- Opowiadanie: Michu - Friendzone

Friendzone

Czy wo­jow­nik, który prze­mie­rzył cały świat w po­szu­ki­wa­niu skar­bu, może za­do­wo­lić się je­dy­nie jego na­miast­ką? No i, do cho­le­ry, co jest z tymi mrocz­ny­mi wa­row­nia­mi?

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Friendzone

Wi­dzi­cie, ruiny mrocz­nych wa­row­ni są naj­gor­sze.

Głów­nie dla­te­go, że mrocz­nych wa­row­ni nie kon­stru­ują do­świad­cze­ni in­ży­nie­ro­wie, ale sza­le­ni ka­pła­ni, dla któ­rych gło­wi­ca sta­no­wi wy­łącz­nie po­zo­sta­ło­ści de­ka­pi­ta­cji, a "bel­ko­wa­nie" ry­mu­je się z "roz­człon­ko­wa­nie".

Jasne, po­sta­wie­nie głów­nej kon­struk­cji zleca się za­zwy­czaj ja­kie­muś maj­stro­wi, ale cała resz­ta za­le­ży już wy­łącz­nie od wy­obraź­ni wład­cy po­rą­ba­ne­go bar­dziej niż drew­no w ko­min­ku, tam, w rogu.

No więc kiedy zde­chlak po­rzu­ci już swoją wa­row­nię i minie jakiś przy­zwo­ity czas, miej­sce na­da­je się do ob­ra­bo­wa­nia, co nie? Strzał­ki z ukry­tych w ścia­nie otwo­rów, wiel­ki głaz to­czą­cy się ko­ry­ta­rzem, węże – kie­dyś było le­piej, kla­sycz­nie. Teraz obłą­ka­ni ka­pła­ni wszę­dzie upy­cha­ją ja­kieś ne­kro­manc­kie świń­stwa, jedno gor­sze od dru­gie­go.

Za­pad­nia z za­ostrzo­ny­mi pa­la­mi? Za­po­mnij! Te su­kin­sy­ny prę­dzej rzucą na cie­bie za­klę­cie przy­spie­szo­ne­go roz­kła­du albo cofną w cza­sie o kil­ka­dzie­siąt lat. Nie wspo­mi­na­jąc już o tym, co wy­pra­wia­ją w zam­ko­wych kuch­niach.

Za­pa­mię­taj, wszy­scy za­pa­mię­taj­cie. Do kuch­ni w opusz­czo­nej, mrocz­nej for­te­cy wcho­dzi się tylko raz.

O czym to ja… No tak, mrocz­na for­te­ca Pre­zbi­te­ra Ja­kob­sa! Przedar­łem się przez te czar­no­księ­skie drań­stwa i po kil­ku­na­stu go­dzi­nach do­tar­łem do skarb­ca na któ­rymś tam po­zio­mie ka­ta­kumb. Póź­niej jesz­cze kilka po­ty­czek z nie­umar­ły­mi, jakiś licz, ghul i zdo­by­łem Księ­gę.

Pierw­szy z klu­czy nie­zbęd­nych, by od­na­leźć Bursz­tyn.

 

Na­stęp­ne były Pra­daw­ne Bagna Mar­bi­du­ra­nu.

Za­uwa­ży­li­ście, że wszyst­kie gów­nia­ne miej­sców­ki tego typu mają nazwy, od któ­rych łusz­czy się szkli­wo na zę­bach? Nie­zdo­by­te Wzgó­rza Krol­lin, Wyspa Śmier­ci, Za­po­mnia­na Cy­ta­de­la Stra­chu, Świą­ty­nia Pier­wot­ne­go Zła. Bo­go­wie, na samo ich brzmie­nie czło­wiek zo­sta­je zde­kla­ro­wa­nym do­ma­to­rem.

