- Opowiadanie: Michu - Friendzone

Friendzone

Czy wojownik, który przemierzył cały świat w poszukiwaniu skarbu, może zadowolić się jedynie jego namiastką? No i, do cholery, co jest z tymi mrocznymi warowniami?

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Friendzone

Widzicie, ruiny mrocznych warowni są najgorsze.

Głównie dlatego, że mrocznych warowni nie konstruują doświadczeni inżynierowie, ale szaleni kapłani, dla których głowica stanowi wyłącznie pozostałości dekapitacji, a "belkowanie" rymuje się z "rozczłonkowanie".

Jasne, postawienie głównej konstrukcji zleca się zazwyczaj jakiemuś majstrowi, ale cała reszta zależy już wyłącznie od wyobraźni władcy porąbanego bardziej niż drewno w kominku, tam, w rogu.

No więc kiedy zdechlak porzuci już swoją warownię i minie jakiś przyzwoity czas, miejsce nadaje się do obrabowania, co nie? Strzałki z ukrytych w ścianie otworów, wielki głaz toczący się korytarzem, węże – kiedyś było lepiej, klasycznie. Teraz obłąkani kapłani wszędzie upychają jakieś nekromanckie świństwa, jedno gorsze od drugiego.

Zapadnia z zaostrzonymi palami? Zapomnij! Te sukinsyny prędzej rzucą na ciebie zaklęcie przyspieszonego rozkładu albo cofną w czasie o kilkadziesiąt lat. Nie wspominając już o tym, co wyprawiają w zamkowych kuchniach.

Zapamiętaj, wszyscy zapamiętajcie. Do kuchni w opuszczonej, mrocznej fortecy wchodzi się tylko raz.

O czym to ja… No tak, mroczna forteca Prezbitera Jakobsa! Przedarłem się przez te czarnoksięskie draństwa i po kilkunastu godzinach dotarłem do skarbca na którymś tam poziomie katakumb. Później jeszcze kilka potyczek z nieumarłymi, jakiś licz, ghul i zdobyłem Księgę.

Pierwszy z kluczy niezbędnych, by odnaleźć Bursztyn.

 

Następne były Pradawne Bagna Marbiduranu.

Zauważyliście, że wszystkie gówniane miejscówki tego typu mają nazwy, od których łuszczy się szkliwo na zębach? Niezdobyte Wzgórza Krollin, Wyspa Śmierci, Zapomniana Cytadela Strachu, Świątynia Pierwotnego Zła. Bogowie, na samo ich brzmienie człowiek zostaje zdeklarowanym domatorem.

No ale musiałem znaleźć Bursztyn, więc wyruszyłem do Marbiduranu uzbrojony w przeterminowane mapy, niedziałający środek na komary i miecz, który szybko wymieniłem na maczetę. Z dwuręczną brzytwą nie przeżyjesz w dżungli pięciu minut.

Wiecie, jak to jest z bagnami. Ciągnące się w nieskończoność mokradła wysysają z człowieka energię szybciej niż emocjonalne wampiry w okresie dojrzewania. Mokro, duszno, wszystko kłuje.

Zupełnie jak w uścisku jednego z tych brodatych zapaśników z południa. Tyle tylko, że bagna nie możesz zdzielić po jajach i ruszyć w swoją stronę szybkim, stonowanym sprintem.

Zapomnianą przez cywilizowany świat wioskę B'szu odnalazłem po trzech miesiącach wędrówki. Gdzieś w środku dżungli znajdowała się ogromna polana, na której losowo porozrzucane były chaty z bambusa i gliny.

Mieszkańcy? Przewidywalne do bólu dzikusy. Najpierw byli zaskoczeni, później chcieli mnie ugotować, a po krótkiej potyczce z ich, rzekomo, najlepszymi wojownikami, zostałem honorowym obywatelem wioski i podczas wieczerzy siedziałem po prawicy wodza.

Dobierała się do mnie taka jedna panna. Bardzo ładna, gibka, wszędzie łaziła bez majtek. Gdyby nie to, że szukałem Bursztynu, pewnie bym się do niej zabrał. A tak musiałem grzecznie odmówić.

No zgadnijcie! Zgadnijcie! Oczywiście, mała okazała się córką wodza. Prędko podreptała na skargę do tatusia, a ten nagle przypomniał sobie, że przecież jako honorowy obywatel muszę jeszcze odbyć rytuał inicjujący.

W ogromnym skrócie: wsadzili mi w dłoń kawałek drewnianej pałki, naszprycowali jakimś halucynogennym paskudztwem i kazali przynieść truchło pantery.

Po godzinie bezmyślnego błąkania się wśród bagiennych widm wróciłem do wioski, zatłukłem swoją pałką większość mężczyzn, ukradłem święty totem, będący drugim kluczem, i ruszyłem w drogę powrotną.

