. Stał się jednością. Teraz nadszedł czas zapłacenia rachunku za popełnienie tego błędu. Błędu? Na czym miałby polegać ten błąd? Czytamy dalej. Narzucając sobie ostateczne zasady, cywilizacja ta odcięła sobie drogę powrotu, a jedyna ścieżka, jaką miała przed sobą wiodła ku przepaści. Czy na pewno odcięła sobie drogę powrotu? A niby dlaczego? Przecież w sumie osiągnęli stan idealny, o którym możemy przeczytać chociażby w Państwie Platona: oto wszyscy stanowią jedność, wszyscy mogą działać wspólnie w słusznej sprawie. Przecież jedność niekoniecznie musi prowadzić ku degradacji, ku narzuceniu sobie, niereformowalnych „ostatecznych zasad”. Nasze dwudziestowieczne, totalitarne wspomnienia nie wyznaczają tu granic prawdopodobieństwa; wszak u miłych jaszczurów mogłoby się wydarzyć coś zupełnie przeciwnego niż na naszym łez padole.

Kolejna niekonsekwencja (chyba nawet bardziej rzucająca się w oczy) to kreacja charakteru i postaci Alicji: Wyglądała na szesnaście, może siedemnaście lat, ale wiedzą, dorównywała co najwyżej dziesięciolatce. A potem: Robiła drobne porządki, szykowała dla siebie i dla niego posiłki. Starał się jej pomagać, ale to ona nadawała rytm tej wspólnej pracy, była zarządcą, władcą, gospodynią. Czy ktoś o wiedzy i – rozumiem – doświadczeniu dziesięciolatki może robić za „pełnowartosciową kurę domową” (i nie tylko)? Wygląda na to, że gdyby nie Alicja, nasz bohater zginąłby z głodu i brudu (w to akurat jestem w stanie uwierzyć; niektórzy mężczyźni bez pomocy kobiety zginęliby w ciągu kilku tygodni).

Stan, w którym Bob się znajduje nie usprawiedliwia tak długiego okresu rekonwalescencji. Rok to zdecydowanie za dużo – tym bardziej, że w ciągu tego roku Bob w sumie nic nie robi, nie ma żadnych odkrywczych pomysłów. Zwiedza miasto, „zapoznaje się” z Alicją i marzy o powrocie na Ziemię – to wszystko.

Na koniec parę słów o zakończeniu. Bob wraca na statek, uradowany, że wreszcie wrócił do swoich. Ale okazuje się, że „swoi” wcale nie koją jego skołatanych nerwów – wręcz przeciwnie: „swoi” go męczą, irytują, rozczarowują. Czyż to nie jest dowód na to, że jaszczurza cywilizacja była „lepsza” od swojskiej, ziemskiej? W konsekwencji tych narastających lawinowo rozczarowań główny bohater, zamiast komukolwiek pomóc, ginie a – przy okazji ściąga śmierć na wszystkich wokół siebie. Jak dla mnie, Bob jest mało skutecznym facetem. Choć jest głównym bohaterem opowieści, nie zrobił na mnie pozytywnego wrażenia. Jeśli już, to moja sympatia jest przy Alicji.

Wiem, jestem twardym recenzentem, ale wiem też, że konstruktywna krytyka może pomóc. Mnie tutaj też nie oszczędzają, i bardzo dobrze – dzięki temu mogę się czegoś nauczyć.

Reasumując: według mnie, tekst wymaga gruntownej redakcji, przemyślenia jeszcze raz niektórych scen, dialogów i opisów. Po tej niezbędnej pracy, mógłby wyjść z tego opowiadania kawał całkiem dobrego, przyzwoitego, socjologicznego SF.

 

Jeśli chodzi o technikalia, to jest tego za dużo, żeby się teraz nad tym szczegółowo rozwodzić (na wyraźną prośbę autora mogę wysłać szczegółowy listing mailem). Generalnie szwankuje interpunkcja, zdarzają się też przeoczone (mam nadzieję) błędy ortograficzne.

Cóż, sam fakt, że pozwoliłem sobie na tak szczegółową ocenę tekstu, powinien dawać do myślenia. Z reguły, ciężko jest mnie przytrzymać przy tekstach zawierających więcej niż 20 000 znaków. Tobie się to udało, więc opek, obiektywnie rzecz biorąc, powinien się ludzkości spodobać. Po pierwszym rozczytaniu uznałem, że ten tekst zasługuje na dłuższą recenzję, bo ma potencjał i warto w niego jeszcze trochę zainwestować. Wiem, ile pracy wymaga napisanie takiego tekstu, wiem też ile radości może sprawić fakt, że ktoś zabrał się za jego dwukrotne przeczytanie:)  Za ciekawą próbę wprowadzenia niepowtarzalnego nastroju i trud rozwinięcia niebanalnego tematu:  4.

...always look on the bright side of life ; )

Dziękuje za długi i wyczerpujący komentarz :).

Nowa Fantastyka