No ale mu­sia­łem zna­leźć Bursz­tyn, więc wy­ru­szy­łem do Mar­bi­du­ra­nu uzbro­jo­ny w prze­ter­mi­no­wa­ne mapy, nie­dzia­ła­ją­cy śro­dek na ko­ma­ry i miecz, który szyb­ko wy­mie­ni­łem na ma­cze­tę. Z dwu­ręcz­ną brzy­twą nie prze­ży­jesz w dżun­gli pię­ciu minut.

Wie­cie, jak to jest z ba­gna­mi. Cią­gną­ce się w nie­skoń­czo­ność mo­kra­dła wy­sy­sa­ją z czło­wie­ka ener­gię szyb­ciej niż emo­cjo­nal­ne wam­pi­ry w okre­sie doj­rze­wa­nia. Mokro, dusz­no, wszyst­ko kłuje.

Zu­peł­nie jak w uści­sku jed­ne­go z tych bro­da­tych za­pa­śni­ków z po­łu­dnia. Tyle tylko, że bagna nie mo­żesz zdzie­lić po ja­jach i ru­szyć w swoją stro­nę szyb­kim, sto­no­wa­nym sprin­tem.

Za­po­mnia­ną przez cy­wi­li­zo­wa­ny świat wio­skę B'szu od­na­la­złem po trzech mie­sią­cach wę­drów­ki. Gdzieś w środ­ku dżun­gli znaj­do­wa­ła się ogrom­na po­la­na, na któ­rej lo­so­wo po­roz­rzu­ca­ne były chaty z bam­bu­sa i gliny.

Miesz­kań­cy? Prze­wi­dy­wal­ne do bólu dzi­ku­sy. Naj­pierw byli za­sko­cze­ni, póź­niej chcie­li mnie ugo­to­wać, a po krót­kiej po­tycz­ce z ich, rze­ko­mo, naj­lep­szy­mi wo­jow­ni­ka­mi, zo­sta­łem ho­no­ro­wym oby­wa­te­lem wio­ski i pod­czas wie­cze­rzy sie­dzia­łem po pra­wi­cy wodza.

Do­bie­ra­ła się do mnie taka jedna panna. Bar­dzo ładna, gibka, wszę­dzie ła­zi­ła bez maj­tek. Gdyby nie to, że szu­ka­łem Bursz­ty­nu, pew­nie bym się do niej za­brał. A tak mu­sia­łem grzecz­nie od­mó­wić.

No zgad­nij­cie! Zgad­nij­cie! Oczy­wi­ście, mała oka­za­ła się córką wodza. Pręd­ko po­drep­ta­ła na skar­gę do ta­tu­sia, a ten nagle przy­po­mniał sobie, że prze­cież jako ho­no­ro­wy oby­wa­tel muszę jesz­cze odbyć ry­tu­ał ini­cju­ją­cy.

W ogrom­nym skró­cie: wsa­dzi­li mi w dłoń ka­wa­łek drew­nia­nej pałki, na­szpry­co­wa­li ja­kimś ha­lu­cy­no­gen­nym pa­skudz­twem i ka­za­li przy­nieść tru­chło pan­te­ry.

Po go­dzi­nie bez­myśl­ne­go błą­ka­nia się wśród ba­gien­nych widm wró­ci­łem do wio­ski, za­tłu­kłem swoją pałką więk­szość męż­czyzn, ukra­dłem świę­ty totem, bę­dą­cy dru­gim klu­czem, i ru­szy­łem w drogę po­wrot­ną.

Chyba nie są­dzi­li, że taki stary spry­ciarz jak ja da się tak łatwo wy­dy­mać?

 

Ostat­nim klu­czem do skarb­ca, w któ­rym za­mknię­to Bursz­tyn, była złota lut­nia, po­dob­no bar­dzo znana. Kosz­tow­no­ści, sława, prze­rost ego, na­miast­ka sztu­ki – cze­goś to wam nie przy­po­mi­na?

No pew­nie! Smoka.

Nasz re­gio­nal­ny jasz­czur na­zy­wał się Mo­renth Życz­li­wy, ale to chyba błąd w tłu­ma­cze­niu, bo smok miał wię­cej wspól­ne­go z żu­ciem niż do­bro­dusz­no­ścią.