Chyba nie sądzili, że taki stary spryciarz jak ja da się tak łatwo wydymać?

 

Ostatnim kluczem do skarbca, w którym zamknięto Bursztyn, była złota lutnia, podobno bardzo znana. Kosztowności, sława, przerost ego, namiastka sztuki – czegoś to wam nie przypomina?

No pewnie! Smoka.

Nasz regionalny jaszczur nazywał się Morenth Życzliwy, ale to chyba błąd w tłumaczeniu, bo smok miał więcej wspólnego z żuciem niż dobrodusznością.

W każdym razie, musiałem się nim zająć. Na szczęście byłem jednym z najbardziej znanych wojowników w królestwie, a to oznacza, że mogłem załatwić kilka rzeczy na kredyt.

Ostatecznie zdobyłem wzmacnianą ołowiem siatkę, trochę owczego mięsa, diamentowe bełty (mam nadzieję, że ten niemiły kupczyk odzyskał kiedyś przytomność) i mnóstwo smaru.

Tak? O co pytałeś? Dlaczego nie skombinowałem ognioodpornej zbroi? Słuchaj, mały. Jak będziesz miał tyle lat co ja, nauczysz się kilku ważnych rzeczy. W kwestii ziejących ogniem jaszczurów zasady przeżycia są proste: poruszaj się szybko, zachowaj swobodę ruchów, nie daj się usmażyć i zjeść.

Żaden metal nie uchroni cię przed losem niezbyt mądrego szaszłyka, gdy dostaniesz strugą ognia między oczy. Cmentarze są pełne ciężkozbrojnych rycerzy przed trzydziestką, kapujesz?

Morenth, jak to smok, zaczął od przechwałek, później było trochę zagadek, pojedynki na wiersze, przez chwilę nawet walczyliśmy w klasyczny, destruktywny sposób. Szybko jednak doszliśmy do wniosku, że tylko niepotrzebnie niszczymy jaskinię jaszczura i przenieśliśmy się na rynek pobliskiego miasteczka.

Zgadliście, nigdy nie lubiłem tych cholernych mieszczuchów.

Rozwaliliśmy mnóstwo straganów, kilkadziesiąt osób skończyło z połamanymi nogami, ratusz stracił wieżę, a kilka wozów – zwierzęcą siłę napędową.

Zgłodnieliśmy, dobra?

Morenthowi tak bardzo spodobała się cała ta zabawa, że zgodził się oddać mi jeden skarb ze swojego zbioru.

Tak zdobyłem trzeci klucz. Teraz musiałem już tylko dostać się do skarbca z Bursztynem w jakiejś zapomnianej przez bogów jaskini.

 

Oczywiście nie mogło pójść łatwo.

Podziemne jaskinie to siedlisko wszelkiej maści plugastwa – od glonoludożerców, przez mackowate monstra, po trolle, gobliny i krasnoludy.

Nie, nie, Cador, spokojnie! Cofam to z krasnoludami, tylko odłóż to krzesło, dobra? Na żartach się nie znacie!?

Przedzierałem się przez opuszczone kopalnie, ukryte w ciemnościach wioski kamiennych wiedźm, zapomniane świątynie, raz chyba minąłem nawet smutne miasteczko mrocznych elfów.

Po dwóch tygodniach błądzenia w nieprzeniknionych ciemnościach w końcu go znalazłem. Skarbiec. Skarbiec przez wielkie "S", z wrotami wysokimi na pięć i szerokimi na dwanaście metrów.

Ułożyłem księgę, totem i lutnię we właściwych miejscach, a wbudowany magiczny mechanizm dokończył dzieła. Niepewnym krokiem wszedłem do środka.

Ach, co to był za widok! Komnata tak wielka, że jej drugi koniec ginął gdzieś w dali, oświetlona zaczarowanymi pochodniami, które płoną bez końca. Pomieszczenie po sufit zawalone stosami skarbów tak wspaniałych, że każdy z nich zapewniłby wam dostatnie życie przez kilkadziesiąt lat.

Pozłacane zbroje, uczone księgi, niekończące się stosy monet, biżuterii i broni.

A na samym środku – wyspa piękna pośród oceanu bogactwa. Bursztyn.

Jaka ona była cudowna! Proste, płomieniste włosy spływały falami po idealnym ciele przyodzianym w prostą, zieloną suknię. Drobne piersi unosiły się miarowo, spokojnie, pogrążone w niekończącym się śnie. Smukła i delikatna, taka właśnie była. Powiedzieć, że zapierała dech, to jak splunąć na dzieło życia największego malarskiego mistrza naszych czasów, nie obdarzając go nawet chwilą uwagi.

Podszedłem do niej cicho, uważając, by nie potrącić żadnego leżącego na mojej drodze żelastwa. Opadłem na jedno kolano i ująłem ostrożnie leżącą na kamiennym postumencie dłoń.