W każ­dym razie, mu­sia­łem się nim zająć. Na szczę­ście byłem jed­nym z naj­bar­dziej zna­nych wo­jow­ni­ków w kró­le­stwie, a to ozna­cza, że mo­głem za­ła­twić kilka rze­czy na kre­dyt.

Osta­tecz­nie zdo­by­łem wzmac­nia­ną oło­wiem siat­kę, tro­chę owcze­go mięsa, dia­men­to­we bełty (mam na­dzie­ję, że ten nie­mi­ły kup­czyk od­zy­skał kie­dyś przy­tom­ność) i mnó­stwo smaru.

Tak? O co py­ta­łeś? Dla­cze­go nie skom­bi­no­wa­łem ognio­od­por­nej zbroi? Słu­chaj, mały. Jak bę­dziesz miał tyle lat co ja, na­uczysz się kilku waż­nych rze­czy. W kwe­stii zie­ją­cych ogniem jasz­czu­rów za­sa­dy prze­ży­cia są pro­ste: po­ru­szaj się szyb­ko, za­cho­waj swo­bo­dę ru­chów, nie daj się usma­żyć i zjeść.

Żaden metal nie uchro­ni cię przed losem nie­zbyt mą­dre­go szasz­ły­ka, gdy do­sta­niesz stru­gą ognia mię­dzy oczy. Cmen­ta­rze są pełne cięż­ko­zbroj­nych ry­ce­rzy przed trzy­dziest­ką, ka­pu­jesz?

Mo­renth, jak to smok, za­czął od prze­chwa­łek, póź­niej było tro­chę za­ga­dek, po­je­dyn­ki na wier­sze, przez chwi­lę nawet wal­czy­li­śmy w kla­sycz­ny, de­struk­tyw­ny spo­sób. Szyb­ko jed­nak do­szli­śmy do wnio­sku, że tylko nie­po­trzeb­nie nisz­czy­my ja­ski­nię jasz­czu­ra i prze­nie­śli­śmy się na rynek po­bli­skie­go mia­stecz­ka.

Zga­dli­ście, nigdy nie lu­bi­łem tych cho­ler­nych miesz­czu­chów.

Roz­wa­li­li­śmy mnó­stwo stra­ga­nów, kil­ka­dzie­siąt osób skoń­czy­ło z po­ła­ma­ny­mi no­ga­mi, ra­tusz stra­cił wieżę, a kilka wozów – zwie­rzę­cą siłę na­pę­do­wą.

Zgłod­nie­li­śmy, dobra?

Mo­ren­tho­wi tak bar­dzo spodo­ba­ła się cała ta za­ba­wa, że zgo­dził się oddać mi jeden skarb ze swo­je­go zbio­ru.

Tak zdo­by­łem trze­ci klucz. Teraz mu­sia­łem już tylko do­stać się do skarb­ca z Bursz­ty­nem w ja­kiejś za­po­mnia­nej przez bogów ja­ski­ni.

 

Oczy­wi­ście nie mogło pójść łatwo.

Pod­ziem­ne ja­ski­nie to sie­dli­sko wszel­kiej maści plu­ga­stwa – od glo­no­lu­do­żer­ców, przez mac­ko­wa­te mon­stra, po trol­le, go­bli­ny i kra­sno­lu­dy.

Nie, nie, Cador, spo­koj­nie! Cofam to z kra­sno­lu­da­mi, tylko odłóż to krze­sło, dobra? Na żar­tach się nie zna­cie!?

Prze­dzie­ra­łem się przez opusz­czo­ne ko­pal­nie, ukry­te w ciem­no­ściach wio­ski ka­mien­nych wiedźm, za­po­mnia­ne świą­ty­nie, raz chyba mi­ną­łem nawet smut­ne mia­stecz­ko mrocz­nych elfów.

Po dwóch ty­go­dniach błą­dze­nia w nie­prze­nik­nio­nych ciem­no­ściach w końcu go zna­la­złem. Skar­biec. Skar­biec przez wiel­kie "S", z wro­ta­mi wy­so­ki­mi na pięć i sze­ro­ki­mi na dwa­na­ście me­trów.

Uło­ży­łem księ­gę, totem i lut­nię we wła­ści­wych miej­scach, a wbu­do­wa­ny ma­gicz­ny me­cha­nizm do­koń­czył dzie­ła. Nie­pew­nym kro­kiem wsze­dłem do środ­ka.

Ach, co to był za widok! Kom­na­ta tak wiel­ka, że jej drugi ko­niec ginął gdzieś w dali, oświe­tlo­na za­cza­ro­wa­ny­mi po­chod­nia­mi, które płoną bez końca. Po­miesz­cze­nie po sufit za­wa­lo­ne sto­sa­mi skar­bów tak wspa­nia­łych, że każdy z nich za­pew­nił­by wam do­stat­nie życie przez kil­ka­dzie­siąt lat.

Po­zła­ca­ne zbro­je, uczo­ne księ­gi, nie­koń­czą­ce się stosy monet, bi­żu­te­rii i broni.

A na samym środ­ku – wyspa pięk­na po­śród oce­anu bo­gac­twa. Bursz­tyn.

Jaka ona była cu­dow­na! Pro­ste, pło­mie­ni­ste włosy spły­wa­ły fa­la­mi po ide­al­nym ciele przy­odzia­nym w pro­stą, zie­lo­ną suk­nię. Drob­ne pier­si uno­si­ły się mia­ro­wo, spo­koj­nie, po­grą­żo­ne w nie­koń­czą­cym się śnie. Smu­kła i de­li­kat­na, taka wła­śnie była. Po­wie­dzieć, że za­pie­ra­ła dech, to jak splu­nąć na dzie­ło życia naj­więk­sze­go ma­lar­skie­go mi­strza na­szych cza­sów, nie ob­da­rza­jąc go nawet chwi­lą uwagi.

Pod­sze­dłem do niej cicho, uwa­ża­jąc, by nie po­trą­cić żad­ne­go le­żą­ce­go na mojej dro­dze że­la­stwa. Opa­dłem na jedno ko­la­no i ują­łem ostroż­nie le­żą­cą na ka­mien­nym po­stu­men­cie dłoń.

– Od­na­la­złem cię, Bursz­ty­nie – wy­szep­ta­łem. – Prze­mie­rzy­łem pół świa­ta, by zrzu­cić z cie­bie to prze­kleń­stwo. Obudź się, Uzuri. Po­wstań.

Ob­ser­wo­wa­łem w nie­mym mil­cze­niu jej po­wrót do świa­ta. Lek­kie drże­nie mię­śni twa­rzy, zmarszcz­kę na czole, wresz­cie głę­bo­ki od­dech, jakby zbyt długo prze­by­wa­ła pod wodą i nagle pró­bo­wa­ła za­czerp­nąć po­wie­trza. W końcu, po mi­nu­tach trwa­ją­cych lata, unio­sła po­wie­ki i skie­ro­wa­ła na mnie spo­koj­nie, lekko zmie­sza­ne spoj­rze­nie.

– Kim… – za­czę­ła. – Kim je­steś?

– Nie pa­mię­tasz? To ja, He­lyot! Twój przy­ja­ciel z dzie­ciń­stwa! Przez dwa­dzie­ścia lat szu­ka­łem miej­sca, w któ­rym ukrył cię ten nik­czem­nik, Cza­row­nik Kjas.

My­śla­ła długo, wpa­tru­jąc się uważ­nie w moją twarz, aż w końcu jej ob­li­cze roz­ja­śni­ło się w na­głym przy­pły­wie zro­zu­mie­nia.

– He­lyot Wa­lecz­ny? Ten He­lyot, który za­wsze bro­nił mnie przed ło­bu­za­mi z Wio­ski Mgły?