– Odnalazłem cię, Bursztynie – wyszeptałem. – Przemierzyłem pół świata, by zrzucić z ciebie to przekleństwo. Obudź się, Uzuri. Powstań.

Obserwowałem w niemym milczeniu jej powrót do świata. Lekkie drżenie mięśni twarzy, zmarszczkę na czole, wreszcie głęboki oddech, jakby zbyt długo przebywała pod wodą i nagle próbowała zaczerpnąć powietrza. W końcu, po minutach trwających lata, uniosła powieki i skierowała na mnie spokojnie, lekko zmieszane spojrzenie.

– Kim… – zaczęła. – Kim jesteś?

– Nie pamiętasz? To ja, Helyot! Twój przyjaciel z dzieciństwa! Przez dwadzieścia lat szukałem miejsca, w którym ukrył cię ten nikczemnik, Czarownik Kjas.

Myślała długo, wpatrując się uważnie w moją twarz, aż w końcu jej oblicze rozjaśniło się w nagłym przypływie zrozumienia.

– Helyot Waleczny? Ten Helyot, który zawsze bronił mnie przed łobuzami z Wioski Mgły?

– Tak! – Nieświadomie podniosłem głos. – Pamiętasz mnie! Bursztynie, wreszcie możemy być razem! Dla ciebie zostałem największym wojownikiem na świecie! Rozgromiłem obłąkanych kapłanów, walczyłem ze smokami, ludźmi i warunkami atmosferycznymi! Przebrnąłem przez piekło, by w końcu cię odnaleźć! Kocham cię, Bursztynie!

– Ja… – zaczęła niepewnie. – Helyocie, ja również cię kocham. Jak przyjaciela.

 

***

 

– I w ten właśnie sposób zostałem karczmarzem – rzekł Helyot do sporego tłumu zgromadzonego w jego gospodzie, z zapartym tchem słuchającego historii życia byłego wojownika.

Nim zdążył powiedzieć coś jeszcze, boczne drzwi karczmy otworzyły się z hukiem, ukazując wysoką, rudowłosą piękność w ubrudzonym mąką fartuchu. Pewnym krokiem podeszła do stojącego za barem Helyota, czule pocałowała go w usta, szepnęła mu coś do ucha i poczekała, aż ten kiwnie głową w geście akceptacji. Następnie ulotniła się z karczmy tak szybko, jak przybyła.

– Zaraz, chwila – krzyknął krasnolud Cador, rozlewając wokół piwo. – Czy to przypadkiem nie była…?

– Tak – odpowiedział Helyot uśmiechając się pod wąsem. – To Bursztyn.

– Ale przed chwilą mówiłeś, że dała ci kosza!

– O nie, wcale nie. Kiedy tak powiedziałem? Stwierdziła jedynie, że kocha mnie jak przyjaciela. Co innego mogła powiedzieć? Znaliśmy się krótko, ona przeleżała dwadzieścia lat przykuta do kamiennego łoża, a ja przemierzyłem cały świat i stałem się dla niej kimś zupełnie obcym. Miała rzucić mi się w ramiona i zaoferować małżeństwo?

– Tylko że ty tyle dla niej zrobiłeś!

– Zapamiętaj, Cadorze. I wy wszyscy też – oznajmił uroczystym tonem karczmarz. – Kobieta to nie magiczne pudełko na dukaty, w które można wrzucić trochę poświęcenia, jakiś dobry uczynek, czasami kawałek poezji, i oczekiwać, że w zamian ci się odda. To nie rzecz, którą można kupić. Kobieta zasługuje na szacunek i zrozumienie, które nigdy nie idą w parze z przymusem. Umiejętność słuchania, troska o jej dobro, pomoc w błahych, codziennych sprawach. Szacunek i zrozumienie – tym zdobywa się miłość wybranki twojego serca. Nie heroicznymi czynami, o które cię nawet nie prosiła. Pamiętaj, że kobieta nic nie jest ci winna.

Helyot usiadł na stołku i wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu.

– To co, chcecie posłuchać, jak zostałem trenerem osobistym pewnego paskudnego smoka? Bursztyn właśnie kończy piec wieczorną partię chleba, akurat zdążymy przed kolacją.

Koniec

Komentarze

Michu, zaskoczyłeś mnie końcówką nieziemsko. Wręcz oniemiałam. Muszę ochłonąć. 

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Fajnie wykonane, takie podwójne zakończenie można by rzec. Lubię takie odwracanie schematów więc przeczytałem z przyjemnością. Szczególnie początek z opisem nekromanckich warowni mi się podobał.