– Tak! – Nie­świa­do­mie pod­nio­słem głos. – Pa­mię­tasz mnie! Bursz­ty­nie, wresz­cie mo­że­my być razem! Dla cie­bie zo­sta­łem naj­więk­szym wo­jow­ni­kiem na świe­cie! Roz­gro­mi­łem obłą­ka­nych ka­pła­nów, wal­czy­łem ze smo­ka­mi, ludź­mi i wa­run­ka­mi at­mos­fe­rycz­ny­mi! Prze­brną­łem przez pie­kło, by w końcu cię od­na­leźć! Ko­cham cię, Bursz­ty­nie!

– Ja… – za­czę­ła nie­pew­nie. – He­lyocie, ja rów­nież cię ko­cham. Jak przy­ja­cie­la.

 

***

 

– I w ten wła­śnie spo­sób zo­sta­łem karcz­ma­rzem – rzekł He­lyot do spo­re­go tłumu zgro­ma­dzo­ne­go w jego go­spo­dzie, z za­par­tym tchem słu­cha­ją­ce­go hi­sto­rii życia by­łe­go wo­jow­ni­ka.

Nim zdą­żył po­wie­dzieć coś jesz­cze, bocz­ne drzwi karcz­my otwo­rzy­ły się z hu­kiem, uka­zu­jąc wy­so­ką, ru­do­wło­są pięk­ność w ubru­dzo­nym mąką far­tu­chu. Pew­nym kro­kiem po­de­szła do sto­ją­ce­go za barem He­lyota, czule po­ca­ło­wa­ła go w usta, szep­nę­ła mu coś do ucha i po­cze­ka­ła, aż ten kiw­nie głową w ge­ście ak­cep­ta­cji. Na­stęp­nie ulot­ni­ła się z karcz­my tak szyb­ko, jak przy­by­ła.

– Zaraz, chwi­la – krzyk­nął kra­sno­lud Cador, roz­le­wa­jąc wokół piwo. – Czy to przy­pad­kiem nie była…?

– Tak – od­po­wie­dział He­lyot uśmie­cha­jąc się pod wąsem. – To Bursz­tyn.

– Ale przed chwi­lą mó­wi­łeś, że dała ci kosza!

– O nie, wcale nie. Kiedy tak po­wie­dzia­łem? Stwier­dzi­ła je­dy­nie, że kocha mnie jak przy­ja­cie­la. Co in­ne­go mogła po­wie­dzieć? Zna­li­śmy się krót­ko, ona prze­le­ża­ła dwa­dzie­ścia lat przy­ku­ta do ka­mien­ne­go łoża, a ja prze­mie­rzy­łem cały świat i sta­łem się dla niej kimś zu­peł­nie obcym. Miała rzu­cić mi się w ra­mio­na i za­ofe­ro­wać mał­żeń­stwo?

– Tylko że ty tyle dla niej zro­bi­łeś!

– Za­pa­mię­taj, Ca­do­rze. I wy wszy­scy też – oznaj­mił uro­czy­stym tonem karcz­marz. – Ko­bie­ta to nie ma­gicz­ne pu­deł­ko na du­ka­ty, w które można wrzu­cić tro­chę po­świę­ce­nia, jakiś dobry uczy­nek, cza­sa­mi ka­wa­łek po­ezji, i ocze­ki­wać, że w za­mian ci się odda. To nie rzecz, którą można kupić. Ko­bie­ta za­słu­gu­je na sza­cu­nek i zro­zu­mie­nie, które nigdy nie idą w parze z przy­mu­sem. Umie­jęt­ność słu­cha­nia, tro­ska o jej dobro, pomoc w bła­hych, co­dzien­nych spra­wach. Sza­cu­nek i zro­zu­mie­nie – tym zdo­by­wa się mi­łość wy­bran­ki two­je­go serca. Nie he­ro­icz­ny­mi czy­na­mi, o które cię nawet nie pro­si­ła. Pa­mię­taj, że ko­bie­ta nic nie jest ci winna.

He­lyot usiadł na stoł­ku i wy­szcze­rzył zęby w ra­do­snym uśmie­chu.

– To co, chce­cie po­słu­chać, jak zo­sta­łem tre­ne­rem oso­bi­stym pew­ne­go pa­skud­ne­go smoka? Bursz­tyn wła­śnie koń­czy piec wie­czor­ną par­tię chle­ba, aku­rat zdą­ży­my przed ko­la­cją.

Koniec

Komentarze

Michu, za­sko­czy­łeś mnie koń­ców­ką nie­ziem­sko. Wręcz onie­mia­łam. Muszę ochło­nąć. 

 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Faj­nie wy­ko­na­ne, takie po­dwój­ne za­koń­cze­nie można by rzec. Lubię takie od­wra­ca­nie sche­ma­tów więc prze­czy­ta­łem z przy­jem­no­ścią. Szcze­gól­nie po­czą­tek z opi­sem ne­kro­manc­kich wa­row­ni mi się po­do­bał.

Oj, ależ autor po­sło­dził. Jak dla mnie, za­koń­cze­nie zbyt mo­ra­li­stycz­ne. Ale do­brze się czy­ta­ło, bo spraw­nie na­pi­sa­ny tekst. Ogól­ne wra­że­nie, po­zy­tyw­nie. Po­zdro :)

Dzię­ki za opi­nie! =] Ge­ne­ral­nie cały ten tekst to w sumie mój ko­men­tarz do idei “frien­dzo­ne”, któ­rej nie tra­wię jak mało czego. Przez to fak­tycz­nie za­koń­cze­nie tro­chę mo­ra­li­zu­ją­ce, ale mimo wszyst­ko cie­szę się, że nie za­bu­rza to od­bio­ru ca­ło­ści.

No, Michu, miło sły­szeć takie słowa z ust męż­czy­zny. Może rze­czy­wi­ście trosz­kę za bar­dzo ło­pa­to­lo­gicz­nie, ale i tak mi się po­do­ba­ło.

Bar­dzo pa­su­je mi Twój ro­dzaj hu­mo­ru!  

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

No tak, wie­dzia­łem, że tak bę­dzie. Ko­biał­ki… ;)

Ja­kieś ale, ko­le­go men­czy­zno? ;)

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Ale żadne ale. Nie śmiem śmieć ale mieć. ;)

Michu, na­praw­dę nie prze­pa­dam za opo­wie­ścia­mi snu­ty­mi przez ga­wę­dzia­rzy, więc  nie mam po­ję­cia jak to się stało, że Twoją hi­sto­rię prze­czy­ta­łam z ogrom­ną przy­jem­no­ścią. ;-)

 

Bo­go­wie, na samo ich brzmie­nie czło­wiek zo­sta­je za­de­kla­ro­wa­nym do­ma­to­rem.Bo­go­wie, na samo ich brzmie­nie czło­wiek zo­sta­je z­de­kla­ro­wa­nym do­ma­to­rem.

 

Gdyby nie to, że szu­ka­łem Bursz­ty­nu, pew­nie bym się za nią wziął.Gdyby nie to, że szu­ka­łem Bursz­ty­nu, pew­nie bym się do niej za­brał.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Ano, lu­kier i wi­sien­ka na ko­niec, kan­dy­zo­wa­na ;)

A ko­lej­nej opo­wie­ści karcz­ma­rza po­słu­cha­ła­bym z ogrom­ną przy­jem­no­ścią. Humor przed­ni, pióro le­kuch­ne :)

Za­koń­cze­nie tro­chę zbyt ło­pa­to­lo­gicz­ne, ale cała resz­ta – prze­cud­na. Po­czą­tek mnie roz­pie­przył cał­kiem i już gdzieś tak przy dru­gim aka­pi­cie po­my­śla­łam, że jeśli całe opo­wia­da­nie tak wy­glą­da, to kli­kam bi­blio­te­kę bez za­sta­no­wie­nia. 