Oj, ależ autor posłodził. Jak dla mnie, zakończenie zbyt moralistyczne. Ale dobrze się czytało, bo sprawnie napisany tekst. Ogólne wrażenie, pozytywnie. Pozdro :)

Dzięki za opinie! =] Generalnie cały ten tekst to w sumie mój komentarz do idei “friendzone”, której nie trawię jak mało czego. Przez to faktycznie zakończenie trochę moralizujące, ale mimo wszystko cieszę się, że nie zaburza to odbioru całości.

No, Michu, miło słyszeć takie słowa z ust mężczyzny. Może rzeczywiście troszkę za bardzo łopatologicznie, ale i tak mi się podobało.

Bardzo pasuje mi Twój rodzaj humoru!  

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

No tak, wiedziałem, że tak będzie. Kobiałki… ;)

Jakieś ale, kolego menczyzno? ;)

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Ale żadne ale. Nie śmiem śmieć ale mieć. ;)

Michu, naprawdę nie przepadam za opowieściami snutymi przez gawędziarzy, więc  nie mam pojęcia jak to się stało, że Twoją historię przeczytałam z ogromną przyjemnością. ;-)

 

Bo­go­wie, na samo ich brzmie­nie czło­wiek zo­sta­je za­de­kla­ro­wa­nym do­ma­to­rem.Bo­go­wie, na samo ich brzmie­nie czło­wiek zo­sta­je z­de­kla­ro­wa­nym do­ma­to­rem.

 

Gdyby nie to, że szu­ka­łem Bursz­ty­nu, pew­nie bym się za nią wziął.Gdyby nie to, że szu­ka­łem Bursz­ty­nu, pew­nie bym się do niej zabrał.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ano, lukier i wisienka na koniec, kandyzowana ;)

A kolejnej opowieści karczmarza posłuchałabym z ogromną przyjemnością. Humor przedni, pióro lekuchne :)

Zakończenie trochę zbyt łopatologiczne, ale cała reszta – przecudna. Początek mnie rozpieprzył całkiem i już gdzieś tak przy drugim akapicie pomyślałam, że jeśli całe opowiadanie tak wygląda, to klikam bibliotekę bez zastanowienia. 

Nie zawiodłam się. 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Opowiadanie fajne :) Końcówka trochę zbyt łopatologiczna i zasadniczo nieprawdziwa – możesz się nie zgadzać z ‘friendzonowaniem’ ale to istnieje i żadne dbanie/nadskakiwanie nie spowoduje przypływu wyższych uczuć. Co najwyżej – włączy się wyrachowanie ;)

Bardzo przyjemnie i gładko się czytało. Zakończenie sugeruje, że może być coś więcej. Jeśli będzie to chętnie skonsumuję.

Dobre, czytało się lekko i przyjemnie z uśmiechem na twarzy. Koniec trochę zbyt morałem pachnie, ale do strawienia.

Zgodzę się z większością czytelników – zbyt moralizatorsko-łopatologiczne w końcówce, ale poza tym bardzo przyjemne opowiadanko.

Babska logika rządzi!

Jako weterana sesji RPG, kupił mnie przede wszystkim klimat i forma gawędy; miałem wrażenie, że opowiadanie w dość zabawny sposób wyśmiewa absurdy RPG-owych poszukiwań Bardzo Potężnych Artefaktów w Pradawnych Miejscach o Dziwnych Nazwach. Zresztą, Świątynia Pierwotnego Zła to dość wyraźne nawiązanie do uniwersum D&D ;).

 

Opowiadanie jest lekkie, sympatyczne i… jak rozumiem, dzięki końcówce, miało być też mądre. Ostatni akapit faktycznie powinien być mniej bezpośredni i moralizatorski, ale i obecna wersja ma swój urok.

Propsy ;D

Na początku mamy długą, chaotyczną i ozdobioną ciężkim humorem wizję mrocznej warowni, nijak mającą się do zakończenia. W dalszym ciągu otrzymujemy lekko zbeletryzowany erpeg, nadal jednak o przyciężkawym humorze. W międzyczasie dowiadujemy się, że skarbem, który ma zdobyć bohater, jest niejaka Bursztyn. Potem docieramy do zakończenia, które – mając w pamięci tytuł – mogliśmy łatwo przewidzieć. Po nim jednak autor, ustami głównego bohatera, raczy nas luźno powiązanym z całością i dosyć wątpliwym morałem.

 

Nieskładne to jest, niestety i przewidywalne. Bez punktu.

Tytuł zaintrygował. Treść rozbawiła i również zaciekawiła. Zaś konkluzja mądra i bezpretensjonalna. To było naprawdę dobre opowiadanie. Jestem pod wrażeniem.

"Nie wierz we wszystko, co myślisz."

Fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Lekkie, przyjemne, w sam raz dla nastolatków:-)

Dla mnie też w sam raz, chociaż nastolatkiem byłem kilkadziesiąt lat temu. :)

Nowa Fantastyka