Nie za­wio­dłam się. 

three go­blins in a trench coat pre­ten­ding to be a human

Opo­wia­da­nie fajne :) Koń­ców­ka tro­chę zbyt ło­pa­to­lo­gicz­na i za­sad­ni­czo nie­praw­dzi­wa – mo­żesz się nie zga­dzać z ‘frien­dzo­no­wa­niem’ ale to ist­nie­je i żadne dba­nie/nad­ska­ki­wa­nie nie spo­wo­du­je przy­pły­wu wyż­szych uczuć. Co naj­wy­żej – włą­czy się wy­ra­cho­wa­nie ;)

Bar­dzo przy­jem­nie i gład­ko się czy­ta­ło. Za­koń­cze­nie su­ge­ru­je, że może być coś wię­cej. Jeśli bę­dzie to chęt­nie skon­su­mu­ję.

Dobre, czy­ta­ło się lekko i przy­jem­nie z uśmie­chem na twa­rzy. Ko­niec tro­chę zbyt mo­ra­łem pach­nie, ale do stra­wie­nia.

Zgo­dzę się z więk­szo­ścią czy­tel­ni­ków – zbyt mo­ra­li­za­tor­sko-ło­pa­to­lo­gicz­ne w koń­ców­ce, ale poza tym bar­dzo przy­jem­ne opo­wia­dan­ko.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Jako we­te­ra­na sesji RPG, kupił mnie przede wszyst­kim kli­mat i forma ga­wę­dy; mia­łem wra­że­nie, że opo­wia­da­nie w dość za­baw­ny spo­sób wy­śmie­wa ab­sur­dy RPG-owych po­szu­ki­wań Bar­dzo Po­tęż­nych Ar­te­fak­tów w Pra­daw­nych Miej­scach o Dziw­nych Na­zwach. Zresz­tą, Świą­ty­nia Pier­wot­ne­go Zła to dość wy­raź­ne na­wią­za­nie do uni­wer­sum D&D ;).

 

Opo­wia­da­nie jest lek­kie, sym­pa­tycz­ne i… jak ro­zu­miem, dzię­ki koń­ców­ce, miało być też mądre. Ostat­ni aka­pit fak­tycz­nie po­wi­nien być mniej bez­po­śred­ni i mo­ra­li­za­tor­ski, ale i obec­na wer­sja ma swój urok.

Na po­cząt­ku mamy długą, cha­otycz­ną i ozdo­bio­ną cięż­kim hu­mo­rem wizję mrocz­nej wa­row­ni, nijak ma­ją­cą się do za­koń­cze­nia. W dal­szym ciągu otrzy­mu­je­my lekko zbe­le­try­zo­wa­ny erpeg, nadal jed­nak o przy­cięż­ka­wym hu­mo­rze. W mię­dzy­cza­sie do­wia­du­je­my się, że skar­bem, który ma zdo­być bo­ha­ter, jest nie­ja­ka Bursz­tyn. Potem do­cie­ra­my do za­koń­cze­nia, które – mając w pa­mię­ci tytuł – mo­gli­śmy łatwo prze­wi­dzieć. Po nim jed­nak autor, usta­mi głów­ne­go bo­ha­te­ra, raczy nas luźno po­wią­za­nym z ca­ło­ścią i dosyć wąt­pli­wym mo­ra­łem.

 

Nie­skład­ne to jest, nie­ste­ty i prze­wi­dy­wal­ne. Bez punk­tu.

Tytuł za­in­try­go­wał. Treść roz­ba­wi­ła i rów­nież za­cie­ka­wi­ła. Zaś kon­klu­zja mądra i bez­pre­ten­sjo­nal­na. To było na­praw­dę dobre opo­wia­da­nie. Je­stem pod wra­że­niem.

"Nie wierz we wszyst­ko, co my­ślisz."

Fajne, po­do­ba­ło mi się :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Lek­kie, przy­jem­ne, w sam raz dla na­sto­lat­ków:-)

Dla mnie też w sam raz, cho­ciaż na­sto­lat­kiem byłem kil­ka­dzie­siąt lat temu. :)

Nowa Fantastyka